Gabinet Samaela Avery'ego
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Gabinet Samaela Avery'ego
Gabinet Avery’ego nie odbiega od standardów św. Munga. Jest to przestronne, aczkolwiek skromnie, wręcz po spartańsku urządzone pomieszczenie. Znajduje się tu biurko, dwa krzesła – jedno przeznaczone dla Samaela, drugie dla jego pacjentów i innych interesantów oraz regał wypełniony fachowymi książkami. Jedynymi ozdobami gabinetu są rośliny, które o ile Avery nie ma stażystów, usychają powoli, gdyż uzdrowiciel nie fatyguje się, aby codziennie je podlewać.
Nie pierwszy raz miał do czynienia z ofiarą przeszłości, która nie potrafiła się od niej odciąć. Wspomnienia wciąż ziały w jej duszy obrzydliwą, jątrzącą się raną, wysysając z Ginnie chęć do życia. Avery dostrzegał to zrezygnowanie, bojaźń, bezbrzeżny smutek, a nawet wstyd, z jakim do niego przychodziła, choć przecież doskonale wiedziała, że Samael ją rozumie i wspiera. Będąc jej pocieszycielem i jedną z najważniejszych osób w jej n o w e j egzystencji. Musiał dać dziewczynie powód i chęć istnienia, bo na razie pomimo terapii wciąż zmagała się z poczuciem winy. Uzasadnionym? Orientując się znakomicie w rodzinnej sytuacji panny Travers nie mógł nie potępiać pobudek kierujących ojcem dziewczyny (alkohol nie stanowił żadnego wytłumaczenia), tak samo jak i dyscyplinowania dziewczyny tak niekonwencyjnymi metodami. Blizny wżarły się głęboko w jej ciało i miały już na zawsze przypominać jej o traumie, będąc świadectwem i dokumentem piekła, przez które przeszła. Widoczne dla obcych – największy błąd, jaki popełnił niedoświadczony sadysta lub też – bez różnicy – zwykły, marny alkoholik, kalający swym nałogiem szlacheckie korzenie rodu. Zadanie jakie postawił przed sobą Avery było trudne, jednakowoż wyzwania zawsze stanowiły dodatkowy element satysfakcji zawodowej. Długoterminowy plan rekonwalescencji nie zniechęcał wszakże Samaela, który wyraźnie rysował sobie profity z tego tytułu. Te materialne nie obchodziły go w ogóle: prywatyzacja więzi z Ginnie – jak najbardziej. Rzekomo nie powinien tego czynić, lecz przecież wyciągnięcie jej ze stanu emocjonalnego roztrzęsienia było najważniejsze – obojętnie jakim kosztem. Nie pogwałcił przecież etyki lekarskiej nawet w najmniejszym stopniu, ściśle trzymając się wyznaczonych sobie zasad. W pracy naturalnie nie mógł zwymyślać jej od najgorszych ani nawet dać Ginnie do zrozumienia, za jaką kanalię ją uważa, więc uśmiechał się starannie wyreżyserowanym grymasem, w którym zastygł na kilka chwil, zanim nie skomentował jej słów.
-Odstawiłaś eliksiry, prawda? – spytał retorycznie, jakby z góry znał odpowiedź. Nieco surowy ton zmiękczał troskliwym spojrzeniem, jakim obejmował całą drobną postać Ginnie. Zdenerwowanej i miętoszącej swoją dziewczęcą sukieneczkę w sposób, który zdecydowanie dekoncentrował Samaela – m u s i s z stosować się do moich zaleceń, w przeciwnym razie nasze spotkania rzeczywiście będą bezcelowe – powiedział cicho, niemalże ostrzegawczo, przedstawiając skutki dalszego nieposłuszeństwa. Którego nie tolerował w żadnym aspekcie, a już zwłaszcza wśród swoich pacjentów. Przewidywał, że delikatne nastraszenie panny Travers przyniesie oczekiwany efekt – może nawet zacznie trząść się z trwogi i obejmować jego stopy, byle tylko nie pozwolić na rozdzielenie? Wówczas nie odepchnąłby jej z pewnością, pozwalając (a nawet będąc rad) z tego upokorzenia – może nawet poklepałby ją po główce, niczym posłusznego psiaka i obiecał, że bez względu na dalsze występki, nie dopuści, by ktoś inny się nią zajmował?
-Odstawiłaś eliksiry, prawda? – spytał retorycznie, jakby z góry znał odpowiedź. Nieco surowy ton zmiękczał troskliwym spojrzeniem, jakim obejmował całą drobną postać Ginnie. Zdenerwowanej i miętoszącej swoją dziewczęcą sukieneczkę w sposób, który zdecydowanie dekoncentrował Samaela – m u s i s z stosować się do moich zaleceń, w przeciwnym razie nasze spotkania rzeczywiście będą bezcelowe – powiedział cicho, niemalże ostrzegawczo, przedstawiając skutki dalszego nieposłuszeństwa. Którego nie tolerował w żadnym aspekcie, a już zwłaszcza wśród swoich pacjentów. Przewidywał, że delikatne nastraszenie panny Travers przyniesie oczekiwany efekt – może nawet zacznie trząść się z trwogi i obejmować jego stopy, byle tylko nie pozwolić na rozdzielenie? Wówczas nie odepchnąłby jej z pewnością, pozwalając (a nawet będąc rad) z tego upokorzenia – może nawet poklepałby ją po główce, niczym posłusznego psiaka i obiecał, że bez względu na dalsze występki, nie dopuści, by ktoś inny się nią zajmował?
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przegryzasz dolną wargę, zastanawiając się nad wypowiedzeniem kłamstwa. Twoje serce znacznie przyspiesza rytmu, choć próbujesz oszukać własny mózg, przekonać go, że wszystko potoczy się znakomicie. Jeśli nie powiesz jak dawno temu odstawiłaś eliksiry to nie spotka cię żadna represja za nieposłuszeństwo. Przestajesz więc przegryzać dolną wargę, unosząc wzrok na Samaela.
- Myślałam, że dam sobie radę – grasz niewiniątko, które pragnęło tylko swobody własnych myśli. – Nie piłam ich od ostatniej wizyty – wyznajesz ze skruchą, przestając bawić się rąbkiem sukieneczki. Dłonie kładziesz na bordowym materiale, zastanawiając się, czy twoje płynnie wypowiedziane kłamstwa wyjdą na jaw. Nie znałaś się na psychologii ani na medycynie, ale mimo to wypowiedziałaś wszystko bez zająknięcia dopiero na końcu gryząc się w język. Co jeśli takowe objawy zawsze występują po dłuższym okresie niż tydzień i po prostu jest niemożliwe, aby w tak krótkim okresie nabawić się ich wszystkich? Zaczynasz ponownie bawić się materiałem, zastanawiając się, czy może jednak nie powiedzieć swojemu psychiatrze, iż eliksirów nie przyjmujesz nie od ostatniej, a od trzech ostatnich wizyt. Decydujesz się jednak na milczenie oraz wpatrywanie się w swoje palce, gniotące sukienkę. Twoje myśli krążą wokół łgarstwa. W okresie poprzedzającym autodestrukcję wypowiadałaś ich wiele, nigdy nie zastanawiając się nad konsekwencjami. Śmierć matki, a także ponad pięć lat spędzonych w zamknięciu spowodowało ogromne zmiany w twoim charakterze oraz postrzeganiu świata. Nie masz już uśmiechu na twarzy, prezentującego każdemu napotkanemu osobnikowi o niewątpliwym statusie krwi; nie masz też już zapędów do manipulacji czy też radosnych, bogatych koleżanek do prowadzenia tępych dyskusji o przystojnych mężczyznach. Jesteś tylko ty, Anthony oraz twój psychiatra, doprowadzający cię do stanu użytkowości. Ty jednak nie jesteś ostatecznie przekonana, czy ktokolwiek potrafi cię naprawić. - Albo dwóch – odzywasz się po chwili, zostawiając na moment maltretowanie sukienki na pastwę losu - może trzech – zaczesujesz niesforne pasmo włosów za ucho. - Już naprawdę nie pamiętam – wzdychasz z rezygnacją, wystawiając tu sztukę jak za dawnych lat przed profesorem Beery'm, kiedy trzeci raz z rzędu symulowałaś chorobę. Mimo wszystko przypadek z Samaelem jest zgoła odmienny – zależało ci na wizytach u niego i nigdy nie chciałaś zawieść jego zaufania. Pragnęłaś jedynie odciąć się od eliksirów, które twoim zdaniem jedynie cię otępiały. Z czasem niestety powróciły sny, a myśli stały się czarniejsze niż przez ostatnie dwa miesiące. Od tamtego momentu zdałaś sobie sprawę, iż ich potrzebujesz, ale było za późno, aby samemu podjąć decyzję o ratowaniu siebie. Ponownie potrzebujesz osoby, która wskaże ci drogę, ale wstydziłaś się wyjawić sekret Anthony'emu, który wydaje na ciebie pieniądze. Opłaca leczenie, mieszkanie, daje pieniądze na zachcianki - w s z y s t k o. Z Avery'm zaś istniało zbyt spore ryzyko, iż przez twoją niesubordynację zaprzestanie zajmować się tobą. Podjęłaś więc decyzję o płynięciu czarną rzeką. Mając do wyboru zawieść oczekiwania ich obu wolałaś bać się zasnąć za dnia natomiast tępo wpatrywać się w ścianę sypialni.
- Myślałam, że dam sobie radę – grasz niewiniątko, które pragnęło tylko swobody własnych myśli. – Nie piłam ich od ostatniej wizyty – wyznajesz ze skruchą, przestając bawić się rąbkiem sukieneczki. Dłonie kładziesz na bordowym materiale, zastanawiając się, czy twoje płynnie wypowiedziane kłamstwa wyjdą na jaw. Nie znałaś się na psychologii ani na medycynie, ale mimo to wypowiedziałaś wszystko bez zająknięcia dopiero na końcu gryząc się w język. Co jeśli takowe objawy zawsze występują po dłuższym okresie niż tydzień i po prostu jest niemożliwe, aby w tak krótkim okresie nabawić się ich wszystkich? Zaczynasz ponownie bawić się materiałem, zastanawiając się, czy może jednak nie powiedzieć swojemu psychiatrze, iż eliksirów nie przyjmujesz nie od ostatniej, a od trzech ostatnich wizyt. Decydujesz się jednak na milczenie oraz wpatrywanie się w swoje palce, gniotące sukienkę. Twoje myśli krążą wokół łgarstwa. W okresie poprzedzającym autodestrukcję wypowiadałaś ich wiele, nigdy nie zastanawiając się nad konsekwencjami. Śmierć matki, a także ponad pięć lat spędzonych w zamknięciu spowodowało ogromne zmiany w twoim charakterze oraz postrzeganiu świata. Nie masz już uśmiechu na twarzy, prezentującego każdemu napotkanemu osobnikowi o niewątpliwym statusie krwi; nie masz też już zapędów do manipulacji czy też radosnych, bogatych koleżanek do prowadzenia tępych dyskusji o przystojnych mężczyznach. Jesteś tylko ty, Anthony oraz twój psychiatra, doprowadzający cię do stanu użytkowości. Ty jednak nie jesteś ostatecznie przekonana, czy ktokolwiek potrafi cię naprawić. - Albo dwóch – odzywasz się po chwili, zostawiając na moment maltretowanie sukienki na pastwę losu - może trzech – zaczesujesz niesforne pasmo włosów za ucho. - Już naprawdę nie pamiętam – wzdychasz z rezygnacją, wystawiając tu sztukę jak za dawnych lat przed profesorem Beery'm, kiedy trzeci raz z rzędu symulowałaś chorobę. Mimo wszystko przypadek z Samaelem jest zgoła odmienny – zależało ci na wizytach u niego i nigdy nie chciałaś zawieść jego zaufania. Pragnęłaś jedynie odciąć się od eliksirów, które twoim zdaniem jedynie cię otępiały. Z czasem niestety powróciły sny, a myśli stały się czarniejsze niż przez ostatnie dwa miesiące. Od tamtego momentu zdałaś sobie sprawę, iż ich potrzebujesz, ale było za późno, aby samemu podjąć decyzję o ratowaniu siebie. Ponownie potrzebujesz osoby, która wskaże ci drogę, ale wstydziłaś się wyjawić sekret Anthony'emu, który wydaje na ciebie pieniądze. Opłaca leczenie, mieszkanie, daje pieniądze na zachcianki - w s z y s t k o. Z Avery'm zaś istniało zbyt spore ryzyko, iż przez twoją niesubordynację zaprzestanie zajmować się tobą. Podjęłaś więc decyzję o płynięciu czarną rzeką. Mając do wyboru zawieść oczekiwania ich obu wolałaś bać się zasnąć za dnia natomiast tępo wpatrywać się w ścianę sypialni.
Gość
Gość
Każda sesja z panną Travers była dla Avery’ego pod pewnym względem wyjątkowa. Zdecydowanie nie sprawiło tego przywiązanie tudzież sympatia do pacjentki, czy też odmienne nastawienie – w żadnym wypadku. Ginnie pozostawała kobietą, istotą stokroć głupsza, naiwniejszą oraz bardziej podatną na wpływy. Wewnętrzne i zewnętrzne; Samael manipulował nią jak tylko chciał. Zdobycie władzy nad zabiedzonym dziewczątkiem nie stanowiło dużego zwycięstwa; nie zasługiwało ani na triumf ani nawet na owację, jednakowoż było jego drobną, osobistą wygraną. Wisienką na torcie zawodowych sukcesów, jakich święcił w swej karierze przecież niemało. Powoli wyprowadzał ją na prostą, wszelkie przeszkody na drodze do ozdrowienia stawiając przed nią umyślnie. Musiała pozostać w pułapce wykreowaną w jej własnym umyśle, w labiryncie stworzonym przez nią samą przy drobnej pomocy Avery’ego. Działającego wyłącznie siłą perswazji oraz umiejętnością zgrabnego narzucania komuś swojej woli. Potrafił podpuścić Ginnie, aby zrezygnowała z przyjmowania eliksirów nie napomknąwszy wszak o tym ani słowem, lecz na cóż innego mogły mu być te wywody o tym, jak wspaniale sobie radzi i że naprawdę robi ogromne postępy? Klinem, który odpowiednio wbity wywołała ową lawinę zdarzeń, prosty ciąg przyczynowo skutkowy, za jaki winę ponosiła naturalnie panna Travers. Lekceważąca polecenie swego lekarza, zatajająca przed nim niezwykle istotne dla stanu jej zdrowia informacje i posiadająca do całej terapii podejście najwyraźniej godne pożałowania. Avery lekko westchną, słysząc kolejne kłamstewka wydobywające się z jej ust. Mógł dokładnie określić, kiedy przestała przyjmować eliksiry oraz inne leki – pieczołowicie przygotowywał kolejne sceny budzenia w niej nadziei. Którą potrafił zgasić jednym tylko podmuchem, zostawiając wszakże nikły, ledwo tlący się płomyczek, by podtrzymywał ją przy życiu. Poił Ginnie kłamstwami, jak alkoholem – w małych porcjach przypominających placebo, lekko otumaniających, ale nie szkodliwych. Koniecznych, aby egzystowała w spokojnej nieświadomości, przeznaczonej maluczkim i żeby pozostała całkowicie zapatrzona w postać Samaela. Dobroczyńcy, który a n g a ż o w a ł się w terapię, interesował się nią – w ten zdrowy, całkowicie moralny sposób.
- Ginnie – zaczął cierpliwie, splatając ręce i patrząc się w jej w oczy z prostolinijną szczerością – naprawdę nie lubię, kiedy pacjenci nie słuchają moich rad – mówił powoli, refleksyjnie, jakby zastanawiał się nad doborem każdego kolejnego słowa. Nie chcąc postąpić zbyt grubiańsko wobec psychicznie niestabilnej dziewczyny? Próbując załagodzić sytuację, częściowo zmazując jej przewinienie i ukrywając je w gąszczu występków innych? Avery doskonale wiedział, co robi, kiedy tłumaczył pannie Travers (zachowującej się niczym skarcona uczennica), na czym polegał jej największy błąd – bardziej jednak irytuje mnie to, kiedy mnie oszukują i łgają jak najęci – zakończył, nadal stonowanym tonem, jakby przywykł do podobnych sytuacji, a wygłoszenie owej uwagi było gwarantem poprawy zachowania dziewczęcia.
- Ginnie – zaczął cierpliwie, splatając ręce i patrząc się w jej w oczy z prostolinijną szczerością – naprawdę nie lubię, kiedy pacjenci nie słuchają moich rad – mówił powoli, refleksyjnie, jakby zastanawiał się nad doborem każdego kolejnego słowa. Nie chcąc postąpić zbyt grubiańsko wobec psychicznie niestabilnej dziewczyny? Próbując załagodzić sytuację, częściowo zmazując jej przewinienie i ukrywając je w gąszczu występków innych? Avery doskonale wiedział, co robi, kiedy tłumaczył pannie Travers (zachowującej się niczym skarcona uczennica), na czym polegał jej największy błąd – bardziej jednak irytuje mnie to, kiedy mnie oszukują i łgają jak najęci – zakończył, nadal stonowanym tonem, jakby przywykł do podobnych sytuacji, a wygłoszenie owej uwagi było gwarantem poprawy zachowania dziewczęcia.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie mogłaś nie powiedzieć, że nie jest tobą łatwo manipulować to też nie uważałabyś za wyczyn, dowiedziawszy się, iż tak właśnie postępuje Samael. W tym stanie w którym znajdujesz się od dłuższego czasu, jedynym wyjściem, aby dotrzeć do ciebie, jest wejście w twój umysł, a jedynym lekiem na całe zło to kierowanie tobą. Nie potrafisz sama dokonywać trafnych wyborów. Jesteś chodzącym wrakiem człowieka, który nawet nie umie troszczyć się o samego siebie. Na każdym kroku potrzebujesz kogoś, kto będzie cię niańczył. Pozostawiona sama sobie możesz jedynie martwo egzystować zamknięta w pokoju, przyjmować posiłki raz na pewien czas, patrzeć się tępo w ściany lub drapać ręce do krwi. W momencie w którym znajdujesz się obecnie wydaje ci się to przeszłością, niedaleką, ale wciąż przeszłością, zdajesz sobie jednak sprawę, że w każdej sekundzie, każda osoba, może sprawić, iż powrócisz do dawnych nawyków. Masz Anthony'ego oraz terapię u Samaela, ale w twoim życiu wciąż są momenty, gdzie jesteś sama ze swoimi myślami. Leki je niszczą, ale ostatnio popełniałaś za wiele błędnych osądów w efekcie czego siedzisz tu dziś, prezentując jak wiele kroków poczyniłaś w tył przez nie przyjmowanie recept od terapeuty.
- Przepraszam – odpowiadasz zmieszana, nie wiedząc, gdzie podziać wzrok. Zaczynasz ponownie bawić się swoją sukienką, miętoląc w dłoni skrawek materiału. Tak jak uprzednio jej długość, pod wpływem twojej czynności, niebezpiecznie skróciła się o kilka centymetrów w efekcie czego, opierałaś swoją jedną dłoń o kolano, gdzie nie znajdywał się ani skrawek sukienki. - To się więcej nie powtórzy – obiecujesz i rzeczywiście w momencie wypowiadania tych słów jesteś całkowicie przekonana o dalszym nie popełnianiu błędu, gdzie ów błąd to okłamywanie Samaela. Nie potrafiłabyś jednak jasno określić, czy nie ponowisz tego zabiegu przez strach przed terapeutą czy może dlatego, że istniało ogromne prawdopodobieństwo, iż twoje kłamstwa wyjdą na jaw. W okresie szkolnym potrafiłaś wypowiadać nieprawdziwe zdania bez zająknięcia, z miną pokerzysty. Wzdrygasz się, uświadamiając sobie jak wielką zmianę zaszłaś w tak krótkim czasie. Kierujesz na krótką chwilę swój wzrok na Avery'ego, ale nie jesteś w stanie wytrzymać jego spojrzenia, powracasz więc do obserwowania swoich dłoni, które wciąż bawią się w geście zdenerwowania materiałem sukienki. Czy to się kiedyś zmieni? Czy powrócisz jako dawna ty, nie bojąca się ludzi, nie okazująca strachu czy zdenerwowania?
Nie lubisz go, karcącego ciebie. Wolisz, gdy jest z ciebie zadowolony. Obojętność z jego strony również nie przypada ci do gustu. Nie dopuszczasz jednak do swoich myśli tego, że to cokolwiek znaczy. Udajesz, iż wasze relacje znajdują się na czystym, nieskalanym polu pacjent-lekarz. Skąd w sumie miałabyś wiedzieć jak wygląda to w innych przypadkach? Nie znałaś ani nie znasz nikogo, kto by uczęszczał do psychiatry. Wieki temu tylko czytałaś, że to wszystko opiera się na zaufaniu. Masz pokrętne myśli i cała jesteś pokrętna, więc może i twoje zaufanie jest również pokrętne? Dlatego boisz się, że kiedyś zapukasz do tych drzwi, a oni cię wyproszą, chociaż jeszcze wcale zdrowa nie będziesz.
- Przepraszam – odpowiadasz zmieszana, nie wiedząc, gdzie podziać wzrok. Zaczynasz ponownie bawić się swoją sukienką, miętoląc w dłoni skrawek materiału. Tak jak uprzednio jej długość, pod wpływem twojej czynności, niebezpiecznie skróciła się o kilka centymetrów w efekcie czego, opierałaś swoją jedną dłoń o kolano, gdzie nie znajdywał się ani skrawek sukienki. - To się więcej nie powtórzy – obiecujesz i rzeczywiście w momencie wypowiadania tych słów jesteś całkowicie przekonana o dalszym nie popełnianiu błędu, gdzie ów błąd to okłamywanie Samaela. Nie potrafiłabyś jednak jasno określić, czy nie ponowisz tego zabiegu przez strach przed terapeutą czy może dlatego, że istniało ogromne prawdopodobieństwo, iż twoje kłamstwa wyjdą na jaw. W okresie szkolnym potrafiłaś wypowiadać nieprawdziwe zdania bez zająknięcia, z miną pokerzysty. Wzdrygasz się, uświadamiając sobie jak wielką zmianę zaszłaś w tak krótkim czasie. Kierujesz na krótką chwilę swój wzrok na Avery'ego, ale nie jesteś w stanie wytrzymać jego spojrzenia, powracasz więc do obserwowania swoich dłoni, które wciąż bawią się w geście zdenerwowania materiałem sukienki. Czy to się kiedyś zmieni? Czy powrócisz jako dawna ty, nie bojąca się ludzi, nie okazująca strachu czy zdenerwowania?
Nie lubisz go, karcącego ciebie. Wolisz, gdy jest z ciebie zadowolony. Obojętność z jego strony również nie przypada ci do gustu. Nie dopuszczasz jednak do swoich myśli tego, że to cokolwiek znaczy. Udajesz, iż wasze relacje znajdują się na czystym, nieskalanym polu pacjent-lekarz. Skąd w sumie miałabyś wiedzieć jak wygląda to w innych przypadkach? Nie znałaś ani nie znasz nikogo, kto by uczęszczał do psychiatry. Wieki temu tylko czytałaś, że to wszystko opiera się na zaufaniu. Masz pokrętne myśli i cała jesteś pokrętna, więc może i twoje zaufanie jest również pokrętne? Dlatego boisz się, że kiedyś zapukasz do tych drzwi, a oni cię wyproszą, chociaż jeszcze wcale zdrowa nie będziesz.
Gość
Gość
Przy Ginnie momentalnie wypadał z rytmu. Widywali się już od naprawdę długiego czasu, poświęcił jej niezliczone godziny… Utrzymując w stanie zwiędłej mandragory, która nie mogła zaszkodzić swym krzykiem ani przydać się w uzdrawianiu chorych. Podawał jej leki w ilościach zbyt małych, by jej pomogły i za małych, by jej szkodziły. Truł ją metodycznie, odkrywając, że umiejętnie zastosowane placebo również przynosi skutek. Zależny wyłącznie od tego, kto je podaje.
Panna Travers przypominała Avery’emu potulnego szczeniaczka. Na jego komendę przepraszała i rozwierała szczęki; nie musiał nawet używać siły, by przyjęła kolejną dawkę otępienia. Wyjątkowo nie zastosował wobec niej metody podskórnej, oszczędzając dziewczynie bólu – tak, bywał łaskawy i przede wszystkim, potrafił obchodzić się z paskudnie rozhisteryzowanymi dziewuchami.
Choroba Ginnie stanowiła przecież tylko wymysł, jej osobistą fantazję, jaką Samael podtrzymywał – dla własnej rozrywki, spychając ją w głąb ziejącej ciemnością dziury i dbając, by gubiła się we własnych myślach. Mógł uczynić z nią wszystko i korzystał ze swego przywileju, bawiąc się nieświadomą i cudownie bezwolną, a przy tym paradoksalnie żywą – lalką. Sprawił, że korytarze jej domu przemieniały się w plątaninę dróg bez wyjścia, pokoje stawały się labiryntami, a każdy cień rzucany przez antyczny mebel – odbiciem dawno zapomnianego demona. Jedyną dysfunkcją panny Travers był brak pewności siebie, co Samael bezwzględnie wykorzystywał, metodycznie rozsiewając zamęt i panikę na czystym poletku jej umysłu.
Owszem, trafiła do niego w rozsypce, lecz nie wymagała specjalistycznej pomocy. Nie dręczyła jej żadna sklasyfikowana choroba, nie posiadała zaburzeń osobowości. Absolutnie każdy objaw niemocy Ginnie tkwił w jej głowie… i rozrastał się z każdą kolejną wizytą w gabinecie Samaela. Który zachowywał ostrożność, czasowo usypiając napady jej natręctw, by później wychynęły z niej ze zdwojoną siłą, zadziwiając i przerażając ją samą oraz jej najbliższe otoczenie. Grał z wielką przyjemnością, uśmiechał się do niej i służył radą, w skrytości zacierając ręce z radości, że ten osobliwy eksperyment przynosi dokładnie takie skutki, jakie sobie założył. Jeszcze kilka tygodni, miesięcy, a Ginnie, osoba zupełnie zdrowa, choć niestabilna emocjonalnie, stanie się prawdziwym wrakiem, już rzeczywiście potrzebującym pomocy. Wtedy też nastąpi cudowny przełom i – może wykorzysta przypadek panny Travers, aby zająć miejsce ordynatora oddziału i wprowadzenia swoich porządków? – albo dramatyczne pogorszenie, zapewne zależnie od humoru Samaela. Wszystko zależało od przypadku; także los dziewczyny, niebezpiecznie wahający się między być albo nie być na szali wagi Avery’ego.
-Mam nadzieję – powiedział, już łagodniejszym tonem, patrząc w sarnie oczy Ginnie i zastanawiając się, na ile jego ingerencja w jej umysł pozostałaby niezauważona. Może przy następnej wizycie, gdy zatoczy się pod drzwi tak nafaszerowana lekami, że nawet nie zorientowałaby się, gdyby odebrał jej dziewictwo – musisz częściej wychodzić z domu, Ginnie. Postarasz się? – spytał. Nie dla ciebie, dla mnie. Daj efekt mojej ciężkiej pracy i na Salazara rób, co ci mówię. Bo inaczej gorzko pożałujesz.
Avery nie rzucał słów na wiatr.
Panna Travers przypominała Avery’emu potulnego szczeniaczka. Na jego komendę przepraszała i rozwierała szczęki; nie musiał nawet używać siły, by przyjęła kolejną dawkę otępienia. Wyjątkowo nie zastosował wobec niej metody podskórnej, oszczędzając dziewczynie bólu – tak, bywał łaskawy i przede wszystkim, potrafił obchodzić się z paskudnie rozhisteryzowanymi dziewuchami.
Choroba Ginnie stanowiła przecież tylko wymysł, jej osobistą fantazję, jaką Samael podtrzymywał – dla własnej rozrywki, spychając ją w głąb ziejącej ciemnością dziury i dbając, by gubiła się we własnych myślach. Mógł uczynić z nią wszystko i korzystał ze swego przywileju, bawiąc się nieświadomą i cudownie bezwolną, a przy tym paradoksalnie żywą – lalką. Sprawił, że korytarze jej domu przemieniały się w plątaninę dróg bez wyjścia, pokoje stawały się labiryntami, a każdy cień rzucany przez antyczny mebel – odbiciem dawno zapomnianego demona. Jedyną dysfunkcją panny Travers był brak pewności siebie, co Samael bezwzględnie wykorzystywał, metodycznie rozsiewając zamęt i panikę na czystym poletku jej umysłu.
Owszem, trafiła do niego w rozsypce, lecz nie wymagała specjalistycznej pomocy. Nie dręczyła jej żadna sklasyfikowana choroba, nie posiadała zaburzeń osobowości. Absolutnie każdy objaw niemocy Ginnie tkwił w jej głowie… i rozrastał się z każdą kolejną wizytą w gabinecie Samaela. Który zachowywał ostrożność, czasowo usypiając napady jej natręctw, by później wychynęły z niej ze zdwojoną siłą, zadziwiając i przerażając ją samą oraz jej najbliższe otoczenie. Grał z wielką przyjemnością, uśmiechał się do niej i służył radą, w skrytości zacierając ręce z radości, że ten osobliwy eksperyment przynosi dokładnie takie skutki, jakie sobie założył. Jeszcze kilka tygodni, miesięcy, a Ginnie, osoba zupełnie zdrowa, choć niestabilna emocjonalnie, stanie się prawdziwym wrakiem, już rzeczywiście potrzebującym pomocy. Wtedy też nastąpi cudowny przełom i – może wykorzysta przypadek panny Travers, aby zająć miejsce ordynatora oddziału i wprowadzenia swoich porządków? – albo dramatyczne pogorszenie, zapewne zależnie od humoru Samaela. Wszystko zależało od przypadku; także los dziewczyny, niebezpiecznie wahający się między być albo nie być na szali wagi Avery’ego.
-Mam nadzieję – powiedział, już łagodniejszym tonem, patrząc w sarnie oczy Ginnie i zastanawiając się, na ile jego ingerencja w jej umysł pozostałaby niezauważona. Może przy następnej wizycie, gdy zatoczy się pod drzwi tak nafaszerowana lekami, że nawet nie zorientowałaby się, gdyby odebrał jej dziewictwo – musisz częściej wychodzić z domu, Ginnie. Postarasz się? – spytał. Nie dla ciebie, dla mnie. Daj efekt mojej ciężkiej pracy i na Salazara rób, co ci mówię. Bo inaczej gorzko pożałujesz.
Avery nie rzucał słów na wiatr.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
11 grudnia
Ciche kroki rozbrzmiewały wśród sterylnych szpitalnych korytarzy będących drugim, acz nie mniej cenionym, domem Baudelaire. Wieczorowa pora była bez wątpienia jej ulubioną; oznaczała ni mniej ni więcej, że wszystkie karty pacjentów leżały poskładane w schludny stosik, a terminarz zapewniał, iż najbliższe wizyty zaplanowane są dopiero na dzień jutrzejszy - pozostały jej wyłącznie nagłe wypadki oraz kuracjusze przebywający pod całodobową opieką personelu świętego Munga. Najbliższe kilka godzin zapowiadało się spokojnie, pozwalając odetchnąć i skupić się na sprawach bliższych sercu. Obejmując dłońmi porcelanową filiżankę, znad której unosił się ledwie dostrzegalny obłok parującej kawy, pokonywała kolejne stopnie schodów prowadzących na trzecie piętro, na którym znajdował się oddział magipsychiatrii będący miejscem dosyć często przez nią odwiedzanym, mimo każdorazowo odczuwanych nieprzyjemnych dreszczy przebiegających wzdłuż jasnego karku. Zdecydowanie wolała pozostawać w obrębie innych części szpitala, czując się niepewnie wśród ścian szczelnie (czy aby na pewno?, to pytanie towarzyszyło jej niezmiennie) skrywających pacjentów trawionych przez demony swoich schorowanych umysłów. Wzdrygnęła się ledwo dostrzegalnie, ganiąc się przy tym w myślach za nieprofesjonalizm. Przystając przed drzwiami prowadzącymi do gabinetu Samaela, zmarszczyła ciemne brwi słysząc dobiegające ze środka podniesione głosy - chwilę zawahania oraz brak refleksu przypłaciła silnym uderzeniem w nadgarstek, po którym momentalnie zaczęła ściekać gorąca kawa znacząc jasny lekarski kitel nieestetycznymi smugami. Kobieta zaklęła cicho, unosząc zaskoczone spojrzenie na sprawcę zamieszania, którym okazał się jeden ze... stażystów? Widząc przerażenie w jego oczach zacisnęła mocno wargi i wcisnęła mu w rozdygotane dłonie filiżankę z resztkami napoju - nie była jej już do niczego potrzebna.
- Nic się nie stało - westchnęła, ucinając tym samym potok przeprosin zalewających ją ze strony chłopaka. Doskonale pamiętała jak Avery potrafił działać na stażystów, niekiedy doprowadzając ich do stanu, w którym przy odrobinie chęci można było zdiagnozować postępującą nerwicę. Ale przecież nigdy, ale to nigdy nie podnosił głosu - cóż ten biedak musiał uczynić, że spotkał się z aż takim przyjęciem? Rozmasowując obolały nadgarstek, wyminęła chłopaka i weszła do gabinetu prosto w paszczę lwa, przecząc tym samym jakimkolwiek instynktom samozachowawczym. Zatrzaskując za sobą drzwi, wyciągnęła z kieszeni kitla różdżkę, obrzucając zdegustowanym spojrzeniem plamy znaczące jasny materiał ubrania. - Tergeo - jednym ruchem usunęła skutki zderzenia ze stażystą, podnosząc taksujące spojrzenie ciemnych oczu na Samaela. Wargi jej zadrżały, aby po chwili wykrzywić się w grymasie zbliżonym do... niezadowolenia? Nie, prędzej była to reakcja na tępy pulsujący ból obitego nadgarstka, który wciąż rozmasowywała zręcznymi palcami drugiej dłoni.
- Powinieneś ustawić znaki ostrzegawcze przed drzwiami swojego gabinetu - mruknęła, pozornie nie dostrzegając wzburzenia mężczyzny, koncentrując się wyłącznie na sobie i swojej krzywdzie, zastanawiając się przy tym jak szybko Samael wyrzuci ją za drzwi. - To nie pierwszy raz kiedy zostaję prawie zadeptana przez uciekającego w popłochu stażystę - zawahała się, spuszczając na ułamek sekundy spojrzenie na ziemię, jakby szukając na niej odpowiedzi na pytania nasuwające się z każdą kolejną chwilą. - Jesteś ostatnio, jakiś... inny? Wszystko w porządku z Jill? - zapytała miękko, pokonując odległość dzielącą ją od biurka psychiatry. Doskonale wiedziała, że dziewczynka jest oczkiem w głowie Samaela. Niejednokrotnie rozmawiali na jej temat, właściwie to właśnie ona była powodem dzisiejszej wizyty Colette na oddziale magipsychiatrii. Czy nie planowali rozpoczęcia badań nad jej... przypadłością?
Ciche kroki rozbrzmiewały wśród sterylnych szpitalnych korytarzy będących drugim, acz nie mniej cenionym, domem Baudelaire. Wieczorowa pora była bez wątpienia jej ulubioną; oznaczała ni mniej ni więcej, że wszystkie karty pacjentów leżały poskładane w schludny stosik, a terminarz zapewniał, iż najbliższe wizyty zaplanowane są dopiero na dzień jutrzejszy - pozostały jej wyłącznie nagłe wypadki oraz kuracjusze przebywający pod całodobową opieką personelu świętego Munga. Najbliższe kilka godzin zapowiadało się spokojnie, pozwalając odetchnąć i skupić się na sprawach bliższych sercu. Obejmując dłońmi porcelanową filiżankę, znad której unosił się ledwie dostrzegalny obłok parującej kawy, pokonywała kolejne stopnie schodów prowadzących na trzecie piętro, na którym znajdował się oddział magipsychiatrii będący miejscem dosyć często przez nią odwiedzanym, mimo każdorazowo odczuwanych nieprzyjemnych dreszczy przebiegających wzdłuż jasnego karku. Zdecydowanie wolała pozostawać w obrębie innych części szpitala, czując się niepewnie wśród ścian szczelnie (czy aby na pewno?, to pytanie towarzyszyło jej niezmiennie) skrywających pacjentów trawionych przez demony swoich schorowanych umysłów. Wzdrygnęła się ledwo dostrzegalnie, ganiąc się przy tym w myślach za nieprofesjonalizm. Przystając przed drzwiami prowadzącymi do gabinetu Samaela, zmarszczyła ciemne brwi słysząc dobiegające ze środka podniesione głosy - chwilę zawahania oraz brak refleksu przypłaciła silnym uderzeniem w nadgarstek, po którym momentalnie zaczęła ściekać gorąca kawa znacząc jasny lekarski kitel nieestetycznymi smugami. Kobieta zaklęła cicho, unosząc zaskoczone spojrzenie na sprawcę zamieszania, którym okazał się jeden ze... stażystów? Widząc przerażenie w jego oczach zacisnęła mocno wargi i wcisnęła mu w rozdygotane dłonie filiżankę z resztkami napoju - nie była jej już do niczego potrzebna.
- Nic się nie stało - westchnęła, ucinając tym samym potok przeprosin zalewających ją ze strony chłopaka. Doskonale pamiętała jak Avery potrafił działać na stażystów, niekiedy doprowadzając ich do stanu, w którym przy odrobinie chęci można było zdiagnozować postępującą nerwicę. Ale przecież nigdy, ale to nigdy nie podnosił głosu - cóż ten biedak musiał uczynić, że spotkał się z aż takim przyjęciem? Rozmasowując obolały nadgarstek, wyminęła chłopaka i weszła do gabinetu prosto w paszczę lwa, przecząc tym samym jakimkolwiek instynktom samozachowawczym. Zatrzaskując za sobą drzwi, wyciągnęła z kieszeni kitla różdżkę, obrzucając zdegustowanym spojrzeniem plamy znaczące jasny materiał ubrania. - Tergeo - jednym ruchem usunęła skutki zderzenia ze stażystą, podnosząc taksujące spojrzenie ciemnych oczu na Samaela. Wargi jej zadrżały, aby po chwili wykrzywić się w grymasie zbliżonym do... niezadowolenia? Nie, prędzej była to reakcja na tępy pulsujący ból obitego nadgarstka, który wciąż rozmasowywała zręcznymi palcami drugiej dłoni.
- Powinieneś ustawić znaki ostrzegawcze przed drzwiami swojego gabinetu - mruknęła, pozornie nie dostrzegając wzburzenia mężczyzny, koncentrując się wyłącznie na sobie i swojej krzywdzie, zastanawiając się przy tym jak szybko Samael wyrzuci ją za drzwi. - To nie pierwszy raz kiedy zostaję prawie zadeptana przez uciekającego w popłochu stażystę - zawahała się, spuszczając na ułamek sekundy spojrzenie na ziemię, jakby szukając na niej odpowiedzi na pytania nasuwające się z każdą kolejną chwilą. - Jesteś ostatnio, jakiś... inny? Wszystko w porządku z Jill? - zapytała miękko, pokonując odległość dzielącą ją od biurka psychiatry. Doskonale wiedziała, że dziewczynka jest oczkiem w głowie Samaela. Niejednokrotnie rozmawiali na jej temat, właściwie to właśnie ona była powodem dzisiejszej wizyty Colette na oddziale magipsychiatrii. Czy nie planowali rozpoczęcia badań nad jej... przypadłością?
Gość
Gość
Matkę wypisano. Znowu miał egzystować w błogiej(?) nieświadomości, gryząc palce ze zmartwienia i zastanawiając się nieustannie, co się jej dzieje. Każdy dyżur w Mungu był coraz trudniejszy, lecz dotychczas przynajmniej uspokajająco otulała go obojętność, wrogość i wzgarda. Czuł ją. Wiedział, że była. Mógł troszczyć się o nią, nawet jeśli wszystko co robił dla Lai, czynił dyskretnie, na odległość, pewny, że inaczej jego pomocy by nie przyjęła. Gdy spała i wyjątkowo przy drzwiach nie czatował ojciec, Avery zostawiał przy jej łóżku świeże kwiaty. Ulubione dalie, musiała wiedzieć, iż to jego sprawka - Samael jednak nie oczekiwał podziękowań ani wdzięczności, naiwnie licząc, że w ten sposób choć odrobinę już wzruszy. Wzmożone próby przerwało jednak jej niespodziewane odejście - powtarzając swój rytuał codziennych wizyt zastał jedynie pustkę. Zimne łóżko, sterylnie czystą pościel, żadnych śladów, iż jeszcze do niedawna przebywała tutaj lady Avery. Był wzburzony, wręcz wściekły i p i e k l i ł się, jakim prawem nie został o tym poinformowany. Jąkanie się recepcjonistki i tłumaczenie oddziałowego na niewiele się zdały, Avery wrócił więc do swego gabinetu nabuzowany, trzaskając drzwiami jak naburmuszone dziecko. Wściekły na cały świat, choć oczywiście nie mógł wskazać winnego - poza Reaganem i matką nie mógł oskarżać nikogo o rozmyślne utrudnianie mu kontaktu z Laidan. Ze złością zabrał się do pracy, usiłując zająć myśli problemami innych. Jeszcze nigdy z większą rozkoszą nie aplikował swoim kuracjuszom eliksirów uśmierzających ból, który siłą wlewał do rozwartych przemocą szczęk pacjentów. Pocieszający był widok największych agresorów, łagodnych jak baranki, pozwalających odprowadzić się do łóżek i przykuć twardymi, skórzanymi pasami. Wyrywać zaczną się za kilka godzin, gdy działanie eliksirów osłabnie - z czego Avery czerpał wręcz perwersyjną przyjemność, nie tylko z upodobaniem wysłuchując zawodzących wrzasków, ale i obserwując drobniutkie pielęgniarki, usiłujące poskromić rosłych, pełnych furii wariatów. Dzisiejszy wypadek - nie pierwsza taka sytuacja - zmusiła Samaela do interwencji, błyskawicznie nastawił kość jednej z dziewcząt, udzielając jej przy tym surowej reprymendy. Nieszczęsna wyszła zapłakana, chyba bardziej z powodu przekonania o własnej nieudolności niż z bólu po nieprzyjemnym zabiegu. Słodkie preludium przed doprowadzeniem do palpitacji serca wyjątkowo nieudolnego stażysty. Avery od dawna czekał na stosowną okazję, aby pozbyć się chłopaka - a pretekst znalazł się doskonały. Nieprawidłowo dobrana dawka leków, reanimacja pacjenta, z wielkim wysiłkiem przywrócenie mu czynności życiowych. Po raz pierwszy zdarzyło mu się podnieść głos, bezlitośnie pastwiąc się nad chłopakiem, aż wreszcie kazał mu się wynosić, nie zważając na łzy spływające mu po twarzy. Gdy ten wyszedł, z ulgą opadł na fotel, oddychając głębiej i leniwie kierując wzrok na nieproszonego gościa, który jednakowoż był u niego niemalże zawsze mile widziany. Ze znudzeniem obserwował, jak Colette oczyszcza kitel z ciemnobrązowych smug i ostrożnie masuje nadgarstek - z łatwością odgadnął, iż padła kolejną ofiarą niezdarności byłego stażysty.
- Usiądź - mruknął, niedbale wskazując jej miejsce, z nieco naburmuszoną miną. Zamierzał wrócić do domu, wyjątkowo nie zostając w szpitalu po godzinach pracy, aczkolwiek j e j nie odmawiał. Czyniąc madame Baudelaire jedną z tych nielicznych niewiast, które poważał.
- Martwię się - wyjaśnił ogólnikowo, próbując nawet posłać jej uśmiech, aby nie sadziła, że potraktuje ją podobnie do chłopaka. Już nie miał podstaw, by wyżywać się na Colette, która i tak przechodziła wybornie owe próby charakteru - bez zmian - rzekł z pozoru obojętnie. Nauczył się nie okazywać uczuć; mówiąc te słowa miał bowiem ochotę kląć na Salazara i wyzwać go do odpowiedzialności za krzywdę jego słodkiej, niewinnej kruszynki.
- Usiądź - mruknął, niedbale wskazując jej miejsce, z nieco naburmuszoną miną. Zamierzał wrócić do domu, wyjątkowo nie zostając w szpitalu po godzinach pracy, aczkolwiek j e j nie odmawiał. Czyniąc madame Baudelaire jedną z tych nielicznych niewiast, które poważał.
- Martwię się - wyjaśnił ogólnikowo, próbując nawet posłać jej uśmiech, aby nie sadziła, że potraktuje ją podobnie do chłopaka. Już nie miał podstaw, by wyżywać się na Colette, która i tak przechodziła wybornie owe próby charakteru - bez zmian - rzekł z pozoru obojętnie. Nauczył się nie okazywać uczuć; mówiąc te słowa miał bowiem ochotę kląć na Salazara i wyzwać go do odpowiedzialności za krzywdę jego słodkiej, niewinnej kruszynki.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
|12 grudnia
Ciche dni zmieniały się w tygodnie a te w końcu zwieńczyły się rozpoczęciem kolejnego miesiąca. Gęsty śnieg padał już ostatnimi dniami listopada, aby powitać grudzień całkowicie przysypany. Czyniąc krajobraz magicznym, choć Avery'emu zdawał się raczej surowy, podobny bardziej do bezkresnych pustyń lodowych niźli do urokliwego widoczku wprost ze świątecznej kartki pocztowej. Zwykle fetował zimę, już przez Arystotelesa i tradycję medyczną uznawaną za summum męskiej witalności, jednakowoż tegoroczne przesilenie odebrało mu wszystko, o co jeszcze dbał. Zostawiając Samaela w stanie emocjonalnego roztrzęsienia i popadającego ze skrajności w skrajność. Zachowanie przystające raczej kobiecie z gminu (szlachcianki przynajmniej starały się okiełznać owo plugawe niezdecydowanie, przypisane niewieściej naturze) a nie arystokratycznemu mężowi. Avery nie chciał się usprawiedliwiać - czynili tak tylko słabi i miernoty - lecz wciąż zastanawiał się, na kim zależy mu bardziej. Na mężczyźnie, czy na kobiecie. Oboje cierpieli niewysłowione męki, oboje przeżywali je inaczej. Pozostawało jedynie dokonać wyboru, który okazywał się piekielnie trudny. Narcyzm Avery'ego i jego samouwielbienie nie było jednak dostatecznie rozdęte, aby wahał się długo. Walka zaciekła, choć krótka jasno stawiała na piedestale Laidan - nawet, jeśli go raniła, drwiła z niego, zniechęcała i nie dawała żadnych szans powrotu do normalności. Dlatego postawił sobie za cel odzyskanie jej - nawet nie myślał o tym, by ją ugłaskać i oszukać, doskonale wiedząc, iż ponownie okłamana zapewne rozszarpałaby go na strzępy gołymi rękami. Zbyt dobrze znał matkę, by próbować jakichś sztuczek i za bardzo za nią tęsknił, by każda godzina z dala od niej nie zdawała mu się torturą porównywalną do chłostania bykowcem. Nawet w pracy nie potrafił skupić się na swoich obowiązkach, choć naprawdę się s t a r a ł, uciekając w natłok szpitalnych zajęć i obowiązków, aczkolwiek wciąż ze słodkim a zarazem boleśnie niedostępnym obrazem matki w pamięci. Laidan, mówiącej, że go nienawidzi.
Skorzystał ze swoich możliwości - bodaj po raz pierwszy, odkąd rozpoczął pracę w szpitalu, podkradając eliksiry z podręcznego zapasu. Faszerował się nimi namiętnie, uciekając w ratujące go przed kompletnym szaleństwem otępienie. Zły stan zdrowia i widoczna przecież niedyspozycja nie zwalniała go jednak z wykonywania powierzonych mu obowiązków. I choć mylił się co najmniej kilkakrotnie przy opisywaniu historii choroby i trzykrotnie zrobił obchód tego samego korytarza, wciąż starał się sprawiać pozory, że wszystko jest w porządku. Wrodzony perfekcjonizm wygrywał nawet z chęcią rzucenia pracy w diabły i zaszycia się w swoim dworze. Musiał jeszcze trochę poczekać na zasłużony przecież urlop - spalając się podwójnie, pod wpływem eliksirów pracując nawet kilkanaście godzin, aby tylko czymś się zająć - i zbyć despotycznego przełożonego. Na całe szczęście przez cały okres swej niedyspozycji Avery nie musiał zmagać się z przypadkami ciężkimi. Stałych bywalców oddziału zamkniętego miał już owiniętych wokół palca i wiedział, czego się spodziewać, zaś pacjenci umawiający się na sesje prywatne w przeważającej części stanowili rodziców opłakujących śmierć dziecka lub szukających pomocy specjalisty w równie błahych i bzdurnych sprawach. Nudnych i podobnych zapewne rozterce kobiety, którą podesłała mu Colette. Nie odmówił jej, jednakowoż zobowiązała się tym samym do przysługi - zapewne wyegzekwuje ją w najbliższym czasie. Panią Lovegood kojarzył jako powabną znajomą swej niewydarzonej małżonki, nie miał jednak zielonego pojęcia, kim jest ani j a k i e g o rodzaju pomocy od niego oczekuje. Usłyszawszy pukanie do drzwi, grzecznie poprosił do środka i... gdyby nie był równie zrozpaczony i równie antypatycznie nastawiony do kobiet, zapewne od razu straciłby głowę dla atrakcyjnej blondynki. Avery zachował jednak pełen profesjonalizm, nie taksując jej wzrokiem (chciał tylko Laidan), zamiast takiej formy przywitania, spokojnie artykułując okolicznościową formułkę i proponując fotel.
- Napije się pani czegoś? Ze ściśniętym gardłem niełatwo jest mówić - powiedział, siląc się na dowcip i całkiem sympatyczny uśmiech. Choć druga część stwierdzenia, jak najbardziej prawdziwa znowu wzmogła wspomnienia matki.
Ciche dni zmieniały się w tygodnie a te w końcu zwieńczyły się rozpoczęciem kolejnego miesiąca. Gęsty śnieg padał już ostatnimi dniami listopada, aby powitać grudzień całkowicie przysypany. Czyniąc krajobraz magicznym, choć Avery'emu zdawał się raczej surowy, podobny bardziej do bezkresnych pustyń lodowych niźli do urokliwego widoczku wprost ze świątecznej kartki pocztowej. Zwykle fetował zimę, już przez Arystotelesa i tradycję medyczną uznawaną za summum męskiej witalności, jednakowoż tegoroczne przesilenie odebrało mu wszystko, o co jeszcze dbał. Zostawiając Samaela w stanie emocjonalnego roztrzęsienia i popadającego ze skrajności w skrajność. Zachowanie przystające raczej kobiecie z gminu (szlachcianki przynajmniej starały się okiełznać owo plugawe niezdecydowanie, przypisane niewieściej naturze) a nie arystokratycznemu mężowi. Avery nie chciał się usprawiedliwiać - czynili tak tylko słabi i miernoty - lecz wciąż zastanawiał się, na kim zależy mu bardziej. Na mężczyźnie, czy na kobiecie. Oboje cierpieli niewysłowione męki, oboje przeżywali je inaczej. Pozostawało jedynie dokonać wyboru, który okazywał się piekielnie trudny. Narcyzm Avery'ego i jego samouwielbienie nie było jednak dostatecznie rozdęte, aby wahał się długo. Walka zaciekła, choć krótka jasno stawiała na piedestale Laidan - nawet, jeśli go raniła, drwiła z niego, zniechęcała i nie dawała żadnych szans powrotu do normalności. Dlatego postawił sobie za cel odzyskanie jej - nawet nie myślał o tym, by ją ugłaskać i oszukać, doskonale wiedząc, iż ponownie okłamana zapewne rozszarpałaby go na strzępy gołymi rękami. Zbyt dobrze znał matkę, by próbować jakichś sztuczek i za bardzo za nią tęsknił, by każda godzina z dala od niej nie zdawała mu się torturą porównywalną do chłostania bykowcem. Nawet w pracy nie potrafił skupić się na swoich obowiązkach, choć naprawdę się s t a r a ł, uciekając w natłok szpitalnych zajęć i obowiązków, aczkolwiek wciąż ze słodkim a zarazem boleśnie niedostępnym obrazem matki w pamięci. Laidan, mówiącej, że go nienawidzi.
Skorzystał ze swoich możliwości - bodaj po raz pierwszy, odkąd rozpoczął pracę w szpitalu, podkradając eliksiry z podręcznego zapasu. Faszerował się nimi namiętnie, uciekając w ratujące go przed kompletnym szaleństwem otępienie. Zły stan zdrowia i widoczna przecież niedyspozycja nie zwalniała go jednak z wykonywania powierzonych mu obowiązków. I choć mylił się co najmniej kilkakrotnie przy opisywaniu historii choroby i trzykrotnie zrobił obchód tego samego korytarza, wciąż starał się sprawiać pozory, że wszystko jest w porządku. Wrodzony perfekcjonizm wygrywał nawet z chęcią rzucenia pracy w diabły i zaszycia się w swoim dworze. Musiał jeszcze trochę poczekać na zasłużony przecież urlop - spalając się podwójnie, pod wpływem eliksirów pracując nawet kilkanaście godzin, aby tylko czymś się zająć - i zbyć despotycznego przełożonego. Na całe szczęście przez cały okres swej niedyspozycji Avery nie musiał zmagać się z przypadkami ciężkimi. Stałych bywalców oddziału zamkniętego miał już owiniętych wokół palca i wiedział, czego się spodziewać, zaś pacjenci umawiający się na sesje prywatne w przeważającej części stanowili rodziców opłakujących śmierć dziecka lub szukających pomocy specjalisty w równie błahych i bzdurnych sprawach. Nudnych i podobnych zapewne rozterce kobiety, którą podesłała mu Colette. Nie odmówił jej, jednakowoż zobowiązała się tym samym do przysługi - zapewne wyegzekwuje ją w najbliższym czasie. Panią Lovegood kojarzył jako powabną znajomą swej niewydarzonej małżonki, nie miał jednak zielonego pojęcia, kim jest ani j a k i e g o rodzaju pomocy od niego oczekuje. Usłyszawszy pukanie do drzwi, grzecznie poprosił do środka i... gdyby nie był równie zrozpaczony i równie antypatycznie nastawiony do kobiet, zapewne od razu straciłby głowę dla atrakcyjnej blondynki. Avery zachował jednak pełen profesjonalizm, nie taksując jej wzrokiem (chciał tylko Laidan), zamiast takiej formy przywitania, spokojnie artykułując okolicznościową formułkę i proponując fotel.
- Napije się pani czegoś? Ze ściśniętym gardłem niełatwo jest mówić - powiedział, siląc się na dowcip i całkiem sympatyczny uśmiech. Choć druga część stwierdzenia, jak najbardziej prawdziwa znowu wzmogła wspomnienia matki.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Może ten pomysł był jednak nietrafiony. Czy ta śmieszna myśl nie zaświtała w głowie Lovegood zdecydowanie za późno? Gdy pokrywający londyńskie chodniki przybrudzony śnieg trzeszczał głucho od jej stopami, sama nie była już pewna jak to się stało, że uległa sugestiom Colette i w jedno z grudniowych popołudni skierowała się do szpitala świętego Munga, by rozmawiać z obcym człowiekiem o swoich problemach. A może inicjatywa ta wyszła od niej samej, a Baudelaire tylko ją poparła, podsuwając pod nos odpowiednią osobę? Pamięć płatała jej figle, nie po raz pierwszy zresztą. N i g d y nie korzystała z pomocy specjalistów, ale też nigdy nie miała takiej potrzeby, gdy skradała ciepło z czułych objęć swoich bliskich, by następnie rzucić się w wir codziennych obowiązków, które chętnie brała na swoje barki, by nie mieć czasu na popadanie w melancholię. Nigdy nie opłakała nikogo właściwie. Chociaż piętno śmierci Sybil nosiła w sobie każdego dnia, gdy oczekiwano od niej rozpaczy, ocierała łzy ukradkiem i z bladym uśmiechem rozciągającym usta wypowiadała kolejne spełniane bez szemrania życzenia odnośnie organizowanego naprędce ślubu, który chociaż dziwił niewspółmiernie, nie został przez nikogo powstrzymany. Śmierć Marienne i małej Celeste również zastała ją w momencie nieodpowiednim na żałobę, gdy zaledwie jakiś czas wcześniej przywitała na świecie swojego pierworodnego i wciąż próbowała się odnaleźć w nowej roli świeżo upieczonej matki. Nikt nie żądał od niej rewolucji. Niedawno śmierć odwiedziła ją po raz kolejny i chociaż Lovegood dzień w dzień wędrowała na cmentarz, by razem z nieistniejącymi zabrudzeniami nagrobnej płyty zmywać z siebie wyrzuty sumienia, brakowało jej już łez, by opłakać zmarłego męża tak, jak na to zasługiwał. A teraz nie była w stanie wyobrazić sobie zasiadania przy świątecznym stole bez tej jednej osoby, która przez ostatnie lata stanowiła centrum jej wszechświata. Jeśli istniały na tym świecie silne, niezależne kobiety - Harriett zdecydowanie do nich nie należała.
Zwalczyła głupi odruch wycofania się chyłkiem ze szpitalnego korytarza, wciąż nie wiedziała w co dokładnie się pakuje, lecz skoro wizyta została już umówiona, karygodnym byłoby okazanie braku poszanowania dla czasu Avery’ego i najzwyczajniejsze na świecie niepojawienie się o wyznaczonej godzinie bez wcześniejszego uprzedzenia o zmianie planów. Przygryzła dolną wargę, wahając się kolejne parę sekund nim położyła dłoń na chłodnej klamce. Zaproszona, weszła do środka, przywołując się do porządku i zostawiając za progiem aurę niepewności, gdy wypowiadała grzecznościowy zwrot w ramach układnego przywitania. Nie chciała wyglądać jak zagubiona dziewczynka, nawet jeśli takie określenie idealnie odwzorowywałoby jej obecny stan ducha. Tylko czy granie w okolicznościach wymagających od niej bezbrzeżnej szczerości były dobrym rozwiązaniem? Niektóre nawyki zbyt mocno weszły jej w krew. Jasnowłosa odcięła od siebie zupełnie wszelkie skojarzenia z mężczyzną. Gdy znalazła się w jego gabinecie, nie patrzyła na niego ani przez pryzmat znajomości z Colette, ani niedawnego zawarcia małżeństwa z Eilis. Nie przyszła tu po to, by pytać, czy podobała mu się suknia ślubna jego młodziutkiej małżonki ani co sądzi o pieczonych przez nią babeczkach.
- Chętnie, dziękuję - odpowiedziała lekkim tonem, całkowicie zdając się na gust szlachcica, gdy już zajęła wskazane miejsce i pedantycznie wygładziła otulającą jej kolana czarną suknię. - Zdaje się, że równie niełatwo jest wysłuchiwać głupot bez zmrużenia oka - dodała po chwili, odwzajemniając uśmiech i z góry zakładając, że jakikolwiek napitek proponuje lord Avery, nie będzie oczekiwał od niej samotnej konsumpcji. Jej doświadczenia mówiły, że niektóre tematy ciężko było strawić bez odpowiedniej zawartości trzymanego w dłoni szkła. I nawet przez chwilę nie pomyślała, że, jak na rodowitego Brytyjczyka przystało, mógł proponować herbatę.
Zwalczyła głupi odruch wycofania się chyłkiem ze szpitalnego korytarza, wciąż nie wiedziała w co dokładnie się pakuje, lecz skoro wizyta została już umówiona, karygodnym byłoby okazanie braku poszanowania dla czasu Avery’ego i najzwyczajniejsze na świecie niepojawienie się o wyznaczonej godzinie bez wcześniejszego uprzedzenia o zmianie planów. Przygryzła dolną wargę, wahając się kolejne parę sekund nim położyła dłoń na chłodnej klamce. Zaproszona, weszła do środka, przywołując się do porządku i zostawiając za progiem aurę niepewności, gdy wypowiadała grzecznościowy zwrot w ramach układnego przywitania. Nie chciała wyglądać jak zagubiona dziewczynka, nawet jeśli takie określenie idealnie odwzorowywałoby jej obecny stan ducha. Tylko czy granie w okolicznościach wymagających od niej bezbrzeżnej szczerości były dobrym rozwiązaniem? Niektóre nawyki zbyt mocno weszły jej w krew. Jasnowłosa odcięła od siebie zupełnie wszelkie skojarzenia z mężczyzną. Gdy znalazła się w jego gabinecie, nie patrzyła na niego ani przez pryzmat znajomości z Colette, ani niedawnego zawarcia małżeństwa z Eilis. Nie przyszła tu po to, by pytać, czy podobała mu się suknia ślubna jego młodziutkiej małżonki ani co sądzi o pieczonych przez nią babeczkach.
- Chętnie, dziękuję - odpowiedziała lekkim tonem, całkowicie zdając się na gust szlachcica, gdy już zajęła wskazane miejsce i pedantycznie wygładziła otulającą jej kolana czarną suknię. - Zdaje się, że równie niełatwo jest wysłuchiwać głupot bez zmrużenia oka - dodała po chwili, odwzajemniając uśmiech i z góry zakładając, że jakikolwiek napitek proponuje lord Avery, nie będzie oczekiwał od niej samotnej konsumpcji. Jej doświadczenia mówiły, że niektóre tematy ciężko było strawić bez odpowiedniej zawartości trzymanego w dłoni szkła. I nawet przez chwilę nie pomyślała, że, jak na rodowitego Brytyjczyka przystało, mógł proponować herbatę.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie wiedział, z czym do niego przyszła, jednak nie istniało chyba wyzwanie, jakie mogłoby go zaskoczyć. Miał do czynienia z najstraszliwszymi ludzkimi przypadłościami; niedorozwojem był ten, co twierdził, iż psychiatria należy do pokątnych gałęzi magicznej medycyny. Też ścierał się przecież z krwią tryskającą z żył (otwartych czasem i na jego oczach), opatrywał efektowne złamania otwarte, powstałe po widowiskowym wybuchu szału, też podtrzymywał kruchość ludzkiego żywota. Zwyczajowo inaczej niż skalpelem, gdyż jego zadaniem było znacznie trudniejsze zapobieganie tragedii, a nie sprzątanie po niej. Trudził się wielce, wkładając w pracę więcej niż umiejętności i zaangażowanie. Potrzebował serca - ale tego pozbawionego empatii i współczucia, bo skrajnie człowiecze cechy i odruchy mogły jedynie popchnąć Avery'ego w te same czeluści, w jakich gotowali się jego ulubieni pacjenci. Wariaci totalni i zatwardziali recydywiści, których nawet i stosunkowo liberalnym zdaniem Samaela w kwestiach medycyny, należało czym prędzej zaprowadzić na cmentarz i zakopać, choćby żywcem. Relatywne rozwiązanie problemu; wielokrotnie musiał podejmować decyzje trudne, sprawdzające siłę jego charakteru. Ci, którzy bez oporów przebijali się przez ciało i obejmowali dłonią pulsujące serce, aby zmusić je do większego wysiłku nie musieli rozdzielać dzieci z ich rodzinami. Nie tłumaczyli niczego: albo wygrywali wyścig po życie, albo oddawali laury śmierci. Avery zaś czasami ją kamuflował, oddalał, wmawiał, że nie istnieje, a kiedy słowo okazywało się za słabe, stawiał delikwenta na nogi inaczej. Eliksirami, zaklęciami, terapią szokową. Jego pracą było naprawianie tego, co nierzadko spierdolili - od kiedy zaczął się tak wyrażać? - inni uzdrowiciele. Gniew jaki nagle go rozpalił na nieudolny ludzki gatunek na chwilę zajął myśli Samaela i sprawił, że nieomal zapomniał. Nie o pani Lovegood, eleganckiej i konkretnej, sadowiącej się na krześle naprzeciw niego, lecz o Laidan. P r a w i e, bo widok pięknej blondynki nie mógł nie wyostrzyć rozpaczy, jaką czuł, gdy nie było jej przy nim. Powtarzał się, lecz każdego dnia cierpiał przecież identyczną katorgę, wywołaną jednym, marnym, niewieścim istnieniem. Był skończonym idiotą. Bo się przejmował? Bo cierpiał? Bo wciąż poszukiwał sposobu?
Bo dał jej odejść a w swym egocentryzmie podleciał najwidoczniej zbyt blisko Słońca. I dostał to, na co zasłużył. Jak każdy człowiek, żałując po fakcie, ale... spojrzał bystro na Harriett, oczyszczając się ze wszystkich emocji. Był profesjonalistą i choć pozostawał pod ogromną presją, jego roztrzęsienie emocjonalne sięgało zenitu a sam przypominał Wezuwiusza bezpośrednio przed wybuchem, to nie mógł pozwolić sobie na niesubordynację. Wcześniej dokładnie przejrzał kartę kobiety, przygotowując się należycie na jej wizytę - zupełnie jakby szykował się na romantyczną schadzkę - choć nieco dokładniejsze informacje pozyskał od Colette. Enigmatyczne, aczkolwiek dla Avery'ego wystarczające, przynajmniej na początek. Machnięciem różdżki wyczarował dwie filiżanki mocnej herbaty, jedną z nich podsuwając w stronę jakby nieco spiętej(?) madame Lovegood. Równie płynnym ruchem z szuflady biurka wyjął butelkę brandy, jakby czytając w myślach swej pacjentki.
- Jest pani ostatnia - wyjaśnił cierpliwie, wlewając kilka kropel alkoholu do obu filiżanek i zaciskając chłodne palce na delikatnym uszku naczynia, jednocześnie dokonując błyskawicznej analizy. Miał styczność z wieloma kobietami podobnymi do niej (ale mniej urodziwymi), lecz docenił wysiłek wybrnięcia z sytuacji niezręcznej. Wstydziła się. Jakże podręcznikowy przypadek. - Uczono nas tego - odparł zwięźle, unosząc filiżankę z parującym płynem do ust - częste mruganie sprowadza podejrzenie o kłamstwo a nie muszę być z pacjentami absolutnie szczery. Lub sprawić, by mi uwierzyli - dodał po chwili zawahania, jakby zdradzał jeden z zawodowych sekretów. Rozluźniając atmosferę; mieli przecież wyłącznie chwilę porozmawiać. Pani Lovegood nie wydawała się psychicznie niestabilna a jedynie przytłoczona. Ze smutkiem zaś Samael potrafił się rozprawiać, tylko z własną melancholią miewał ogromne problemy.
- Wszystko, co zostanie powiedziane, nie wyjdzie poza ściany tego gabinetu - powiedział, powoli przechodząc do rzeczy. Odłożył filiżankę, prostując się na krześle i uśmiechając się zachęcająco - obowiązuje mnie etyka uzdrowicielska, klauzula poufności oraz tajemnica zawodowa, więc może być pani całkowicie spokojna - zapewnił, wciąż w żartobliwym tonie zrzucając dyskrecję na karb nieszczęsnej profesji i zupełnie odcinając od tego swoją dobrą wolę. Wyższe zobowiązania działały znacznie lepiej niż czcze obietnice.
Bo dał jej odejść a w swym egocentryzmie podleciał najwidoczniej zbyt blisko Słońca. I dostał to, na co zasłużył. Jak każdy człowiek, żałując po fakcie, ale... spojrzał bystro na Harriett, oczyszczając się ze wszystkich emocji. Był profesjonalistą i choć pozostawał pod ogromną presją, jego roztrzęsienie emocjonalne sięgało zenitu a sam przypominał Wezuwiusza bezpośrednio przed wybuchem, to nie mógł pozwolić sobie na niesubordynację. Wcześniej dokładnie przejrzał kartę kobiety, przygotowując się należycie na jej wizytę - zupełnie jakby szykował się na romantyczną schadzkę - choć nieco dokładniejsze informacje pozyskał od Colette. Enigmatyczne, aczkolwiek dla Avery'ego wystarczające, przynajmniej na początek. Machnięciem różdżki wyczarował dwie filiżanki mocnej herbaty, jedną z nich podsuwając w stronę jakby nieco spiętej(?) madame Lovegood. Równie płynnym ruchem z szuflady biurka wyjął butelkę brandy, jakby czytając w myślach swej pacjentki.
- Jest pani ostatnia - wyjaśnił cierpliwie, wlewając kilka kropel alkoholu do obu filiżanek i zaciskając chłodne palce na delikatnym uszku naczynia, jednocześnie dokonując błyskawicznej analizy. Miał styczność z wieloma kobietami podobnymi do niej (ale mniej urodziwymi), lecz docenił wysiłek wybrnięcia z sytuacji niezręcznej. Wstydziła się. Jakże podręcznikowy przypadek. - Uczono nas tego - odparł zwięźle, unosząc filiżankę z parującym płynem do ust - częste mruganie sprowadza podejrzenie o kłamstwo a nie muszę być z pacjentami absolutnie szczery. Lub sprawić, by mi uwierzyli - dodał po chwili zawahania, jakby zdradzał jeden z zawodowych sekretów. Rozluźniając atmosferę; mieli przecież wyłącznie chwilę porozmawiać. Pani Lovegood nie wydawała się psychicznie niestabilna a jedynie przytłoczona. Ze smutkiem zaś Samael potrafił się rozprawiać, tylko z własną melancholią miewał ogromne problemy.
- Wszystko, co zostanie powiedziane, nie wyjdzie poza ściany tego gabinetu - powiedział, powoli przechodząc do rzeczy. Odłożył filiżankę, prostując się na krześle i uśmiechając się zachęcająco - obowiązuje mnie etyka uzdrowicielska, klauzula poufności oraz tajemnica zawodowa, więc może być pani całkowicie spokojna - zapewnił, wciąż w żartobliwym tonie zrzucając dyskrecję na karb nieszczęsnej profesji i zupełnie odcinając od tego swoją dobrą wolę. Wyższe zobowiązania działały znacznie lepiej niż czcze obietnice.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Co zawierała historia medyczna Lovegood, miało to pozostać dla niej wieczną tajemnicą - nigdy nie wnikała przesadnie w to, jak obficie zostały udokumentowane jej wizyty w szpitalu, w którym przecież zazwyczaj pojawiała się w roli osoby towarzyszącej, czułej i zatroskanej, pokrzykującej niecierpliwie i drżącej, często zupełnie niepotrzebnie, nad zdrowiem słabowitej siostry czy poobijanego ówczesnego narzeczonego, domagając się jak najszybszej i jak najskuteczniejszej specjalistycznej pomocy, by móc opuścić szpitalne mury w krótkim czasie. Czy w karcie Harriett znajdowała się relacja tego najczarniejszego dnia, o którym bezskutecznie pragnęła zapomnieć, o którym zachęcony ciężką sakiewką galeonów uzdrowiciel obiecał nie wspominać pod żadnym pozorem? Nie miała pojęcia, bo i skąd? Absurdem byłoby wysunięcie w kierunku jakiegokolwiek pracownika Munga pytania o brakujące informacje. Nietaktem byłoby proszenie mającej różne dojścia Colette o zweryfikowanie zawartości odpowiedniej teczki. Masochizmem byłoby rozgrzebywanie starych ran. Ale czy właśnie nie do tego się zbierała, na przemian zaciskając i rozprostowując palce dookoła skórzanego paska niewielkie torebki?
Teraz pytanie powracało do niej jak bumerang - jak wiele, o ile w ogóle, wiedział Avery? Śledziła jego poczynania z uprzejmym zainteresowaniem, by z czymś na kształt ulgi odnotować fakt, że jej nadzieje nie zostały błędnie ulokowane, a aromat wydobywający się z finezyjnie zdobionej porcelany uzupełnił się mocniejszą nutą pochodzenia butelkowego. Mimo wszystko, starała nie okazać po sobie ulgi, która rozlała się po jej ciele ciepłą falą, gdy przyjmowała od mężczyzny filiżankę, unosząc kąciki starannie wyszminkowanych warg w delikatnym uśmiechu.
- Postaram się nie zabierać panu zbyt wiele czasu, zapewne nie marzy pan o niczym innym, jak o odcięciu się od wszystkich pacjentów - pomyleńców, sama nie była pewna, dlaczego właśnie to słowo samoczynnie cisnęło się jej na usta - i znalezieniu się w zaciszu domowym - odpowiedziała, odpływając już od kwestii poprawności w gabinecie czy relacjach czysto służbowych na rzecz rozmijania się z prawdą tak bardzo, jak tylko było to możliwe. Ale skąd miałaby wiedzieć, że Samaelowi wcale nie było spieszno do młodziutkiej małżonki? Upiła łyk herbaty, przysłuchując się uważnie słowom szlachcica. - Zapewne zdobył pan wiele doświadczenia w trakcie pracy z cięższymi przypadkami - pokiwała niemrawo jasnowłosą głową, jakby dopiero teraz uświadamiając sobie swoją ignorancję, która sprawiła, że kobieta zapomniała o tym, że większość pacjentów gabinetu Avery’ego dręczona jest poważniejszymi schorzeniami duszy niż wiecznie towarzyszące jej rozgoryczenie. - Jeśli mogę o to prosić, chciałabym, by był pan ze mną kompletnie szczery. Gładkimi słówkami i mydleniem oczu z powodzeniem zajmują się moi znajomi, potrzebuję bezstronnej osoby i pełnej klarowności - dodała, kładąc fundamenty pod dalszy przebieg spotkania, co do którego miała przecież jakieś oczekiwania, nawet jeśli wmawiała sama sobie, że było inaczej.
- Oczywiście - przytaknęła skwapliwie, wtrącając ten zbędny zlepek sylab raczej z samego poczucia konieczności zadbania o to, by niezręczna cisza nie otoczyła ich gęstą mgłą. Zamoczyła usta w herbacie po raz kolejny, odwzajemniając uśmiech. Musiała przyznać rację przyjaciółce, lord Avery zdecydowanie wzbudzał zaufanie. - Czy istnieje jakiś schemat? Lista pytań pomocniczych albo punktów do odhaczenia? Proszę mi wybaczyć, ale obawiam się, że zupełnie nie wiem od czego zacząć - odezwała się po chwili, odstawiając filiżankę na spodeczek przy akompaniamencie cichego brzdęku. Rzadko kiedy czuła się aż tak nieswojo.
Teraz pytanie powracało do niej jak bumerang - jak wiele, o ile w ogóle, wiedział Avery? Śledziła jego poczynania z uprzejmym zainteresowaniem, by z czymś na kształt ulgi odnotować fakt, że jej nadzieje nie zostały błędnie ulokowane, a aromat wydobywający się z finezyjnie zdobionej porcelany uzupełnił się mocniejszą nutą pochodzenia butelkowego. Mimo wszystko, starała nie okazać po sobie ulgi, która rozlała się po jej ciele ciepłą falą, gdy przyjmowała od mężczyzny filiżankę, unosząc kąciki starannie wyszminkowanych warg w delikatnym uśmiechu.
- Postaram się nie zabierać panu zbyt wiele czasu, zapewne nie marzy pan o niczym innym, jak o odcięciu się od wszystkich pacjentów - pomyleńców, sama nie była pewna, dlaczego właśnie to słowo samoczynnie cisnęło się jej na usta - i znalezieniu się w zaciszu domowym - odpowiedziała, odpływając już od kwestii poprawności w gabinecie czy relacjach czysto służbowych na rzecz rozmijania się z prawdą tak bardzo, jak tylko było to możliwe. Ale skąd miałaby wiedzieć, że Samaelowi wcale nie było spieszno do młodziutkiej małżonki? Upiła łyk herbaty, przysłuchując się uważnie słowom szlachcica. - Zapewne zdobył pan wiele doświadczenia w trakcie pracy z cięższymi przypadkami - pokiwała niemrawo jasnowłosą głową, jakby dopiero teraz uświadamiając sobie swoją ignorancję, która sprawiła, że kobieta zapomniała o tym, że większość pacjentów gabinetu Avery’ego dręczona jest poważniejszymi schorzeniami duszy niż wiecznie towarzyszące jej rozgoryczenie. - Jeśli mogę o to prosić, chciałabym, by był pan ze mną kompletnie szczery. Gładkimi słówkami i mydleniem oczu z powodzeniem zajmują się moi znajomi, potrzebuję bezstronnej osoby i pełnej klarowności - dodała, kładąc fundamenty pod dalszy przebieg spotkania, co do którego miała przecież jakieś oczekiwania, nawet jeśli wmawiała sama sobie, że było inaczej.
- Oczywiście - przytaknęła skwapliwie, wtrącając ten zbędny zlepek sylab raczej z samego poczucia konieczności zadbania o to, by niezręczna cisza nie otoczyła ich gęstą mgłą. Zamoczyła usta w herbacie po raz kolejny, odwzajemniając uśmiech. Musiała przyznać rację przyjaciółce, lord Avery zdecydowanie wzbudzał zaufanie. - Czy istnieje jakiś schemat? Lista pytań pomocniczych albo punktów do odhaczenia? Proszę mi wybaczyć, ale obawiam się, że zupełnie nie wiem od czego zacząć - odezwała się po chwili, odstawiając filiżankę na spodeczek przy akompaniamencie cichego brzdęku. Rzadko kiedy czuła się aż tak nieswojo.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nieraz spędzał w Mungu długie noce, a regulaminowe dyżury niepostrzeżenie przemieniały się w kolejne dni. Snu miał wówczas jak na lekarstwo, tyle by nagle nie paść na podłogę ze zmęczenia i tyle, by móc w stanie dać z siebie zdecydowanie więcej, niż wynosiła norma. Twarda kozetka i tak wydawała mu się przyjemniejsza od szpitalnych łóżek... Ostatnimi czasy nęciła go bardziej od jego własnego. Małżeńskiego, które jednak rzadko dzielił z Eilis, zbyt roztrzęsiony, zbyt załamany, aby zamienić z nią choć słowo, nie mówiąc o dotykaniu, czy spełnianiu się w ich uroczym obowiązku. Był rozerwany przez sprzeczności; z jednej strony o niczym nie marząc równie mocno jak o zagrzebaniu się pod stosem dokumentacji oczekującej natychmiastowego wypełnienia, z drugiej strony nie mógł już patrzeć na twarze swoich współpracowników. Pacjentów jeszcze tolerował, oni przynajmniej zajmowali czymś jego umysł. Na mgnienie oka, na tysięczną część sekundy w obliczu czasu, kiedy to Laidan przewijała się rozmazanymi slajdami w kalejdoskopie myśli. Przechodzących w abstrakcyjne marzenia, aczkolwiek wbijające się w jego psychikę równie boleśnie, jakby to tępy i zardzewiały nóż wwiercał się w ciało, żłobiąc w miękkiej tkance długą, zabrudzoną ranę. Harriett mogła okazać się ratunkiem. Wybawieniem rzeczywistym i to wcale nie dlatego, że od miesiąca nie miał kobiety. Miał jej wysłuchać, doradzić, pomóc; innymi słowy, skupić się na szalonych dylematach życiowych młodej niewiasty, które zapewne w okolicznościach innych od huśtawki nastrojów, przyprawiłyby go jedynie o mdłości, skryte pod idealnie wykrojonym uśmiechem igrającym na wąskich wargach.
Skupiał się jednak i chyba nawet zupełnie mimowolnie wychwytywał drobne, niezauważalne szczegóły. Nerwowe drgnięcia szczupłych palców, zaciskanych na pasku od torebki, ledwo dostrzegalny cień, przemykający po nad wyraz urodziwym obliczu... Avery nie uciekł się jeszcze do żadnego zawodowego triku, lecz napięcie i tak parowało, i tak dawało się odczytać je pomiędzy wierszami ich gry wstępnej, zapoznawczej i jeszcze niezobowiązującej konwersacji. Musiał jednak przyznać, iż pani Lovegood kontrolowała się znakomicie i poza tymi delikatnymi sygnałami wysyłanymi przez jej ciało (których zresztą nie zinterpretował bądź nie zauważyłby przeciętny Anglik), pozostała cudownie niewzruszona. Zastygając w stanie, w jakim nawet z przyjemnością by ją oglądał, lecz w trakcie pracy było to niestety cokolwiek niemoralnie i niemożliwe.
- Madame Lovegood, przede wszystkim - jasno określił cele i priorytety - chcę w miarę możliwości pani pomóc - co zapewne sprowadzi się do wysłuchania łzawej historii a'la z gazetowego harlequina - mój czas jest w całości dla pani - dodał, patrząc na nią bystro, lecz nie prześwietlając jej wzrokiem, świadom, iż wywołuje to efekt przeciwny od pożądanego. Łyk herbaty przyprawionej kroplą brandy, odstawienie filiżanki nieco dalej, tak, by ponownie nie sięgnął po nią za szybko i przysunięcie bliżej siebie plików pergaminu wraz z piórem i kałamarzem.
- Proszę pani - zaczął, wcale nie protekcjonalnie, raczej... uzupełniająco, jakby próbował sprawić, by zaufała mu całkowicie. Nie był podrzędnym handlarzem informacji a wiadomości o jakiejś płotce nie przyprawiały do o dreszcze podniecenia - raczy mi pani wybaczyć brak skromność, ale jestem najlepszym terapeutą - celowo użył synonimu, wiedział, iż określenie "psychiatra" przyprawia o dreszcze - w Mungu. Gwarantuję, iż będzie pani usatysfakcjonowana - rzekł pewnie, nie przyprószając swej wypowiedzi ani szczyptą rozgoryczenia lub urazy, że Harriett śmiała wątpić. Nikt przecież nie wierzył, nie, kiedy padały zaledwie trzy lub cztery zdania.
- Takową tworzę pod kątem indywidualnym, madame. Sugeruję zacząć od początku i zapoznać mnie z pani rozterką. Pani Lovegood, to chyba jasne, że nawet z Colette nie rozmawiałem na pani temat - odparł, uśmiechając się stosunkowo przyjaźnie, nieco pobłażliwie i... uspokajająco. Dyskrecja obowiązywała go przecież od urodzenia i cóż... najwyraźniej dochowywanie tajemnic było jego mocną stroną, skoro o jego pochodzeniu nadal wiedziały tylko dwie osoby. Spośród żyjących.
Skupiał się jednak i chyba nawet zupełnie mimowolnie wychwytywał drobne, niezauważalne szczegóły. Nerwowe drgnięcia szczupłych palców, zaciskanych na pasku od torebki, ledwo dostrzegalny cień, przemykający po nad wyraz urodziwym obliczu... Avery nie uciekł się jeszcze do żadnego zawodowego triku, lecz napięcie i tak parowało, i tak dawało się odczytać je pomiędzy wierszami ich gry wstępnej, zapoznawczej i jeszcze niezobowiązującej konwersacji. Musiał jednak przyznać, iż pani Lovegood kontrolowała się znakomicie i poza tymi delikatnymi sygnałami wysyłanymi przez jej ciało (których zresztą nie zinterpretował bądź nie zauważyłby przeciętny Anglik), pozostała cudownie niewzruszona. Zastygając w stanie, w jakim nawet z przyjemnością by ją oglądał, lecz w trakcie pracy było to niestety cokolwiek niemoralnie i niemożliwe.
- Madame Lovegood, przede wszystkim - jasno określił cele i priorytety - chcę w miarę możliwości pani pomóc - co zapewne sprowadzi się do wysłuchania łzawej historii a'la z gazetowego harlequina - mój czas jest w całości dla pani - dodał, patrząc na nią bystro, lecz nie prześwietlając jej wzrokiem, świadom, iż wywołuje to efekt przeciwny od pożądanego. Łyk herbaty przyprawionej kroplą brandy, odstawienie filiżanki nieco dalej, tak, by ponownie nie sięgnął po nią za szybko i przysunięcie bliżej siebie plików pergaminu wraz z piórem i kałamarzem.
- Proszę pani - zaczął, wcale nie protekcjonalnie, raczej... uzupełniająco, jakby próbował sprawić, by zaufała mu całkowicie. Nie był podrzędnym handlarzem informacji a wiadomości o jakiejś płotce nie przyprawiały do o dreszcze podniecenia - raczy mi pani wybaczyć brak skromność, ale jestem najlepszym terapeutą - celowo użył synonimu, wiedział, iż określenie "psychiatra" przyprawia o dreszcze - w Mungu. Gwarantuję, iż będzie pani usatysfakcjonowana - rzekł pewnie, nie przyprószając swej wypowiedzi ani szczyptą rozgoryczenia lub urazy, że Harriett śmiała wątpić. Nikt przecież nie wierzył, nie, kiedy padały zaledwie trzy lub cztery zdania.
- Takową tworzę pod kątem indywidualnym, madame. Sugeruję zacząć od początku i zapoznać mnie z pani rozterką. Pani Lovegood, to chyba jasne, że nawet z Colette nie rozmawiałem na pani temat - odparł, uśmiechając się stosunkowo przyjaźnie, nieco pobłażliwie i... uspokajająco. Dyskrecja obowiązywała go przecież od urodzenia i cóż... najwyraźniej dochowywanie tajemnic było jego mocną stroną, skoro o jego pochodzeniu nadal wiedziały tylko dwie osoby. Spośród żyjących.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W tej jednej kwestii zrozumieliby się bez dwóch zdań, ostatnimi czasy wracanie do domu pozbawione było znamion radości, a każda noc, podczas której natłok myśli uniemożliwiał sen, zdawała się być udręką. Każde z nich zamiast w zaciszu domowym funkcjonowało w prywatnym piekiełku - każde z nich w odmienny sposób mościło swoje piekiełko miękkimi poduszkami. Czy skutecznie? Lovegood wciąż nie dotarła do fazy wstydu, której spodziewała się w związku z tą wizytą wymagającą od niej obnażenia się przed nieznanym jej człowiekiem o niewzruszonej minie i, może absurdalnie, obnażanie werbalne kosztowało ją więcej niż dosłowne.
Przebiegła opuszkami palców po drobnych wyżłobieniach we wzorach filiżanki, ważąc każde kolejne słowo. Tak rozpaczliwie próbowała być inna od wszystkich pozostałych pacjentów, jakby niemożliwym było dla niej uwierzenie w to, że być może sama potrzebuje podobnej pomocy, że może potrzebowała jej już dawno temu, a zwlekaniem tylko dodatkowo sobie zaszkodziła. Zatwardziały pancerz wyparcia nie opadał momentalnie, chociaż na jego gładkiej dotychczas powierzchni powstawały już pierwsze pęknięcia, z początku drobne i rozrzucone szeroko, a z czasem usiane coraz gęściej, o większym zasięgu. Ile czasu potrzeba, by Lovegood odarła się z resztek złudzeń i zaakceptowała nową rzeczywistość, w której wcale nie była tak silna, na jaką pragnęła się jawić? Przytaknęła pospiesznie głową, po raz kolejny za późno sobie uświadamiając to, jaką głupotę palnęła; oczywiście, że Samaelowi nie wypadało otwarcie przyznać się do marzenia o jak najszybszym zakończeniu sesji i zajęciu się sprawami, które nie są powiązane z roztkliwiającymi się nad sobą słabymi jednostkami. Upiła łyk ciepłego trunku, by przynajmniej przez kolejne parę sekund mieć możliwość zwlekania z odpowiedzią.
- Och, proszę nie sądzić, że wątpię w pańskie kompetencje, lordzie Avery - zaprzeczyła żywo, odgarniając za ucho niesforne pasmo srebrzystych włosów złośliwie opadających na twarz. - Po prostu znalazłam się w sytuacji precedensowej, minie trochę czasu, nim poczuję grunt pod nogami - dodała pospiesznie w ramach wytłumaczenia, jakby dobre samopoczucie psychiatry było właśnie najważniejszym aspektem terapii.
- Od początku - powtórzyła z namysłem, a jej karminowe wargi drgnęły w lekkim uśmiechu. Gdzie był początek? - Zdaje się, że nie potrafię się pogodzić z przeszłością i to jest mój główny problem - zaczęła ostrożnie, wędrując spojrzeniem po wnętrzu pomieszczenia i przeróżnych detalach, których jednak nie dostrzegała, prześlizgując się po nich bez jakiegokolwiek skupienia. - To, co było, to, czego nikt nie może już zmienić, zatruwa mi teraźniejszość, nie widzę szerszej perspektywy, nie potrafię ruszyć do przodu. Straciłam siostrę, straciłam najlepszą przyjaciółkę, straciłam miłość swojego życia, dla której wyrzekłam się wszystkich swoich możliwości, które wtedy wydawały się być nic niewarte - ściszyła głos, niezdolna do wypowiadania kolejnych słów z pełną ich mocą. Podniosła spojrzenie, by odnaleźć chłodne tęczówki Samaela. - Straciłam dziecko, straciłam karierę, a teraz straciłam również męża. Straciłam już zbyt wiele. Świat kręci się dalej, a ja stoję w miejscu i tylko obsesyjnie patrzę wstecz…
Oddycham wspomnieniami. Duszę się.
Przebiegła opuszkami palców po drobnych wyżłobieniach we wzorach filiżanki, ważąc każde kolejne słowo. Tak rozpaczliwie próbowała być inna od wszystkich pozostałych pacjentów, jakby niemożliwym było dla niej uwierzenie w to, że być może sama potrzebuje podobnej pomocy, że może potrzebowała jej już dawno temu, a zwlekaniem tylko dodatkowo sobie zaszkodziła. Zatwardziały pancerz wyparcia nie opadał momentalnie, chociaż na jego gładkiej dotychczas powierzchni powstawały już pierwsze pęknięcia, z początku drobne i rozrzucone szeroko, a z czasem usiane coraz gęściej, o większym zasięgu. Ile czasu potrzeba, by Lovegood odarła się z resztek złudzeń i zaakceptowała nową rzeczywistość, w której wcale nie była tak silna, na jaką pragnęła się jawić? Przytaknęła pospiesznie głową, po raz kolejny za późno sobie uświadamiając to, jaką głupotę palnęła; oczywiście, że Samaelowi nie wypadało otwarcie przyznać się do marzenia o jak najszybszym zakończeniu sesji i zajęciu się sprawami, które nie są powiązane z roztkliwiającymi się nad sobą słabymi jednostkami. Upiła łyk ciepłego trunku, by przynajmniej przez kolejne parę sekund mieć możliwość zwlekania z odpowiedzią.
- Och, proszę nie sądzić, że wątpię w pańskie kompetencje, lordzie Avery - zaprzeczyła żywo, odgarniając za ucho niesforne pasmo srebrzystych włosów złośliwie opadających na twarz. - Po prostu znalazłam się w sytuacji precedensowej, minie trochę czasu, nim poczuję grunt pod nogami - dodała pospiesznie w ramach wytłumaczenia, jakby dobre samopoczucie psychiatry było właśnie najważniejszym aspektem terapii.
- Od początku - powtórzyła z namysłem, a jej karminowe wargi drgnęły w lekkim uśmiechu. Gdzie był początek? - Zdaje się, że nie potrafię się pogodzić z przeszłością i to jest mój główny problem - zaczęła ostrożnie, wędrując spojrzeniem po wnętrzu pomieszczenia i przeróżnych detalach, których jednak nie dostrzegała, prześlizgując się po nich bez jakiegokolwiek skupienia. - To, co było, to, czego nikt nie może już zmienić, zatruwa mi teraźniejszość, nie widzę szerszej perspektywy, nie potrafię ruszyć do przodu. Straciłam siostrę, straciłam najlepszą przyjaciółkę, straciłam miłość swojego życia, dla której wyrzekłam się wszystkich swoich możliwości, które wtedy wydawały się być nic niewarte - ściszyła głos, niezdolna do wypowiadania kolejnych słów z pełną ich mocą. Podniosła spojrzenie, by odnaleźć chłodne tęczówki Samaela. - Straciłam dziecko, straciłam karierę, a teraz straciłam również męża. Straciłam już zbyt wiele. Świat kręci się dalej, a ja stoję w miejscu i tylko obsesyjnie patrzę wstecz…
Oddycham wspomnieniami. Duszę się.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Natura pozbawiła go zdolności empatii, przynajmniej ter rozumianej w najpowszechniejszym i najbardziej pospolitym jej znaczeniu. Rzadko miał okazję do współodczuwania, aczkolwiek los powetował mu tę niewyobrażalną przecież stratę, obdarzając go silnym instynktem. Bezproblemowo rozszyfrowywał emocje, czytał z ludzi niby z otwartych ksiąg, zachęcających i kuszących, aby zgłębić wiedzę, skrytą w kolejnych rozdziałach ich opowieści. Nigdy nie dzielił ich bólu, smutku, czy strachu, ale znał go doskonale, potrafiąc wyłowić wszystko, czego potrzebował ze zbitki pozornie nieważnych głosek, z nienaturalnie szybko mrugających oczu, z nerwowego drgania ciała, z drżących ramion, oplatających się, pomagających przyjąć pozycję obronną, chroniącą przed natrętnym obcym, przed którym spowiedź rzekomo przywracała zdrowy rozsądek.
A Avery niczego nie obiecywał.
Istnieli ludzie, którymi łatwo było manipulować. Wystarczyła sugestia, sprytne podejście, uchwycenie największych słabości. Subtelne sączenie kłamstw, nadziei lub jadu w żyły, by na nowo napełnić życiem praktycznie umierającego desperata. Siła sugestii była bardzo, bardzo potężna, a Samael nadzwyczaj często przekonywał się nie tylko o jej sile, ale również o użyteczności. Gdy przypadek prezentował się szczególnie beznadziejnie, mężczyzna nie wahał się sięgać po nią, racząc pacjenta bredniami zaprezentowanymi w superlatywach. Odczuwał wyższość, ponieważ był uzdrowicielem. Zazwyczaj ufano mu bezgranicznie - przynajmniej w kwestiach natury medycznej. Gdy zdobył na tyle serce pacjenta, by ten dobrowolnie podzielił się z nim swymi wątpliwościami oraz rozterkami, dalsza terapia nie sprawiała problemów. Nawet najbardziej zatwardziali szaleńcy w końcu ulegali albo poddani własnej psychice, wymuszającej odpoczynek od bzdur wytwarzanych w chorym umyśle, albo leczeni eliksirami oraz zaklęciami. Metody równie skuteczne, choć nieco bardziej niebezpieczne; Avery po częstokroć doprowadzał tych wariatów w stan pod zapaść, by tym skuteczniej wyrwać ich z odmętów, tym doświadczeniem łatając poszarpaną psychikę.
-Smakuje ci? - spytał, przerywając nieco tok myślowy, jakby najważniejszą obecnie kwestią, jaka go frapowała była reakcja pani Lovegood na podaną jej herbatę - może preferujesz mocniejszą? - drążył dalej, niefrasobliwie przechylając się do nieco swobodniejszego tonu rozmowy. Tak należało postępować: choć prędzej położyłby głowę pod gilotynę, niż w warunkach innych od teraźniejszych, pozwoliłby Harriett zwracać się do siebie po imieniu. Mieli się jednak zaprzyjaźnić - Avery o swoich pacjentów dbał ze szczególną troską, wyjątkowo nie rozróżniając podziałów na płeć i czystość krwi, aspirując do zostania najlepszym lekarzem - i choć zapewne potrwa to długo (zamierzał prowadzić jej terapię), dostrzegał w tym układzie korzyści. Obustronne.
Zbył tłumaczenie machnięciem ręki, ciepłym uśmiechem, lekkim błyskiem w granatowych oczach, gdy ponownie w jego rękach błyskała butelka. Był zrozumieniem, bo przecież naprawdę potrafił odcyfrować to, co gryzło Lovegood, kiedy już pozwoliła słowom płynąć i podzieliła się z nim przeszłością. Powoli rozwierał oczy, jakby w jej opowiadaniu coś go ubodło. Ukuło. Sprowadziło na ziemię, do niej, zbliżyło, ukróciło budowany niezobowiązujący dystans. Tracił uzdrowicielski profesjonalizm w zderzeniu ze s w o j ą przeszłością, o jakiej przypadkowo mu przypomniała. Opanowanie przyszło mu trudniej niż zwykle, ale potrafił być oazą spokoju w każdej sytuacji. Nawet teraz, choć nabrał straszliwej ochoty, by zrzucić na kogoś brzemię, które dźwigał dotąd samotnie. Czy kiedykolwiek czuł do siebie podobną pogardę?
Chyba nie.
-O przeszłości trudno zapomnieć - zaczął, wpatrując się w nią bystro, z zaciekawieniem, bo dotąd zazwyczaj nie konwersował z kobietami w ten sposób, pewny, iż każde zdanie trudniejsze od weź go głębiej wymagałoby wielogodzinnego tłumaczenia - a jeszcze trudniej się z nią pogodzić - dodał. Banał, oczywistość, ale przecież Harriett tego potrzebowała. On również - ale to, że jej nie akceptujesz, nie sprawi, że będziesz szczęśliwa - rzekł delikatnie, chcąc, by sama wydedukowała kolejną prawdę. Mogła odcinać się od niej, udawać, że nie pamięta, ale nie przestanie wówczas cierpieć. Miała to powiedzieć, udowodnić, że nadąża za jego lekkimi wskazówkami, że zasługuje na jego prowadzenie. Miała powiedzieć to Avery'emu, by w końcu usłyszał głos inny od swojego, bo ten już nie przemawiał doń z rozsądkiem.
A Avery niczego nie obiecywał.
Istnieli ludzie, którymi łatwo było manipulować. Wystarczyła sugestia, sprytne podejście, uchwycenie największych słabości. Subtelne sączenie kłamstw, nadziei lub jadu w żyły, by na nowo napełnić życiem praktycznie umierającego desperata. Siła sugestii była bardzo, bardzo potężna, a Samael nadzwyczaj często przekonywał się nie tylko o jej sile, ale również o użyteczności. Gdy przypadek prezentował się szczególnie beznadziejnie, mężczyzna nie wahał się sięgać po nią, racząc pacjenta bredniami zaprezentowanymi w superlatywach. Odczuwał wyższość, ponieważ był uzdrowicielem. Zazwyczaj ufano mu bezgranicznie - przynajmniej w kwestiach natury medycznej. Gdy zdobył na tyle serce pacjenta, by ten dobrowolnie podzielił się z nim swymi wątpliwościami oraz rozterkami, dalsza terapia nie sprawiała problemów. Nawet najbardziej zatwardziali szaleńcy w końcu ulegali albo poddani własnej psychice, wymuszającej odpoczynek od bzdur wytwarzanych w chorym umyśle, albo leczeni eliksirami oraz zaklęciami. Metody równie skuteczne, choć nieco bardziej niebezpieczne; Avery po częstokroć doprowadzał tych wariatów w stan pod zapaść, by tym skuteczniej wyrwać ich z odmętów, tym doświadczeniem łatając poszarpaną psychikę.
-Smakuje ci? - spytał, przerywając nieco tok myślowy, jakby najważniejszą obecnie kwestią, jaka go frapowała była reakcja pani Lovegood na podaną jej herbatę - może preferujesz mocniejszą? - drążył dalej, niefrasobliwie przechylając się do nieco swobodniejszego tonu rozmowy. Tak należało postępować: choć prędzej położyłby głowę pod gilotynę, niż w warunkach innych od teraźniejszych, pozwoliłby Harriett zwracać się do siebie po imieniu. Mieli się jednak zaprzyjaźnić - Avery o swoich pacjentów dbał ze szczególną troską, wyjątkowo nie rozróżniając podziałów na płeć i czystość krwi, aspirując do zostania najlepszym lekarzem - i choć zapewne potrwa to długo (zamierzał prowadzić jej terapię), dostrzegał w tym układzie korzyści. Obustronne.
Zbył tłumaczenie machnięciem ręki, ciepłym uśmiechem, lekkim błyskiem w granatowych oczach, gdy ponownie w jego rękach błyskała butelka. Był zrozumieniem, bo przecież naprawdę potrafił odcyfrować to, co gryzło Lovegood, kiedy już pozwoliła słowom płynąć i podzieliła się z nim przeszłością. Powoli rozwierał oczy, jakby w jej opowiadaniu coś go ubodło. Ukuło. Sprowadziło na ziemię, do niej, zbliżyło, ukróciło budowany niezobowiązujący dystans. Tracił uzdrowicielski profesjonalizm w zderzeniu ze s w o j ą przeszłością, o jakiej przypadkowo mu przypomniała. Opanowanie przyszło mu trudniej niż zwykle, ale potrafił być oazą spokoju w każdej sytuacji. Nawet teraz, choć nabrał straszliwej ochoty, by zrzucić na kogoś brzemię, które dźwigał dotąd samotnie. Czy kiedykolwiek czuł do siebie podobną pogardę?
Chyba nie.
-O przeszłości trudno zapomnieć - zaczął, wpatrując się w nią bystro, z zaciekawieniem, bo dotąd zazwyczaj nie konwersował z kobietami w ten sposób, pewny, iż każde zdanie trudniejsze od weź go głębiej wymagałoby wielogodzinnego tłumaczenia - a jeszcze trudniej się z nią pogodzić - dodał. Banał, oczywistość, ale przecież Harriett tego potrzebowała. On również - ale to, że jej nie akceptujesz, nie sprawi, że będziesz szczęśliwa - rzekł delikatnie, chcąc, by sama wydedukowała kolejną prawdę. Mogła odcinać się od niej, udawać, że nie pamięta, ale nie przestanie wówczas cierpieć. Miała to powiedzieć, udowodnić, że nadąża za jego lekkimi wskazówkami, że zasługuje na jego prowadzenie. Miała powiedzieć to Avery'emu, by w końcu usłyszał głos inny od swojego, bo ten już nie przemawiał doń z rozsądkiem.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To nie empatii, wbrew pozorom, szukała tak zaciekle pod nowym dla siebie adresem. Nie na kolejnej użalającej się nad nią osobą zależało Lovegood - ani nie na współczującym poklepaniu po plecach czy uronieniu łezki wzruszenia nad historią, z którą musiała żyć każdego dnia. Harriett była silnie przekonana, że tym, czego potrzebowała, było dogłębne studium przypadku i głos rozsądku, który powie jej, w co powinna wierzyć, gdy sama podważała już sens wszystkiego, co niegdyś uważała za pewne. Pogubiła się we własnych myślach, a im więcej myślała, tym bardziej wątpiła. Chociaż absurdalnym zdawało się być oczekiwanie, że ktokolwiek z pełnym przekonaniem i chirurgiczną precyzją wytknie jej punkty zwrotne, w których przeoczyła jakiś szczegół i ulegając zaślepieniu, popełniła błąd rzutujący na następujące wydarzenia - lecz w gruncie rzeczy właśnie podobne motywy kierowały jasnowłosą, teraz zasiadającą naprzeciwko lorda Avery i niepotrafiącą dobrać odpowiednich słów.
Może powinna była uważniej zgłębić specyfikę psychoterapii, zanim podjęła się jej sama. Najprawdopodobniej na którymś etapie, może wcześniejszym, a może późniejszym, czekało ją gorzkie rozczarowanie, gdy z magicznego kapelusza zostaną już wyciągnięte wszystkie króliki, a wśród nich zabraknie tego idealnie białego, na którego cały czas czekała. Teraz jednak była względnie gotowa opuścić swoją strefę komfortu (która, jak się okazało, wcale tak komfortowa nie była), chociaż może w tym wypadku odpowiedniejsze byłoby zastąpienie gotowości desperacją. Chwytała się każdej możliwości, niczym tonący brzytwy - a należało przyznać, że na razie w oczach półwili Samael bardziej od średnio bezpiecznego narzędzia barberskiego przypominał stabilną boję, która nie zrani jej w trakcie walki o unoszenie się na powierzchni. Avery nie musiał być cudotwórcą, na chwilę obecną wystarczająco skuteczne było samo złudzenie jego wszechmocy i tego, że po tym przełomowym, trudnym kroku, jakim było podjęcie próby zasięgnięcia pomocy u specjalisty, kolejne przyjdą już z większą łatwością.
Nagła zmiana tematu wyrwała ją z bagna rozmyślań. - Tak, dziękuję - odpowiedziała niemalże automatycznie, w całym swoim rozkojarzeniu nawet nie odnotowując przełamania obyczajowości; całymi latami funkcjonowała jako osoba publiczna, do której zwracano się po imieniu (pierwszym, drugim czy nawet trzecim, którekolwiek było bardziej chwytliwe, to nie miało większego znaczenia), podobnie jak do wszystkich pozostałych celebrytów. Zwykła mawiać, że to już zamknięty rozdział jej życia, lecz niektóre rzeczy zakorzeniły się zbyt głęboko, by teraz je wyplenić. - Życie jest za krótkie, by pić słabą herbatę - stwierdziła lekkim tonem, poniekąd powołując się na jedną z dewiz zapalonych herbaciarzy/plantatorów Lovegoodów, a tym samym balansując gdzieś na granicy pomiędzy tak a nie, ni to potwierdzając, ni zaprzeczając, że herbata faktycznie mogłaby być mocniejsza.
Głos zamarł jej w gardle, jakby obojętny na wszystkie miłe gesty, na które zdobywał się lord Avery, by zapewnić jej warunki optymalne do kontynuowania zwierzeń. Musiała mu to oddać, miał w sobie coś, co sprawiało, że była skłonna mu zaufać, jakiś błysk w oczach, sugerujący, że potrafi sięgać poza horyzont tego, co oczywiste, wyraz życiowej mądrości zaklętej w rysach wciąż młodej twarzy. Przystojnej twarzy, lecz tego nie dostrzegała, nurzając się w sprawach zbyt mętnych, by nie przesłaniały jej jasności widzenia. Można by rzec, że pod tym względem idealnie wpisywała się w topos pogrążonej w żałobie wdowy, nawet jeśli czynniki składające się na jej stan odbiegały od tych zwyczajowych.
- Jeszcze trudniej o niej zapomnieć, jeśli prezentuje się lepiej niż teraźniejszość - przyznała niechętnie, właściwie sama przed sobą, że wbrew temu jak usilnie próbowała wmawiać wszystkim naokoło, że jej dość niepopularne wybory utworzyły idealną składową, która - oczywiście z pominięciem niedawnych tragedii - była nieporównywalnie lepsza od poprzedniego życia. - Jak mam się pogodzić z myślą, że najbliższe mi osoby spotkały nieszczęścia właśnie przeze mnie? Że, gdyby nie ja, część z nich wciąż by żyła? To już nawet nie jest czysta nostalgia, raczej chroniczne poczucie winy, której nie da się zmyć - gorycz rozbrzmiała w jej głosie, lecz łzy słabości nie nabiegły do oczu wciąż utkwionych w mężczyźnie naprzeciwko. - W takim razie co sprawi, że będę szczęśliwa? - zmieniła taktykę, nie potrafiąc ślepo zaprzeczyć słowom lorda Avery, które, chociaż niemiłe jej uszom, niewątpliwie były prawdziwe. Wiem zawisło gdzieś w powietrzu. Nie rozegrało na jej strunach głosowych.
Może powinna była uważniej zgłębić specyfikę psychoterapii, zanim podjęła się jej sama. Najprawdopodobniej na którymś etapie, może wcześniejszym, a może późniejszym, czekało ją gorzkie rozczarowanie, gdy z magicznego kapelusza zostaną już wyciągnięte wszystkie króliki, a wśród nich zabraknie tego idealnie białego, na którego cały czas czekała. Teraz jednak była względnie gotowa opuścić swoją strefę komfortu (która, jak się okazało, wcale tak komfortowa nie była), chociaż może w tym wypadku odpowiedniejsze byłoby zastąpienie gotowości desperacją. Chwytała się każdej możliwości, niczym tonący brzytwy - a należało przyznać, że na razie w oczach półwili Samael bardziej od średnio bezpiecznego narzędzia barberskiego przypominał stabilną boję, która nie zrani jej w trakcie walki o unoszenie się na powierzchni. Avery nie musiał być cudotwórcą, na chwilę obecną wystarczająco skuteczne było samo złudzenie jego wszechmocy i tego, że po tym przełomowym, trudnym kroku, jakim było podjęcie próby zasięgnięcia pomocy u specjalisty, kolejne przyjdą już z większą łatwością.
Nagła zmiana tematu wyrwała ją z bagna rozmyślań. - Tak, dziękuję - odpowiedziała niemalże automatycznie, w całym swoim rozkojarzeniu nawet nie odnotowując przełamania obyczajowości; całymi latami funkcjonowała jako osoba publiczna, do której zwracano się po imieniu (pierwszym, drugim czy nawet trzecim, którekolwiek było bardziej chwytliwe, to nie miało większego znaczenia), podobnie jak do wszystkich pozostałych celebrytów. Zwykła mawiać, że to już zamknięty rozdział jej życia, lecz niektóre rzeczy zakorzeniły się zbyt głęboko, by teraz je wyplenić. - Życie jest za krótkie, by pić słabą herbatę - stwierdziła lekkim tonem, poniekąd powołując się na jedną z dewiz zapalonych herbaciarzy/plantatorów Lovegoodów, a tym samym balansując gdzieś na granicy pomiędzy tak a nie, ni to potwierdzając, ni zaprzeczając, że herbata faktycznie mogłaby być mocniejsza.
Głos zamarł jej w gardle, jakby obojętny na wszystkie miłe gesty, na które zdobywał się lord Avery, by zapewnić jej warunki optymalne do kontynuowania zwierzeń. Musiała mu to oddać, miał w sobie coś, co sprawiało, że była skłonna mu zaufać, jakiś błysk w oczach, sugerujący, że potrafi sięgać poza horyzont tego, co oczywiste, wyraz życiowej mądrości zaklętej w rysach wciąż młodej twarzy. Przystojnej twarzy, lecz tego nie dostrzegała, nurzając się w sprawach zbyt mętnych, by nie przesłaniały jej jasności widzenia. Można by rzec, że pod tym względem idealnie wpisywała się w topos pogrążonej w żałobie wdowy, nawet jeśli czynniki składające się na jej stan odbiegały od tych zwyczajowych.
- Jeszcze trudniej o niej zapomnieć, jeśli prezentuje się lepiej niż teraźniejszość - przyznała niechętnie, właściwie sama przed sobą, że wbrew temu jak usilnie próbowała wmawiać wszystkim naokoło, że jej dość niepopularne wybory utworzyły idealną składową, która - oczywiście z pominięciem niedawnych tragedii - była nieporównywalnie lepsza od poprzedniego życia. - Jak mam się pogodzić z myślą, że najbliższe mi osoby spotkały nieszczęścia właśnie przeze mnie? Że, gdyby nie ja, część z nich wciąż by żyła? To już nawet nie jest czysta nostalgia, raczej chroniczne poczucie winy, której nie da się zmyć - gorycz rozbrzmiała w jej głosie, lecz łzy słabości nie nabiegły do oczu wciąż utkwionych w mężczyźnie naprzeciwko. - W takim razie co sprawi, że będę szczęśliwa? - zmieniła taktykę, nie potrafiąc ślepo zaprzeczyć słowom lorda Avery, które, chociaż niemiłe jej uszom, niewątpliwie były prawdziwe. Wiem zawisło gdzieś w powietrzu. Nie rozegrało na jej strunach głosowych.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Gabinet Samaela Avery'ego
Szybka odpowiedź