Morsmordre :: Devon :: Okolice
Rzeka Lyn
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Rzeka Lyn
Rzeka w hrabstwie Devon, która swój początek bierze z połączenia dwóch rzek: West Lyn i East Lyn, które łączą się kilkaset metrów przed ujściem do Kanału Bristolskiego w niewielkiej czarodziejskiej mieścinie - Lynmouth. Wędrując jej brzegiem w ciągu godziny można dotrzeć do miasteczka Barbrook, dalej na południe rzeka rozwidla się ku Furzehill i Shallowford tam kończąc swój bieg. Jednym z najbardziej znanych miejsc na rzece jest wąwozów Geln Lyn. Nagły uskok ziemi w lesie znajdującym się pomiędzy dwoma wioskami tworzy na rzece dość urokliwą kaskadę wodną otoczoną kamieniami i rosnącą wokół roślinnością. W odpowiednim okresie w rzece można natknąć się na jeżanki i pstrągi. Okoliczne lasy zamieszkuje sporo jeleni i łosi, na drzewach dostrzec można przemykające wiewiórki.
- Ode mnie się zaczęło. - uparłam się, kiedy Anne próbowała odebrać ode mnie chciaż część winy, ale kompletnie jej nie oddałam. Wypowiedziane przez Marcela moje imię, choć do mnie dotarło, nie zatrzymało mojego słowotoku.
Dość młoda panno.
Mimowolnie podskoczyłam, kiedy Urien podniósł głos nieprzyzwyczajona ani do tego, ani do tej całej młodej panny. Wiec teraz tym byłam. Młodą panną? Moje brwi mimowolnie uniosły się ku górze, a na twarz wszedł upór i całkowita niezgoda na to, co właśnie mi mówił. Że decydować nie będę. Że właściwie gadam jakieś banialuki a kiedy o ciotce i wujku powiedział otworzyłam usta, już mając powiedzieć, że wzięłam i tą kartkę zostawiłam, ale zanim zdołałam choćby dźwięk z siebie wydać znów głos podniósł nie każąc mi więcej mówić. Jakby wiedzieć - może widząc - że mówić chciałam. Otworzyłam usta szerzej, zamknęłam je, otworzyłam znów z oburzeniem, kiedy sugerował że będę ciocię próbować namawiać po czym zamknęła z widocznie odbijającą się złością i zażenowaniem na całej twarzy.
Czerwona cała byłam już na pewno. I najgorsze w tym wszystkim było, że mnie inni właśnie taką okrutnie czerwoną i brzydką widzieć mogli. Kompletnie całkowicie z rudym nie współgrający czerwony.
Szkód?! Jakich szkód. Kto naprawi ich szkody? W sensie nie moje tylko głównie Marcela i Jamesa. Aż się zapowietrzyłam jak tak stałam słuchając mi milcząc, zaciskając zęby i dłonie w pięści.
Dopiero kiedy padły imiona uniosłam głowę marszcząc brwi. Spojrzenie przeniosło się w zdziwieniu na Jamesa. Powoli odwróciłam ją znów w stronę Uriena, kiedy nakazywał do domu iść i myć się. Zła i zadowolona jednocześnie, brodę do góry zadarłam, nos przy okazji zadzierając też, bo właśnie o to mi chodziło, choć myślałam, że trochę mniejszym upokorzeniem to będzie.
Wypowiadane słowa Ani, sprawiły, że mimowolnie wyciągnęłam rękę po jej dłoń. Moja jedyna ostoja, opoka, nadzieja. Jakże cieszyłam się, że znajduje się obok mnie i wspiera mnie tak, jak potrafi moje własne zdanie podzielając. Nie chciałam, żeby Marcel i James gdzieś jechali. Nie w takim stanie, nie do końca wyleczeni, bo przecież niewiele wiedziałam no i całkowicie pewnie wykończeni. Ja sama czułam się straszliwie zmęczona. Złapałam spojrzenie Anne, zaciskając na jej palcach swoje trochę mocniej. Skinęłam krótko głową. Będzie dobrze, razem przecież radę dadzą. Chociaż nadal uważałam, że wszystko tylko i wyłącznie moją winą i chęcią było. Bo gdyby nie ja, nigdy nie znalazłyśmy się na potańcówce. Potem, zdawało mi się, wszystko jakoś samo poszło.
Przeniosłam jasne tęczówki na Jamesa, nadal milcząc jak zaklęta. Może rzeczywiście Urien mnie trochę zaklął i słuchałam padających kolejno słów.
- Zaczekaj... - zaczęłam, kiedy stwierdzał, że nie mamy o czym rozmawiać. Uniosłam rękę i zrobiłam krok, kiedy James postanowił odejść. Nie powinien, nie mógł. Naprawdę ktoś powinien obejrzeć te rany. Uniosłam rękę chcąc go zatrzymać, ale zmieniłam jej kierunek podsuwając ją pod wargi i tak uprzedzona przez Marcela. Zacisnęłam żeby na palcu gorączkowo myśląc jak wybrnąć - nie mnie, tylko ich - z tej sytuacji, kiedy doszły mnie słowa. Otworzyłam znów usta, a później zamknęłam je zdziwiona patrząc to na niego to na Anne.
- Odpracujemy? - trochę powtórzyłam, trochę się zdziwiłam, spoglądając po nich, a później finalnie zerkając w stronę Uriena. - Oczywiście, że mam. - zwróciłam się do Anne, a propo tej racji, ale jasnymi tęczówkami wpatrywałam się w kuzyna. W końcu zrobiłam pierwszy krok, zadzierając na powrót nos ku górze. - Chodźmy, pokażę wam łazienkę. - powiedziałam, pociągając za rękę Anne, w kierunku domu, patrząc ze złością ku kuzynowi. Oni mieli odpłacać. Kompletnie, całkowicie niesprawiedliwie. Potrafiłam przyjąć krytykę, nawet karę, kiedy wierzyłam że zrobiłam całkowicie źle. Teraz czułam, że jednak było inaczej.
Dość młoda panno.
Mimowolnie podskoczyłam, kiedy Urien podniósł głos nieprzyzwyczajona ani do tego, ani do tej całej młodej panny. Wiec teraz tym byłam. Młodą panną? Moje brwi mimowolnie uniosły się ku górze, a na twarz wszedł upór i całkowita niezgoda na to, co właśnie mi mówił. Że decydować nie będę. Że właściwie gadam jakieś banialuki a kiedy o ciotce i wujku powiedział otworzyłam usta, już mając powiedzieć, że wzięłam i tą kartkę zostawiłam, ale zanim zdołałam choćby dźwięk z siebie wydać znów głos podniósł nie każąc mi więcej mówić. Jakby wiedzieć - może widząc - że mówić chciałam. Otworzyłam usta szerzej, zamknęłam je, otworzyłam znów z oburzeniem, kiedy sugerował że będę ciocię próbować namawiać po czym zamknęła z widocznie odbijającą się złością i zażenowaniem na całej twarzy.
Czerwona cała byłam już na pewno. I najgorsze w tym wszystkim było, że mnie inni właśnie taką okrutnie czerwoną i brzydką widzieć mogli. Kompletnie całkowicie z rudym nie współgrający czerwony.
Szkód?! Jakich szkód. Kto naprawi ich szkody? W sensie nie moje tylko głównie Marcela i Jamesa. Aż się zapowietrzyłam jak tak stałam słuchając mi milcząc, zaciskając zęby i dłonie w pięści.
Dopiero kiedy padły imiona uniosłam głowę marszcząc brwi. Spojrzenie przeniosło się w zdziwieniu na Jamesa. Powoli odwróciłam ją znów w stronę Uriena, kiedy nakazywał do domu iść i myć się. Zła i zadowolona jednocześnie, brodę do góry zadarłam, nos przy okazji zadzierając też, bo właśnie o to mi chodziło, choć myślałam, że trochę mniejszym upokorzeniem to będzie.
Wypowiadane słowa Ani, sprawiły, że mimowolnie wyciągnęłam rękę po jej dłoń. Moja jedyna ostoja, opoka, nadzieja. Jakże cieszyłam się, że znajduje się obok mnie i wspiera mnie tak, jak potrafi moje własne zdanie podzielając. Nie chciałam, żeby Marcel i James gdzieś jechali. Nie w takim stanie, nie do końca wyleczeni, bo przecież niewiele wiedziałam no i całkowicie pewnie wykończeni. Ja sama czułam się straszliwie zmęczona. Złapałam spojrzenie Anne, zaciskając na jej palcach swoje trochę mocniej. Skinęłam krótko głową. Będzie dobrze, razem przecież radę dadzą. Chociaż nadal uważałam, że wszystko tylko i wyłącznie moją winą i chęcią było. Bo gdyby nie ja, nigdy nie znalazłyśmy się na potańcówce. Potem, zdawało mi się, wszystko jakoś samo poszło.
Przeniosłam jasne tęczówki na Jamesa, nadal milcząc jak zaklęta. Może rzeczywiście Urien mnie trochę zaklął i słuchałam padających kolejno słów.
- Zaczekaj... - zaczęłam, kiedy stwierdzał, że nie mamy o czym rozmawiać. Uniosłam rękę i zrobiłam krok, kiedy James postanowił odejść. Nie powinien, nie mógł. Naprawdę ktoś powinien obejrzeć te rany. Uniosłam rękę chcąc go zatrzymać, ale zmieniłam jej kierunek podsuwając ją pod wargi i tak uprzedzona przez Marcela. Zacisnęłam żeby na palcu gorączkowo myśląc jak wybrnąć - nie mnie, tylko ich - z tej sytuacji, kiedy doszły mnie słowa. Otworzyłam znów usta, a później zamknęłam je zdziwiona patrząc to na niego to na Anne.
- Odpracujemy? - trochę powtórzyłam, trochę się zdziwiłam, spoglądając po nich, a później finalnie zerkając w stronę Uriena. - Oczywiście, że mam. - zwróciłam się do Anne, a propo tej racji, ale jasnymi tęczówkami wpatrywałam się w kuzyna. W końcu zrobiłam pierwszy krok, zadzierając na powrót nos ku górze. - Chodźmy, pokażę wam łazienkę. - powiedziałam, pociągając za rękę Anne, w kierunku domu, patrząc ze złością ku kuzynowi. Oni mieli odpłacać. Kompletnie, całkowicie niesprawiedliwie. Potrafiłam przyjąć krytykę, nawet karę, kiedy wierzyłam że zrobiłam całkowicie źle. Teraz czułam, że jednak było inaczej.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Czerwone poliki młodej panny były o wiele intensywniejsze niż te jego, bo w końcu uważał, że to właśnie ona powinna czuć się zawstydzona, nie on! Niestety nieprzyzwyczajony do takiego unoszenia się, a w szczególności tak wielkiego zamartwiania się o kogoś z bliskiej rodziny, nie potrafił do końca powstrzymać swoich emocji do ujawnienia się w nietypowo mocnym tonie i słowach. W rzeczywistości chodziło jedynie o strach, który potrafił stworzyć wiele straszliwych historii i obrazów w głowie. Widok towarzystwa oraz stanu, w jakim się pojawili w rzeczywistości, nawet niewiele odbiegał od myśli z kierunku przezeń obranego. List od właściciela miejsca, gdzie nabroili, również nie pokrzepiał, wręcz przeciwnie. Jego uszy płonęły ze wstydu, choć przecież nie był w obowiązku do ręczenia za kuzynkę, to… w pewnym stopniu czuł przecież obowiązek!
Widział, jak rozzłoszczona Neala próbuje już przeciągnąć towarzystwo do środka domu i szczerze powiedziawszy na to wszystko, poczuł się po prostu źle. Nie zamierzał przecież budować pomiędzy nimi żadnych murów, może trochę przesadził? Przecież dziewczynki nie zrobiły pewnie nic złego, to wydawało się maleńkim wypadem bez słowa… ściągnął natychmiast brwi na słowa o niesprawiedliwości ze strony blondynki. Słyszał ich nawoływania o tym, że Walter też miał swoje za uszami i nie zamierzał tego zostawić bez konsekwencji, do niego również odnosił się list właściciela pubu. Niestety to oni byli tymi, którzy narazili się jako pierwsi, zniknięcie, jakieś bójki, brak powrotu i porządnych wyjaśnień. Przeklęci nastolatkowie. Z pewnością zacząłby już ich nawet przepraszać, gdyby nie jedno słowo, które usłyszał ze strony Jamesa – tego, który nie powinien się w ogóle wypowiadać. Ściągnął brwi, a ręce mocno zacisnął w pięści. Gówniarz najpierw mu mówi jakie ważne jest odnalezienie siostry tylko po to, żeby spróbować zabawić się poza granicami Londynu na ślepej ufności dziewcząt? Właśnie tak to wyglądało z perspektywy rudzielca, który ani już myślał pozwalać łagodniejszemu tonowi głosu wyjść w ich obecności. Też potrafił być uparty.
Szlamy… koledzy od skopywania tyłków… Co? Czy oni sobie stroili z niego żarty? Zbyt dużo informacji, które musiał przyswoić na spokojnie, nie tu i teraz, bo jeszcze spróbowałby oberwać łeb pierwszemu lepszemu chłopaczkowi, który się odezwie. Czy Walter śmiałby zwrócić się w ten sposób? W żadnym wypadku nie zmieniało to faktu, że właściciel pisał o bójce, którą rozpoczęli oni, czy mogło chodzić faktycznie o obrazę? Mógł im wierzyć? Złapał wzrok Jamesa i przypomniało mu się całe to kłamstwo, którym go obdarował.
- Zejdź z tonu chłopaczku. Nie Ty tu decydujesz. – odwarknął mu, nawet nie próbując wdawać się w dyskusję, bo czy miałoby to jakikolwiek efekt? Wolał już iść i posiekać te pieprzone papryczki, żeby zrobić im kanapki, gówniarze doprowadzali go do szału, szczególnie ten jeden, któremu zdołał uwierzyć. Najbardziej z tego wszystkiego irytowało go właśnie to, że zdołał dać się nabrać, on. Miał zdecydowanie zbyt miękkie serce, powinien był wiedzieć lepiej, że każdy spróbuje go oszukać, taki był Londyn, należało patrzeć tylko i wyłącznie na siebie, a on nawet martwił się tym całym Jamesem i po co?
- Zrobię… zrobię wam kanapki. – powiedział w końcu, przystając na jakieś niby pokojowe rozwiązanie dotyczące faktu, że wszyscy wyreperują to, co każe barman. Dla dziewcząt miał nieco inne zadanie, które powinno je nauczyć, że nie warto urywać się bez słowa i wpakowywać w kłopoty, bo… zwyczajnie tak się nie godziło! W ciągu tych kilkunastu minut na jego głowie pojawiło się chyba kilkadziesiąt siwych włosów, nie żeby sam starał się je przemienić, wręcz przeciwnie, próbował pozostać możliwie neutralnym, choć dobrze wiedział, że czasem jego metamorfomagiczne zdolności potrafiły wymsknąć się lekko spod kontroli, kiedy był zbyt rozemocjonowany. Tym razem nie był w stanie zauważyć tego, że od początku wyjścia z domku ciotki jego włosy nabrały o wiele wyraźniejszego, ognistego koloru. Wraz z uspokajającą się sytuacją stopniowo, wręcz niezauważalnie jego czupryna zaczynała przechodzić na ten rudy, nieco zbliżony do wyblakłego, brązowego koloru. Chyba tylko Neala była w stanie to zauważyć, choć skupiona na patrzeniu mu nienawistnie w oczy raczej nie przywiązywała do tego uwagi. – Najpierw jeszcze tylko list do tego małego zasr… Waltera… – mruknął pod nosem dobrze świadom tego, że go słyszą, nie mógł bluzgać na lewo i prawo. Ściągnął brwi ze złością, omiatając ich spojrzeniem, choć nie kierując swojej złości konkretnie na którekolwiek z nich, choć fakt faktem przytrzymał spojrzenie nieco dłużej na Jamesie. Marcel go po prostu zawiódł, a ten? Oszukał. – Idźcie się umyć. – burknął jako jakieś tam przyzwolenie, choć w rzeczywistości Neala prowadziła już do środka. Nikt w rzeczywistości nie potrzebował jego przyzwolenia, ech, musiał wymyślić, z czym zrobić im te kanapki i co ważniejsze – w jaki sposób nie zrobić obrzydliwej kanapki dla Jamesa i Marcela. Najlepiej położyłby tam surową szprotkę, niech się udławią cholery jedne, jego kuzynkę tak… poczekał, aż wszyscy przejdą obok i wejdą do środka, żeby zaraz potem skierować się do kuchni, gdzie przebywała ciotka. List i kanapki; był w stanie to ogarnąć, nieważne jak bardzo bolało go wnętrze dłoni od zaciskania pięści.
Widział, jak rozzłoszczona Neala próbuje już przeciągnąć towarzystwo do środka domu i szczerze powiedziawszy na to wszystko, poczuł się po prostu źle. Nie zamierzał przecież budować pomiędzy nimi żadnych murów, może trochę przesadził? Przecież dziewczynki nie zrobiły pewnie nic złego, to wydawało się maleńkim wypadem bez słowa… ściągnął natychmiast brwi na słowa o niesprawiedliwości ze strony blondynki. Słyszał ich nawoływania o tym, że Walter też miał swoje za uszami i nie zamierzał tego zostawić bez konsekwencji, do niego również odnosił się list właściciela pubu. Niestety to oni byli tymi, którzy narazili się jako pierwsi, zniknięcie, jakieś bójki, brak powrotu i porządnych wyjaśnień. Przeklęci nastolatkowie. Z pewnością zacząłby już ich nawet przepraszać, gdyby nie jedno słowo, które usłyszał ze strony Jamesa – tego, który nie powinien się w ogóle wypowiadać. Ściągnął brwi, a ręce mocno zacisnął w pięści. Gówniarz najpierw mu mówi jakie ważne jest odnalezienie siostry tylko po to, żeby spróbować zabawić się poza granicami Londynu na ślepej ufności dziewcząt? Właśnie tak to wyglądało z perspektywy rudzielca, który ani już myślał pozwalać łagodniejszemu tonowi głosu wyjść w ich obecności. Też potrafił być uparty.
Szlamy… koledzy od skopywania tyłków… Co? Czy oni sobie stroili z niego żarty? Zbyt dużo informacji, które musiał przyswoić na spokojnie, nie tu i teraz, bo jeszcze spróbowałby oberwać łeb pierwszemu lepszemu chłopaczkowi, który się odezwie. Czy Walter śmiałby zwrócić się w ten sposób? W żadnym wypadku nie zmieniało to faktu, że właściciel pisał o bójce, którą rozpoczęli oni, czy mogło chodzić faktycznie o obrazę? Mógł im wierzyć? Złapał wzrok Jamesa i przypomniało mu się całe to kłamstwo, którym go obdarował.
- Zejdź z tonu chłopaczku. Nie Ty tu decydujesz. – odwarknął mu, nawet nie próbując wdawać się w dyskusję, bo czy miałoby to jakikolwiek efekt? Wolał już iść i posiekać te pieprzone papryczki, żeby zrobić im kanapki, gówniarze doprowadzali go do szału, szczególnie ten jeden, któremu zdołał uwierzyć. Najbardziej z tego wszystkiego irytowało go właśnie to, że zdołał dać się nabrać, on. Miał zdecydowanie zbyt miękkie serce, powinien był wiedzieć lepiej, że każdy spróbuje go oszukać, taki był Londyn, należało patrzeć tylko i wyłącznie na siebie, a on nawet martwił się tym całym Jamesem i po co?
- Zrobię… zrobię wam kanapki. – powiedział w końcu, przystając na jakieś niby pokojowe rozwiązanie dotyczące faktu, że wszyscy wyreperują to, co każe barman. Dla dziewcząt miał nieco inne zadanie, które powinno je nauczyć, że nie warto urywać się bez słowa i wpakowywać w kłopoty, bo… zwyczajnie tak się nie godziło! W ciągu tych kilkunastu minut na jego głowie pojawiło się chyba kilkadziesiąt siwych włosów, nie żeby sam starał się je przemienić, wręcz przeciwnie, próbował pozostać możliwie neutralnym, choć dobrze wiedział, że czasem jego metamorfomagiczne zdolności potrafiły wymsknąć się lekko spod kontroli, kiedy był zbyt rozemocjonowany. Tym razem nie był w stanie zauważyć tego, że od początku wyjścia z domku ciotki jego włosy nabrały o wiele wyraźniejszego, ognistego koloru. Wraz z uspokajającą się sytuacją stopniowo, wręcz niezauważalnie jego czupryna zaczynała przechodzić na ten rudy, nieco zbliżony do wyblakłego, brązowego koloru. Chyba tylko Neala była w stanie to zauważyć, choć skupiona na patrzeniu mu nienawistnie w oczy raczej nie przywiązywała do tego uwagi. – Najpierw jeszcze tylko list do tego małego zasr… Waltera… – mruknął pod nosem dobrze świadom tego, że go słyszą, nie mógł bluzgać na lewo i prawo. Ściągnął brwi ze złością, omiatając ich spojrzeniem, choć nie kierując swojej złości konkretnie na którekolwiek z nich, choć fakt faktem przytrzymał spojrzenie nieco dłużej na Jamesie. Marcel go po prostu zawiódł, a ten? Oszukał. – Idźcie się umyć. – burknął jako jakieś tam przyzwolenie, choć w rzeczywistości Neala prowadziła już do środka. Nikt w rzeczywistości nie potrzebował jego przyzwolenia, ech, musiał wymyślić, z czym zrobić im te kanapki i co ważniejsze – w jaki sposób nie zrobić obrzydliwej kanapki dla Jamesa i Marcela. Najlepiej położyłby tam surową szprotkę, niech się udławią cholery jedne, jego kuzynkę tak… poczekał, aż wszyscy przejdą obok i wejdą do środka, żeby zaraz potem skierować się do kuchni, gdzie przebywała ciotka. List i kanapki; był w stanie to ogarnąć, nieważne jak bardzo bolało go wnętrze dłoni od zaciskania pięści.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Splecione palce z tymi należącymi do Neali przynosiły pociechę; być może jedyną, kiedy jej kuzyn (albo wujek? Już całkowicie się pogubiła) wystosowywał kolejne oskarżenia i kolejne czyny, za które mieli odpowiedzieć, choć tak naprawdę nie tkwiła w nich choć krzta ich winy – ani dziewcząt, ani Marcela, ani Jimmiego. Jeśli wczoraj przez moment było jej szkoda Waltera, który najpewniej w akcie desperacji, smutku i żalu, zachował się tak podle, tak w tamtym momencie nie miała zamiaru bronić ani cala jego okropności. A teraz mieli jeszcze za to zapłacić oni; i choć niesprawiedliwość osiadała boleśnie w żołądku i gryzła nieprzyjemnie, równocześnie wstyd był na tyle spory, że wolała nie wywoływać kłótni. Tym bardziej z ludźmi, którzy dobrotliwie postanowili przyjąć ją pod swój dach. A do tego należało zająć się chłopcami, a jeśli zaczną się wykłócać, może to się stać odrobinę problematyczne.
Wciąż ściskając dłoń przyjaciółki, powoli podniosła głowę. Chyba lepiej było zgodzić się na wszelkie warunki, póki co, a dopiero później próbować – rozmowy, kompromisu, odwołania się od niesprawiedliwej kary.
Słysząc słowa płynące z ust Marcela poczuła ulgę, zwyczajną ulgę; wzrok prędko odnalazł spojrzenie chłopca, przyjmując niemal dziękczynny wyraz. Naprawdę mieli jeszcze czas na wyprostowanie racji i pokazanie Weasleyowi prawdy odnośnie zdarzeń wczorajszego wieczora. Teraz liczyło się ich zdrowie i odpoczynek.
Odwróciła się jeszcze przez ramię, krótko, pierw zerkając na Marcela, później Jamesa, kiedy Neala pociągnęła ją za rękę w kierunku domu. Dziwacznie tęskniła za tym budynkiem, równocześnie czując ucisk w podbrzuszu, jak gdyby coś mówiło jej, że nie powinna tam wracać; nie po tym jak się zachowała. Być może bała się ujrzeć zawód w oczach cioci i wujka młodej Weasley? Złość?
Ciche odchrząknięcie było jedyną odpowiedzią na kanapki, później kąpiel; chyba szli w dobrym kierunku? Nawet jeśli, wciąż drżały jej dłonie, a kiedy przekroczyli próg domostwa, bała się podnieść wzrok. Z wbitym więc w podłogę, na oślep odnalazła dłoń Marcela, ciągnąc go za sobą i Nealą.
– Chodźcie – wyszeptane, posłane w kierunku chłopców; zdecydowanie musieli się obmyć, a przede wszystkim przemyć rany, nawet jeśli te dzięki kilku zaklęciom nie wyglądały już tak paskudnie.
Kontrolnie zerknęła na przyjaciółkę, jakby pytająco – czy nie powinny były powiedzieć czegoś cioci, już teraz? A może lepiej było porozmawiać na spokojnie przy posiłku?
Pokonując zakręty korytarza wciąż nic nie mówiła, a kiedy dotarli do odpowiedniego pomieszczenia, prędko porwała duży ręcznik leżący na komodzie, chcąc namoczyć go wodą i środkiem odkażającym; Weasleyowie musieli mieć coś takiego?
– Jak twój bok? – zapytała niepewnie, podnosząc spojrzenie na Marcela.
Wciąż ściskając dłoń przyjaciółki, powoli podniosła głowę. Chyba lepiej było zgodzić się na wszelkie warunki, póki co, a dopiero później próbować – rozmowy, kompromisu, odwołania się od niesprawiedliwej kary.
Słysząc słowa płynące z ust Marcela poczuła ulgę, zwyczajną ulgę; wzrok prędko odnalazł spojrzenie chłopca, przyjmując niemal dziękczynny wyraz. Naprawdę mieli jeszcze czas na wyprostowanie racji i pokazanie Weasleyowi prawdy odnośnie zdarzeń wczorajszego wieczora. Teraz liczyło się ich zdrowie i odpoczynek.
Odwróciła się jeszcze przez ramię, krótko, pierw zerkając na Marcela, później Jamesa, kiedy Neala pociągnęła ją za rękę w kierunku domu. Dziwacznie tęskniła za tym budynkiem, równocześnie czując ucisk w podbrzuszu, jak gdyby coś mówiło jej, że nie powinna tam wracać; nie po tym jak się zachowała. Być może bała się ujrzeć zawód w oczach cioci i wujka młodej Weasley? Złość?
Ciche odchrząknięcie było jedyną odpowiedzią na kanapki, później kąpiel; chyba szli w dobrym kierunku? Nawet jeśli, wciąż drżały jej dłonie, a kiedy przekroczyli próg domostwa, bała się podnieść wzrok. Z wbitym więc w podłogę, na oślep odnalazła dłoń Marcela, ciągnąc go za sobą i Nealą.
– Chodźcie – wyszeptane, posłane w kierunku chłopców; zdecydowanie musieli się obmyć, a przede wszystkim przemyć rany, nawet jeśli te dzięki kilku zaklęciom nie wyglądały już tak paskudnie.
Kontrolnie zerknęła na przyjaciółkę, jakby pytająco – czy nie powinny były powiedzieć czegoś cioci, już teraz? A może lepiej było porozmawiać na spokojnie przy posiłku?
Pokonując zakręty korytarza wciąż nic nie mówiła, a kiedy dotarli do odpowiedniego pomieszczenia, prędko porwała duży ręcznik leżący na komodzie, chcąc namoczyć go wodą i środkiem odkażającym; Weasleyowie musieli mieć coś takiego?
– Jak twój bok? – zapytała niepewnie, podnosząc spojrzenie na Marcela.
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nagle zmienił zdanie. Nagle! Wystarczyło jedno spojrzenie dziewczyny, żeby nagle go zatrzymał i zmienił to cholerne zdanie!
— Dopiero co chciałeś iść — wyrzucił do niego z wyraźną pretensją, kiedy kazał mu czekać, ale nawet ten wymowny wzrok nie był w stanie go już odwieźć od pomysłu. Otworzył oczy szerzej, patrząc na niego z niedowierzaniem i jednocześnie tak, jakby to jemu zaraz miał strzelić prosto w zęby. Teraz, po tym wszystkim co powiedział miał pokiwa głową i ochoczo przystać na karę, na którą nie zasłużyli. Zwariowałeś, Marcel. Zamrugał dwukrotnie i zacisnął mocno szczękę. Mógł iść. Właściwie, po co miał tu z nimi zostać. Z Marcelem. Chciał zostać, proszę bardzo, niech wróci tam, do tej knajpy i pomoże im posprzątać. Niech kaja się przed Walterem i całą jego przeklętą świtą kibiców. Pieprzona lokalna sława. Byli na straconej pozycji, winni wszystkiemu, jak zawsze. Niepotrzebnie się irytował, zawsze to samo. Jakby łobuza miał wypisanego na czole. Dłonie Marcela opadły mu na ramiona i zacisnęły się. Przewrócił oczami z irytacją. Niech cię szlag,, pomyślał. Jego spojrzenie napotkało rudowłosą dziewczynę, która też chciała go zatrzymać. To nie była jej wina, ktoś musiał to powiedzieć całemu temu Urienowi od siedmiu boleści. Przepraszam. Może powinni byli odprowadzić je nocą, po wszystkim, ale byli zbyt zmęczeni, ranni i obolali. Rozbita głowa już właściwie nie dawała się we znaki, chociaż wszystko w środku pulsowało — ale to pewnie była sprawka alkoholu, nie tych wszystkich wymierzonych przez niego ciosu i porządnie zmasakrowanego nosa.
— Nie jestem chłopaczkiem— odciął się Urienowi, określenie wypowiadając jakby było obelgą. Przez chwilę patrzył na niego, jakby gdzieś w tej wymianie spojrzeń odbywała się prawdziwa zażarta walka, a potem dał się popchnąć przyjacielowi, przestał oponować, ruszając w ślad za dziewczyną, kilkukrotnie po drodze posyłając wściekłe spojrzenie Marcelowi. Milczał przez całą drogę, wściekły jak osa, próbując nie otwierać ust, żeby nie palnąć nic idiotycznego, skoro już musieli tu być. Starał się też nie patrzyć na Nealę. Było mu trochę wstyd. To nie miało tak wyglądać, nie miało się tak skończyć. Niewinne piwo, papieros, może tańce. Jeden miły wieczór - od razu było przecież widać, że to nie przypadek rządził ich losem, a najprawdziwsze przeznaczenie. A teraz?
Wszedł do łazienki zaraz za Nealą, ścinając jej głowa w podzięce. Widział, że Anne od razu dotarła do Marcela, niech świergotają gołąbeczki. Podszedł od razu do umywalki, z kranu leciała normalnie woda. To była forma luksusu, za którą nagle zrobił się podświadomie wdzięczny. Dziewczyny miały ich kurtki, zabrał się więc za rozpinanie koszuli, ale ostatecznie i tak nie odpiął jej do końca, zdejmując przez głowę. Była zakrwawiona, zarówno na plecach, jak i z przodu. Zaschnięta krew była także na piersi, karku, w ciemnych, gęstych i niesfornie wywijających się włosach. Nie był skrępowany, stał do nich plecami, nie czekał też aż wyjdą, od razu korzystając z danej mu możliwości umycia się. Zmoczył dłonie i namydlił je porządnie, próbując się pozbyć krwi zza paznokci, brudu z palców. A potem namydlił i omył twarz porządnie, włosy, kark. Pod palcami nie wyczuł blizny, ale za to grudy brudu, których musiał się pozbyć.
— Dopiero co chciałeś iść — wyrzucił do niego z wyraźną pretensją, kiedy kazał mu czekać, ale nawet ten wymowny wzrok nie był w stanie go już odwieźć od pomysłu. Otworzył oczy szerzej, patrząc na niego z niedowierzaniem i jednocześnie tak, jakby to jemu zaraz miał strzelić prosto w zęby. Teraz, po tym wszystkim co powiedział miał pokiwa głową i ochoczo przystać na karę, na którą nie zasłużyli. Zwariowałeś, Marcel. Zamrugał dwukrotnie i zacisnął mocno szczękę. Mógł iść. Właściwie, po co miał tu z nimi zostać. Z Marcelem. Chciał zostać, proszę bardzo, niech wróci tam, do tej knajpy i pomoże im posprzątać. Niech kaja się przed Walterem i całą jego przeklętą świtą kibiców. Pieprzona lokalna sława. Byli na straconej pozycji, winni wszystkiemu, jak zawsze. Niepotrzebnie się irytował, zawsze to samo. Jakby łobuza miał wypisanego na czole. Dłonie Marcela opadły mu na ramiona i zacisnęły się. Przewrócił oczami z irytacją. Niech cię szlag,, pomyślał. Jego spojrzenie napotkało rudowłosą dziewczynę, która też chciała go zatrzymać. To nie była jej wina, ktoś musiał to powiedzieć całemu temu Urienowi od siedmiu boleści. Przepraszam. Może powinni byli odprowadzić je nocą, po wszystkim, ale byli zbyt zmęczeni, ranni i obolali. Rozbita głowa już właściwie nie dawała się we znaki, chociaż wszystko w środku pulsowało — ale to pewnie była sprawka alkoholu, nie tych wszystkich wymierzonych przez niego ciosu i porządnie zmasakrowanego nosa.
— Nie jestem chłopaczkiem— odciął się Urienowi, określenie wypowiadając jakby było obelgą. Przez chwilę patrzył na niego, jakby gdzieś w tej wymianie spojrzeń odbywała się prawdziwa zażarta walka, a potem dał się popchnąć przyjacielowi, przestał oponować, ruszając w ślad za dziewczyną, kilkukrotnie po drodze posyłając wściekłe spojrzenie Marcelowi. Milczał przez całą drogę, wściekły jak osa, próbując nie otwierać ust, żeby nie palnąć nic idiotycznego, skoro już musieli tu być. Starał się też nie patrzyć na Nealę. Było mu trochę wstyd. To nie miało tak wyglądać, nie miało się tak skończyć. Niewinne piwo, papieros, może tańce. Jeden miły wieczór - od razu było przecież widać, że to nie przypadek rządził ich losem, a najprawdziwsze przeznaczenie. A teraz?
Wszedł do łazienki zaraz za Nealą, ścinając jej głowa w podzięce. Widział, że Anne od razu dotarła do Marcela, niech świergotają gołąbeczki. Podszedł od razu do umywalki, z kranu leciała normalnie woda. To była forma luksusu, za którą nagle zrobił się podświadomie wdzięczny. Dziewczyny miały ich kurtki, zabrał się więc za rozpinanie koszuli, ale ostatecznie i tak nie odpiął jej do końca, zdejmując przez głowę. Była zakrwawiona, zarówno na plecach, jak i z przodu. Zaschnięta krew była także na piersi, karku, w ciemnych, gęstych i niesfornie wywijających się włosach. Nie był skrępowany, stał do nich plecami, nie czekał też aż wyjdą, od razu korzystając z danej mu możliwości umycia się. Zmoczył dłonie i namydlił je porządnie, próbując się pozbyć krwi zza paznokci, brudu z palców. A potem namydlił i omył twarz porządnie, włosy, kark. Pod palcami nie wyczuł blizny, ale za to grudy brudu, których musiał się pozbyć.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Z obawą spojrzał na Jamesa, mocniej zaciskając dłoń na jego ramieniu, kiedy rudy zwrócił się do niego ostrym upomnieniem. Znał swojego przyjaciela, wiedział, że trudno będzie mu utrzymać nerwy na wodzy. Spojrzał na niego przepraszająco, kiedy usłyszał jego wyrzut - tak, dopiero co chciałem iść, ale teraz jest już na to za późno, bo zdążyłeś napyskować, Jimmy. Na szczęście jego przyjaciel uległ, odpuścił walkę, skapitulował, unikał spojrzenia Jamesa, nie chcąc prowokować go mocniej. Awanturowanie się tu i teraz nie mogło im już pomóc, trzeba było dać spokój, posprzątać i nawiać, zanim ktoś zapamięta tutaj ich imiona.
Ale wtedy otworzył oczy szerzej na propozycję... kanapek? Ściągnął brew, to był jakiś kod? Szyfr? Ostrzeżenie? Nie był przyzwyczajony do gościnności, przeważnie przepędzano go z kąta w kąt. Nie zaznał w życiu wiele uprzejmości. Zezował na jego włosy, które nabierały ognistej barwy - blednącej, gdy cichło echo jego słów. Usta drgnęły zauważalnie, gdy pojawiło się u niego wyzwisko skierowane pod adresem Waltera, ale Neala prowadziła ich już do środka, a on ruszył za pozostałymi. Wnętrze domu sprawiało, że czuł się nieswojo. Był duży i bogaty - jak na jego standardy - pół życia spędził w londyńskiej kawalerce, drugie pół w cyrkowym wagonie, zamkowe komnaty były przerwą obecną w życiu każdego czarodzieja, równie piękną, co krótką i ulotną. Poczuł dotyk palców Anne, niewiele myśląc splótł je ze swoimi, odnajdując spojrzenie jej jasnych oczu. Gdzieś po drodze porwała ręcznik, podwinął biały materiał pobrudzonej poszarpanej koszuli, była przesiąknięta krwią, odsłaniając ranę. Pobieżne zaklęcie Neali zdążyło ją zasklepić, ale wciąż sprawiała ból.
- To nic - odpowiedział bez zawahania, powstrzymując cierpiętniczy grymas. - Już jest dużo lepiej - dodał zaraz, bo ilość krwi na koszuli rzeczywiście nie wyglądała dobrze. - Dziękuję - mruknął, dopiero teraz spoglądając jej w oczy. Nie tak to wszystko miało wyglądać, a jakby kłopotów nie narobili wystarczająco dużo, sprowadzili je ze sobą do tego domu. To miała być przyjemna potańcówka. Chciał się zabawić. Poza Londynem, jak kiedyś w mieście, pub był mniejszy niż w stolicy, muzyka cichsza, ale szansa na to, że policja wpadnie nagle do środka, znikoma. Ale nic nie poszło tak jak należy. Kiedy Anne mu pomogła, skierował się do wody po Jamesie, dokładniej oczyszczając twarz, palce, paznokcie, nie był pewien, czy czerwone skrzepy należały do niego, do Jamesa, czy do tamtych frajerów. Nie chciał wiedzieć. A co dalej? Naprawdę zamierzali częstować ich tutaj kanapkami? Dokąd mieli iść, mogli odpocząć w stajni? Jak długo mieli czekać?
narkolepsja - nie śpię
Ale wtedy otworzył oczy szerzej na propozycję... kanapek? Ściągnął brew, to był jakiś kod? Szyfr? Ostrzeżenie? Nie był przyzwyczajony do gościnności, przeważnie przepędzano go z kąta w kąt. Nie zaznał w życiu wiele uprzejmości. Zezował na jego włosy, które nabierały ognistej barwy - blednącej, gdy cichło echo jego słów. Usta drgnęły zauważalnie, gdy pojawiło się u niego wyzwisko skierowane pod adresem Waltera, ale Neala prowadziła ich już do środka, a on ruszył za pozostałymi. Wnętrze domu sprawiało, że czuł się nieswojo. Był duży i bogaty - jak na jego standardy - pół życia spędził w londyńskiej kawalerce, drugie pół w cyrkowym wagonie, zamkowe komnaty były przerwą obecną w życiu każdego czarodzieja, równie piękną, co krótką i ulotną. Poczuł dotyk palców Anne, niewiele myśląc splótł je ze swoimi, odnajdując spojrzenie jej jasnych oczu. Gdzieś po drodze porwała ręcznik, podwinął biały materiał pobrudzonej poszarpanej koszuli, była przesiąknięta krwią, odsłaniając ranę. Pobieżne zaklęcie Neali zdążyło ją zasklepić, ale wciąż sprawiała ból.
- To nic - odpowiedział bez zawahania, powstrzymując cierpiętniczy grymas. - Już jest dużo lepiej - dodał zaraz, bo ilość krwi na koszuli rzeczywiście nie wyglądała dobrze. - Dziękuję - mruknął, dopiero teraz spoglądając jej w oczy. Nie tak to wszystko miało wyglądać, a jakby kłopotów nie narobili wystarczająco dużo, sprowadzili je ze sobą do tego domu. To miała być przyjemna potańcówka. Chciał się zabawić. Poza Londynem, jak kiedyś w mieście, pub był mniejszy niż w stolicy, muzyka cichsza, ale szansa na to, że policja wpadnie nagle do środka, znikoma. Ale nic nie poszło tak jak należy. Kiedy Anne mu pomogła, skierował się do wody po Jamesie, dokładniej oczyszczając twarz, palce, paznokcie, nie był pewien, czy czerwone skrzepy należały do niego, do Jamesa, czy do tamtych frajerów. Nie chciał wiedzieć. A co dalej? Naprawdę zamierzali częstować ich tutaj kanapkami? Dokąd mieli iść, mogli odpocząć w stajni? Jak długo mieli czekać?
narkolepsja - nie śpię
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Zła byłam - to nie ulegało żadnej wątpliwości. Głównie dlatego, że niesprawiedliwie strasznie to wszystko było. I było mi wstyd, ale nie za mnie, ani nie za nich, tylko za to, że teraz przeze mnie właśnie im też się dostawało. Stałam więc, cała czerwona, ze złości i ze wstydu wpatrując się z zaciśniętymi ustami w Uriena. Co dalej tak właściwie? Przeniosłam spojrzenie z Uriena na Jamesa, kiedy ten pierwszy do drugiego się odezwał, nadal milcząc. Co więcej mogłam powiedzieć tak naprawdę? James wydawał się wściekły, tak prawdziwie. Złapałam za dłoń Anne, ruszając w kierunku domu. Przystanęłam na chwilę, kiedy wspomniał coś o kanapkach. Zerknęłam ku Urienowi, nadal zły się jednak wydawał.
- Dobrze. - zgodziłam się więc, nie próbując więcej go przekonywać, że jednak powinien wziąć pod uwagę też ich wersję wydarzeń. Może zamierzał, skoro do Waltera też pisać chciał. Ale to już nieważne teraz było bo do domu wchodziliśmy zgodnie z jego słowami się umyć - cóż i tak potrzebowaliśmy wody, bo jakby koniec mojej sukienki całej białej, nasiąknięty był krwią w niektórych miejscach, ta Anne, nie wyglądała wcale lepiej. - Nie martw się, Anne. - powiedziałam do niej, kiedy odwracając głowę dostrzegłam zwątpienie, a może strach. Wędrując do odpowiedniego pomieszczenia, też zgarnęłam ręcznik.. Na chwilę spoglądając na Marcela, kiedy Anne zapytała o ranę. Tęczówki przesunęły się na Jamesa, który… oh na Marlina. Czułam, że robię się znów czerwona cała. Tak po prostu?
- Ten… tu na szafce ręcznik zostawię. Kuchania jest na prawo od łazienki. - wyjaśniłam im jeszcze - Chodź Anne, znajdziemy nowe ubrania. Może ciocia ma też jakieś koszule tutaj. - zastanowiłam się na głos. Wychodząc z łazienki, żeby dać im trochę tej, prywatności. Nowe sukienki znalazłam szybko, a później z przyjaciółką zeszłam na dół w poszukiwaniu cioci, trafiając ostatecznie na Uriena najpierw. Stanęłam obok unosząc na niego jasne tęczówki. - Myślisz, że ciocia ma jakieś koszule? - zapytałam już ciszej, największa burza była chyba za nami? Przynajmniej miałam taką nadzieją. - Te ich są w krwi całe. - wytłumaczyła licząc, że Urien znajdzie jakieś rozwiązanie na powstały problem. One same nie wyglądały jeszcze najlepiej, ale to była jedynie kwestia brudu i krwi którą miały na sobie - nie ich własnej. - Naprawdę tylko stanęli w naszej obronie. - dodałam ciszej próbując jeszcze raz go przekonać do tego, czego pewna byłam. To wszystko poszło nie tak, jak miało pójść. Jedno wyjście pociągnęło za sobą szereg konsekwencji, ale od tych nie zamierzałam uciekać. A kiedy łazienka się zwolniła, ruszyłam do niej, żeby to wszystko co złe z dnia wczorajszego zmyć z siebie. Woda przynosiła czystość a tej zdecydowanie teraz potrzebowałam. Kiedy skończyłam, ubrana w jasną koszulę i musztardową spódnicę wróciłam do kuchni. - Od razu mamy iść tam te rzeczy robić? - pytałam dalej, uznając, że jednak posiadam mniej informacji niż posiadać bym chciała.
- Dobrze. - zgodziłam się więc, nie próbując więcej go przekonywać, że jednak powinien wziąć pod uwagę też ich wersję wydarzeń. Może zamierzał, skoro do Waltera też pisać chciał. Ale to już nieważne teraz było bo do domu wchodziliśmy zgodnie z jego słowami się umyć - cóż i tak potrzebowaliśmy wody, bo jakby koniec mojej sukienki całej białej, nasiąknięty był krwią w niektórych miejscach, ta Anne, nie wyglądała wcale lepiej. - Nie martw się, Anne. - powiedziałam do niej, kiedy odwracając głowę dostrzegłam zwątpienie, a może strach. Wędrując do odpowiedniego pomieszczenia, też zgarnęłam ręcznik.. Na chwilę spoglądając na Marcela, kiedy Anne zapytała o ranę. Tęczówki przesunęły się na Jamesa, który… oh na Marlina. Czułam, że robię się znów czerwona cała. Tak po prostu?
- Ten… tu na szafce ręcznik zostawię. Kuchania jest na prawo od łazienki. - wyjaśniłam im jeszcze - Chodź Anne, znajdziemy nowe ubrania. Może ciocia ma też jakieś koszule tutaj. - zastanowiłam się na głos. Wychodząc z łazienki, żeby dać im trochę tej, prywatności. Nowe sukienki znalazłam szybko, a później z przyjaciółką zeszłam na dół w poszukiwaniu cioci, trafiając ostatecznie na Uriena najpierw. Stanęłam obok unosząc na niego jasne tęczówki. - Myślisz, że ciocia ma jakieś koszule? - zapytałam już ciszej, największa burza była chyba za nami? Przynajmniej miałam taką nadzieją. - Te ich są w krwi całe. - wytłumaczyła licząc, że Urien znajdzie jakieś rozwiązanie na powstały problem. One same nie wyglądały jeszcze najlepiej, ale to była jedynie kwestia brudu i krwi którą miały na sobie - nie ich własnej. - Naprawdę tylko stanęli w naszej obronie. - dodałam ciszej próbując jeszcze raz go przekonać do tego, czego pewna byłam. To wszystko poszło nie tak, jak miało pójść. Jedno wyjście pociągnęło za sobą szereg konsekwencji, ale od tych nie zamierzałam uciekać. A kiedy łazienka się zwolniła, ruszyłam do niej, żeby to wszystko co złe z dnia wczorajszego zmyć z siebie. Woda przynosiła czystość a tej zdecydowanie teraz potrzebowałam. Kiedy skończyłam, ubrana w jasną koszulę i musztardową spódnicę wróciłam do kuchni. - Od razu mamy iść tam te rzeczy robić? - pytałam dalej, uznając, że jednak posiadam mniej informacji niż posiadać bym chciała.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zupełnie nie tak miało być; Beddow zaczynała się zastanawiać, czy to nie swego rodzaju kara od losu, może fatum, za to że w ogóle odważyły się wymknąć – ale przecież nie miały złych intencji, nie chciały dać porwać się balandze do białego rana, tylko spędzić miło czas, raz; jeden wieczór to chyba nie zbrodnia?
Poniekąd może i była, patrząc na straty, ślady krwi, obicia, otarcia, siniaki i uszkodzony bok Marcela, który Neala zaleczyła na szybko sprawnym zaklęciem. Annie nie chciała już o tym myśleć – o szarpaninie, o bójce, w końcu o nocy w ciemnym lesie, gdzie łowili ryby i wyziębili się przy lichym ognisku. Gdy teraz o tym myślała, wcale nie było tak najgorzej ale... mogło coś się stać. Mogło spotkać ich coś złego; w czasach, jakie nadeszły, nie powinni byli pozwalać sobie na takie swawole. Chyba.
Zerknęła na Jamesa kątem oka, niedługo później ręcznik, który trzymała w dłoniach mocząc również w wodzie i spirytusie, który znalazła w prowizorycznej apteczce na komodzie w łazience; to chyba powinno wystarczyć na początek?
– Proszę, przemyj to dokładnie – mruknęła cicho, podając Carringtonowi mokre zawiniątko, nie do końca pewna czy nie powinna była sama zająć się raną na chłopięcym boku. Nie miała jednak czasu do namysłu; ręka panny Weasley prędko oplotła jej nadgarstek i będąc wyprowadzaną z łazienki przez młodą gospodynię, zdążyła tylko posłać Marcelowi krótkie spojrzenie, nieco niepewne.
Nie przejmowała się zbytnio pracą, która na nich czekała – to nie była duża kara, patrząc na to jak wiele strachu się najedli. No i zawsze mogło być gorzej.
– Myślisz, że nic mu nie będzie? – mruknęła cicho, kiedy wędrowała z Weasley między pomieszczeniami – Znaczy się, im... – dodała zaraz po chwili, marszcząc nieco brwi; Jimmy również był pokiereszowany, a ślady krwi na koszuli obydwu chłopców pozostawiały tylko pole do domysłów.
Kiedy dotarły do kuchni, Anne wciąż ściskała w dłoniach nowe odzienie, unikając spojrzenia wujka czy tam kuzyna Neali; odważyła się podnieść wzrok dopiero po dłuższej chwili.
– Chodźmy się przebrać – zaproponowała krótko – Poszukasz potem koszul, ja pomogę z tymi...kanapkami.
Poniekąd może i była, patrząc na straty, ślady krwi, obicia, otarcia, siniaki i uszkodzony bok Marcela, który Neala zaleczyła na szybko sprawnym zaklęciem. Annie nie chciała już o tym myśleć – o szarpaninie, o bójce, w końcu o nocy w ciemnym lesie, gdzie łowili ryby i wyziębili się przy lichym ognisku. Gdy teraz o tym myślała, wcale nie było tak najgorzej ale... mogło coś się stać. Mogło spotkać ich coś złego; w czasach, jakie nadeszły, nie powinni byli pozwalać sobie na takie swawole. Chyba.
Zerknęła na Jamesa kątem oka, niedługo później ręcznik, który trzymała w dłoniach mocząc również w wodzie i spirytusie, który znalazła w prowizorycznej apteczce na komodzie w łazience; to chyba powinno wystarczyć na początek?
– Proszę, przemyj to dokładnie – mruknęła cicho, podając Carringtonowi mokre zawiniątko, nie do końca pewna czy nie powinna była sama zająć się raną na chłopięcym boku. Nie miała jednak czasu do namysłu; ręka panny Weasley prędko oplotła jej nadgarstek i będąc wyprowadzaną z łazienki przez młodą gospodynię, zdążyła tylko posłać Marcelowi krótkie spojrzenie, nieco niepewne.
Nie przejmowała się zbytnio pracą, która na nich czekała – to nie była duża kara, patrząc na to jak wiele strachu się najedli. No i zawsze mogło być gorzej.
– Myślisz, że nic mu nie będzie? – mruknęła cicho, kiedy wędrowała z Weasley między pomieszczeniami – Znaczy się, im... – dodała zaraz po chwili, marszcząc nieco brwi; Jimmy również był pokiereszowany, a ślady krwi na koszuli obydwu chłopców pozostawiały tylko pole do domysłów.
Kiedy dotarły do kuchni, Anne wciąż ściskała w dłoniach nowe odzienie, unikając spojrzenia wujka czy tam kuzyna Neali; odważyła się podnieść wzrok dopiero po dłuższej chwili.
– Chodźmy się przebrać – zaproponowała krótko – Poszukasz potem koszul, ja pomogę z tymi...kanapkami.
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Umył się dokładnie, a przynajmniej na tyle na ile sądził, że jest w stanie, pozbywając się skrzepów krwi z włosów, zaschniętych fragmentów na karku, piersi; potem zrobił miejsce przyjacielowi, samemu sięgając po ręczniki, które przyniosła młoda gospodyni. Spojrzał na nią — już nie zły, a wyczerpany, zmęczony. Czuł też żal, ale nie do nich; do samego siebie, do całego świata wokół. Nie powinno ich to spotkać, ten wieczór nie miał tak wyglądać, a teraz nie powinny być karane za coś, co nie było ich winą.
— Dzięki —odpowiedział, wycierając włosy i odprowadzając ją, zakłopotaną i zaczerwienioną, swoim spojrzeniem. Krople wody spłynęły mu po skroni; odwrócił się do lustra, zerkając w nie przelotnie, by zaraz przenieść spojrzenie na Sallowa.— W porządku? — Rana została wyleczona, ale nie był pewien, czy się do końca zagoiła. Widział ślad, wkrótce pewnie całkiem zniknie, ale nie wyglądał tak, jakby wszystko wróciło do stanu sprzed bójki. Wiedział dobrze, że takie rzeczy potrafi odzywać się jeszcze długo potem, głowa wciąż go bolała. Tygodniami czuł skutki tamtego zaklęcia, które pozbawiło go przytomności i uratowało życie jednocześnie. Złożył niezgrabnie ręcznik i odłożył go na szafkę. — Zróbmy, co mamy zrobić i spadamy. Załatwmy to sami, one nie są niczemu winne — zaproponował mu; wiedział, że się z tym zgodzi, nie był tylko pewien, czy nie chciał zostać dłużej. — Powiedziałem im, że to klątwa — wyjawił Marceliusowi, grymasząc się chwilę, by ostatecznie posłać mu niewinny, przepraszający uśmiech. Musisz trzymać tę farsę dalej, Marcel.— Gdyby Anne usłyszała, że przy niej zasypiasz to pewnie uznałaby, że cię nudzi, a chyba… Wpadłeś jej w oko — dodał po cichu, zerkając sugestywnie w stronę drzwi. Kąciki ust drgnęły mu nieświadomie; chciał powiedzieć coś jeszcze, ale powstrzymał się. Klepknął go w ramię i narzucając swoją koszulę na siebie ruszył w stronę drzwi. W progu przystanął, by spróbować z zaklęciem czyszczącym; krew częściowo zeszła, ale na koszuli wciąż zostały brunatne plamy. Ciemne włosy przeczesał palcami już za drzwiami, a gdy Marcel był gotowy wszedł do kuchni. Spojrzał na Marcela wymownie; to w końcu był jego pomysł by się zgodzić. Odbębnić wyrok, karę za bójkę. Mów, byle prędko. Spojrzenie spoczęło na jedzeniu, które pojawiło się na stole, kiszki zagrały mu marsza. Nie myśląc za wiele zbliżył się do kanapek, by wziąć jedną od razu, bez pytania. Na Merlina, nic od dawna nie smakowało tak dobrze. Głuchy pomruk wydobył się z jego gardła; w końcu jednak zdał sobie sprawę w nietaktu i odłożył nadgryzioną kanapkę z powrotem, na to samo miejsce, cofając się o pół kroku z wypełnionymi ustami, nie mogąc całości od razu przełknąć.
— Dzięki —odpowiedział, wycierając włosy i odprowadzając ją, zakłopotaną i zaczerwienioną, swoim spojrzeniem. Krople wody spłynęły mu po skroni; odwrócił się do lustra, zerkając w nie przelotnie, by zaraz przenieść spojrzenie na Sallowa.— W porządku? — Rana została wyleczona, ale nie był pewien, czy się do końca zagoiła. Widział ślad, wkrótce pewnie całkiem zniknie, ale nie wyglądał tak, jakby wszystko wróciło do stanu sprzed bójki. Wiedział dobrze, że takie rzeczy potrafi odzywać się jeszcze długo potem, głowa wciąż go bolała. Tygodniami czuł skutki tamtego zaklęcia, które pozbawiło go przytomności i uratowało życie jednocześnie. Złożył niezgrabnie ręcznik i odłożył go na szafkę. — Zróbmy, co mamy zrobić i spadamy. Załatwmy to sami, one nie są niczemu winne — zaproponował mu; wiedział, że się z tym zgodzi, nie był tylko pewien, czy nie chciał zostać dłużej. — Powiedziałem im, że to klątwa — wyjawił Marceliusowi, grymasząc się chwilę, by ostatecznie posłać mu niewinny, przepraszający uśmiech. Musisz trzymać tę farsę dalej, Marcel.— Gdyby Anne usłyszała, że przy niej zasypiasz to pewnie uznałaby, że cię nudzi, a chyba… Wpadłeś jej w oko — dodał po cichu, zerkając sugestywnie w stronę drzwi. Kąciki ust drgnęły mu nieświadomie; chciał powiedzieć coś jeszcze, ale powstrzymał się. Klepknął go w ramię i narzucając swoją koszulę na siebie ruszył w stronę drzwi. W progu przystanął, by spróbować z zaklęciem czyszczącym; krew częściowo zeszła, ale na koszuli wciąż zostały brunatne plamy. Ciemne włosy przeczesał palcami już za drzwiami, a gdy Marcel był gotowy wszedł do kuchni. Spojrzał na Marcela wymownie; to w końcu był jego pomysł by się zgodzić. Odbębnić wyrok, karę za bójkę. Mów, byle prędko. Spojrzenie spoczęło na jedzeniu, które pojawiło się na stole, kiszki zagrały mu marsza. Nie myśląc za wiele zbliżył się do kanapek, by wziąć jedną od razu, bez pytania. Na Merlina, nic od dawna nie smakowało tak dobrze. Głuchy pomruk wydobył się z jego gardła; w końcu jednak zdał sobie sprawę w nietaktu i odłożył nadgryzioną kanapkę z powrotem, na to samo miejsce, cofając się o pół kroku z wypełnionymi ustami, nie mogąc całości od razu przełknąć.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Dziękuję - odpowiedział Anne, odbierając od niej zawiniątko przeznaczone do obmycia rany, nie odebrał go od niej sam, poczekał aż wycofa się pierwsza. Patrzył w jej oczy - zarówno, kiedy odbierał mokrą szmatę, jak i kiedy, ciągnięta przez zawstydzoną przyjaciółkę, już ich opuszczała, dopiero wtedy opuszczając speszone spojrzenie. Kiedy zostali sami, we dwójkę z Jamesem, podwinął koszulę i przyłożył materiał do rany, obmywając ją z krwi; głośny syk wydobył się z jego ust, skrzywił się odruchowo, zaciskając pięści. Z rezygnacją obmył skórę wokół rany, omijając rozcięcie.
- Już nawet nie krwawi - Niepotrzebnie ją podrażniał dotykiem. Neala zaleczyła ją wtedy, mógł się tylko umyć. Zranienia szybko się na nim leczyły, jak na psie. Albo bardziej kocie. Poboli jeszcze trochę, nie dłużej niż parę tygodni. Znosił większe kontuzje, a dokuczająca mu senność i tak nie pozwalała mu teraz trenować na poważnie. - Nic mi nie jest - Nic poważnego, żadne z nich nie miało zwyczaju rozckliwiać się nad sobą nadmiernie. Nic, co nie miałoby zaraz przeminąć. - A ty? Jak głowa? - Oberwał porządnie. Niepotrzebnie się w to wszystko mieszali, niepotrzebnie w ogóle tam schodzili. A może potrzebnie? Co by się stało, gdyby ich tam nie było, gdyby dziewczyny były zdane tylko na siebie, a potańcówka i tak przebiegłaby w taki sposób? Wycisnął nad misą mokry materiał, przepłukując go z krwi w wodzie.
Kiwnął głową bez słowa, oboje o tym wiedzieli, wina po ich stronie. Neala i Anne obrywały za ich wyskoki. Niesprawiedliwie. Jeszcze bardziej niesprawiedliwie. Nie chciał się już rozstawać, nie miał pewności, nie wiedział, dokąd mogła udać się Anne później, ale nie chciał widzieć jej ostatni raz. Bał się, że jej tułaczka stawała się coraz bardziej niebezpieczna. Ale James miał rację, powinni wziąć odpowiedzialność za to, co zrobili, i zmierzyć się z tym we dwoje. A do tego - musieli zniknąć.
- Głupoty gadasz - mruknął, rzucając w niego mokrym zawiniątkiem. Wpadł jej w oko? Tak to wyglądało? - Dzięki - zreflektował się po chwili, klątwa brzmiała zdecydowanie lepiej od mniej niebezpiecznej i zdecydowanie bardziej zabawnej prawdy. Opuścił łazienkę za Jamesem, którego nogi poniosły do kuchni, nie odnajdywał się między korytarzami obcego domu. Podobnie jak on, zabrał jedną z kanapek, ładując ją do buzi na raz i drugą - na drogę, nim zabrał Jamesa pod ramię, ciągnąc go do wyjścia.
- Chodźmy zanim nas zatrzymają - rzucił, nie oglądając się za siebie. Dziewczyny nie powinny pracować tam za nich. - Załatwmy to szybko i wracajmy do domu - dodał bez przekonania, w pół kroku oglądając się za siebie, kiedy opuszczali dom Weasleyów - kierując się z powrotem do pubu, w którym czekał na nich rozgniewany właściciel.
/zt
- Już nawet nie krwawi - Niepotrzebnie ją podrażniał dotykiem. Neala zaleczyła ją wtedy, mógł się tylko umyć. Zranienia szybko się na nim leczyły, jak na psie. Albo bardziej kocie. Poboli jeszcze trochę, nie dłużej niż parę tygodni. Znosił większe kontuzje, a dokuczająca mu senność i tak nie pozwalała mu teraz trenować na poważnie. - Nic mi nie jest - Nic poważnego, żadne z nich nie miało zwyczaju rozckliwiać się nad sobą nadmiernie. Nic, co nie miałoby zaraz przeminąć. - A ty? Jak głowa? - Oberwał porządnie. Niepotrzebnie się w to wszystko mieszali, niepotrzebnie w ogóle tam schodzili. A może potrzebnie? Co by się stało, gdyby ich tam nie było, gdyby dziewczyny były zdane tylko na siebie, a potańcówka i tak przebiegłaby w taki sposób? Wycisnął nad misą mokry materiał, przepłukując go z krwi w wodzie.
Kiwnął głową bez słowa, oboje o tym wiedzieli, wina po ich stronie. Neala i Anne obrywały za ich wyskoki. Niesprawiedliwie. Jeszcze bardziej niesprawiedliwie. Nie chciał się już rozstawać, nie miał pewności, nie wiedział, dokąd mogła udać się Anne później, ale nie chciał widzieć jej ostatni raz. Bał się, że jej tułaczka stawała się coraz bardziej niebezpieczna. Ale James miał rację, powinni wziąć odpowiedzialność za to, co zrobili, i zmierzyć się z tym we dwoje. A do tego - musieli zniknąć.
- Głupoty gadasz - mruknął, rzucając w niego mokrym zawiniątkiem. Wpadł jej w oko? Tak to wyglądało? - Dzięki - zreflektował się po chwili, klątwa brzmiała zdecydowanie lepiej od mniej niebezpiecznej i zdecydowanie bardziej zabawnej prawdy. Opuścił łazienkę za Jamesem, którego nogi poniosły do kuchni, nie odnajdywał się między korytarzami obcego domu. Podobnie jak on, zabrał jedną z kanapek, ładując ją do buzi na raz i drugą - na drogę, nim zabrał Jamesa pod ramię, ciągnąc go do wyjścia.
- Chodźmy zanim nas zatrzymają - rzucił, nie oglądając się za siebie. Dziewczyny nie powinny pracować tam za nich. - Załatwmy to szybko i wracajmy do domu - dodał bez przekonania, w pół kroku oglądając się za siebie, kiedy opuszczali dom Weasleyów - kierując się z powrotem do pubu, w którym czekał na nich rozgniewany właściciel.
/zt
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Poza granicami bezpiecznego Tiverton czuła się dwojako: niby wciąż bezpiecznie, bo hrabstwo otoczone sojuszem było chroniona po same krańce granic, ale z drugiej strony... poza domem, do którego tak się przykleiła, było zupełnie inaczej. Wśród rzecznych krajobrazów była sama, pomijając okoliczne zwierzęta i drgający wśród liści wiatr, a do dyspozycji miała tylko swój własny spryt i zaklęcia pamiętane jeszcze z czasów szkolnych, gdyby na horyzoncie pojawiło się niebezpieczeństwo. Stojąc na ścieżce rozglądała się swobodnie, nie czując zagrożenia czającego się za którymkolwiek z drzew - było cicho, dookoła unosił się delikatny aromat wiosennego przebudzenia, na tyle subtelnie zarysowanego w przestrzeni, że wciąż trzeba było albo mocno się skupić, by go poczuć, albo wyobrazić sobie, że leciutkim powiewem rosi okolicę łagodnymi woniami kiełkujących kwiatów i gładkich pączków kolorujących się na końcach gałązek. Petrze wydawało się, że go czuje, bardzo chciała go czuć, więc podrywała wizje do lotu, chcąc się nimi nacieszyć. Bo wciąż dookoła nich rozsiadała się wygodnie zima.
Ciepłe trzewiki chrupały po śniegu, gdy podjęła krok w stronę umówionego miejsca; powoli, z dłońmi włożonymi w kieszenie ciemnozielonego płaszcza, brodę wsuwając w miękki szalik, który jakimś cudem udało jej się wyrwać w ostatniej chwili z domu.
Coś powodowało, że ten przyrzeczny las z każdym krokiem stawał się dla niej bardziej przystępny, przyjacielski; stawał się stabilnym gruntem, na którym postawienie stopy było bezpieczne. Wiedziała, dlaczego. Perspektywa spotkania z Eve na takim gruncie była dla Petry ogromną ulgą; było jak spuszczenie powietrza, jak oblanie chłodną wodą w gorące popołudnie. Przypominało to trochę spotkania w wieży zegarowej, które organizowały poza wzrokiem postronnych, a już zwłaszcza tych, którzy prócz sokolego wzroku mieli również długie i cięte języki. Doceniała wtedy tamte chwile. Rozmawiały swobodnie, zdradzając wszystkie najważniejsze szczegóły minionego dnia, by w czasie następnego śniadania w Wielkiej Sali unikać swoich spojrzeń, by nie wzbudzić podejrzeń. Teraz nie trzymało ją nic - tym bardziej surowi rodzice chcący dla swoich córek jak najlepiej, rozumiejąc przez to posiadanie przywilejów wskazywania im z kim mogą się kolegować, a z kim nie. Ta wolność była wspaniała.
Ale powodowała też chęć zachłyśnięcia się nią. Minęło prawie pół roku od ucieczki sióstr z domu i Petra zdołała chwycić drobny oddech w czasie poznawania wszystkiego, co nowe, ale wciąż wiele elementów sprawiało, że dłonie drżały, a przebodźcowany umysł szukał drogi ucieczki.
Tak jak teraz, gdy z przodu, kilka metrów przed nią, coś zaszeleściło w gęstowiu. Mimowolnie wyciągnęła z kieszeni swoje magiczne drewienko. Zmysły postawiła w gotowości.
- Eve? - szepnęła, mrużąc powieki, żeby dojrzeć więcej szczegółów w listowiu. - Evie? To ty?
Mogło stać się przecież wszystko.
Kiedy na parapecie wylądowała obca sowa, nie przypuszczała od kogo niosła list. Dopiero własne imię na kopercie, sprawiło, że z zaciekawieniem otworzyła. Ostatnim czasy wiadomości najczęściej docierały do któregoś z braci Doe, a teraz było to miłą odmianą i wielkim zaskoczeniem. Nie mogła powstrzymać uśmiechu, czytając kolejne linijki. Przyjaciółka ze szkolnych lat, tak niedawnych, a jednak miała wrażenie, jakby nie widziały się o wiele dłużej. Opuszczając ostatni rok szkoły, wiele razy chciała napisać do dziewczyny, wyjaśnić czemu zabrakło jej w pociągu, a później na korytarzach. Dlaczego spotkania w wieży stały się tylko wspomnieniem, może już całkowicie zapomnianym. Zabrakło jej jednak odwagi, bała się pytań, jakie mogły wtedy paść. W tamtym okresie wszystko wywróciło się do góry nogami. Teraz było lepiej, pozornie, ale jednak.
Szybko nakreśliła kilka słów, przytakując spotkaniu po tym czasie. Potrzebowała tego, wyrwać się z domu, zostawić za sobą napiętą atmosferę, która od tygodni nie opadała całkowicie.
W umówionym miejscu pojawiła się z lekkim spóźnieniem, pod postacią sroki lądując kawałek dalej, aby ostatnie metry pokonać pieszo. Ufała Petrze, to jej pierwszej powiedziała, że chciałaby zostać animagiem i na widok aprobaty dziewczyny, zaczęła naukę tej trudnej sztuki, która przyniosła efekt.
Poprawiła poły płaszcza, odruchowo na moment wsuwając dłonie w kieszenie, ale powoli ustępujące zimno już nie dokuczało tak zaciekle. Poza tym rękawiczki, które dostała od Sheili, pomagały nie wyziębiać rąk. Skrzywiła się delikatnie, kiedy przez przypadek nadepnęła na jakąś gałązkę, ukrytą pod pierwszą warstwą śniegu. Zaraz jednak na pełnych ustach pojawił się uśmiech, gdy dotarł do niej głos przyjaciółki. Bez wahania przeszła parę kroków, by znaleźć się w polu widzenia panny Fenwick.
- Tak, to tylko Ja.- odezwała się, nie kryjąc nawet pogodnego tonu.- Przepraszam, jeśli Cię przestraszyłam. Zdradziła mnie jakaś gałązka.- dodała z rozbawieniem, zerkając jeszcze przez ramię, jakby chciała spojrzeć na winowajczynię leżącą gdzieś tam w śniegu. Podeszła bliżej Petry, by uściskać ją mocno.- Nawet nie wiesz, jak dobrze Cię widzieć. Brakowało mi ciebie.- była powiewem normalności w całej bandzie, którą składała się na przyjaciół i znajomych. Co prawda, nie zamieniłaby żadnego z nich na kogoś innego, ale towarzystwo Fenwick było czymś, czego potrzebowała.
- Co u Ciebie słychać, Petty? – spytała z uśmiechem, zamykając delikatnie dłonie na dłoniach dziewczyny. W ciemnych tęczówkach błyszczała ciekawość i ciepło, które ostatnim czasy bywało stłumione przez zgoła inne emocje. Miała nadzieję, że to szaleństwo, jakie działo się na około, nie dotykało dawnej i oby nadal obecnej przyjaciółki.
Szybko nakreśliła kilka słów, przytakując spotkaniu po tym czasie. Potrzebowała tego, wyrwać się z domu, zostawić za sobą napiętą atmosferę, która od tygodni nie opadała całkowicie.
W umówionym miejscu pojawiła się z lekkim spóźnieniem, pod postacią sroki lądując kawałek dalej, aby ostatnie metry pokonać pieszo. Ufała Petrze, to jej pierwszej powiedziała, że chciałaby zostać animagiem i na widok aprobaty dziewczyny, zaczęła naukę tej trudnej sztuki, która przyniosła efekt.
Poprawiła poły płaszcza, odruchowo na moment wsuwając dłonie w kieszenie, ale powoli ustępujące zimno już nie dokuczało tak zaciekle. Poza tym rękawiczki, które dostała od Sheili, pomagały nie wyziębiać rąk. Skrzywiła się delikatnie, kiedy przez przypadek nadepnęła na jakąś gałązkę, ukrytą pod pierwszą warstwą śniegu. Zaraz jednak na pełnych ustach pojawił się uśmiech, gdy dotarł do niej głos przyjaciółki. Bez wahania przeszła parę kroków, by znaleźć się w polu widzenia panny Fenwick.
- Tak, to tylko Ja.- odezwała się, nie kryjąc nawet pogodnego tonu.- Przepraszam, jeśli Cię przestraszyłam. Zdradziła mnie jakaś gałązka.- dodała z rozbawieniem, zerkając jeszcze przez ramię, jakby chciała spojrzeć na winowajczynię leżącą gdzieś tam w śniegu. Podeszła bliżej Petry, by uściskać ją mocno.- Nawet nie wiesz, jak dobrze Cię widzieć. Brakowało mi ciebie.- była powiewem normalności w całej bandzie, którą składała się na przyjaciół i znajomych. Co prawda, nie zamieniłaby żadnego z nich na kogoś innego, ale towarzystwo Fenwick było czymś, czego potrzebowała.
- Co u Ciebie słychać, Petty? – spytała z uśmiechem, zamykając delikatnie dłonie na dłoniach dziewczyny. W ciemnych tęczówkach błyszczała ciekawość i ciepło, które ostatnim czasy bywało stłumione przez zgoła inne emocje. Miała nadzieję, że to szaleństwo, jakie działo się na około, nie dotykało dawnej i oby nadal obecnej przyjaciółki.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
post kończący poprzedni wątek
Dziwacznie było myśleć o momencie, w którym wróci wujostwo Neali; z Reginaldem było trochę inaczej, był im bliższy wiekiem i dalszy spędzonym czasem. Nie miał ciepłego uśmiechu pani Weasley ani żartu pana Weasleya. Beddow nie miała okazji spędzić z nim nadmiernego czasu, i choć jego dezaprobata rzeczywiście uciskała jak wyjątkowo ostry kamień w bucie, bardziej bała się konfrontacji z tymi, którzy zdecydowali się przyjąć ją pod swój dach.
Będą źli? Na pewno. Zawiedzeni? Tego bała się chyba podwójnie, dojrzenia zawodu i niechęci w oczach pani cioci. Jednocześnie wiedziała, że każdy czyn niósł za sobą konsekwencje – i chyba dlatego gdzieś głęboko czuła też wyraźną niesprawiedliwość.
Poza wymknięciem się z domu bez pozwolenia nie zrobili przecież niczego złego. Wyrzuty sumienia i potrzeba wytłumaczenia się była abstrakcyjna; nie do końca sobie z tym radziła, nie znając potrzeby usprawiedliwiania się opiekunom.
Nim u boku Neali opuściła łazienkę, posłała przez ramię ostatnie spojrzenie Marcelowi, w korytarzu pozwalając sobie na ciężki wydech. Nie chciała, żeby to on i James odpowiadali za zachowanie jakiegoś chłoptasia, który nie rozumiał słowa nie i przekraczał granice; jednocześnie wiedziała, że w obecnej sytuacji warto pójść na ustępstwa i załagodzić sytuację, jakkolwiek.
Wchodząc do pokoju w którym spały, podążyła wzrokiem do ubrań, które zostawiły poprzedniego wieczora, pospiesznie przebierając się w wyjściowe sukienki. Teraz były brudne; falbanki nosiły wyraźne ślady błota, delikatny materiał zdobiła brunatna krew, nadgarstki również miały ciemne pręgi zabrudzeń.
– Mam nadzieje, że damy radę je wyprać – magia pomagała, oby tym razem również dała radę. Palce odtworzyły ścieżkę guzików; pospiesznie zaczęła rozpinać spódnicę, później elegancką bluzkę, finalnie składając brudną kulkę w kostkę, z którą musiały się uporać nim wróci wujostwo. A wraz z nimi kolejna reprymenda.
Sięgnęła po ubrania z wczorajszego dnia, później spięła włosy, nie przejmując się na razie potrzebą ich porządnego wyszczotkowania. Wilgotną szmatką zawieszoną na niedużej misce na szafce nocnej przetarła brudne kawałki skóry.
– No dobrze, przyda się nam wszystkim porządne śniadanie – mruknęła, zerkając krótko na Nealę. Później zostawiła ją w pokoju, by wrócić do kuchni i zająć się przygotowywaniem kanapek.
/zt
Dziwacznie było myśleć o momencie, w którym wróci wujostwo Neali; z Reginaldem było trochę inaczej, był im bliższy wiekiem i dalszy spędzonym czasem. Nie miał ciepłego uśmiechu pani Weasley ani żartu pana Weasleya. Beddow nie miała okazji spędzić z nim nadmiernego czasu, i choć jego dezaprobata rzeczywiście uciskała jak wyjątkowo ostry kamień w bucie, bardziej bała się konfrontacji z tymi, którzy zdecydowali się przyjąć ją pod swój dach.
Będą źli? Na pewno. Zawiedzeni? Tego bała się chyba podwójnie, dojrzenia zawodu i niechęci w oczach pani cioci. Jednocześnie wiedziała, że każdy czyn niósł za sobą konsekwencje – i chyba dlatego gdzieś głęboko czuła też wyraźną niesprawiedliwość.
Poza wymknięciem się z domu bez pozwolenia nie zrobili przecież niczego złego. Wyrzuty sumienia i potrzeba wytłumaczenia się była abstrakcyjna; nie do końca sobie z tym radziła, nie znając potrzeby usprawiedliwiania się opiekunom.
Nim u boku Neali opuściła łazienkę, posłała przez ramię ostatnie spojrzenie Marcelowi, w korytarzu pozwalając sobie na ciężki wydech. Nie chciała, żeby to on i James odpowiadali za zachowanie jakiegoś chłoptasia, który nie rozumiał słowa nie i przekraczał granice; jednocześnie wiedziała, że w obecnej sytuacji warto pójść na ustępstwa i załagodzić sytuację, jakkolwiek.
Wchodząc do pokoju w którym spały, podążyła wzrokiem do ubrań, które zostawiły poprzedniego wieczora, pospiesznie przebierając się w wyjściowe sukienki. Teraz były brudne; falbanki nosiły wyraźne ślady błota, delikatny materiał zdobiła brunatna krew, nadgarstki również miały ciemne pręgi zabrudzeń.
– Mam nadzieje, że damy radę je wyprać – magia pomagała, oby tym razem również dała radę. Palce odtworzyły ścieżkę guzików; pospiesznie zaczęła rozpinać spódnicę, później elegancką bluzkę, finalnie składając brudną kulkę w kostkę, z którą musiały się uporać nim wróci wujostwo. A wraz z nimi kolejna reprymenda.
Sięgnęła po ubrania z wczorajszego dnia, później spięła włosy, nie przejmując się na razie potrzebą ich porządnego wyszczotkowania. Wilgotną szmatką zawieszoną na niedużej misce na szafce nocnej przetarła brudne kawałki skóry.
– No dobrze, przyda się nam wszystkim porządne śniadanie – mruknęła, zerkając krótko na Nealę. Później zostawiła ją w pokoju, by wrócić do kuchni i zająć się przygotowywaniem kanapek.
/zt
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Myślała o tym spotkaniu bardzo długo i intensywni, na tyle, że podczas codziennych zajęć potrafiła całkiem się pogubić, zapomnieć, co robiła albo pomylić, jeśli pomagała akurat stryjkowi w pracowni pyłowej. Kilka razy te rozmyślania doprowadziły ja na skraj paniki, gdy w ostatniej chwili orientowała się, że właśnie zamierzała połączyć księżycowy pył z tym pochodzącym z meteorytu, cennym i wyjątkowo trudnym do zdobycia w tych czasach. Zastanawiała się, czy czas, który minął od ich ostatniego spotkania, ich nie podzielił, nie odciągnął od zamysłu przyjaźni, jaką dzieliły się zawsze w Hogwarcie, traktując jak swój własny skarb, ogromną tajemnicę, o której wiedziały tylko i wyłącznie one (i niektóre bardzo bliskie osoby z ich otoczenia). Zastanawiała się, kryjąc w sobie wibrujący w żołądku lęk, czy będą miały wspólne tematy do rozmów, czy wspomnienia z przeszłości połączą się ponownie, czy może wręcz przeciwnie i w starciu z teraźniejszością staną się nieprzyjemnym balastem kruszącym się pod naporem wydarzeń, które działy się teraz każdego dnia. Szła więc na spotkanie z mieszaniną obaw i ekscytacji, z nadzieją, że wszystko się ułoży i wcale nic się nie zmieniło. Nie mogło przecież. Mimo że dookoła nic zmieniło się wszystko.
Wzięła głęboki wdech, gdy przez chwilę nikt się nie odzywał i prędko wypuściła z płuc zimne powietrze, gdy ów głos nagle rozbrzmiał cicho wśród drzew. Znajomy, rozweselony, miły dla ucha. Eve, najdroższa Evie. Zignorowała alarmujące pukanie rozumu, szukające wokół niebezpieczeństwa, które przecież teraz mogło czaić się wszędzie, i biegiem ruszyła w stronę przyjaciółki, od razu rzucając jej się na szyję, kiwaniem się na boki amortyzując nagle zderzenie się ich ciał. Zaśmiała się szczerze, szczęśliwie, czując, jak jakiś wielki ciężar nagle spada z głuchym trzaskiem na ziemię i znika, jakby w ogóle nie istniał. Ściskała Eve mocno, z uczuciem, rękami dotykając jej ciałem z taką samą siłą, jakby chciała sprawdzić, czy jest tworem z kości i ciała, a nie tylko wyśnioną przez głodną nadziei wyobraźnię.
- Eve, moja Eve! - zacisnęła powieki, nie czując potrzeby krycia się przed nią, że oczy stały się nagle bardziej szkliste i wilgotne. - Cała i zdrowa, moja Eve. Bezpieczna? - odsunęła się od niej na długość ramion, dłonie opierając na jej barkach. - Piękna jak zawsze - uśmiechała się. - U mnie co słychać? Och, wiele... to znaczy teraz to niewiele, całe szczęście, było słychać więcej jakieś pół roku temu, ale to później! Później! Teraz powiedz, co się z tobą dzieje. Gdzie mieszkasz? Co robisz? Na pewno jesteś bezpieczna?
Jej głos nabrał nut zmartwienia - nie bez przyczyny.
Wzięła głęboki wdech, gdy przez chwilę nikt się nie odzywał i prędko wypuściła z płuc zimne powietrze, gdy ów głos nagle rozbrzmiał cicho wśród drzew. Znajomy, rozweselony, miły dla ucha. Eve, najdroższa Evie. Zignorowała alarmujące pukanie rozumu, szukające wokół niebezpieczeństwa, które przecież teraz mogło czaić się wszędzie, i biegiem ruszyła w stronę przyjaciółki, od razu rzucając jej się na szyję, kiwaniem się na boki amortyzując nagle zderzenie się ich ciał. Zaśmiała się szczerze, szczęśliwie, czując, jak jakiś wielki ciężar nagle spada z głuchym trzaskiem na ziemię i znika, jakby w ogóle nie istniał. Ściskała Eve mocno, z uczuciem, rękami dotykając jej ciałem z taką samą siłą, jakby chciała sprawdzić, czy jest tworem z kości i ciała, a nie tylko wyśnioną przez głodną nadziei wyobraźnię.
- Eve, moja Eve! - zacisnęła powieki, nie czując potrzeby krycia się przed nią, że oczy stały się nagle bardziej szkliste i wilgotne. - Cała i zdrowa, moja Eve. Bezpieczna? - odsunęła się od niej na długość ramion, dłonie opierając na jej barkach. - Piękna jak zawsze - uśmiechała się. - U mnie co słychać? Och, wiele... to znaczy teraz to niewiele, całe szczęście, było słychać więcej jakieś pół roku temu, ale to później! Później! Teraz powiedz, co się z tobą dzieje. Gdzie mieszkasz? Co robisz? Na pewno jesteś bezpieczna?
Jej głos nabrał nut zmartwienia - nie bez przyczyny.
Nie mogła się doczekać tego dnia, tego spotkania. Tęskniła za towarzystwem przyjaciółki i teraz kiedy nagle znalazła się w zasięgu wzroku, poczuła się lepiej. Jakoś inaczej. Codzienność była coraz mniej barwna, dom kojarzył się z problemami, towarzystwo najbliższych osób nie przynosiło radości, a niepewność. Petronica była jednak nadal powodem najlepszych wspomnień, nienaruszonych i miała nadzieję, że nic tego nie zmieni. Uśmiechnęła się szeroko, ta radość sięgnęła ciemnych tęczówek, rozjaśniła spojrzenie. Cichy śmiech rozbrzmiał w powietrzu, gdy dziewczyna rzuciła się w jej stronę biegiem. Zamknęła ją w ramionach, nie przejmując się zderzeniem, które prawie wyrwało powietrze z płuc. To było tak normalne dla nich. Tak się przecież witały zawsze, kiedy po miesiącach widziały w pociągu, gdzieś w przejściu z daleka od ciekawskich spojrzeń. Krótka wylewna chwila, kontynuowana dopiero na wieży, ich tajnym miejscu.- Twoja, twoja. Tylko twoja.- słowa nadal pobrzmiewały śmiechem, którego zaczynało brakować w codzienności.- Nie płacz, Petra. Proszę.- sama zamrugała szybko, by pozbyć się łez w kącikach oczu. Nie mogły teraz ryczeć obie, nie dogadają się, jeśli zaniosą się płaczem i szlochem.
- Oj przestań, nie jestem aż tak ładna, a już na pewno nie bardziej niż ty, moja śliczna Petty.- odparła, przewracając oczami, ale ciepło w głosie nie ustępowało. Przywykła do komplementów, ludzie często zwracali uwagę na jej urodę; jedno krytykowali, inni doceniali. Póki żyła wśród swoich, nie wyróżniała się jednak aż tak bardzo, typowo cygańska uroda.
- Pół roku temu? Co się stało? – spytała, zainteresowała, co działo się w życiu Fenwick. Poza tym niekoniecznie chciała przejść do mówienia o tym, jak teraz wyglądało jej.- Musisz powiedzieć mi wszystko.- dodała, ale nie naciskała. Petra wcale nie musiała tego zrobić, jeśli tylko nie będzie chciała, nie zamierzała zmuszać przyjaciółki do mówienia.
Zawahała się na moment, kiedy padło identyczne pytanie.
- Na razie mieszkam w Dolinie Godryka... z mężem i jego rodzeństwem.- pamiętała, że list z wiadomością o ślubie, który wysłała do Petry, nie dotarł. Raven wrócił wtedy i dwukrotnie później z zamkniętą kopertą, co szczerze ją zmartwiło. Za to potem wydarzyło się wszystko, co zmieniło zwykłe życie w walkę o każdy dzień na własną rękę. Nie mogła poprosić Fenwick o pomoc, przeszkodą nie do pokonania była wtenczas rodzina dziewczyny. Teraz nie myślała już o tym, żałowała tylko, że straciły tyle czasu.- Nie wiem, czy ktokolwiek jest teraz bezpieczny, ale jest dobrze.- zapewniła, czując się źle z tym że właśnie teraz kłamała. Wcale nie było dobrze, ale nie chciała jej martwić, nie kiedy widziały się po takim czasie. To był moment dla Nich, chwila nadrobienia zaległości, a nie przyznawaniem, że naiwność okazała się zgubna i rozczarowująca.
- Oj przestań, nie jestem aż tak ładna, a już na pewno nie bardziej niż ty, moja śliczna Petty.- odparła, przewracając oczami, ale ciepło w głosie nie ustępowało. Przywykła do komplementów, ludzie często zwracali uwagę na jej urodę; jedno krytykowali, inni doceniali. Póki żyła wśród swoich, nie wyróżniała się jednak aż tak bardzo, typowo cygańska uroda.
- Pół roku temu? Co się stało? – spytała, zainteresowała, co działo się w życiu Fenwick. Poza tym niekoniecznie chciała przejść do mówienia o tym, jak teraz wyglądało jej.- Musisz powiedzieć mi wszystko.- dodała, ale nie naciskała. Petra wcale nie musiała tego zrobić, jeśli tylko nie będzie chciała, nie zamierzała zmuszać przyjaciółki do mówienia.
Zawahała się na moment, kiedy padło identyczne pytanie.
- Na razie mieszkam w Dolinie Godryka... z mężem i jego rodzeństwem.- pamiętała, że list z wiadomością o ślubie, który wysłała do Petry, nie dotarł. Raven wrócił wtedy i dwukrotnie później z zamkniętą kopertą, co szczerze ją zmartwiło. Za to potem wydarzyło się wszystko, co zmieniło zwykłe życie w walkę o każdy dzień na własną rękę. Nie mogła poprosić Fenwick o pomoc, przeszkodą nie do pokonania była wtenczas rodzina dziewczyny. Teraz nie myślała już o tym, żałowała tylko, że straciły tyle czasu.- Nie wiem, czy ktokolwiek jest teraz bezpieczny, ale jest dobrze.- zapewniła, czując się źle z tym że właśnie teraz kłamała. Wcale nie było dobrze, ale nie chciała jej martwić, nie kiedy widziały się po takim czasie. To był moment dla Nich, chwila nadrobienia zaległości, a nie przyznawaniem, że naiwność okazała się zgubna i rozczarowująca.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Zaśmiała się, natychmiast ocierając łzy, kiedy Eve poprosiła, żeby już nie płakała. Przypomniały jej się dawne czasy (choć może nie takie dawne), kiedy w podobnym geście, po wakacjach, na których nie widziały się zupełnie, po raz pierwszy spotykały się w wieży i w końcu mogły porozmawiać, opowiedzieć, co się działo przez ten czas, zdradzić drobne tajemnice i poskarżyć się na to, co w nich siedziało i nie dawało spokoju. Zaśmiała się wilgotno, mokro od łez, ale ze szczerym, szerokim uśmiech wpływającym do oczu, jaśniejącym się w nich delikatnym blaskiem tęsknoty. Nie mogąc się powstrzymać jeszcze raz ją przytuliła, by zaraz spróbować rękawami ciepłego płaszcza pozbyć się słonych kropli z okolic kącików oczu.
- Jak mam nie płakać, jak cię widzę całą i zdrową po takim czasie? - mówiła z uśmiechem, udając przy tym oburzenie. - Już, już, Evie, nie płaczę. Ty też nie płacz, słyszysz mnie? - potarła ze śmiechem jej ramiona. Otworzyła swoją niewielką torebkę, żeby wyciągnąć z niej swoją ulubioną, haftowaną chusteczkę wywiezioną jeszcze z domu, kiedy jej palce tknęły niewielki kamień z wyrysowanym na niej niezgrabnie liściem. Praca. Wujek będzie niezadowolony, jeśli świstoklik nie odnajdzie swojego właściciela. Zasunęła zamek i zacisnęła klapę torby, oczy znów zwracając ku Eve. Uśmiechnęła się, choć teraz już z mniejszą radością, a większym skupieniem na biegnących myślał. Pan Doggleberry mieszkał na końcu północnego szlaku rzeką Lynn. Dom z fioletowym dachem i czarnym płotkiem obrośniętym uschłymi krzewami. - Och, Eve, naprawdę dużo się stało, nie uwierzyłabyś! Pamiętasz, jak mówiłam ci, że kiedyś uciekniemy z Arią z domu, bo tam nie da się żyć? To był szalony plan, naprawdę godny tracącego zmysły szaleńca. Ale popatrz, udało się! - uśmiech nabrał pewności siebie. - Chodźmy tędy, muszę oddać świstoklik zrobiony przez stryja jego klientowi. Wszystko ci opowiem po drodze. - wsunęła dłoń pod ramię przyjaciółki i wskazała jej drogę przed siebie. - To nie było łatwe, długo się przygotowywałyśmy, ale naprawdę się udało. Odnalazł nas stryjek Timothy, mieszkam teraz u niego, w Devon, uczy mnie jak się robi świstokliki. Jest dobrze. To znaczy... to nie ten poziom, co w domu, ale wiesz... jestem bezpieczna. - kąciki ust nieco opadły. Słuchała dalej Eve, bo przecież nie była tutaj jedyną, która miała opowiedzieć o tym, co stało się w jej życiu. Tylko... nie całkiem takiego obrotu spraw się spodziewała. - CO TAKIEGO?! - to nie był stricte krzyk, ale podniosła ton głosu na tyle, że zza śpiących koron drzew uniosły się spłoszone kruki, zalewając okolicę krótkim krakaniem. - Mężem?! - usta rozdziawiła tak, że wpadłoby jej tam stado much. - I ja nic nie wiem? To znaczy... gratulację, Eve! Ale... o rajuśku, jak to się stało? Kto jest tym szczęśliwcem? Na brodę Merlina, uwierzyć nie mogę! - zbaraniała odrobinę, bo okazało się, że gabarytów tej informacji jej i tak rozciągnięty umysł pomieścić ewidentnie nie mógł.
- Jak mam nie płakać, jak cię widzę całą i zdrową po takim czasie? - mówiła z uśmiechem, udając przy tym oburzenie. - Już, już, Evie, nie płaczę. Ty też nie płacz, słyszysz mnie? - potarła ze śmiechem jej ramiona. Otworzyła swoją niewielką torebkę, żeby wyciągnąć z niej swoją ulubioną, haftowaną chusteczkę wywiezioną jeszcze z domu, kiedy jej palce tknęły niewielki kamień z wyrysowanym na niej niezgrabnie liściem. Praca. Wujek będzie niezadowolony, jeśli świstoklik nie odnajdzie swojego właściciela. Zasunęła zamek i zacisnęła klapę torby, oczy znów zwracając ku Eve. Uśmiechnęła się, choć teraz już z mniejszą radością, a większym skupieniem na biegnących myślał. Pan Doggleberry mieszkał na końcu północnego szlaku rzeką Lynn. Dom z fioletowym dachem i czarnym płotkiem obrośniętym uschłymi krzewami. - Och, Eve, naprawdę dużo się stało, nie uwierzyłabyś! Pamiętasz, jak mówiłam ci, że kiedyś uciekniemy z Arią z domu, bo tam nie da się żyć? To był szalony plan, naprawdę godny tracącego zmysły szaleńca. Ale popatrz, udało się! - uśmiech nabrał pewności siebie. - Chodźmy tędy, muszę oddać świstoklik zrobiony przez stryja jego klientowi. Wszystko ci opowiem po drodze. - wsunęła dłoń pod ramię przyjaciółki i wskazała jej drogę przed siebie. - To nie było łatwe, długo się przygotowywałyśmy, ale naprawdę się udało. Odnalazł nas stryjek Timothy, mieszkam teraz u niego, w Devon, uczy mnie jak się robi świstokliki. Jest dobrze. To znaczy... to nie ten poziom, co w domu, ale wiesz... jestem bezpieczna. - kąciki ust nieco opadły. Słuchała dalej Eve, bo przecież nie była tutaj jedyną, która miała opowiedzieć o tym, co stało się w jej życiu. Tylko... nie całkiem takiego obrotu spraw się spodziewała. - CO TAKIEGO?! - to nie był stricte krzyk, ale podniosła ton głosu na tyle, że zza śpiących koron drzew uniosły się spłoszone kruki, zalewając okolicę krótkim krakaniem. - Mężem?! - usta rozdziawiła tak, że wpadłoby jej tam stado much. - I ja nic nie wiem? To znaczy... gratulację, Eve! Ale... o rajuśku, jak to się stało? Kto jest tym szczęśliwcem? Na brodę Merlina, uwierzyć nie mogę! - zbaraniała odrobinę, bo okazało się, że gabarytów tej informacji jej i tak rozciągnięty umysł pomieścić ewidentnie nie mógł.
Rzeka Lyn
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Okolice