Morsmordre :: Devon :: Okolice
Rzeka Lyn
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Rzeka Lyn
Rzeka w hrabstwie Devon, która swój początek bierze z połączenia dwóch rzek: West Lyn i East Lyn, które łączą się kilkaset metrów przed ujściem do Kanału Bristolskiego w niewielkiej czarodziejskiej mieścinie - Lynmouth. Wędrując jej brzegiem w ciągu godziny można dotrzeć do miasteczka Barbrook, dalej na południe rzeka rozwidla się ku Furzehill i Shallowford tam kończąc swój bieg. Jednym z najbardziej znanych miejsc na rzece jest wąwozów Geln Lyn. Nagły uskok ziemi w lesie znajdującym się pomiędzy dwoma wioskami tworzy na rzece dość urokliwą kaskadę wodną otoczoną kamieniami i rosnącą wokół roślinnością. W odpowiednim okresie w rzece można natknąć się na jeżanki i pstrągi. Okoliczne lasy zamieszkuje sporo jeleni i łosi, na drzewach dostrzec można przemykające wiewiórki.
Zawtórowała śmiechem, kiedy poczuła ponownie objęcia dziewczyny zamykające się wokół niej kurczowo. Nie przeszkadzało jej to, nawet jeśli prawie zapomniała o otwartości Petry i o tym, jak swobodnie czuła się w towarzystwie przyjaciółki. Tak bardzo tego potrzebowała, zwłaszcza teraz, gdy własne emocje często nie znajdowały ujścia, zbyt mocno tłumione przez to, jak wyglądała codzienność. Potrzebowała opanowania, aby temperament nie wyrywał się i trzymała się rozsądku, bo inaczej nie dało się przechodzić przez kolejne dni. Teraz zapominała o tym całkiem, ciesząc się tą chwilą. Patrzyła, jak dziewczyna ociera policzki z łez, sama starła z jej skóry zabłąkaną łzę, która pozostała torując sobie drogę w dół.- Ciesz się tym, ale bez płaczów.- odparła jej z uśmiechem. Zaraz pokiwała głową, zgadzając się, kiedy i od niej zostało to wymagane. Nie chciała płakać ani ze szczęścia ani ze smutku, wystarczyło już. Ostatnie tygodnie wyciągnęły z niej więcej łez, niż powinny, nie chciała tego kontynuować.- Obiecuję.- szepnęła, gdyby sam gest nie wystarczył dla potwierdzenia.
Spoglądała na nią ze zdziwieniem, a ciemne oczy otworzyły się mocniej.
- Jasne, że pamiętam. Mówiłam ci, że to szaleństwo, ale bez wątpienia potrzebne.- plan, jaki przedstawiła Petronica był ryzykowny, ale nie potrafiła zniechęci przyjaciółki. Nie mogłaby zrobić jej tego, dostrzegając wtedy pewność, z jaką Fenwick mówiła o wszystkim. Wiedziała, że ta musiała zrobić coś, uwolnić się od swojej rodziny, nawet jeśli brzmiało to okropnie. Chciała wtedy oferować jej schronienie wśród swoich, będąc gotowa prosić rodziców oraz starszyznę, aby na trochę przyjęli obcych. Na całe szczęście Petra miała wujka, który mógł się nimi opiekować. Za to tabor zdążył przestać istnieć do tego czasu.
Skinęła głową i ruszyła się z miejsca, idąc z nią ramie w ramie we wskazanym kierunku. Ciemne tęczówki co chwila spoczywały na twarzy Petry, gdy ta zaczęła opowiadać więcej.
- Strasznie się cieszę, że wam się udało. Jesteś bardzo odważna, że zdecydowałaś się na to i szczerze podziwiam.- przyznała z uśmiechem.- Jak ma się Aria po tym? – spytała, drugą z dziewczyn znała trochę, nigdy nie trzymała się z nią bardziej, zdecydowanie woląc Petronicę z tego duetu.- W Devon... więc dlatego tutaj.- mruknęła z lekkim zastanowieniem w głosie. Okolica była ładna, hrabstwo w jakiś sposób urzekało, ale jak większość miejsc.- Chcesz się w przyszłości tym zająć? Świstoklikami? – spytała z ciekawości, bo skoro uczyła się tego fachu.- To najważniejsze, że jesteś bezpieczna.- kąciki jej ust drgnęły lekko, ale nie wygięły się w uśmiechu.
Zachichotała cicho, słysząc reakcję na własne wieści.
- Wysyłałam do ciebie Ravena z listem i to dwukrotnie, ale zawsze wracał. Jakby wcale do Ciebie nie trafiał.- wyjaśniła, dlaczego tak naprawdę Fenwick nie wiedziała wcześniej o ślubie.- A później... stało się sporo rzeczy, przez które nie mogłam więcej próbować.- dodała niemrawo. Musiała dbać o siebie i siostrę, szukać realnej pomocy wśród innych. Nie miała czasu ani powodu, aby chwalić się wieściami, które mogły być już nieaktualne, gdy zamiast żoną, mogła być już wdową.- I dziękuję.- pogodność wróciła chwilę później, gdy usłyszała gratulacje. Trochę minęło odkąd padły ostatnie z tego powodu.- Hm, nie wiem, czy On tak do końca czuje się tym szczęściarzem.- przyznała z rozbawieniem, które odczuwała trochę mniej, niż to brzmiało. Ostatnie miesiące nie były łatwe, obracały się wokół kłótni, ale o tym nie chciała mówić.- Ale pamiętasz Jamesa Doe? Trzymałam się z nim w szkole, podobnie jak z Marcelem. Był z tego samego cygańskiego taboru, co ja. Znamy się od dziecka, praktycznie całe życie.- podjęła, by Petty mogła przypomnieć sobie Jamesa, jeśli z jakichś powodów zepchnęła go w odmęty wspomnień.- Kiedy wróciliśmy do domu na wakacje przed ostatnim rokiem w szkole, spytał się czy zostanę jego żoną.- uśmiechnęła się, czując, jak emocje słabną. To nadal było cudowne wspomnienie, ale dziwnie było wracać do tego.- Tak, więc od ponad dwóch lat nazywam się Eve Doe.- dodała z lekkim wzruszeniem ramionami. Przywykła już do tego, traktując nazwisko męża, jak swoje od zawsze, chociaż nadal zdarzało jej się wracać do panieńskiego.
Spoglądała na nią ze zdziwieniem, a ciemne oczy otworzyły się mocniej.
- Jasne, że pamiętam. Mówiłam ci, że to szaleństwo, ale bez wątpienia potrzebne.- plan, jaki przedstawiła Petronica był ryzykowny, ale nie potrafiła zniechęci przyjaciółki. Nie mogłaby zrobić jej tego, dostrzegając wtedy pewność, z jaką Fenwick mówiła o wszystkim. Wiedziała, że ta musiała zrobić coś, uwolnić się od swojej rodziny, nawet jeśli brzmiało to okropnie. Chciała wtedy oferować jej schronienie wśród swoich, będąc gotowa prosić rodziców oraz starszyznę, aby na trochę przyjęli obcych. Na całe szczęście Petra miała wujka, który mógł się nimi opiekować. Za to tabor zdążył przestać istnieć do tego czasu.
Skinęła głową i ruszyła się z miejsca, idąc z nią ramie w ramie we wskazanym kierunku. Ciemne tęczówki co chwila spoczywały na twarzy Petry, gdy ta zaczęła opowiadać więcej.
- Strasznie się cieszę, że wam się udało. Jesteś bardzo odważna, że zdecydowałaś się na to i szczerze podziwiam.- przyznała z uśmiechem.- Jak ma się Aria po tym? – spytała, drugą z dziewczyn znała trochę, nigdy nie trzymała się z nią bardziej, zdecydowanie woląc Petronicę z tego duetu.- W Devon... więc dlatego tutaj.- mruknęła z lekkim zastanowieniem w głosie. Okolica była ładna, hrabstwo w jakiś sposób urzekało, ale jak większość miejsc.- Chcesz się w przyszłości tym zająć? Świstoklikami? – spytała z ciekawości, bo skoro uczyła się tego fachu.- To najważniejsze, że jesteś bezpieczna.- kąciki jej ust drgnęły lekko, ale nie wygięły się w uśmiechu.
Zachichotała cicho, słysząc reakcję na własne wieści.
- Wysyłałam do ciebie Ravena z listem i to dwukrotnie, ale zawsze wracał. Jakby wcale do Ciebie nie trafiał.- wyjaśniła, dlaczego tak naprawdę Fenwick nie wiedziała wcześniej o ślubie.- A później... stało się sporo rzeczy, przez które nie mogłam więcej próbować.- dodała niemrawo. Musiała dbać o siebie i siostrę, szukać realnej pomocy wśród innych. Nie miała czasu ani powodu, aby chwalić się wieściami, które mogły być już nieaktualne, gdy zamiast żoną, mogła być już wdową.- I dziękuję.- pogodność wróciła chwilę później, gdy usłyszała gratulacje. Trochę minęło odkąd padły ostatnie z tego powodu.- Hm, nie wiem, czy On tak do końca czuje się tym szczęściarzem.- przyznała z rozbawieniem, które odczuwała trochę mniej, niż to brzmiało. Ostatnie miesiące nie były łatwe, obracały się wokół kłótni, ale o tym nie chciała mówić.- Ale pamiętasz Jamesa Doe? Trzymałam się z nim w szkole, podobnie jak z Marcelem. Był z tego samego cygańskiego taboru, co ja. Znamy się od dziecka, praktycznie całe życie.- podjęła, by Petty mogła przypomnieć sobie Jamesa, jeśli z jakichś powodów zepchnęła go w odmęty wspomnień.- Kiedy wróciliśmy do domu na wakacje przed ostatnim rokiem w szkole, spytał się czy zostanę jego żoną.- uśmiechnęła się, czując, jak emocje słabną. To nadal było cudowne wspomnienie, ale dziwnie było wracać do tego.- Tak, więc od ponad dwóch lat nazywam się Eve Doe.- dodała z lekkim wzruszeniem ramionami. Przywykła już do tego, traktując nazwisko męża, jak swoje od zawsze, chociaż nadal zdarzało jej się wracać do panieńskiego.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Musiała nacieszyć oczy jej widokiem po tylu latach, po tych zmianach, jakie zaszły w jej wyglądzie, w jej usposobieniu, w jej sposobie poruszania się i w głosie. To wszystko zostało przemalowane przez czas, zahartowane w ogniu doświadczeń. Zdawać by się mogło, że nie minęło wcale tak wiele czasu, przecież to zaledwie dwa lata, przecież to nic, tchnienie wiatru. A jednak Petrze odrobinę zdawało się, że nie poznawała przyjaciółki. Nie widziała w niej tamtej Eve, tej nieco złodziejaszkowatej, nieco hardej, ale ogromnie uczuciowej dziewczyny, która przez mijające dni, tygodnie i miesiące prowadziła ją za dłoń. Ceniła sobie ją ogromnie jako człowieka, jako bliską sobie czarownice, nie zważając na to, co mówili ludzie dookoła. Przetrwały największą z prób, jakie rzucił im pod nogi los i od tej pory ich przyjaźń była silniejsza, w tej sile miały wzrastać.
- Było potrzebne, tak! - potrzebowała takich zapewnień, wskazywania palcem, że zrobiła dobrze, choć ogromnie ryzykownie. Wciąż nie czuła się w tym na tyle pewnie, żeby nie wspominać o domu. Czasem żałowała, że to zrobiła. Chwilowe ugięcia wartości tej decyzji zdarzały się często, ale potrafiła je przegonić. - Aria... znalazła bezpieczny kąt, to najważniejsze, tak. Dobrze się tam czuje, wiesz... jest w ramionach ukochanego - uśmiechnęła się lekko, jakby współczująco. Zapewne w stosunku do siebie.
Ich kolejne tematy zmuszały ją do skupienia uwagi nie na sobie, a na Eve - nic zresztą dziwnego. Zacisnęła usta, gdy wspomniała o swoim kruku, dokładnie wiedząc, dlaczego pocztowy posłannik nie odnalazł adresata. Ojciec. Pewnie odesłał ptaka tam, skąd przybył, zupełnie nie informując o tym swojej córki. Wiedział, że łączyła ją jakaś więź z tą dziewczyną - nawet, jeśli nie kojarzył personaliów, nie wyobrażał sobie, by „zaproszenie na ślub” mogło dotyczyć kogokolwiek z wyższych sfer. Westchnęła ostatecznie. Obojętnie, czy koperta została otwarta, czy też nie - o niczym się nie dowiedziała.
- Tak mi przykro, Eve, że mnie tam z tobą nie było - spojrzała na nią ze smutkiem, zaraz ściskając za dłoń. - Jak się czułaś? Jak to wyglądało? - sądziła, że wyszła za kogoś ze swojej cygańskiej rodziny, ale nie przyszło jej do głowy, że to mógł być James Doe. Zmarszczyła brwi w zamyśleniu. Nie była przez niego traktowana dobrze, zawsze miał do niej jakieś pretensje i prowokował swady. - James... nawet bym nie pomyślała... - ale szczęście przyjaciółki było dla niej najważniejsze, więc nie miała najmniejszego zamiaru narzekać. - Ależ ten świat się szybko kręci - szepnęła do siebie. - Ale Eve, na gacie Helgi - zaśmiała się cicho i znów ją uścisnęła, ale tym razem tak, jakby ściskała ją na ślubie, zaraz po złożonej przysiędze. - Życzę ci szczęścia na tej nowej drodze. Już nie jest taka nowa, ale to nieważne! Więc szczęścia, tak - kolejny chichot wydobył się zza jej rozchylonych warg. - Niech miłość was zalewa tak, żebyście się nią dusili, a galeony niech wam spod poduszek wylatują! I cieszcie się sobą. I najważniejsze, Eve, niech on cię wspaniale traktuje. Chcę, żebyś była dla niego najważniejsza, najwspanialsza i jedyna na świecie. - odsunęła się od niej, wciąż się pogodnie uśmiechając.
Nie mogła pozwolić, żeby cokolwiek je rozdzieliło - zwłaszcza jej nic nieznacząca teraz opinia o jej mężu. Będą musieli się w końcu polubić, ot co.
- A, Eve... - odchrząknęła gładko, gdy znów podjęli krok. - Trzymasz się nadal z tym Marcelem? To znaczy... wszystko u niego dobrze?
Pamiętała go. Odbił się w jej pamięci jak gładki rysunek żurawia wzlatującego ku chmurom. Był dla niej jak ptak, tak lekki, tak wielce zdolny do podporządkowywania sobie grawitacji i wszystkich sił natury. Lubiła o nim myśleć, rozpamiętywać te chwile na pokazie cyrkowym, w kółko odtwarzać te pełne barw, ciepłe obrazy.
- Było potrzebne, tak! - potrzebowała takich zapewnień, wskazywania palcem, że zrobiła dobrze, choć ogromnie ryzykownie. Wciąż nie czuła się w tym na tyle pewnie, żeby nie wspominać o domu. Czasem żałowała, że to zrobiła. Chwilowe ugięcia wartości tej decyzji zdarzały się często, ale potrafiła je przegonić. - Aria... znalazła bezpieczny kąt, to najważniejsze, tak. Dobrze się tam czuje, wiesz... jest w ramionach ukochanego - uśmiechnęła się lekko, jakby współczująco. Zapewne w stosunku do siebie.
Ich kolejne tematy zmuszały ją do skupienia uwagi nie na sobie, a na Eve - nic zresztą dziwnego. Zacisnęła usta, gdy wspomniała o swoim kruku, dokładnie wiedząc, dlaczego pocztowy posłannik nie odnalazł adresata. Ojciec. Pewnie odesłał ptaka tam, skąd przybył, zupełnie nie informując o tym swojej córki. Wiedział, że łączyła ją jakaś więź z tą dziewczyną - nawet, jeśli nie kojarzył personaliów, nie wyobrażał sobie, by „zaproszenie na ślub” mogło dotyczyć kogokolwiek z wyższych sfer. Westchnęła ostatecznie. Obojętnie, czy koperta została otwarta, czy też nie - o niczym się nie dowiedziała.
- Tak mi przykro, Eve, że mnie tam z tobą nie było - spojrzała na nią ze smutkiem, zaraz ściskając za dłoń. - Jak się czułaś? Jak to wyglądało? - sądziła, że wyszła za kogoś ze swojej cygańskiej rodziny, ale nie przyszło jej do głowy, że to mógł być James Doe. Zmarszczyła brwi w zamyśleniu. Nie była przez niego traktowana dobrze, zawsze miał do niej jakieś pretensje i prowokował swady. - James... nawet bym nie pomyślała... - ale szczęście przyjaciółki było dla niej najważniejsze, więc nie miała najmniejszego zamiaru narzekać. - Ależ ten świat się szybko kręci - szepnęła do siebie. - Ale Eve, na gacie Helgi - zaśmiała się cicho i znów ją uścisnęła, ale tym razem tak, jakby ściskała ją na ślubie, zaraz po złożonej przysiędze. - Życzę ci szczęścia na tej nowej drodze. Już nie jest taka nowa, ale to nieważne! Więc szczęścia, tak - kolejny chichot wydobył się zza jej rozchylonych warg. - Niech miłość was zalewa tak, żebyście się nią dusili, a galeony niech wam spod poduszek wylatują! I cieszcie się sobą. I najważniejsze, Eve, niech on cię wspaniale traktuje. Chcę, żebyś była dla niego najważniejsza, najwspanialsza i jedyna na świecie. - odsunęła się od niej, wciąż się pogodnie uśmiechając.
Nie mogła pozwolić, żeby cokolwiek je rozdzieliło - zwłaszcza jej nic nieznacząca teraz opinia o jej mężu. Będą musieli się w końcu polubić, ot co.
- A, Eve... - odchrząknęła gładko, gdy znów podjęli krok. - Trzymasz się nadal z tym Marcelem? To znaczy... wszystko u niego dobrze?
Pamiętała go. Odbił się w jej pamięci jak gładki rysunek żurawia wzlatującego ku chmurom. Był dla niej jak ptak, tak lekki, tak wielce zdolny do podporządkowywania sobie grawitacji i wszystkich sił natury. Lubiła o nim myśleć, rozpamiętywać te chwile na pokazie cyrkowym, w kółko odtwarzać te pełne barw, ciepłe obrazy.
Czas nie był dla niej łaskawy, kiedy była zdana na samą siebie, a teraz to zaczynało wracać, naruszając wszystko, co udało jej się zbudować. Wiedziała, że to widać, że ktoś taki jak Petra zauważy przygaszone spojrzenie, mimo że uśmiech rozciągał usta, a śmiech rozbrzmiewał raz za razem. Potrafiła udawać i kłamać, ale istniało wąskie grono osób, których nigdy nie potrafiła oszukać skutecznie. Nie była jednak jedyną w której zaszły zmiany, przyglądając się Fenwick dostrzegała, jak ostatnie dwa lata zmieniły ją. Ucieczka od rodziców i zamieszkanie w Devon wpływały dobrze na przyjaciółkę i cieszyła się z tego powodu. Petty zasługiwała na najlepsze, była cudowną osobą, która powinna brać z życia garściami, czerpać tak dużo, ile tylko mogła bez wzbudzania krytyki otoczenia.
Uśmiechnęła się, gdy dziewczyna przytaknęła, że naprawdę tego potrzebowała. To dobrze, najważniejsze było, nabrać pewności co do swoich decyzji. Czuć, że to właśnie to, co powinno mieć miejsce, aby wszystko okazało się lepsze. Miała przecież tak samo, znała to uczucie, gdy codzienność stawała się lepsza, kiedy tylko znikały wątpliwości i wahanie.
- To dobrze.- stwierdziła pogodnie. Siostra Petry nie była dla niej tak ważna, ale mimo to było równie istotne, że czuła się dobrze, tam gdzie teraz była.- Nie ma lepszego miejsca niż ramiona ukochanego i na pewno jej to pomoże zapomnieć o wszystkim, co przeszłyście.- dodała, wiedząc z własnego doświadczenia. Wszystko, co złe znikało, gdy można było zniknąć w objęciach tego, którego się kochało. Czuła jedynie cień żalu, że sama rzadziej mogła na to liczyć i tego szukała. Starała się za to, podtrzymać cień nadziei, że dawne czasy wrócą, a wszystko stanie się na powrót tak samo barwne.
Zamknęła na moment dłoń na ręce przyjaciółki poruszona jej słowami.
- Nie myśl o tym tak. Wiem, że bardzo byś chciała i to wystarczy, wtedy też wystarczyło.- zapewniła ją. Śląc listy, wiedziała, że dziewczyna nie pojawi się na ślubie, nie była aż tak naiwna, by sądzić, że rodzina puści ją na wesele cyganów.- Strasznie się denerwowałam, stresowałam się tak wieloma rzeczami i oczywiście, wszystkim wmawiałam, że wcale tak nie jest.- prychnęła i przewróciła oczami. Taka już była, niepotrafiąca przyznać się wtedy, że nerwy ją pokonują.- Ale później było cudownie, przecież wiedziałam, że jestem szczęściarą, że wybrał akurat mnie.- starała się ukryć echo smutku, załamujących się emocji, gdy wspominała o tym, jak było wcześniej. Dlaczego teraz to wszystko, tak bardzo się skomplikowało, rozpadło.- To był typowy cygański ślub, chyba opowiadałam ci kiedyś, jak one wyglądają. – zamyśliła się na moment, chociaż wydawało jej się, że kiedyś to przerabiały. Chyba na kilka tygodni przed ślubem jednej z kuzynek.- Mówiłam ci, że po przysiędze pozostaje blizna, że przysięga się krwią i miesza ją, by nadać temu nierozerwalności.- odwróciła prawą dłoń wierzchem do góry, odsłaniając bliznę po cięciu. Wtedy mogła jedynie opowiadać, teraz również pokazać, jak to wyglądało po czasie.
Dała się przytulić, odwzajemniając nieco uścisk i czując, jak na moment pęka maska pogodności. Słowa przyjaciółki naruszyły czułą strunę, ale nie chciała się przyznawać do tego. Nie chciała mówić, jak trudna okazywała się teraz miłość. To nie był najlepszy moment, aby wylać z siebie cały żal, jaki piętrzył się od kilku tygodni, a co ważniejsze miała wrażenie, że byłoby to niesprawiedliwe wobec Jamesa. Dlatego milczała dłuższą chwilę, a kiedy cofnęła się o krok, uśmiech znów powrócił na usta.
- Dziękuję i przekażę jemu też życzenia.- odparła od razu.
Cieszyła się tymi paroma minutami ciszy, kiedy podjęły dalszy spacer w konkretnym kierunku. Spojrzała na nią, kiedy niepewnie zadała pytanie. Zawahała się na moment, ledwie mrugnięcie okiem.
- W pewnym sensie tak. Marcel to nadal najlepszy przyjaciel Jamesa, trzymają się na tyle blisko, że czekam na dzień, gdy Marcel zmieni nazwisko na Doe.- prychnęła z rozbawieniem. Zaraz jednak spoważniała.- Chyba tak, teraz już tak. Ostatnie tygodnie nie były dla niego najłatwiejsze, ale chyba wychodzi już na prostą.- zaczęła ostrożnie, nie bardzo wiedząc, ile może powiedzieć, ile powinna mówić.- Wpakował się w trochę kłopotów, ale wiesz, trzyma się z cyganami, a to zawsze kończy się problemami.- nie było, co ukrywać, że byli jak magnes na kłopoty. Każdy bez wyjątku pakował się w coś, a Marcel niestety szedł z Doe ramię w ramie. Nieraz zastanawiała się, jak często tego żałował.- Najlepiej sama spytaj Jego, powie ci sam, tyle ile będzie chciał.- tak było lepiej i bezpieczniej, nie chciała się mieszać, a poza tym też nie wiedziała najwięcej.
Uśmiechnęła się, gdy dziewczyna przytaknęła, że naprawdę tego potrzebowała. To dobrze, najważniejsze było, nabrać pewności co do swoich decyzji. Czuć, że to właśnie to, co powinno mieć miejsce, aby wszystko okazało się lepsze. Miała przecież tak samo, znała to uczucie, gdy codzienność stawała się lepsza, kiedy tylko znikały wątpliwości i wahanie.
- To dobrze.- stwierdziła pogodnie. Siostra Petry nie była dla niej tak ważna, ale mimo to było równie istotne, że czuła się dobrze, tam gdzie teraz była.- Nie ma lepszego miejsca niż ramiona ukochanego i na pewno jej to pomoże zapomnieć o wszystkim, co przeszłyście.- dodała, wiedząc z własnego doświadczenia. Wszystko, co złe znikało, gdy można było zniknąć w objęciach tego, którego się kochało. Czuła jedynie cień żalu, że sama rzadziej mogła na to liczyć i tego szukała. Starała się za to, podtrzymać cień nadziei, że dawne czasy wrócą, a wszystko stanie się na powrót tak samo barwne.
Zamknęła na moment dłoń na ręce przyjaciółki poruszona jej słowami.
- Nie myśl o tym tak. Wiem, że bardzo byś chciała i to wystarczy, wtedy też wystarczyło.- zapewniła ją. Śląc listy, wiedziała, że dziewczyna nie pojawi się na ślubie, nie była aż tak naiwna, by sądzić, że rodzina puści ją na wesele cyganów.- Strasznie się denerwowałam, stresowałam się tak wieloma rzeczami i oczywiście, wszystkim wmawiałam, że wcale tak nie jest.- prychnęła i przewróciła oczami. Taka już była, niepotrafiąca przyznać się wtedy, że nerwy ją pokonują.- Ale później było cudownie, przecież wiedziałam, że jestem szczęściarą, że wybrał akurat mnie.- starała się ukryć echo smutku, załamujących się emocji, gdy wspominała o tym, jak było wcześniej. Dlaczego teraz to wszystko, tak bardzo się skomplikowało, rozpadło.- To był typowy cygański ślub, chyba opowiadałam ci kiedyś, jak one wyglądają. – zamyśliła się na moment, chociaż wydawało jej się, że kiedyś to przerabiały. Chyba na kilka tygodni przed ślubem jednej z kuzynek.- Mówiłam ci, że po przysiędze pozostaje blizna, że przysięga się krwią i miesza ją, by nadać temu nierozerwalności.- odwróciła prawą dłoń wierzchem do góry, odsłaniając bliznę po cięciu. Wtedy mogła jedynie opowiadać, teraz również pokazać, jak to wyglądało po czasie.
Dała się przytulić, odwzajemniając nieco uścisk i czując, jak na moment pęka maska pogodności. Słowa przyjaciółki naruszyły czułą strunę, ale nie chciała się przyznawać do tego. Nie chciała mówić, jak trudna okazywała się teraz miłość. To nie był najlepszy moment, aby wylać z siebie cały żal, jaki piętrzył się od kilku tygodni, a co ważniejsze miała wrażenie, że byłoby to niesprawiedliwe wobec Jamesa. Dlatego milczała dłuższą chwilę, a kiedy cofnęła się o krok, uśmiech znów powrócił na usta.
- Dziękuję i przekażę jemu też życzenia.- odparła od razu.
Cieszyła się tymi paroma minutami ciszy, kiedy podjęły dalszy spacer w konkretnym kierunku. Spojrzała na nią, kiedy niepewnie zadała pytanie. Zawahała się na moment, ledwie mrugnięcie okiem.
- W pewnym sensie tak. Marcel to nadal najlepszy przyjaciel Jamesa, trzymają się na tyle blisko, że czekam na dzień, gdy Marcel zmieni nazwisko na Doe.- prychnęła z rozbawieniem. Zaraz jednak spoważniała.- Chyba tak, teraz już tak. Ostatnie tygodnie nie były dla niego najłatwiejsze, ale chyba wychodzi już na prostą.- zaczęła ostrożnie, nie bardzo wiedząc, ile może powiedzieć, ile powinna mówić.- Wpakował się w trochę kłopotów, ale wiesz, trzyma się z cyganami, a to zawsze kończy się problemami.- nie było, co ukrywać, że byli jak magnes na kłopoty. Każdy bez wyjątku pakował się w coś, a Marcel niestety szedł z Doe ramię w ramie. Nieraz zastanawiała się, jak często tego żałował.- Najlepiej sama spytaj Jego, powie ci sam, tyle ile będzie chciał.- tak było lepiej i bezpieczniej, nie chciała się mieszać, a poza tym też nie wiedziała najwięcej.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Głos Eve, jego brzmienie, nie działało na nią strofująco - wręcz przeciwnie, choć brzmiał w nich pewien nakaz, Petronica zawsze odbierała go raczej jak siostrzaną prośbę, rodzinny kuksaniec z przymrużeniem oka. Nie czuła się przy niej źle, nie czuła dyskomfortu, który przy kolejnej okazji mógł zamknąć jej usta, gdy zachciałaby powiedzieć coś, o co niedawno zwrócono jej uwagę. Takich relacji nie spotykało się na świecie wiele, takie miała wrażenie - wolnych, ale przy tym otwartych na opinię, otwartych na wpływ drugiej osoby. Choć może było zupełnie odwrotnie. Nie była magipsychiatrą, mogła tylko snuć opowieści o swoim własnym światopoglądzie.
Pokiwała głową, zgadzając się ze słowami Eve, ale robiąc to w geście cichego żalu. Nie wiedziała, czy to zazdrość, czy tęsknota, ale czasem myślała sobie, że też chciałaby podzielić los siostry. Lubiła się uczyć, lubiła słuchać wujka i chłonąć to, co mówił jej o świstoklikach, ale... no właśnie - ale.
- Pytałaś mnie o świstokliki, prawda? - spojrzała na nią unosząc brwi. Pochłonęły ją myśli o ślubie Eve, o jego okolicznościach, o wybranku. - Przepraszam. No więc... odrobinę nie miałam wyboru, ale w gruncie rzeczy naprawdę się cieszę, że akurat tego uczy mnie stryjek. To naprawdę ciekawe! Te wszystkie pyły, wyliczenia pól magicznych i... no wiesz, tego wszystkiego. Dobrze się w tym czuje. - uśmiechnęła się. Pod trzewikiem poczuła lekki dyskomfort; nie zatrzymując się, przesunęła nogę i kopnęła lekko kamyk, który jej zawadzał. Później słuchała już uważnie historii przyjaciółki. Wciąż nie chciała dzielić się przemyśleniami dotyczącymi Jamesa. Ani to nie czas, ani miejsce. Może kiedyś zbierze w sobie na tyle odwagi, by mruknąć parę słów. - Nie do końca pamiętam... ale chyba... - przymrużyła powieki, chcąc przypomnieć sobie jak najwięcej z czasów szkolnych, z ich rozmów, ze wspomnień. - Barwne suknie, muzyka i taniec do białego rana? A James? Ubrałaś go w odświętną szatę czy wolał złożyć ci przysięgę miłości w kraciastej koszuli? - zachichotała, ale za chwilę odchrząknęła. - Przepraszam, ale sama wiesz, że on... no... no wiesz, Evie! - gdy pokazała jej bliznę, humor prysł. Nie, o tym nie pamiętała. - Och... bolało? To znaczy... zupełnie o tym zapomniałam... - mruknęła. - To trochę mroczne... ale faktycznie to tak na całe życie, bo blizna...
Miała wrażenie, że stała się cięższa. Nie fizycznie, ale na duszy. Jakby niewidzialny ciężar objął jej smukłe, kruche ramiona i postanowił, że nie odstąpi, dopóki świat nie stanie się lepszym miejscem. Poczuła to. Tę naruszoną integralność jej ciała. Spojrzała na Eve, ale gdy się uśmiechnęła, wrażenie jakby odrobinę pękło. Postanowiła jednak nie pytać. Chciała, żeby to spotkanie było dobre, lekkie, pełne podarowanego przez los szczęścia. Nie powinna się tak zachowywać, ale pragnienie było silniejsze.
- Trzyma się z wami? - rzuciła, jakby nie mogła uwierzyć. Tak blisko. Sylwetka żurawia. Tak bliska, a tak nieuchwytna. - Nie, nie będę go o nic pytać. My się nawet nie znamy. To znaczy poznaliśmy się w Hogwarcie, ale dałabym sobie różdżkę zabrać, że mnie nie pamięta. - wzruszyła ramionami. - O-oo, Eve, poczekaj, to ten dom. Muszę coś załatwić. Poczekaj chwilę.
Zostawiła przyjaciółkę na głównym szlaku prowadzącym między kilkoma domami i truchtem podbiegła do jednego z nich - fioletowy dach i czarny płotek obrośnięty przez uschnięte krzaki. Zapukała do drzwi kilka razy i zaraz stanęła w nich stara kobieta, zmęczona, choć bystrym wzrokiem obserwująca świat. Petronica przedstawiła się, powiedziała skąd jest i wyjęła z torby kamyk z narysownym na nim zielonym liściem - świstoklik. Kobieta wyraźnie się rozpromieniła i zniknęła na chwilę, by powrócić z malutkim mieszkiem, w którym zmieściłoby się zaledwie kilka momet. Petronica odebrała zapłatę, dygnęła grzecznie, pożegnała się i wróciła do Eve, mieszek chowając po torby.
- Obiecałam stryjkowi, że załatwię to zamiast niego, miał dzisiaj sporo klientów w pracowni. Swoją drogą, mamy tam tak przytulnie! Następnym razem wpadasz do nas na herbatę, czy tego chcesz czy nie - kuksnęła ją lekko w łokieć, śmiejąc się cicho.
Pokiwała głową, zgadzając się ze słowami Eve, ale robiąc to w geście cichego żalu. Nie wiedziała, czy to zazdrość, czy tęsknota, ale czasem myślała sobie, że też chciałaby podzielić los siostry. Lubiła się uczyć, lubiła słuchać wujka i chłonąć to, co mówił jej o świstoklikach, ale... no właśnie - ale.
- Pytałaś mnie o świstokliki, prawda? - spojrzała na nią unosząc brwi. Pochłonęły ją myśli o ślubie Eve, o jego okolicznościach, o wybranku. - Przepraszam. No więc... odrobinę nie miałam wyboru, ale w gruncie rzeczy naprawdę się cieszę, że akurat tego uczy mnie stryjek. To naprawdę ciekawe! Te wszystkie pyły, wyliczenia pól magicznych i... no wiesz, tego wszystkiego. Dobrze się w tym czuje. - uśmiechnęła się. Pod trzewikiem poczuła lekki dyskomfort; nie zatrzymując się, przesunęła nogę i kopnęła lekko kamyk, który jej zawadzał. Później słuchała już uważnie historii przyjaciółki. Wciąż nie chciała dzielić się przemyśleniami dotyczącymi Jamesa. Ani to nie czas, ani miejsce. Może kiedyś zbierze w sobie na tyle odwagi, by mruknąć parę słów. - Nie do końca pamiętam... ale chyba... - przymrużyła powieki, chcąc przypomnieć sobie jak najwięcej z czasów szkolnych, z ich rozmów, ze wspomnień. - Barwne suknie, muzyka i taniec do białego rana? A James? Ubrałaś go w odświętną szatę czy wolał złożyć ci przysięgę miłości w kraciastej koszuli? - zachichotała, ale za chwilę odchrząknęła. - Przepraszam, ale sama wiesz, że on... no... no wiesz, Evie! - gdy pokazała jej bliznę, humor prysł. Nie, o tym nie pamiętała. - Och... bolało? To znaczy... zupełnie o tym zapomniałam... - mruknęła. - To trochę mroczne... ale faktycznie to tak na całe życie, bo blizna...
Miała wrażenie, że stała się cięższa. Nie fizycznie, ale na duszy. Jakby niewidzialny ciężar objął jej smukłe, kruche ramiona i postanowił, że nie odstąpi, dopóki świat nie stanie się lepszym miejscem. Poczuła to. Tę naruszoną integralność jej ciała. Spojrzała na Eve, ale gdy się uśmiechnęła, wrażenie jakby odrobinę pękło. Postanowiła jednak nie pytać. Chciała, żeby to spotkanie było dobre, lekkie, pełne podarowanego przez los szczęścia. Nie powinna się tak zachowywać, ale pragnienie było silniejsze.
- Trzyma się z wami? - rzuciła, jakby nie mogła uwierzyć. Tak blisko. Sylwetka żurawia. Tak bliska, a tak nieuchwytna. - Nie, nie będę go o nic pytać. My się nawet nie znamy. To znaczy poznaliśmy się w Hogwarcie, ale dałabym sobie różdżkę zabrać, że mnie nie pamięta. - wzruszyła ramionami. - O-oo, Eve, poczekaj, to ten dom. Muszę coś załatwić. Poczekaj chwilę.
Zostawiła przyjaciółkę na głównym szlaku prowadzącym między kilkoma domami i truchtem podbiegła do jednego z nich - fioletowy dach i czarny płotek obrośnięty przez uschnięte krzaki. Zapukała do drzwi kilka razy i zaraz stanęła w nich stara kobieta, zmęczona, choć bystrym wzrokiem obserwująca świat. Petronica przedstawiła się, powiedziała skąd jest i wyjęła z torby kamyk z narysownym na nim zielonym liściem - świstoklik. Kobieta wyraźnie się rozpromieniła i zniknęła na chwilę, by powrócić z malutkim mieszkiem, w którym zmieściłoby się zaledwie kilka momet. Petronica odebrała zapłatę, dygnęła grzecznie, pożegnała się i wróciła do Eve, mieszek chowając po torby.
- Obiecałam stryjkowi, że załatwię to zamiast niego, miał dzisiaj sporo klientów w pracowni. Swoją drogą, mamy tam tak przytulnie! Następnym razem wpadasz do nas na herbatę, czy tego chcesz czy nie - kuksnęła ją lekko w łokieć, śmiejąc się cicho.
Czasami nie panowała nad brzmieniem własnego głosu, czasami pewne emocje wybrzmiewały wbrew jej woli. Nigdy jednak nie próbowała strofować Petry, dziewczyna była jedną z niewielu osób, wąskiego grona, jakie nie słyszały z jej ust krytyki. Była za to ostrożność i niepokój, aby wszystkie plany Fenwick udały się tak, jak tego chciała, jak sobie wymarzyła. Teraz mogła się tylko cieszyć, że naprawdę się udało i przyjaciółka była bezpieczna w lepszym miejscu niż rodzinny dom.
- Teraz twoja kolej, by znaleźć sobie jakiegoś kawalera, Petty.- stwierdziła, widząc, jak zachowanie dziewczyny na moment się zmienia. Domyśliła się powodu, znała ją za dobrze i wobec niej nie miała ani grama wątpliwości. Nadal najwyraźniej czytały z siebie, jak z otwartych ksiąg... poniekąd.- Bierz przykład z siostry i ze mnie.- dodała i puściła oczko do niej, uśmiechając się. Chciała ją wspierać w każdych decyzjach, zamierzając surowo ocenić, każdego, kto zakręci się obok Petronicii. Żaden cieć nie miał prawa jej skrzywdzić czy chociaż sprawić, aby była smutna.
Pokiwała powoli głową, mimo wszystkich tematów poruszanych po drodze, nadal ciekawiła ją kwestia świstoklików. Dlatego słuchała z uwagą, wyłapując każdy szczegół, którego mogła się złapać zaraz w rozmowie.- Cudownie, że jednak się w tym odnalazłaś. Jesteś bardzo mądra, Petro, nic dziwnego, że dobrze się przy tym bawisz.- sam wstęp do tego, czego uczyła się dziewczyna, zdawał się trudny. Nie wątpiła jednak, że jej nie sprawiało to kłopotu. Przecież słyszała ten entuzjazm w głosie, ożywienie, z jakim mówiła.- Niechętnie to mówię, ale chyba prawdą jest, że starsi zawsze wiedzą lepiej... i twój stryj jest tego dowodem, skoro zaczął cię uczyć.- kiedy istniał tabor, nie raz denerwowała się na starszyznę i ich decyzje. Oczywiście nie mogła tego robić otwarcie, sposób w jaki została wychowana, dławił większe bunty, wymuszając posłuszeństwo. Jednak czasami, a z perspektywy czasu, najczęściej zdanie podyktowane doświadczeniem życiowym okazywało się nie do podważenia i jedynym poprawnym, by uniknąć problemów po drodze.
Uśmiechnęła się zaraz nieco mocniej, kiedy usłyszała skrócony opis tego, jak wyglądały ów wesela.
- Właśnie tak.- przytaknęła od razu i zaraz prychnęła pod nosem, dławiąc śmiech.- Oj nie bądź dla niego, aż tak krytyczna. Bywa trudny, ale wtedy postarał się sam.- odparła, mimowolnie przypominając sobie, jak wtedy wyglądał Jimmy i jak bardzo wmurowało ją na jego widok. Lekki kuksaniec w bok otrzeźwił ją wtenczas w akompaniamencie śmiechów rodziny.- Wiem, wiem.- domyślała się, co na myśli miała Petra, dlatego nie zmuszała ją, by ubrała myśl w bardziej konkretne słowa.
- Nie chmurz się, to nie bolało. Nadmiar wrażeń i adrenalina, sprawiają, że prawie tego nie czuć. Uwierz mi, że jest masa innych rzeczy na które wtedy zwraca się uwagę, a raczej próbuje.- trudno było się skupić, a myślenie o bólu, gdy ostrze liznęło skórę to ostatnie, co mogła zrobić. Średnio pamiętała sam moment, nawet, teraz kiedy próbowała sobie przypomnieć jakiekolwiek szczegóły.- Może dla kogoś spoza romskiej społeczności jest to mroczne, ale dla Nas to coś całkiem innego. Wiesz, różnica w wychowaniu i kultura.- wzruszyła lekko ramionami. Osoby spoza zawsze reagowały inaczej, często nie rozumiejąc i nie miała o to pretensji. Sama czasami z nieufnością przysłuchiwała się pewnym rzeczą, które dla cyganów były dziwne, nieraz niedopuszczalne. Oczywiście, lubiła łamać wpojone zasady, mając do tego dobrego kompana, odnajdywała w sobie dość odwagi, aby robić to z prawie szczeniacką ciekawością.
Posłała jej łagodny uśmiech, kiedy ich spojrzenia spotkały się na moment. Doceniała, że nie padło żadne pytanie po tym delikatnym tąpnięciu. Ostatnie tygodnie nie były łatwe i przyjemne, napięcie sięgało zbyt wysokiego poziomu, ale nie chciała o tym mówić. Nie dziś, nie kiedy widziały się pierwszy raz po takim czasie. Może kiedy indziej, gdy będzie już bardziej normalnie.
- A jednak o niego pytasz.- uniosła lekko brew.- Sprawdź, bo może cię zaskoczy i pamięta.- dodała, bo skoro z jakiegoś powodu było to ważne dla Fenwick, powinna próbować, nawet dla zamienienia paru słów.
Poczekała na zewnątrz, kiedy Petronica poszła sfinalizować zlecenie swego stryja. Błądziła wzrokiem po otoczeniu, bez większej ciekawości, a jedynie szukając, czegoś na czym mogła zawiesić spojrzenie na te parę minut.
- Wpadnę z wielką chęcią.- obiecała, słysząc o herbatce. Jedno spotkanie nie wystarczyło, aby mogły nadrobić wszystko. Opowiedzieć o tym, co się działo. Miała jeszcze masę pytań do dziewczyny, czując się nieco nieswojo, że dziś temat kręcił się wokół niej zbyt długo. Kiedy poszły dalej, poruszyła parę z nurtujących ją kwestii, chcąc się trochę dowiedzieć.
| zt x2
- Teraz twoja kolej, by znaleźć sobie jakiegoś kawalera, Petty.- stwierdziła, widząc, jak zachowanie dziewczyny na moment się zmienia. Domyśliła się powodu, znała ją za dobrze i wobec niej nie miała ani grama wątpliwości. Nadal najwyraźniej czytały z siebie, jak z otwartych ksiąg... poniekąd.- Bierz przykład z siostry i ze mnie.- dodała i puściła oczko do niej, uśmiechając się. Chciała ją wspierać w każdych decyzjach, zamierzając surowo ocenić, każdego, kto zakręci się obok Petronicii. Żaden cieć nie miał prawa jej skrzywdzić czy chociaż sprawić, aby była smutna.
Pokiwała powoli głową, mimo wszystkich tematów poruszanych po drodze, nadal ciekawiła ją kwestia świstoklików. Dlatego słuchała z uwagą, wyłapując każdy szczegół, którego mogła się złapać zaraz w rozmowie.- Cudownie, że jednak się w tym odnalazłaś. Jesteś bardzo mądra, Petro, nic dziwnego, że dobrze się przy tym bawisz.- sam wstęp do tego, czego uczyła się dziewczyna, zdawał się trudny. Nie wątpiła jednak, że jej nie sprawiało to kłopotu. Przecież słyszała ten entuzjazm w głosie, ożywienie, z jakim mówiła.- Niechętnie to mówię, ale chyba prawdą jest, że starsi zawsze wiedzą lepiej... i twój stryj jest tego dowodem, skoro zaczął cię uczyć.- kiedy istniał tabor, nie raz denerwowała się na starszyznę i ich decyzje. Oczywiście nie mogła tego robić otwarcie, sposób w jaki została wychowana, dławił większe bunty, wymuszając posłuszeństwo. Jednak czasami, a z perspektywy czasu, najczęściej zdanie podyktowane doświadczeniem życiowym okazywało się nie do podważenia i jedynym poprawnym, by uniknąć problemów po drodze.
Uśmiechnęła się zaraz nieco mocniej, kiedy usłyszała skrócony opis tego, jak wyglądały ów wesela.
- Właśnie tak.- przytaknęła od razu i zaraz prychnęła pod nosem, dławiąc śmiech.- Oj nie bądź dla niego, aż tak krytyczna. Bywa trudny, ale wtedy postarał się sam.- odparła, mimowolnie przypominając sobie, jak wtedy wyglądał Jimmy i jak bardzo wmurowało ją na jego widok. Lekki kuksaniec w bok otrzeźwił ją wtenczas w akompaniamencie śmiechów rodziny.- Wiem, wiem.- domyślała się, co na myśli miała Petra, dlatego nie zmuszała ją, by ubrała myśl w bardziej konkretne słowa.
- Nie chmurz się, to nie bolało. Nadmiar wrażeń i adrenalina, sprawiają, że prawie tego nie czuć. Uwierz mi, że jest masa innych rzeczy na które wtedy zwraca się uwagę, a raczej próbuje.- trudno było się skupić, a myślenie o bólu, gdy ostrze liznęło skórę to ostatnie, co mogła zrobić. Średnio pamiętała sam moment, nawet, teraz kiedy próbowała sobie przypomnieć jakiekolwiek szczegóły.- Może dla kogoś spoza romskiej społeczności jest to mroczne, ale dla Nas to coś całkiem innego. Wiesz, różnica w wychowaniu i kultura.- wzruszyła lekko ramionami. Osoby spoza zawsze reagowały inaczej, często nie rozumiejąc i nie miała o to pretensji. Sama czasami z nieufnością przysłuchiwała się pewnym rzeczą, które dla cyganów były dziwne, nieraz niedopuszczalne. Oczywiście, lubiła łamać wpojone zasady, mając do tego dobrego kompana, odnajdywała w sobie dość odwagi, aby robić to z prawie szczeniacką ciekawością.
Posłała jej łagodny uśmiech, kiedy ich spojrzenia spotkały się na moment. Doceniała, że nie padło żadne pytanie po tym delikatnym tąpnięciu. Ostatnie tygodnie nie były łatwe i przyjemne, napięcie sięgało zbyt wysokiego poziomu, ale nie chciała o tym mówić. Nie dziś, nie kiedy widziały się pierwszy raz po takim czasie. Może kiedy indziej, gdy będzie już bardziej normalnie.
- A jednak o niego pytasz.- uniosła lekko brew.- Sprawdź, bo może cię zaskoczy i pamięta.- dodała, bo skoro z jakiegoś powodu było to ważne dla Fenwick, powinna próbować, nawet dla zamienienia paru słów.
Poczekała na zewnątrz, kiedy Petronica poszła sfinalizować zlecenie swego stryja. Błądziła wzrokiem po otoczeniu, bez większej ciekawości, a jedynie szukając, czegoś na czym mogła zawiesić spojrzenie na te parę minut.
- Wpadnę z wielką chęcią.- obiecała, słysząc o herbatce. Jedno spotkanie nie wystarczyło, aby mogły nadrobić wszystko. Opowiedzieć o tym, co się działo. Miała jeszcze masę pytań do dziewczyny, czując się nieco nieswojo, że dziś temat kręcił się wokół niej zbyt długo. Kiedy poszły dalej, poruszyła parę z nurtujących ją kwestii, chcąc się trochę dowiedzieć.
| zt x2
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
15 kwietnia
W dni wolne od pracy, Edgar czuł pewnego rodzaju pustkę i uczucie marnowania czasu, którą musiał zapełnić. Ktoś mógłby stwierdzić, że to już objaw pracoholizmu, a ktoś inny, że mężczyzna po prostu łączy pasję z zarabianiem pieniędzy. Pewnie każdy miałby trochę racji. Harrison, kiedy już sprawdził dwukrotnie wszystkie swoje ostatnio przetłumaczone teksty, trzy razy zerknął do walizki, by zobaczyć, czy żaden nie zawieruszył mu się gdzieś na jej dnie i stwierdził, że naprawdę praca na dziś się skończyła, postanowił pozwiedzać trochę bardziej odległe zakątki Anglii. Wszak dotychczas obracał się głównie w Londynie i kilku innych znanych sobie miejscach. Wyjąwszy z szafki mapę, przyjrzał jej się dokładnie. Długim palcem wodził po rozległej mapie Anglii, aż natrafił na Devon. Słyszał oczywiście o tym hrabstwie, w końcu kilku jego przyjaciół z nastoletnich lat mieszkało właśnie tam. Niestety ich kontakt urwał się wraz z ukończeniem przez Edgara szkoły, więc nie miał pojęcia, czy wciąż może ich tam znaleźć. Natomiast, z racji tego, że podróże były w pewien sposób wpisane w jego życiorys, Harrison miał w sobie zakorzenioną tą chęć poznawania świata i nie potrzebował wiele, by wybrać się w nowe miejsce.
Po dotarciu do Devon i wstępnym rozejrzeniu się po okolicy, mężczyzna zapragnął znaleźć się w jakimś cichym i spokojnym miejscu. Na co dzień mieszkając w mieście, poczuł potrzebę odcięcia się od jego zgiełku. Na mapie szybko odnalazł rzekę Lyn. Przypomniał sobie, jak niegdyś jego przyjaciel z lat nastoletnich opowiadał, jak nad tą rzeką razem z bratem łowili pstrągi. Mówił także o przepięknym wąwozie, który można tam znaleźć. Opowieści tego chłopca były tak pełne ciepłych, letnich kolorów, że w mig można było wyczuć atmosferę, przepełniającą to miejsce.
Edgarowi dotarcie do rzeki nie zajęło długo, a kiedy się tam znalazł, poczuł ten wszechobecny spokój, którego tak potrzebował. Rzeka wyglądała dokładnie tak, jak sobie ją wyobrażał. Promienie kwietniowego słońca otulały zielone liście okolicznych drzew, a w powietrzu czuć było zapach czystej wody. Eddie usiadł na brzegu i wpatrując się w rzekę, myślami wracał do swoich nastoletnich lat. Czy chłopiec, który opowiadał mu o tym miejscu wciąż żyje? W końcu wojna dotknęła wszystkich, a ludzkie życie w jej obliczu okazywało się niezwykle kruche. Co z pozostałą dwójką jego przyjaciół, którzy mieszkali w Devon? Edgar dłonią dotknął tafli wody, która – co nie było zaskoczeniem – wciąż jeszcze pozostawała zimna, po czym podniósł wzrok, by rozejrzeć się dookoła. W oddali zobaczył sylwetkę, która z jakiegoś powodu wydała się mu znajoma.
W dni wolne od pracy, Edgar czuł pewnego rodzaju pustkę i uczucie marnowania czasu, którą musiał zapełnić. Ktoś mógłby stwierdzić, że to już objaw pracoholizmu, a ktoś inny, że mężczyzna po prostu łączy pasję z zarabianiem pieniędzy. Pewnie każdy miałby trochę racji. Harrison, kiedy już sprawdził dwukrotnie wszystkie swoje ostatnio przetłumaczone teksty, trzy razy zerknął do walizki, by zobaczyć, czy żaden nie zawieruszył mu się gdzieś na jej dnie i stwierdził, że naprawdę praca na dziś się skończyła, postanowił pozwiedzać trochę bardziej odległe zakątki Anglii. Wszak dotychczas obracał się głównie w Londynie i kilku innych znanych sobie miejscach. Wyjąwszy z szafki mapę, przyjrzał jej się dokładnie. Długim palcem wodził po rozległej mapie Anglii, aż natrafił na Devon. Słyszał oczywiście o tym hrabstwie, w końcu kilku jego przyjaciół z nastoletnich lat mieszkało właśnie tam. Niestety ich kontakt urwał się wraz z ukończeniem przez Edgara szkoły, więc nie miał pojęcia, czy wciąż może ich tam znaleźć. Natomiast, z racji tego, że podróże były w pewien sposób wpisane w jego życiorys, Harrison miał w sobie zakorzenioną tą chęć poznawania świata i nie potrzebował wiele, by wybrać się w nowe miejsce.
Po dotarciu do Devon i wstępnym rozejrzeniu się po okolicy, mężczyzna zapragnął znaleźć się w jakimś cichym i spokojnym miejscu. Na co dzień mieszkając w mieście, poczuł potrzebę odcięcia się od jego zgiełku. Na mapie szybko odnalazł rzekę Lyn. Przypomniał sobie, jak niegdyś jego przyjaciel z lat nastoletnich opowiadał, jak nad tą rzeką razem z bratem łowili pstrągi. Mówił także o przepięknym wąwozie, który można tam znaleźć. Opowieści tego chłopca były tak pełne ciepłych, letnich kolorów, że w mig można było wyczuć atmosferę, przepełniającą to miejsce.
Edgarowi dotarcie do rzeki nie zajęło długo, a kiedy się tam znalazł, poczuł ten wszechobecny spokój, którego tak potrzebował. Rzeka wyglądała dokładnie tak, jak sobie ją wyobrażał. Promienie kwietniowego słońca otulały zielone liście okolicznych drzew, a w powietrzu czuć było zapach czystej wody. Eddie usiadł na brzegu i wpatrując się w rzekę, myślami wracał do swoich nastoletnich lat. Czy chłopiec, który opowiadał mu o tym miejscu wciąż żyje? W końcu wojna dotknęła wszystkich, a ludzkie życie w jej obliczu okazywało się niezwykle kruche. Co z pozostałą dwójką jego przyjaciół, którzy mieszkali w Devon? Edgar dłonią dotknął tafli wody, która – co nie było zaskoczeniem – wciąż jeszcze pozostawała zimna, po czym podniósł wzrok, by rozejrzeć się dookoła. W oddali zobaczył sylwetkę, która z jakiegoś powodu wydała się mu znajoma.
Czułem potrzebę złapania świeżego powietrza i dotlenienia mózgu; regularne przejażdżki przez lasy i pola pomagały w odzyskaniu koncentracji, więc osiodłałem konia i wyruszyłem w drogę. Obcowanie w bliskości z naturą uwalniało we mnie pokłady twórczego natchnienia: piękno matki ziemi i niuansów naszego ekosystemu było tak fascynujące, że nierzadko inspirowałem się zaobserwowanymi mechanizmami, by tchnąć życie w swoje dzieła. Naturalnie czerpałem wielką przyjemność i satysfakcję z takich spacerów, starałem się więc znaleźć przynajmniej kilka godzin w tygodniu, aby oddać się wyłącznie tej czynności. Czynności, która była niejako odpoczynkiem, regenerującym me utracone siły, abym na powrót poczuł harmonię swego ciała i duszy. Tętent kopyt Kelpie niósł się na moich ziemiach od przeszło godziny, gdy wkroczyłem na trakt równoległy do rzeki Lyn. Z tego charakterystycznego punktu można było dotrzeć do wielu okolicznych miejscowości, gdyby podążyć brzegiem rozwidlonych rzek, które swe ujście znajdowały w pobliskim mieście Lynmouth. Przejechałem jego gościńcem, aby przywitać się z lokalną ludnością; na swoim terytorium byłem raczej rozpoznawalny, starałem się przecież trzymać dobry kontakt ze społecznością Devon, tym samym niosąc im otuchę i pamięć o nieugiętym wsparciu naszego rodu. Niedługo później złotoszampańska klacz znów stąpała po utartej ścieżce, a ja natchniony widokami rozmyślałem o kolejnych kartach projektowanego komiksu propagandowego o bohaterach wojny, z której jeszcze nie wyszliśmy przegraną ręką. Kontemplacja ta zawsze wiodła mnie w mrok własnych doświadczeń i poczucia winy. Byłem pełen podziwu do samego siebie, że w ogóle jeszcze miałem jakąś nadzieję; gdybym ją stracił, nie wiem, czy byłbym w stanie nieść ludziom otuchę zgodnie ze swoim przyrzeczeniem. Jeśli moje życie aż do śmierci miało być naznaczone znamionami klątwy, to moją powinnością było nadać mu sens; moim przeznaczeniem stała się ta cholerna wojna i walka po sam kres. Z tych myśli wybił mnie dopiero obraz człowieka spoczywającego nad brzegiem rzeki, który przyglądał mi się przez dłuższą chwilę. Nauczony doświadczeniem niezauważalnie zacisnąłem dłoń na różdżce, tak na wszelki wypadek, gdyby miał złe intencje — i podjechałem bliżej, aby do niego zagaić. — Piękne miejsce na wypoczynek, czyż nie? — zwolniłem kłus, zatrzymując konia i spytałem łagodnie, zmuszając się do przyjaznego uśmiechu. — Jest Pan strudzonym wędrowcem czy mieszkańcem tych ziem? — nie kojarzyłem go zupełnie, choć pewne rysy twarzy miał znajome; może był dalekim krewnym jakiegoś mojego znajomego. Nie dawało mi to spokoju, więc spróbowałem wybadać jego nastrój, żeby zobaczyć, czy moja obecność jest tu w jakikolwiek sposób pożądana, czy wręcz przeciwnie — niechciana; nie musiałem się przecież narzucać. Dostrzegając, że mężczyzna nie ma nic przeciwko krótkiej pogawędce, zsiadłem z konia i wyciągnąłem do niego dłoń, żeby pozbyć się konwenansu i lordowskiej tytulatury, gdyby mnie rozpoznał. — Jestem Garfield, dla przyjaciół Garry — kiedy przyjrzałem mu się z bliska, chyba zaczynałem go poznawać. — Czy my przypadkiem nie chodziliśmy razem do szkoły? — jeśli to stary znajomy, to ciekawe, w którą stronę zawiała go machina wojny, o ile w ogóle się zadeklarował.
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
The member 'Garfield Weasley' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Nie spodziewał się, że przyjdzie mu akurat w tym miejscu kogoś spotkać, a nawet trochę pogawędzić. Ku zdziwieniu Edgara, wcale nie przeszkadzała mu obecność mężczyzny. Wręcz przeciwnie, coś w nim zachęcało do rozmowy. Może była to przyjaźnie wyglądająca twarz, mowa ciała, a może Harrison po prostu chciał z kimś porozmawiać, bo wspomnienia o przyjaciołach z dawnych lat obudziły w nim pewną tęsknotę za przeszłością. Wszak ostatni rok spędził raczej w samotności, obcując niemal wyłącznie z pracą i literaturą, a przecież każdy czasami potrzebuje towarzystwa. Ostatecznie pasja okazuje się niewystarczająca i człowiek ze smutkiem uświadamia sobie, że w gruncie rzeczy jest zupełnie sam.
- Wspaniałe. – Kiwnął głową i odwzajemnił uśmiech rozmówcy. – Nie jestem stąd. Na co dzień mieszkam w Londynie, ale dużo o tym miejscu słyszałem. Mój przyjaciel pochodzi z Devon. A pan? Mieszka pan w okolicy? – Zamyślił się na chwilę, znowu zawieszając wzrok na tafli wody, po czym skierował spojrzenie na towarzysza. Skąd go znał? Po zakamarkach pamięci szukał jego twarzy, ale z niczym konkretnym nie mógł jej skojarzyć.
- Edgar. – Wyciągnął rękę, by uścisnąć dłoń mężczyzny. – Albo Eddie. – Uśmiechnął się nieznacznie, a kiedy Garfield wspomniało szkole, Harrison natychmiast skojarzył fakty. – No jasne, że tak! Wiedziałem, że cię kojarzę, ale za nic nie mogłem sobie przypomnieć, skąd. Ty chyba byłeś w Gryffindorze, prawda?
Nie zdążył usłyszeć odpowiedzi, bowiem spokojną ciszę przerwał przeraźliwy huk. Edgar poczuł w ustach gorzki posmak, który pojawiał się zawsze, kiedy mężczyznę dopadał strach. Od hałasu huczało mu w głowie. Ze wszystkich sił starał się zachować zdrowy rozsądek i nie pozwolić adrenalinie zawładnąć umysłem. Drżącą dłoń zacisnął mocno na różdżce i rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu ukrycia.
- Chodź! – Rzucił do Garfielda, biegnąc w stronę przewróconego drzewa, które chwilowo mogło służyć jako kryjówka. Huk przerwała niepokojąca cisza. Taka cisza, która zwiastuje burze. W powietrzu można było wyczuć zagrożenie. Edgar z niepokojem spojrzał na swojego towarzysza, nabrał powietrza w usta, by coś powiedzieć, kiedy rozległ się przeraźliwy krzyk. Mężczyzna obrócił głowę, by zlokalizować źródło dźwięku. Krzyk zamienił się w potworny szloch, a po chwili dołączyły do niego kolejne, coraz to bardziej niepokojące głosy. Co gorsze, choć Edgar nasłuchiwał tak uważnie, jak potrafił, nie mógł wyczuć, z której strony dochodzą krzyki. Raz cichły, by po chwili powrócić ze zdwojoną siłą. Otaczały ich ze wszystkich stron. Edgarowi serce biło, jak szalone. Palce miał zbielałe od ściskania różdżki. – Co robimy? – Zapytał, niespokojnie rozglądając się dookoła. Może ktoś potrzebował pomocy? Serce nakazywało jej udzielić, a rozum krzyczał, że jest ich tylko dwóch, a przeciwnik może być liczny. Do tego, nie mieli pojęcia, z czym lub kim właściwie chcą się mierzyć. Wszak odwaga – nieumiejętnie wykorzystana – to nic innego, jak przejaw braku inteligencji.
- Wspaniałe. – Kiwnął głową i odwzajemnił uśmiech rozmówcy. – Nie jestem stąd. Na co dzień mieszkam w Londynie, ale dużo o tym miejscu słyszałem. Mój przyjaciel pochodzi z Devon. A pan? Mieszka pan w okolicy? – Zamyślił się na chwilę, znowu zawieszając wzrok na tafli wody, po czym skierował spojrzenie na towarzysza. Skąd go znał? Po zakamarkach pamięci szukał jego twarzy, ale z niczym konkretnym nie mógł jej skojarzyć.
- Edgar. – Wyciągnął rękę, by uścisnąć dłoń mężczyzny. – Albo Eddie. – Uśmiechnął się nieznacznie, a kiedy Garfield wspomniało szkole, Harrison natychmiast skojarzył fakty. – No jasne, że tak! Wiedziałem, że cię kojarzę, ale za nic nie mogłem sobie przypomnieć, skąd. Ty chyba byłeś w Gryffindorze, prawda?
Nie zdążył usłyszeć odpowiedzi, bowiem spokojną ciszę przerwał przeraźliwy huk. Edgar poczuł w ustach gorzki posmak, który pojawiał się zawsze, kiedy mężczyznę dopadał strach. Od hałasu huczało mu w głowie. Ze wszystkich sił starał się zachować zdrowy rozsądek i nie pozwolić adrenalinie zawładnąć umysłem. Drżącą dłoń zacisnął mocno na różdżce i rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu ukrycia.
- Chodź! – Rzucił do Garfielda, biegnąc w stronę przewróconego drzewa, które chwilowo mogło służyć jako kryjówka. Huk przerwała niepokojąca cisza. Taka cisza, która zwiastuje burze. W powietrzu można było wyczuć zagrożenie. Edgar z niepokojem spojrzał na swojego towarzysza, nabrał powietrza w usta, by coś powiedzieć, kiedy rozległ się przeraźliwy krzyk. Mężczyzna obrócił głowę, by zlokalizować źródło dźwięku. Krzyk zamienił się w potworny szloch, a po chwili dołączyły do niego kolejne, coraz to bardziej niepokojące głosy. Co gorsze, choć Edgar nasłuchiwał tak uważnie, jak potrafił, nie mógł wyczuć, z której strony dochodzą krzyki. Raz cichły, by po chwili powrócić ze zdwojoną siłą. Otaczały ich ze wszystkich stron. Edgarowi serce biło, jak szalone. Palce miał zbielałe od ściskania różdżki. – Co robimy? – Zapytał, niespokojnie rozglądając się dookoła. Może ktoś potrzebował pomocy? Serce nakazywało jej udzielić, a rozum krzyczał, że jest ich tylko dwóch, a przeciwnik może być liczny. Do tego, nie mieli pojęcia, z czym lub kim właściwie chcą się mierzyć. Wszak odwaga – nieumiejętnie wykorzystana – to nic innego, jak przejaw braku inteligencji.
Ucieszyłem się na widok przyjaznej twarzy. Nauczony doświadczeniem byłem pełen obaw wobec obcych ludzi, którzy nie trzymali się większych skupisk, takich jak wsie czy miasta; każda interakcja z osobą lub grupą na ich peryferiach, czy wręcz w otaczających je lasach, bywała stresująca. Jako osoba z natury niekonfliktowa starałem się unikać wszelkich sytuacji, które mogłyby prowadzić do problemów, lecz przecież trwała wojna, w której przeciwna strona nie znała litości. Ja chyba też powoli przestawałem ją znać. Stałem się wszak bestią, która pod wpływem negatywnych emocji była bliska pożarcia kogoś żywcem... — Niezupełnie. Jestem przejazdem — uśmiechnąłem się życzliwie. To moje ziemie, ale nie zwykłem ostentacyjnie tego wytykać, jak inni arystokraci; odpowiedziałem więc zgodnie z prawdą, bo do domu miałem kawałek drogi. — Ale z Devon pochodzę, mieszkam półtorej godziny galopem stąd. Szuka Pan przyjaciela? Może będę umieć pomóc; znam tu wielu ludzi — co prawda z nazwiska byłoby mi trudno skojarzyć, ale może potrafił go jakoś opisać. Wtedy istniała szansa, że jakoś go odnajdziemy. Wymieniliśmy kilka zdań i ożywiłem się, gdy rozpoznał mnie z Gryffindoru. — Jak każdy Weasley — powiedziałem z dumą. Czułem, że mogłem mu się przedstawić z nazwiska. W pojedynkę nie stanowił dla mnie żadnego zagrożenia, nie wyczuwałem też obecności kogoś więcej w okolicy; zresztą — nie spodziewałem się, że to mogłaby być zasadzka.
Nagle nastał chaos. Harmider dźwięków i trzęsienie wywołane falą uderzeniową sprawiło, że kucnąłem, kryjąc się za pobliskim drzewem. Nie podnosiłem się jeszcze przez chwilę, aż usłyszałem kobiecy lament; szloch zwiastujący tragedię. Mój rozmówca schował się w nieco innym miejscu, bardziej skrytym; ja jednak miałem powinność, aby swoje ziemie obronić i ukrywać się nie zamierzałem. Tak szybko, jak wstępne zagrożenie ustało, wsiadłem na konia i odezwałem się do niego. — Nie zostawię tych ludzi w potrzebie; wskakuj, jeśli zamierzasz mi pomóc — wyciągnąłem do niego rękę, żeby pomóc mu się wdrapać na Kelpie. W jego towarzystwie lub bez ruszyłem pędem przez las w kierunku oddalonego dźwięku, wypatrując zagrożenia. Szloch się nasilał; wreszcie trafiliśmy na niewielkie osiedle zabudowane domkami jednorodzinnymi pośród drzew. Niektóre z nich zapowiadały katastrofę jeszcze przed dotarciem na miejsce, gdyż przewalone były na ziemi pod wpływem czaru bombarda maxima, podobnie jak pobliskie zabudowania uległe częściowej destrukcji. — Pomocy! Mój mąż jest uwięziony w domu pod gruzami! — krzyknęła jakaś kobieta, klęcząca zresztą nad sylwetką nastoletniego chłopaka, oszołomionego uderzeniem głowy o drzewo. — Czy ktoś jeszcze potrzebuje pomocy? Kto jest za to odpowiedzialny, gdzie znajduje się sprawca? — kobieta w szlochu nie potrafiła udzielić już żadnych odpowiedzi. W okolicy było też kilkoro innych osób, jednak wszystkie zdawały się wymagać pomocy; niektóre były w szoku, inne — mniej lub bardziej dotkliwie ranne. Gdyby się przyjrzeć po okolicy, nie było widać osoby potencjalnie odpowiedzialnej za wybuch, który nastąpił dosłownie przed chwilą. — Czy wiedzą państwo, gdzie znajduje się sprawca? — nie dostałem odpowiedzi. Ktoś ponowił prośbę o udzielenie pomocy facetowi pod gruzami, tak więc nie zwlekałem ani chwili. — Edgarze! — krzyknąłem, przyzywając go do siebie. — Musisz mi pomóc — powiedziałem z przejęciem i ruszyłem w stronę zawalonego gruzowiska. Nie miałem za bardzo pomysłu, jak wydostać mężczyznę spod zawalonego stropu, ani czy w ogóle żyje. Musiał żyć, skoro na niego wskazywali? — Mihiado — wypowiedziałem inkantację, wyprowadzając odpowiedni gest różdżką. Zaskakująco łatwo poszło mi wyszarpnięcie zawalonego stropu, spod którego wystawał chyba nieprzytomny — lub nieżywy — człowiek, otulony resztą zawaliska.
Rzut na zaklęcie
Nagle nastał chaos. Harmider dźwięków i trzęsienie wywołane falą uderzeniową sprawiło, że kucnąłem, kryjąc się za pobliskim drzewem. Nie podnosiłem się jeszcze przez chwilę, aż usłyszałem kobiecy lament; szloch zwiastujący tragedię. Mój rozmówca schował się w nieco innym miejscu, bardziej skrytym; ja jednak miałem powinność, aby swoje ziemie obronić i ukrywać się nie zamierzałem. Tak szybko, jak wstępne zagrożenie ustało, wsiadłem na konia i odezwałem się do niego. — Nie zostawię tych ludzi w potrzebie; wskakuj, jeśli zamierzasz mi pomóc — wyciągnąłem do niego rękę, żeby pomóc mu się wdrapać na Kelpie. W jego towarzystwie lub bez ruszyłem pędem przez las w kierunku oddalonego dźwięku, wypatrując zagrożenia. Szloch się nasilał; wreszcie trafiliśmy na niewielkie osiedle zabudowane domkami jednorodzinnymi pośród drzew. Niektóre z nich zapowiadały katastrofę jeszcze przed dotarciem na miejsce, gdyż przewalone były na ziemi pod wpływem czaru bombarda maxima, podobnie jak pobliskie zabudowania uległe częściowej destrukcji. — Pomocy! Mój mąż jest uwięziony w domu pod gruzami! — krzyknęła jakaś kobieta, klęcząca zresztą nad sylwetką nastoletniego chłopaka, oszołomionego uderzeniem głowy o drzewo. — Czy ktoś jeszcze potrzebuje pomocy? Kto jest za to odpowiedzialny, gdzie znajduje się sprawca? — kobieta w szlochu nie potrafiła udzielić już żadnych odpowiedzi. W okolicy było też kilkoro innych osób, jednak wszystkie zdawały się wymagać pomocy; niektóre były w szoku, inne — mniej lub bardziej dotkliwie ranne. Gdyby się przyjrzeć po okolicy, nie było widać osoby potencjalnie odpowiedzialnej za wybuch, który nastąpił dosłownie przed chwilą. — Czy wiedzą państwo, gdzie znajduje się sprawca? — nie dostałem odpowiedzi. Ktoś ponowił prośbę o udzielenie pomocy facetowi pod gruzami, tak więc nie zwlekałem ani chwili. — Edgarze! — krzyknąłem, przyzywając go do siebie. — Musisz mi pomóc — powiedziałem z przejęciem i ruszyłem w stronę zawalonego gruzowiska. Nie miałem za bardzo pomysłu, jak wydostać mężczyznę spod zawalonego stropu, ani czy w ogóle żyje. Musiał żyć, skoro na niego wskazywali? — Mihiado — wypowiedziałem inkantację, wyprowadzając odpowiedni gest różdżką. Zaskakująco łatwo poszło mi wyszarpnięcie zawalonego stropu, spod którego wystawał chyba nieprzytomny — lub nieżywy — człowiek, otulony resztą zawaliska.
Rzut na zaklęcie
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Edgar kiwnął głową, dając znać, ze rozumie. Kiedy Garfield zapytał o przyjaciela, mężczyzna zawahał się przez chwilę.
- Niekoniecznie…- Rzucił enigmatycznie. - Nie przyjechałem do Devon, by go znaleźć. Jestem tu, ponieważ znużyło mnie ciągłe przebywanie w Londynie. Te same budynki, uliczki i lasy choć fascynujące, w końcu się nudzą. Zapragnąłem jakiejś odmiany. - Wytłumaczył. - Choć faktycznie, byłbym miło zaskoczony, gdyby dane mi zostało spotkać przyjaciela z dawnych lat. - Uśmiechnął się, a po chwili kontynuował. - Dziękuje za chęć pomocy. Może rzeczywiście będzie pan w stanie powiedzieć choćby, czy mój przyjaciel wciąż żyje. Nasz kontakt urwał się wszak, kiedy obydwoje mieliśmy po kilkanaście lat. Mnie okoliczności zmusiły do wyjazdu z kraju i od tego czasu nie mam o nim żadnych wieści. Chłopak nazywał się Beckett. Byliśmy w jednym domu- Ravenclawie. James był niewysoki i szczupły. Włosy miał zawsze schludnie i krótko obcięte. Na twarzy, gdzieś w tym miejscu…- Edgar ruchem wskazującego palca zarysował na swojej twarzy obszar od łuku brwiowego do kości policzkowej. - miał widoczną bliznę, ale nie powiedział mi nigdy, w jaki sposób się jej nabawił. To chyba wszystko, co mogę o nim powiedzieć. - Urwał na chwilę, szukając w zakamarkach pamięci dodatkowych informacji, które mogłyby ułatwić Garfieldowi zidentyfikowanie Jamesa. -Większą część naszej nauki w Hogwarcie - zarówno ja, jak i on- spędziliśmy w bibliotece. To może trochę utrudnić rozpoznanie go. Nie rzucał się szczególnie w oczy. -Zakończył. Kiedy rozmówca przedstawił się z nazwiska, na twarz Edgara wpłynął delikatny uśmiech. Ucieszył się, że towarzysz obdarzył go zaufaniem. Wszak w tych niepewnych czasach, kiedy zagrożenie mogło nadejść w najmniej oczekiwanym momencie, zaufanie było na wagę złota. Kiedy chaos narastał, a Garfield oświadczył, ze zamierza pomóc temu, ktokolwiek znajduje się teraz w niebezpieczeństwie, Harrison zawahał się przez chwilę.
- Jasne.- Powiedział w końcu, ściskając dłoń towarzysza, po czym wdrapał się na grzbiet jego konia. Mknęli przed siebie, nasłuchując jakiegoś znaku, aż w końcu trafili na osiedle domków jednorodzinnych. Miejsce wyglądało, jak pobojowisko. Drzewa zawalone pod wpływem potężnej bombardy i zabudowania, które uległy zniszczeniu, nie wróżyły nic dobrego. Co mogło się tutaj stać? Oczom Harrisona ukazali się ranni, oszołomieni tym, co ich spotkało ludzie. Dzieci, nastolatkowie, dorośli. W czasie, gdy Garfield dociekał, w jakich okolicznościach doszło do tych zniszczeń, Edgar także chciał się do czegoś przydać. Podszedł do małego chłopca, którego ramie ociekało krwią, a pod brunatną cieczą, widać było głęboką ranę. Chłopczyk płakał i wciąż zatykając uszy, zaciskał mocno powieki. W ręku trzymał małego, pluszowego misia.
- Paxo.- Delikatnym ruchem różdżki, Harrison uspokoił młodzieńca, który natychmiast się wyciszył. Zaklęcie zadziałało dokładnie tak, jak powinno. Kiedy chłopiec otworzył oczy, Edgar uśmiechnął się do niego przyjaźnie. - Curatio Vulnera.- Wymówił wyraźnie, a rana na ramieniu zaczęła powoli się goić. - Będę tu jeszcze chwilę. Powiedz mi, jeśli poczujesz się gorzej.- Chłopiec kiwnął głową i usiadł na pniu zwalonego drzewa, w ręku wciąż mocno ściskając przytulankę. Edgar ruszył pędem w stronę Garfielda, kiedy ten poprosił o pomoc. Po tym, jak jego towarzyszowi udało się wydobyć spod zawalonego stropu człowieka, Edgar przyjrzał mu się dokładnie.
- Nie wygląda najlepiej. - Powiedział półgłosem, po czym przyłożył palce do tętnicy mężczyzny, chcąc sprawdzić, czy żyje. Wyczuł tętno.- Ale żyje. - Rzucił krótko i posłał Garfieldowi spojrzenie, w którym łatwo dostrzec można było ulgę. Nie zwlekając długo, zwinnym ruchem nadgarstka wprawił różdżkę w ruch. - Surgito. - Wypowiedział zaklęcie, które miało ocucić nieprzytomnego człowieka i tak faktycznie się stało. Mężczyzna zaczął kaszleć, a Edgar uklęknął przy nim. -Był pan nieprzytomny. Proszę się jednak nie martwić, jestem tu, by pomóc. Rzucę teraz zaklęcie, które uśmierzy pana ból na jakiś czas. Subsisto Dolorem. - Wypowiedział , po czym zwrócił się szeptem do Garfielda. - Musimy przewieźć go do szpitala. Ma zbyt poważne obrażenia, nie będę potrafił mu pomoc.
- Niekoniecznie…- Rzucił enigmatycznie. - Nie przyjechałem do Devon, by go znaleźć. Jestem tu, ponieważ znużyło mnie ciągłe przebywanie w Londynie. Te same budynki, uliczki i lasy choć fascynujące, w końcu się nudzą. Zapragnąłem jakiejś odmiany. - Wytłumaczył. - Choć faktycznie, byłbym miło zaskoczony, gdyby dane mi zostało spotkać przyjaciela z dawnych lat. - Uśmiechnął się, a po chwili kontynuował. - Dziękuje za chęć pomocy. Może rzeczywiście będzie pan w stanie powiedzieć choćby, czy mój przyjaciel wciąż żyje. Nasz kontakt urwał się wszak, kiedy obydwoje mieliśmy po kilkanaście lat. Mnie okoliczności zmusiły do wyjazdu z kraju i od tego czasu nie mam o nim żadnych wieści. Chłopak nazywał się Beckett. Byliśmy w jednym domu- Ravenclawie. James był niewysoki i szczupły. Włosy miał zawsze schludnie i krótko obcięte. Na twarzy, gdzieś w tym miejscu…- Edgar ruchem wskazującego palca zarysował na swojej twarzy obszar od łuku brwiowego do kości policzkowej. - miał widoczną bliznę, ale nie powiedział mi nigdy, w jaki sposób się jej nabawił. To chyba wszystko, co mogę o nim powiedzieć. - Urwał na chwilę, szukając w zakamarkach pamięci dodatkowych informacji, które mogłyby ułatwić Garfieldowi zidentyfikowanie Jamesa. -Większą część naszej nauki w Hogwarcie - zarówno ja, jak i on- spędziliśmy w bibliotece. To może trochę utrudnić rozpoznanie go. Nie rzucał się szczególnie w oczy. -Zakończył. Kiedy rozmówca przedstawił się z nazwiska, na twarz Edgara wpłynął delikatny uśmiech. Ucieszył się, że towarzysz obdarzył go zaufaniem. Wszak w tych niepewnych czasach, kiedy zagrożenie mogło nadejść w najmniej oczekiwanym momencie, zaufanie było na wagę złota. Kiedy chaos narastał, a Garfield oświadczył, ze zamierza pomóc temu, ktokolwiek znajduje się teraz w niebezpieczeństwie, Harrison zawahał się przez chwilę.
- Jasne.- Powiedział w końcu, ściskając dłoń towarzysza, po czym wdrapał się na grzbiet jego konia. Mknęli przed siebie, nasłuchując jakiegoś znaku, aż w końcu trafili na osiedle domków jednorodzinnych. Miejsce wyglądało, jak pobojowisko. Drzewa zawalone pod wpływem potężnej bombardy i zabudowania, które uległy zniszczeniu, nie wróżyły nic dobrego. Co mogło się tutaj stać? Oczom Harrisona ukazali się ranni, oszołomieni tym, co ich spotkało ludzie. Dzieci, nastolatkowie, dorośli. W czasie, gdy Garfield dociekał, w jakich okolicznościach doszło do tych zniszczeń, Edgar także chciał się do czegoś przydać. Podszedł do małego chłopca, którego ramie ociekało krwią, a pod brunatną cieczą, widać było głęboką ranę. Chłopczyk płakał i wciąż zatykając uszy, zaciskał mocno powieki. W ręku trzymał małego, pluszowego misia.
- Paxo.- Delikatnym ruchem różdżki, Harrison uspokoił młodzieńca, który natychmiast się wyciszył. Zaklęcie zadziałało dokładnie tak, jak powinno. Kiedy chłopiec otworzył oczy, Edgar uśmiechnął się do niego przyjaźnie. - Curatio Vulnera.- Wymówił wyraźnie, a rana na ramieniu zaczęła powoli się goić. - Będę tu jeszcze chwilę. Powiedz mi, jeśli poczujesz się gorzej.- Chłopiec kiwnął głową i usiadł na pniu zwalonego drzewa, w ręku wciąż mocno ściskając przytulankę. Edgar ruszył pędem w stronę Garfielda, kiedy ten poprosił o pomoc. Po tym, jak jego towarzyszowi udało się wydobyć spod zawalonego stropu człowieka, Edgar przyjrzał mu się dokładnie.
- Nie wygląda najlepiej. - Powiedział półgłosem, po czym przyłożył palce do tętnicy mężczyzny, chcąc sprawdzić, czy żyje. Wyczuł tętno.- Ale żyje. - Rzucił krótko i posłał Garfieldowi spojrzenie, w którym łatwo dostrzec można było ulgę. Nie zwlekając długo, zwinnym ruchem nadgarstka wprawił różdżkę w ruch. - Surgito. - Wypowiedział zaklęcie, które miało ocucić nieprzytomnego człowieka i tak faktycznie się stało. Mężczyzna zaczął kaszleć, a Edgar uklęknął przy nim. -Był pan nieprzytomny. Proszę się jednak nie martwić, jestem tu, by pomóc. Rzucę teraz zaklęcie, które uśmierzy pana ból na jakiś czas. Subsisto Dolorem. - Wypowiedział , po czym zwrócił się szeptem do Garfielda. - Musimy przewieźć go do szpitala. Ma zbyt poważne obrażenia, nie będę potrafił mu pomoc.
Jego zawahanie się nieco zbiło mnie z tropu — i otworzyło klapki na oczach zaślepionych naiwnością. Zmieniłem zdanie; nawet gdybym słyszał o chłopaku z opisu i wiedział, gdzie mieszka, zdecydowanie lepiej byłoby zachować milczenie. Skarciłem się, gdyż w innych okolicznościach o mały włos właśnie wydałbym potencjalnie poczciwego człowieka w niepowołane ręce. To nie tak, że podejrzewałem o to Edgara; wydawał się być sympatycznym człowiekiem, któremu wszak to ja wszedłem w drogę, a jego domniemane motywacje pokrywały się z okolicznościami spotkania. Mimo wszystko w czasach wojny ufanie obcym może być zgubne, dlatego zapamiętałem nabyte informacje i postanowiłem odtworzyć je później, a teraz grzecznie zaprzeczyć. — Przykro mi, w tej chwili nie potrafię go sobie przypomnieć. Zastanowię się nad tym — rzekłem z uśmiechem i zgodnie z prawdą. Jeśli taka osoba mi się przypomni, odezwę się do niej, aby upewnić się, że wszystko gra.
Chciałem zagaić go, jakie miejsca w Devon najbardziej mu się spodobały, czy nawet poświęcić trochę czasu na oprowadzenie po okolicy. Znałem ją przecież jak własną kieszeń; były tu miejsca, które dało się ominąć podczas turystycznej eksploracji, a także te zaklęte magią, które kryły się na widoku — lecz nie wszyscy o nich wiedzieli. Jako pasjonat takich wycieczek z przyjemnością zaoferowałbym swoje towarzystwo, aby odnowić dawny kontakt i sprawdzić, jak powiodło się chłopakowi z Ravenclaw, ale wtedy nastał chaos.
Mężczyzna wyciągnięty spod ruin domostwa, dławiąc się mieszaniną śliny i krwi, wybełkotał w próbach zaczerpnięcia haustu powietrza. — M-mój syn! — odwróciłem głowę w stronę nastolatka, którego wcześniej dostrzegłem w towarzystwie kobiety mianującej się żoną mężczyzny z gruzowiska. — Pana syn jest cały i zdrowy, proszę się nie martwić — zapewniłem, ale wcale go to nie uspokoiło. Domniemywałem, że wciąż jest w silnym szoku, a w tym Edgar nie mógł mu pomóc (chociaż byłem naprawdę szczęśliwy, że był pod ręką; sam nie potrafiłbym zastosować zaklęć leczniczych i pomóc temu mężczyźnie — uratował więc właśnie przynajmniej jedno istnienie), ale wtedy moją uwagę zwrócił jeszcze głośniejszy szloch. I rozgniewany głos, który rozległ się od strony sąsiedniego domostwa.
— To sprawka tego dzikusa! — mężczyzna postury drwala niemal się zagotował, obmywając ranną głowę swojej małżonki z pomocą wody i kawałka niezbyt higienicznej szmaty.
— Ten dzikus to moje dziecko! — odparła kobieta, wywołując u mnie skonfundowanie. Więc sprawcą był ten ranny nastolatek?
— Tyle razy Wam mówiłem, że gówniarz wymyka się spod kontroli i w końcu ktoś przypłaci za to życiem! — obarczył ją winą rozżalony mężczyzna. Nie wyglądało to dobrze.
Postanowiłem wkroczyć między nich, ignorując na razie słowa Harrisona. Ranny musiał zaczekać, a ja wierzyłem, że Edgarowi uda się go ustabilizować. — Więc ten chłopak jest za to odpowiedzialny? — spytałem wprost, wskazując na nastolatka, a kobieta od razu zaprzeczyła, powstrzymując rozpacz. — Nie róbcie mu krzywdy, lordzie Weasley, on nie chciał tego zrobić! Pokłócił się z mężem i... — wtedy przerwał jej zdenerwowany facet, wyjaśniając, że nie chodzi o chłopaka spod drzewa. — To nie ten. Przypałętał się do nich jeden taki, pieprzony zwierzak, jakieś pół roku temu. Żadna krew z krwi, sierotę przygarnęli. Więcej z niego problemu niż pożytku, teraz patrzcie, jak Wam się odwdzięczył! Nie wiem, o co poszło; wpadł w jakąś furię i zaczął demolować całe osiedle. Takie napady agresji były u niego normalne. Moja żona wywieszała akurat pranie na zewnątrz, to wyszedłem sprawdzić, co się dzieje. Wtedy bydlak postanowił zrównać wszystko z ziemią — czułem, że nie mówi całej prawdy. Wtrąciłem mu się w słowo, żeby ustalić priorytety. — Więc gdzie teraz znajduje się Pani syn? Może stanowić zagrożenie dla siebie i otoczenia — spytałem. Kobieta z początku migała się od wyjawienia prawdy, ale facet wskazał kierunek, którym podążył chłopak. — Nie zrobimy mu krzywdy, proszę Pani. Chcę bezpiecznie sprowadzić go do domu — zerknąłem w tym momencie na Edgara. Miałem już pewien obraz niepoukładanych puzzli, ale jedno było w nich jasne — osoba, która wpadła w tak silne wzburzenie, wciąż mogła stanowić dla kogoś zagrożenie, dlatego należało ją powstrzymać. Inna sprawa, że traktowałem z dystansem historię sąsiada, który pałał wyraźną niechęcią do sprawcy incydentu i sam ledwie nad sobą panował. — Mój przyjaciel ustabilizował rannego, ale potrzebuję kilku ochotników, którzy przetransportują go do najbliższej lecznicy, abyśmy mogli upewnić się, że nikomu już nic nie grozi — popatrzyłem po zebranych. Żona mężczyzny wciąż opiekowała się swoim (przypuszczalnie rodzonym) dzieckiem, które na moje oko wyglądało stabilnie, lecz wciąż wymagało opieki, więc mimo najszczerszych chęci, rozumiała, że musi z nim pozostać. Ochotników jednakże nie brakowało, a należał do nich ów gniewny sąsiad, który z tej perspektywy wyglądał nawet na zatroskanego. Skrzyknął dwóch młodych chłopaków, którzy pod jego nadzorem wsadzili rannego do zaprzężonego powozu, załatwiając sprawę nagłego transportu. — Edgarze, powinniśmy znaleźć tego chłopaka — zaproponowałem. Po chwili rozmowy ze zrozpaczoną kobietą zebrałem informacje na temat jego wyglądu, tego, gdzie mógł się udać i zwróciłem się z powrotem do starego znajomego. — Sprowadźmy go do domu i ustalmy, co tak naprawdę się tu wydarzyło. Zbyt wcześnie na takie osądy, ale przeczucie podpowiada mi, że to on jest tutaj największą ofiarą i potrzebuje naszej pomocy — prawdą było, że miałem w tej materii pewne doświadczenie. Likantropia rzucała się cieniem na każdy aspekt mojego życia i potęgowała emocje, których nigdy tak intensywnie nie odczuwałem. Wiem, co znaczy wyrządzić komuś krzywdę w akcie agresji... i wcale nie zrobiłem tego świadomie. Skąd więc pewność, że chłopak się kontrolował i to w pełni jego wina? Wszystko na razie wskazywało na afekt.
Wyruszyliśmy we wskazaną stronę lasu w poszukiwaniu tropów, które mogły zaprowadzić nas do uciekiniera.
Chciałem zagaić go, jakie miejsca w Devon najbardziej mu się spodobały, czy nawet poświęcić trochę czasu na oprowadzenie po okolicy. Znałem ją przecież jak własną kieszeń; były tu miejsca, które dało się ominąć podczas turystycznej eksploracji, a także te zaklęte magią, które kryły się na widoku — lecz nie wszyscy o nich wiedzieli. Jako pasjonat takich wycieczek z przyjemnością zaoferowałbym swoje towarzystwo, aby odnowić dawny kontakt i sprawdzić, jak powiodło się chłopakowi z Ravenclaw, ale wtedy nastał chaos.
Mężczyzna wyciągnięty spod ruin domostwa, dławiąc się mieszaniną śliny i krwi, wybełkotał w próbach zaczerpnięcia haustu powietrza. — M-mój syn! — odwróciłem głowę w stronę nastolatka, którego wcześniej dostrzegłem w towarzystwie kobiety mianującej się żoną mężczyzny z gruzowiska. — Pana syn jest cały i zdrowy, proszę się nie martwić — zapewniłem, ale wcale go to nie uspokoiło. Domniemywałem, że wciąż jest w silnym szoku, a w tym Edgar nie mógł mu pomóc (chociaż byłem naprawdę szczęśliwy, że był pod ręką; sam nie potrafiłbym zastosować zaklęć leczniczych i pomóc temu mężczyźnie — uratował więc właśnie przynajmniej jedno istnienie), ale wtedy moją uwagę zwrócił jeszcze głośniejszy szloch. I rozgniewany głos, który rozległ się od strony sąsiedniego domostwa.
— To sprawka tego dzikusa! — mężczyzna postury drwala niemal się zagotował, obmywając ranną głowę swojej małżonki z pomocą wody i kawałka niezbyt higienicznej szmaty.
— Ten dzikus to moje dziecko! — odparła kobieta, wywołując u mnie skonfundowanie. Więc sprawcą był ten ranny nastolatek?
— Tyle razy Wam mówiłem, że gówniarz wymyka się spod kontroli i w końcu ktoś przypłaci za to życiem! — obarczył ją winą rozżalony mężczyzna. Nie wyglądało to dobrze.
Postanowiłem wkroczyć między nich, ignorując na razie słowa Harrisona. Ranny musiał zaczekać, a ja wierzyłem, że Edgarowi uda się go ustabilizować. — Więc ten chłopak jest za to odpowiedzialny? — spytałem wprost, wskazując na nastolatka, a kobieta od razu zaprzeczyła, powstrzymując rozpacz. — Nie róbcie mu krzywdy, lordzie Weasley, on nie chciał tego zrobić! Pokłócił się z mężem i... — wtedy przerwał jej zdenerwowany facet, wyjaśniając, że nie chodzi o chłopaka spod drzewa. — To nie ten. Przypałętał się do nich jeden taki, pieprzony zwierzak, jakieś pół roku temu. Żadna krew z krwi, sierotę przygarnęli. Więcej z niego problemu niż pożytku, teraz patrzcie, jak Wam się odwdzięczył! Nie wiem, o co poszło; wpadł w jakąś furię i zaczął demolować całe osiedle. Takie napady agresji były u niego normalne. Moja żona wywieszała akurat pranie na zewnątrz, to wyszedłem sprawdzić, co się dzieje. Wtedy bydlak postanowił zrównać wszystko z ziemią — czułem, że nie mówi całej prawdy. Wtrąciłem mu się w słowo, żeby ustalić priorytety. — Więc gdzie teraz znajduje się Pani syn? Może stanowić zagrożenie dla siebie i otoczenia — spytałem. Kobieta z początku migała się od wyjawienia prawdy, ale facet wskazał kierunek, którym podążył chłopak. — Nie zrobimy mu krzywdy, proszę Pani. Chcę bezpiecznie sprowadzić go do domu — zerknąłem w tym momencie na Edgara. Miałem już pewien obraz niepoukładanych puzzli, ale jedno było w nich jasne — osoba, która wpadła w tak silne wzburzenie, wciąż mogła stanowić dla kogoś zagrożenie, dlatego należało ją powstrzymać. Inna sprawa, że traktowałem z dystansem historię sąsiada, który pałał wyraźną niechęcią do sprawcy incydentu i sam ledwie nad sobą panował. — Mój przyjaciel ustabilizował rannego, ale potrzebuję kilku ochotników, którzy przetransportują go do najbliższej lecznicy, abyśmy mogli upewnić się, że nikomu już nic nie grozi — popatrzyłem po zebranych. Żona mężczyzny wciąż opiekowała się swoim (przypuszczalnie rodzonym) dzieckiem, które na moje oko wyglądało stabilnie, lecz wciąż wymagało opieki, więc mimo najszczerszych chęci, rozumiała, że musi z nim pozostać. Ochotników jednakże nie brakowało, a należał do nich ów gniewny sąsiad, który z tej perspektywy wyglądał nawet na zatroskanego. Skrzyknął dwóch młodych chłopaków, którzy pod jego nadzorem wsadzili rannego do zaprzężonego powozu, załatwiając sprawę nagłego transportu. — Edgarze, powinniśmy znaleźć tego chłopaka — zaproponowałem. Po chwili rozmowy ze zrozpaczoną kobietą zebrałem informacje na temat jego wyglądu, tego, gdzie mógł się udać i zwróciłem się z powrotem do starego znajomego. — Sprowadźmy go do domu i ustalmy, co tak naprawdę się tu wydarzyło. Zbyt wcześnie na takie osądy, ale przeczucie podpowiada mi, że to on jest tutaj największą ofiarą i potrzebuje naszej pomocy — prawdą było, że miałem w tej materii pewne doświadczenie. Likantropia rzucała się cieniem na każdy aspekt mojego życia i potęgowała emocje, których nigdy tak intensywnie nie odczuwałem. Wiem, co znaczy wyrządzić komuś krzywdę w akcie agresji... i wcale nie zrobiłem tego świadomie. Skąd więc pewność, że chłopak się kontrolował i to w pełni jego wina? Wszystko na razie wskazywało na afekt.
Wyruszyliśmy we wskazaną stronę lasu w poszukiwaniu tropów, które mogły zaprowadzić nas do uciekiniera.
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Noc była pełna strachów. Zbudzone nad ranem oczy łaknęły dalszego snu, ale ten napawał niepokojem. Niejasne wspomnienia przywoływały czerwone światło, czy było postrzępionym fragmentem snu, czy rzeczywiście dobiegało zza okna? Niewypoczęte ciało wydawało się spięte, lekki ból głowy subtelnie stukał w czaszkę ze wszystkich stron. Każda napotkana od rana twarz wydawała się równie zmęczona. Mogły dotrzeć do ciebie pogłoski o krwawym księżycu, który nocą pokazał się na niebie, barwiąc gęste obłoki szkarłatem. Zawieszenie działań wojennych winno przynieść chwilowy oddech, a jednak...
Michael: Poranek był dla ciebie wyjątkowo ciężki - wciąż jeszcze nie doszedłeś do siebie po pełni, noc była wyczerpująca i nieprzespana; nie pamiętałeś niczego, co działo się w trakcie przemiany, czułeś się spięty i rozdrażniony, a kiedy (po otrzymaniu nagłego wezwania) dotarłeś do siedziby Biura Aurorów w Plymouth, zastałeś chaos. Już bladym świtem do podziemnego ministerstwa spłynęły doniesienia o niewyjaśnionych zjawiskach mających miejsce w całym kraju, których prawdziwości trudno było zawierzyć - podobno gdzieś na północy Anglii spadł krwawy deszcz, jeden z twoich współpracowników zarzekał się, że w drodze do pracy śledziło go widmo ponuraka, a inny zaczepił cię dyskretnie, pytając, czy wszystko u ciebie w porządku - bo słyszał, że w okolicy doszło tej nocy do incydentów z udziałem wilkołaków. Wkrótce okazało się, że nie tylko była to prawda - ale że przemianie uległ jeden z więźniów przetrzymywanych w tymczasowym areszcie Hipogryfów, człowiek niebezpieczny i oskarżony o czarnoksięstwo. W zwierzęcej formie zdołał przedrzeć się przez ochronne zaklęcia i przepadł - ślady sugerowały, że zniknął w lasach porastających brzegi rzeki Lyn. Zadanie odnalezienia go powierzono tobie, miałeś udać się tam od razu - a ledwie znalazłeś się między drzewami, otoczyła cię dziwna, nienaturalna cisza, przerywana jedynie szmerem rzeki. Obserwując błotnisty teren, dostrzegłeś leżącego pod pobliskim drzewem, martwego wróbla; niespodziewanie dobiegło cię głośne pluśnięcie, coś ciężkiego wpadło do wody...
Ian: Nie udało ci się tej nocy wypocząć. Sen miałeś urywany, niespokojny, a ledwie w niego zapadłeś - musiałeś się przebudzić, żeby zdążyć na poranny trening Sów. Pomimo pośpiechu, na stadion dotarłeś spóźniony, a kiedy minąłeś trybuny, coś wściekle zafurkotało obok twojego ucha - i jedynie doskonały refleks uchronił cię przed atakiem tłuczka. Na boisku panowało poruszenie, młodzi lotnicy starali się obezwładnić wściekłe piłki, które - jak się później okazało - same uwolniły się ze skrzyni, jakby zostały zaklęte. Wyglądało też na to, że nie wszyscy świeży rekruci dotarli na szkolenie, a nim zdążyłbyś ponownie wznieść się w powietrze, zaczepił cię jeden ze starszych łączników, przekazując pakunek, który pilnie miał zostać dostarczony do siedziby podziemnego ministerstwa w Plymouth. Początkowo trasa wydawała się spokojna, choć powietrze sprawiało wrażenie ciężkiego, jakby zastałego; miotła poruszała się w nim topornie, powoli - a kiedy przelatywałeś nad rzeką Lyn, coś ponownie zatrzepotało obok ciebie. Tym razem był to niewielki ptak, który - lecąc na ślepo - uderzył prosto w twoją klatkę piersiową, po czym odbił się i pomknął dalej. Nie minęło kilka sekund, nim pojawił się drugi, większy, tym razem trafiając na linę, za pomocą której do miotły przytwierdzony był pakunek. Ten miał mniej szczęścia: zaplątał się w sznur i zaczął szamotać, czułeś, jak desperacko machał skrzydłami - aż wreszcie coś szarpnęło się pod tobą, po czym zarówno paczka, jak i zaplątany w linę ptak, pomknęli w dół - wpadając w odmęty rzeki. Nie miałeś wyjścia, jeśli chciałeś odzyskać paczkę, musiałeś zniżyć lot - widziałeś, że nie popłynęła wraz z nurtem, a zahaczyła o przerzucony przez rzekę pień powalonego drzewa. I nie tylko ona...
Powierzchnia rzeki skrzyła się dziwnie - z daleka wyglądało to tak, jakby pokrywał ją pokruszony lód, ale gdy się zbliżyliście, zrozumieliście, że były to odwrócone brzuchami do góry ryby. Martwe, wypłynęły na powierzchnię, dryfując wraz z nurtem, częściowo wyrzucane na brzegi, częściowo zatrzymywane przez wyrastające ponad wodę gałęzie. Im bliżej rzeki, tym więcej na ziemi widzieliście też ptaków, niektóre ruszały jeszcze niemrawo skrzydłami, inne były zupełnie nieruchome; wyglądało na to, że powpadały na drzewa, lecąc na oślep. Nagle rybie łuski zalśniły, odbijając światło, które rozbłysło gdzieś nad waszymi głowami, cienie rzucane przez drzewa wyciągnęły się nienaturalnie...
Na niebie rozgorzała kometa, za którą ciągnął się złocisty warkocz. Przyciągała wzrok w przedziwny sposób, jakby hipnotyzowała samą swoją obecnością na niebie. Jaśniała jak drugie słońce, trwała nieruchomo, a im dłużej oko spoglądało w jej światło, tym większy budziła niepokój. Jakby to światło wnikało gdzieś w umysł, w serce, pozostawiając po sobie trwogę i przerażającą pustkę, której nie sposób było zrozumieć.
Spóźnienia nie są w życiu Iana niczym dziwnym. To znaczy, same spóźnienia tak, ale nie docieranie na ostatnią możliwą chwilę. Panujący wszędzie chaos tym mocniej wybija go z rytmu, kiedy nie dość, że on sam uporządkowany nie jest, to i otaczający go świat zdaje się stać na głowie. Na boisku wśród rekrutów panuje istny rozgardiasz, kiedy gonią za wzburzonymi piłkami. Tylko doskonały refleks chroni go przed atakiem tłuczka - jeszcze tego brakowało, by nabawił się zbędnych siniaków.
- Eh Billy, wracaj już do zdrowia - mruczy do siebie z przekąsem, patrząc na ten rozciągający się zamęt i już chce pomóc reszcie w walce, kiedy jeden ze starszych łączników wręcza mu paczkę. Przyjmuje ją zdezorientowany, ale i z oddechem ulgi, że może ruszyć w teren, zamiast zostawać w tym zamieszaniu.
Czas spędzany w locie dłuży mu się niemiłosiernie; od razu wyczuwa ten dziwny opór powietrza, jaki nie pozwala osiągnąć oczekiwanej prędkości. Grymas irytacji przecina twarz młodego czarodzieja i klnie on w duchu, żałując że w ogóle opuścił dziś własne łóżko. I kiedy już mu się zdaje, że nie może być wcale gorzej, spowalnia go drobny ptak, który pojawia się znikąd i uderza go w pierś. Zdezorientowany chwieje się na miotle, zaburza swój lot, próbując go szybko wyrównać i wtedy słyszy kolejny ptasi okrzyk.
- No nie może być! - klnie wściekle, kiedy zauważa jak ptaszysko szamocze się z liną i szarpie go w każdą ze stron. Mocując się z jego zadziwiającą siłą, beznadziejnym oporem powietrza i własnym rozgoryczeniem, nagle impet wybija go ku górze. Smith szarpie za trzonek miotły i ogląda się za siebie. Spostrzega jak pakunek wraz z ptakiem pędzą ku dołowi ze świstem. Oczy Iana powiększają się do rozmiaru galeonów i pikuje gwałtownie, zatrzymując się tuż nad wodą.
- Accio paczka! - rzuca zaklęcie, ale owinięty sznurem pakunek ledwie drgnął, zaplątany między gałęziami zwalonego drzewa. Podlatuje bliżej, lecz zaraz szarpie znów za miotłę, zszokowany widokiem. Z oddali błyszczące brzuchy ryb nie różnią się wcale wiele od migoczącej w słonecznych promieniach fal, lecz z bliska nie pozostawiają już żadnych wątpliwości. W brzuchu Smitha dzieje się rewolucja, nagły ścisk wywraca pochłonięte w biegu śniadanie.
- Co tu się stało? - zwraca się do mężczyzny, kto zjawia się nad brzegiem z równie zdezorientowanym wyrazem twarzy. Dopiero wtedy, mając go na wyciągnięcie ręki, orientuje się, że rysy jego twarzy zdają się być dziwnie znajome. Nie chce się jednak w niego wgapiać zbyt uporczywie, bo to przecież niegrzeczne. Wyższy jest od niego o głowę, zadziera więc brodę, by przypatrzeć się jego profilowi i spróbować dopasować go do znanych sobie osób. Czy to jeden z klientów Sheridanów, któremu przywoził jakiś czas temu meble? A może to handlarz, u którego zamawia okucia do szaf? Nie, to nie on, przemyka mu przez myśl, kiedy to wybałusza naraz szeroko oczy.
- O cholera, paczka! - przypomina sobie spanikowany, powracając wzrokiem do zwalonych na rzece gałęzi. Pakunek raczej nie przedostanie się między śniętymi rybami, by popłynąć w dół rzecznym nurtem, ale nie ma przecież pojęcia co jest w środku i jak wpłynie na to kontakt z wodą. Przed rzuceniem się w kierunku rzeki Lyn powstrzymuje go dostrzeżona ponad ich głowami kometa.
- A to co…? - Spomiędzy warg chłopaka wydobywa się pomruk zaniepokojenia. Wiele czasu spędził na niebie, poznając się ze wszelkimi panującymi tam stworzeniami, ale astronomia była dlań absolutną tajemnicą.
- Eh Billy, wracaj już do zdrowia - mruczy do siebie z przekąsem, patrząc na ten rozciągający się zamęt i już chce pomóc reszcie w walce, kiedy jeden ze starszych łączników wręcza mu paczkę. Przyjmuje ją zdezorientowany, ale i z oddechem ulgi, że może ruszyć w teren, zamiast zostawać w tym zamieszaniu.
Czas spędzany w locie dłuży mu się niemiłosiernie; od razu wyczuwa ten dziwny opór powietrza, jaki nie pozwala osiągnąć oczekiwanej prędkości. Grymas irytacji przecina twarz młodego czarodzieja i klnie on w duchu, żałując że w ogóle opuścił dziś własne łóżko. I kiedy już mu się zdaje, że nie może być wcale gorzej, spowalnia go drobny ptak, który pojawia się znikąd i uderza go w pierś. Zdezorientowany chwieje się na miotle, zaburza swój lot, próbując go szybko wyrównać i wtedy słyszy kolejny ptasi okrzyk.
- No nie może być! - klnie wściekle, kiedy zauważa jak ptaszysko szamocze się z liną i szarpie go w każdą ze stron. Mocując się z jego zadziwiającą siłą, beznadziejnym oporem powietrza i własnym rozgoryczeniem, nagle impet wybija go ku górze. Smith szarpie za trzonek miotły i ogląda się za siebie. Spostrzega jak pakunek wraz z ptakiem pędzą ku dołowi ze świstem. Oczy Iana powiększają się do rozmiaru galeonów i pikuje gwałtownie, zatrzymując się tuż nad wodą.
- Accio paczka! - rzuca zaklęcie, ale owinięty sznurem pakunek ledwie drgnął, zaplątany między gałęziami zwalonego drzewa. Podlatuje bliżej, lecz zaraz szarpie znów za miotłę, zszokowany widokiem. Z oddali błyszczące brzuchy ryb nie różnią się wcale wiele od migoczącej w słonecznych promieniach fal, lecz z bliska nie pozostawiają już żadnych wątpliwości. W brzuchu Smitha dzieje się rewolucja, nagły ścisk wywraca pochłonięte w biegu śniadanie.
- Co tu się stało? - zwraca się do mężczyzny, kto zjawia się nad brzegiem z równie zdezorientowanym wyrazem twarzy. Dopiero wtedy, mając go na wyciągnięcie ręki, orientuje się, że rysy jego twarzy zdają się być dziwnie znajome. Nie chce się jednak w niego wgapiać zbyt uporczywie, bo to przecież niegrzeczne. Wyższy jest od niego o głowę, zadziera więc brodę, by przypatrzeć się jego profilowi i spróbować dopasować go do znanych sobie osób. Czy to jeden z klientów Sheridanów, któremu przywoził jakiś czas temu meble? A może to handlarz, u którego zamawia okucia do szaf? Nie, to nie on, przemyka mu przez myśl, kiedy to wybałusza naraz szeroko oczy.
- O cholera, paczka! - przypomina sobie spanikowany, powracając wzrokiem do zwalonych na rzece gałęzi. Pakunek raczej nie przedostanie się między śniętymi rybami, by popłynąć w dół rzecznym nurtem, ale nie ma przecież pojęcia co jest w środku i jak wpłynie na to kontakt z wodą. Przed rzuceniem się w kierunku rzeki Lyn powstrzymuje go dostrzeżona ponad ich głowami kometa.
- A to co…? - Spomiędzy warg chłopaka wydobywa się pomruk zaniepokojenia. Wiele czasu spędził na niebie, poznając się ze wszelkimi panującymi tam stworzeniami, ale astronomia była dlań absolutną tajemnicą.
Ian Smith
Zawód : stolarz, lotnik w oddziale łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
and the only solution
is to stand and fight
is to stand and fight
OPCM : 10 +2
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
3.07
Nagłe wezwanie do Plymouth było ostatnim, czego dziś potrzebował i czego się dzisiaj spodziewał - choć nagłe wezwania były istotą jego pracy, choć kilka lat temu (przed wojną) budziły nawet przyjemne ukłucie adrenaliny. Biuro Aurorów wiedziało doskonale o tym, że był dotknięty klątwą likantropii i choć w jego pracy nie było urlopów, nie tak naprawdę, to nie potrafił sobie przypomnieć ostatniego wezwania w poranek po pełni. Wszyscy wiedzieli, że nie jest wtedy w formie i pozwalali mu odpocząć nie tyle z dobrego serca (choć też, bo w pracy panowała pewna solidarność), co z powodów praktycznych. Zmęczenie i rozproszenie były ryzykiem, a niepotrzebne ryzyko należało minimalizować. Posłać na akcję kogoś innego, kogo Tonks będzie mógł zastąpić potem - (do niedawna) nie mając właściwie życia osobistego, chętnie brał dodatkowe patrole i zadania w zamian za kolegów, którzy wspierali go w te dni miesiąca.
Wiedział, że trwa wojna, że czas nie zatrzyma się ze względu na fazę księżyca. Właściwie na każdą pełnię udawał się z obawą - nie znosił być wyłączony z walki i obiegu informacji. Już dwa razy wrócił do domu po przemianie do tragicznych wieści: w sierpniu do listu Vincenta o aresztowaniu Justine, w styczniu dobiegły go informacje o upadku Stoke-on-Trent. Sądził, że nie może go spotkać nic gorszego niż utrata siostry w jedyny dzień, w który nie mógł jej pomóc - ale na widok sowy z Ministerstwa wspomnienia wróciły, serce ścisnął lęk. Nie spodziewał się złych informacji w zawieszenie broni, czy mogło zostać zerwane aż tak szybko?
Nauka teleportacji łącznej pomogła w okiełznaniu własnych emocji, w zdławieniu rozproszenia i natychmiastowym teleportowaniu się do Plymouth. A tam panował chaos. Chaos, w którym Michael odnalazł coś na kształt ulgi, bo wszyscy szeptali o różnych incydentach, bo żadne hrabstwo nie upadło, bo nikt nie szukał jego personalnie aby przynieść złe wieści o kimś bliskim.
Dziś wieczorem chciał wrócić do kogoś bliskiego, obiecał jej przecież że się wyśpi i przyjdzie. Nie wyspał się i zaraz zostanie wciągnięty w akcję, która potrwa nie wiadomo ile.
Wymiana zdań o wilkołakach wzbudziła najpierw rozdrażnienie, ale potem zrozumienie i szczery niepokój. Mimowolnie zaczął zastanawiać się nad sojusznikami Zakonu, nie usłyszał nigdzie ich nazwisk, ale wieść o zbiegłym czarnoksiężniku nie napawały optymizmem. Własny wypadek nauczył go pokory wobec wilkołaków, najchętniej poszedłby tam z zaufanym brygadzistą, ale nie byli już w Londynie i nie mieli po swojej stronie brygadzistów i rozumiał dlaczego posłali akurat jego.
Próbował przypomnieć sobie, ile samemu był w wilczym ciele za dnia, nie aż tak długo, może po prostu najpierw go znajdzie, a potem stoczy pojedynek z człowiekiem podejrzanym o czarną magię. Albo po prostu go znajdzie, nagiego i skołowanego.
Zdawał też sobie sprawę z drugiej możliwości. Tej, której nie mieli inni autorzy. Tej, która budziła przerażenie z wielu powodów, ale z którą musiał się liczyć.
Teleportował się nad brzeg rzeki z miotłą na plecach i pełnym ekwipunkiem, gotów przeczesać teren z powietrza. Zaklęcia łatwiej rzucało się z ziemi, rzecz jasna, więc wyciągnął różdżkę aby swoim zwyczajem sprawdzić okolicę prędkim Homenum Revelio - ale najpierw rozejrzał się jeszcze kontrolnie, dziwnie zirytowany nienaturalną ciszą. Dostrzegł pod nogami martwego wróbla i...
...chlup! Coś wpadło do wody, odruchowo wycelował różdżkę najpierw w tamtą stronę, a potem - nad siebie, słysząc z góry okrzyk. Nie spodziewałby się przemienionego uciekiniera na miotle i w pełnym ubraniu, ale miesiące ukrywania się wyrobiły odruch nieufności wobec obcych - a chłopaka, który wylądował obok wcale nie znał. Wycelował w niego różdżką, rzucając szybkie spojrzenie na młodzieńczą twarz. Przez krótki moment przyglądali się sobie równie uważnie - Michael dochodząc do wniosku, że to ledwie nastolatek, raczej niegroźny. Raczej, bo choć ucieczka przemienionego wilkołaka zdawała się przypadkiem, to Tonks aresztował już młodszych od szatyna szmalcowników. Podszedłby do sprawy inaczej, gdyby kojarzył Smitha z widzenia z podziemnego Ministerstwa, ale ich ścieżki jeszcze się nie przecięły.
-Kim jesteś? - zamiast odpowiedzieć, przywitał się po żołniersku, podążając za wzrokiem chłopaka w stronę rzeki. -Co to? To twoje? - być może w roztargnieniu młodzieniec nie dostrzegł jeszcze, że jest na muszce aurora, a być może już się zorientował. Michaelowi było wygodnie, gdy nie widział, chciał tylko się upewnić i kazać mu... -Zjeżdżaj stąd lepiej, tu może grasować wilkołak. - ostrzegł, trochę z dobrego serca na wypadek gdyby to był zupełnie niewinny cywil (ale ta paczka, wydawała się istotna - co w niej jest, cenny-ale-nie-cenniejszy-od-bezpieczeństwa pakunek, czy może komplet ubrań dla zbiegłego więźnia?), a trochę po to aby spróbować wyczytać reakcję z jego twarzy. Ktoś, kto spodziewał się tutaj wilkołaka lub czarnoksiężnika, drgnie teraz nerwowo i...
...i Michael sam nie zdążył dokończyć spontanicznego przesłuchania, bo rozkojarzyły go najpierw śnięte ryby, a potem błysk na niebie. Odruchowo spojrzał w górę, a potem nie mógł już oderwać wzroku. Zalał go dziwny niepokój - o siebie, o Addę, o siostry, o powodzenie akcji, nawet o nieznajomego u boku - a serce zaczęła ogarniać pustka, z której wyrwało go pytanie. Pytanie, za które poczuł się absurdalnie wdzięczny, bowiem mógł zamrugać, pomyśleć, skupić się na czymś konkretnym i odpowiedzieć:
-To kometa... - widział je w książkach astronomicznych z których próbował nauczyć się faz księżyca, ale nigdy na żywo. Nigdy też się nimi nie interesował, ale warkocz był nie do pomylenia. -Coś jak spadająca gwiazda... - ale podręcznik mówił, że jednak coś innego. Nie potrafił sobie przypomnieć jak dokładnie, ale pamiętał spadające gwiazdy widziane nad norweskim niebem w sierpniu, o wiele mniejsze i mniej niepokojące. Zmarszczył brwi, bowiem gwiazda nie spadła, wciąż lśniła na niebie. Dziwnie, nienaturalnie.
Martwe ryby, martwy ptak, teraz to.
-Szybko, musimy iś... lecieć. To - coś ważnego? - zdecydował. Coś było nie tak, a on miał misję do wykonania i nie mógł mieć na głowie cywila. Ilekroć mrugał, widział pod powiekami strzępy wspomnień z tamtej nocy w Norwegii, gdy wilkołak rozszarpał dwójkę ludzi choć na niebie nie lśnił księżyc w pełni. Starał się do nich nie wracać, ale czasem wracały same - dzisiaj, na widok komety, ze szczególną intensywnością. Przypominając, że nie chce i nie może mieć na sumieniu kolejnego ludzkiego życia, że jeśli w tym lesie jest wilkołak lub czarnoksiężnik to priorytetem jest odesłanie tego chłopaka w bezpieczne miejsce. Nie wiedział tylko, że jego niespodziewany towarzysz miał inne priorytety - bo jego priorytet leżał właśnie zaklinowany w wodzie.
Pomógł chłopakowi wyłowić pakunek - nie tyle z dobrego serca, co chcąc jak najprędzej skłonić cywila do ewakuacji - a potem polecieli w swoje strony. Dowiedział się kim jest nieznajomy, może poprosiłby go nawet o przekazanie wieści Plymouth, ale na razie nie miał żadnych wieści i tym tkwił problem.
Mike pomknął dalej w las, gdzie zszedł z miotły. Wciąż trzymał ją w lewej ręce (a różdżkę w prawej), gotów wsiąść na trzonek gdy tylko usłyszy zwierzęcy warkot albo poczuje wilczy zapach. Może i był wilkołakiem, ale to nie zmieniało faktu, że bał się tego, co mogą mu zrobić w zwierzęcej formie.
Pieszo wypatrywał śladów, starając się stąpać jak najciszej - ale zanim zobaczył łapę, jego uwagę przykuł odcisk stopy. Podniósł wzrok, zmrużył oczy, ujrzał między drzewami znajomą sylwetkę. Nie przejął się szczególnie tym, czy on zobaczył jego - tym razem był w ludzkiej formie, tym razem miał go na celowniku różdżki. Odepchnął od siebie również myśl o tym, że pragmatycznie przestał się do niego odzywać przez ostatnie miesiące i że mniej niezręcznie byłoby gdyby w oczach Victora pozostał martwy. Ich dawna przyjaźń była specyficzna, nie wiedział nawet, jak ją nazywać, ale przynajmniej była wolna od niezręczności.
-Znowu polujesz na wilkołaki, Vale? - zagaił z pozoru beztroskim tonem, szczerze licząc na to, że usłyszy odpowiedź twierdzącą. Wciąż nie wykluczał wersji wydarzeń, w której zbiegły czarnoksiężnik mógł z kimś kooperować, a choć nie spodziewał się tego po Vale'u, to oszczędzenia własnego życia też się kiedyś nie spodziewał.
Tym razem, tego wilkołaka, nie pozwolę ci uratować.
Nagłe wezwanie do Plymouth było ostatnim, czego dziś potrzebował i czego się dzisiaj spodziewał - choć nagłe wezwania były istotą jego pracy, choć kilka lat temu (przed wojną) budziły nawet przyjemne ukłucie adrenaliny. Biuro Aurorów wiedziało doskonale o tym, że był dotknięty klątwą likantropii i choć w jego pracy nie było urlopów, nie tak naprawdę, to nie potrafił sobie przypomnieć ostatniego wezwania w poranek po pełni. Wszyscy wiedzieli, że nie jest wtedy w formie i pozwalali mu odpocząć nie tyle z dobrego serca (choć też, bo w pracy panowała pewna solidarność), co z powodów praktycznych. Zmęczenie i rozproszenie były ryzykiem, a niepotrzebne ryzyko należało minimalizować. Posłać na akcję kogoś innego, kogo Tonks będzie mógł zastąpić potem - (do niedawna) nie mając właściwie życia osobistego, chętnie brał dodatkowe patrole i zadania w zamian za kolegów, którzy wspierali go w te dni miesiąca.
Wiedział, że trwa wojna, że czas nie zatrzyma się ze względu na fazę księżyca. Właściwie na każdą pełnię udawał się z obawą - nie znosił być wyłączony z walki i obiegu informacji. Już dwa razy wrócił do domu po przemianie do tragicznych wieści: w sierpniu do listu Vincenta o aresztowaniu Justine, w styczniu dobiegły go informacje o upadku Stoke-on-Trent. Sądził, że nie może go spotkać nic gorszego niż utrata siostry w jedyny dzień, w który nie mógł jej pomóc - ale na widok sowy z Ministerstwa wspomnienia wróciły, serce ścisnął lęk. Nie spodziewał się złych informacji w zawieszenie broni, czy mogło zostać zerwane aż tak szybko?
Nauka teleportacji łącznej pomogła w okiełznaniu własnych emocji, w zdławieniu rozproszenia i natychmiastowym teleportowaniu się do Plymouth. A tam panował chaos. Chaos, w którym Michael odnalazł coś na kształt ulgi, bo wszyscy szeptali o różnych incydentach, bo żadne hrabstwo nie upadło, bo nikt nie szukał jego personalnie aby przynieść złe wieści o kimś bliskim.
Dziś wieczorem chciał wrócić do kogoś bliskiego, obiecał jej przecież że się wyśpi i przyjdzie. Nie wyspał się i zaraz zostanie wciągnięty w akcję, która potrwa nie wiadomo ile.
Wymiana zdań o wilkołakach wzbudziła najpierw rozdrażnienie, ale potem zrozumienie i szczery niepokój. Mimowolnie zaczął zastanawiać się nad sojusznikami Zakonu, nie usłyszał nigdzie ich nazwisk, ale wieść o zbiegłym czarnoksiężniku nie napawały optymizmem. Własny wypadek nauczył go pokory wobec wilkołaków, najchętniej poszedłby tam z zaufanym brygadzistą, ale nie byli już w Londynie i nie mieli po swojej stronie brygadzistów i rozumiał dlaczego posłali akurat jego.
Próbował przypomnieć sobie, ile samemu był w wilczym ciele za dnia, nie aż tak długo, może po prostu najpierw go znajdzie, a potem stoczy pojedynek z człowiekiem podejrzanym o czarną magię. Albo po prostu go znajdzie, nagiego i skołowanego.
Zdawał też sobie sprawę z drugiej możliwości. Tej, której nie mieli inni autorzy. Tej, która budziła przerażenie z wielu powodów, ale z którą musiał się liczyć.
Teleportował się nad brzeg rzeki z miotłą na plecach i pełnym ekwipunkiem, gotów przeczesać teren z powietrza. Zaklęcia łatwiej rzucało się z ziemi, rzecz jasna, więc wyciągnął różdżkę aby swoim zwyczajem sprawdzić okolicę prędkim Homenum Revelio - ale najpierw rozejrzał się jeszcze kontrolnie, dziwnie zirytowany nienaturalną ciszą. Dostrzegł pod nogami martwego wróbla i...
...chlup! Coś wpadło do wody, odruchowo wycelował różdżkę najpierw w tamtą stronę, a potem - nad siebie, słysząc z góry okrzyk. Nie spodziewałby się przemienionego uciekiniera na miotle i w pełnym ubraniu, ale miesiące ukrywania się wyrobiły odruch nieufności wobec obcych - a chłopaka, który wylądował obok wcale nie znał. Wycelował w niego różdżką, rzucając szybkie spojrzenie na młodzieńczą twarz. Przez krótki moment przyglądali się sobie równie uważnie - Michael dochodząc do wniosku, że to ledwie nastolatek, raczej niegroźny. Raczej, bo choć ucieczka przemienionego wilkołaka zdawała się przypadkiem, to Tonks aresztował już młodszych od szatyna szmalcowników. Podszedłby do sprawy inaczej, gdyby kojarzył Smitha z widzenia z podziemnego Ministerstwa, ale ich ścieżki jeszcze się nie przecięły.
-Kim jesteś? - zamiast odpowiedzieć, przywitał się po żołniersku, podążając za wzrokiem chłopaka w stronę rzeki. -Co to? To twoje? - być może w roztargnieniu młodzieniec nie dostrzegł jeszcze, że jest na muszce aurora, a być może już się zorientował. Michaelowi było wygodnie, gdy nie widział, chciał tylko się upewnić i kazać mu... -Zjeżdżaj stąd lepiej, tu może grasować wilkołak. - ostrzegł, trochę z dobrego serca na wypadek gdyby to był zupełnie niewinny cywil (ale ta paczka, wydawała się istotna - co w niej jest, cenny-ale-nie-cenniejszy-od-bezpieczeństwa pakunek, czy może komplet ubrań dla zbiegłego więźnia?), a trochę po to aby spróbować wyczytać reakcję z jego twarzy. Ktoś, kto spodziewał się tutaj wilkołaka lub czarnoksiężnika, drgnie teraz nerwowo i...
...i Michael sam nie zdążył dokończyć spontanicznego przesłuchania, bo rozkojarzyły go najpierw śnięte ryby, a potem błysk na niebie. Odruchowo spojrzał w górę, a potem nie mógł już oderwać wzroku. Zalał go dziwny niepokój - o siebie, o Addę, o siostry, o powodzenie akcji, nawet o nieznajomego u boku - a serce zaczęła ogarniać pustka, z której wyrwało go pytanie. Pytanie, za które poczuł się absurdalnie wdzięczny, bowiem mógł zamrugać, pomyśleć, skupić się na czymś konkretnym i odpowiedzieć:
-To kometa... - widział je w książkach astronomicznych z których próbował nauczyć się faz księżyca, ale nigdy na żywo. Nigdy też się nimi nie interesował, ale warkocz był nie do pomylenia. -Coś jak spadająca gwiazda... - ale podręcznik mówił, że jednak coś innego. Nie potrafił sobie przypomnieć jak dokładnie, ale pamiętał spadające gwiazdy widziane nad norweskim niebem w sierpniu, o wiele mniejsze i mniej niepokojące. Zmarszczył brwi, bowiem gwiazda nie spadła, wciąż lśniła na niebie. Dziwnie, nienaturalnie.
Martwe ryby, martwy ptak, teraz to.
-Szybko, musimy iś... lecieć. To - coś ważnego? - zdecydował. Coś było nie tak, a on miał misję do wykonania i nie mógł mieć na głowie cywila. Ilekroć mrugał, widział pod powiekami strzępy wspomnień z tamtej nocy w Norwegii, gdy wilkołak rozszarpał dwójkę ludzi choć na niebie nie lśnił księżyc w pełni. Starał się do nich nie wracać, ale czasem wracały same - dzisiaj, na widok komety, ze szczególną intensywnością. Przypominając, że nie chce i nie może mieć na sumieniu kolejnego ludzkiego życia, że jeśli w tym lesie jest wilkołak lub czarnoksiężnik to priorytetem jest odesłanie tego chłopaka w bezpieczne miejsce. Nie wiedział tylko, że jego niespodziewany towarzysz miał inne priorytety - bo jego priorytet leżał właśnie zaklinowany w wodzie.
Pomógł chłopakowi wyłowić pakunek - nie tyle z dobrego serca, co chcąc jak najprędzej skłonić cywila do ewakuacji - a potem polecieli w swoje strony. Dowiedział się kim jest nieznajomy, może poprosiłby go nawet o przekazanie wieści Plymouth, ale na razie nie miał żadnych wieści i tym tkwił problem.
Mike pomknął dalej w las, gdzie zszedł z miotły. Wciąż trzymał ją w lewej ręce (a różdżkę w prawej), gotów wsiąść na trzonek gdy tylko usłyszy zwierzęcy warkot albo poczuje wilczy zapach. Może i był wilkołakiem, ale to nie zmieniało faktu, że bał się tego, co mogą mu zrobić w zwierzęcej formie.
Pieszo wypatrywał śladów, starając się stąpać jak najciszej - ale zanim zobaczył łapę, jego uwagę przykuł odcisk stopy. Podniósł wzrok, zmrużył oczy, ujrzał między drzewami znajomą sylwetkę. Nie przejął się szczególnie tym, czy on zobaczył jego - tym razem był w ludzkiej formie, tym razem miał go na celowniku różdżki. Odepchnął od siebie również myśl o tym, że pragmatycznie przestał się do niego odzywać przez ostatnie miesiące i że mniej niezręcznie byłoby gdyby w oczach Victora pozostał martwy. Ich dawna przyjaźń była specyficzna, nie wiedział nawet, jak ją nazywać, ale przynajmniej była wolna od niezręczności.
-Znowu polujesz na wilkołaki, Vale? - zagaił z pozoru beztroskim tonem, szczerze licząc na to, że usłyszy odpowiedź twierdzącą. Wciąż nie wykluczał wersji wydarzeń, w której zbiegły czarnoksiężnik mógł z kimś kooperować, a choć nie spodziewał się tego po Vale'u, to oszczędzenia własnego życia też się kiedyś nie spodziewał.
Tym razem, tego wilkołaka, nie pozwolę ci uratować.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 26.07.23 20:49, w całości zmieniany 2 razy (Reason for editing : [bylobrzydkobedzieladnie])
Rzeka Lyn
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Okolice