St. James's Park
AutorWiadomość
First topic message reminder :
St. James's Park
Jest on najstarszym wchodzącym w skład królewskich parków w Londynie. Położony na wschód od Pałacu Buckingham, otoczony jest niezliczonymi drzewami i urzekającym morzem zieleni, które każdego dnia kusi dziesiątki londyńczyków do zatrzymania się w tym miejscu choćby na chwilę. Granice St. James's Park wyznaczają ulice The Mall na północy, Hourse Guards na wschodzie i Birdcage Walk na południu. W parku znajduje się małe jezioro o nazwie St. James's Park Lake, z dwiema wyspami, Duck Island oraz West Island. Most biegnący nad jeziorem pozwala zobaczyć wschodnią stronę Pałacu Buckingham otoczoną drzewami i fontannami oraz podobnie okoloną zachodnią fasadę siedziby Foreign Office. W parku nie sposób nie zwrócić uwagi na bezlik gatunków ptactwa wodnego, pięknego, barwnego, oczarowującego swym urokiem do utraty tchu. Wśród czarodziejów największym powodzeniem cieszy się nienanoszalna, obłożona anty-mugolskimi zaklęciami, dodatkowo skryta za rzędem gęstych krzewów niewielka alejka ze śnieżnobiałymi ławeczkami, uroczymi lampami i rabatami magicznych róż wydzielających słodkie, balsamiczne wonie.
Artefakt przeszedł z rąk do rąk, nieomal jak w legendach i porzekadłach - z drobną różnicą, w tej baśni zabrakło krwawego żniwa. Ponoć Czarna Różdżka zbierała pokłosie śmierć, mógł zapanować nad nią jedynie zwycięzca (morderca, czyli jedno i to samo) poprzedniego właściciela. Oni obyli się znakomicie bez dantejskich scen i rwania szat, zamykając krótką historię transakcji w eugenicznym wypłenieniu papierowych formalności oraz męskich domknięciach każdej poważnej, finansowej umowy. Prawdziwe eldorado, jasnowłosy czarodziej nie obłowiłby się bardziej, odnajdując szlak złotego miasta. Wszyscy mieli zatem szczęście wyjść z bankietu odpowiednio zadowoleni; ponad ramieniem statecznego mężczyzny Magnus posłał Deirdre aprobujące spojrzenie (jakby tego potrzebowała), przejmując rzeźbioną, drewnianą szkatułę do rąk własnych. Odczekał odpowiednią chwilę dalszych słownych pieszczot, żartów zrozumiałych wyłącznie dla wtajemniczonych, przyjacielskich podrygów utrzymanych na profesjonalnie przygotowanym, zawodowym gruncie, nim tuż po Deirdre wygłosił słowa pożegnania. Mniej poufałe, mniej pompatyczne: Tsagairt wykonała swoje zadanie, skusiła łowcę, obojętnie czy lepką nicią kłamstw i komplementów, czy nieco za bardzo rozchylonym dekoltem. On już nie musiał negocjować, starczyło finansowe potwierdzenie, ucisk dłoni, obojętna grzeczność przekazywana dalej. Ostrożnie, z odpowiednim szacunkiem potraktował (wciąż obserwowany) szczelnie zabezpieczone magią puzderko, chowając je za pazuchę szaty. Na odchodne kiwnął głową złotowłosemu, którego nazwisko nawet nie mignęło mu na magicznym papierze, jaki podpisał przecież bez wahania. Rozumiał - i nie odczuwał ani dyskomfortu, ani niepewności, ani nawet kłującej ciekawości co do persony pośrednika. Stanęli na wysokości zadania i pozostało im już tylko przekazać artefakt Czarnemu Panu.
-Nie mogło pójść lepiej - sprostował, odchylając arras i rozglądając się, czy przypadkiem nie natrafią na zbiegowisko zagubionych w wielkiej rezydencji duszyczek. Było jednak czysto, gestem dał znać Deirdre, że może bezpiecznie wydostać się z ukrytego przejścia - podał jej rękę, kiedy pokonywała próg, lecz na tym zaprzestał wszelkich awansów. Oczywiście, w perspektywie zdobycia Czarnej Różdżki udało im się jedynie połowicznie, lecz grając na narzuconej planszy, wycisnęli z niej największą stawkę.
-Jak sobie życzysz. Tędy na balkon - odparł miękko, prowadząc ją pewnie szerokimi korytarzami, wypełnionymi ludźmi w wieczorowych strojach, zawzięcie dyskutujących o wyczekiwanej aukcji. Szkoda, że pozbawionej koronnego klejnotu, lecz to pozostawało niewiadomą dla maluczkich. Wybrzuszenie szaty na piersiach Rowle'a niczego nie sugerowało - co najwyżej problem z alkoholem lub nieufność do tutejszych trunków.
-Kiedy wyjdziemy, zabierzesz różdżkę - szepnął, otwierając przed Deirdre przeszklone drzwi, nachylony w przód, z ustami tuż przy jej uchu nie mógł być usłyszany przez przypadkowych przechodniów - ty powinnaś przekazać ją Panu - stwierdził, na tym bankiecie to on stanowił dekorację do Tsagairt, więc i jej należała się finalna przyjemność. Opuścił ramię kobiety, stanął bliżej rzeźbionej balustrady, oparł łokcie na szerokiej poręczy i z roztargnieniem zerknął w dół. Balkon wychodził na ruchliwą ulicę, pod nim jak mrówki poruszali się ludzie, dochodził mieszczański zgiełk, nieco izolujący od kłopotliwego pytania. Nie odpowiedział na nie od razu, wpierw odpalił papierosa, nie częstując nim jednak Deirdre - zdawało mu się, że nie lubi jego fajek, mocnych, kręcocnych samodzielnie z magicznego tytoniu - i zaciągnął się, z pewną satysfakcją przetrzymując dym w płucach.
-Promienieje. Jest piękniejsza, niż kiedykolwiek wcześniej - odparł, obracając papierosa między szczupłymi palcami i zastanawiając się, czy zgaśnie od jego zabawy - niedługo powije mi pierworodnego syna - dodał, choć zamiast dumą, głos Magnusa przesiąknięty był goryczą. Sarkazmem - i najpewniej umrze podczas porodu, a chłopiec tuż po niej - zakończył uroczą historyjkę bycia szczęśliwym mężem i ojcem długowyczekiwanego męskiego potomka. Pominął w opowieści, że chętnie wytukłby z niej tego pasożyta, gdyby nie prawdopodobne komplikacje po poronieniu w ósmym miesiącu ciąży. Moira znaczyła więcej, niż nienarodzony pierworodny i wolałby ją oglądać żywą, całą i zdrową, niż w odbiciu syna widzieć mordercę ukochanej żony. Stracić miał ich oboje, więc wariował z żalu, odreagowujac po swojemu, w samotności, choć powinien tym bardziej być wspierającym i troskliwy mężczyzną.
-Nie umiem jej tego powiedzieć - przyznał, zaczynając kopcić drugiego papierosa, Moira była bystra i wiedziała, że dzieje się coś niedobrego. Oskarżała go o to wszystko, co mógł popełnić: kochanki, czarną magię, narkotyki, mężowaskiej obojętności nie mogło przecież generować zmartwienie. Rowle bał się wyrazu jej twarzy, przerażała go wspólna walka i chciał przejść ją samodzielnie, nie dokładając brzemienia ciężarnej małżonce.
Zerknął ciężko na Deirdre, gasząc nagle ledwie zaczętego papierosa o marmurową poręcz a niedopałek rzucając w dół. Może nie wygasił się całkowicie, spadł na kapelusz jakiegoś elegancika i wypalił w jego rondzie malutką dziurkę, co fircyk ujrzy, kiedy wróci do domu i zawiesi go na haczyku?
-To tylko znak - powiedział cicho - wiem, że jest dowodem uznania i przywiązania, że noszą go tylko najwierniejsi i czuje dumę, że na niego zasłużyłem - uznał, że jednak należą się dłuższe wyjaśnienia; po zarażeniu sinicą piętno wysysało z niego siły, nieustannie czuł pulsowanie krwi i czerni pod skórą, lecz i to nie było przyczyną ambiwalencji - ale nadal to tylko symbol. Bez niego byłem równie oddany. Jeśli kiedyś wytną mi skórę w tym miejscu, nic się nie zmieni względem mojej służby - mimowolnie potarł lewe przedramię, niezauważalnie spuchnięte w stosunku do prawego. Sięgnął do kieszeni po chusteczkę, otarł nią twarz i uśmiechnął się lekko, ukazując Deirdre szkarłatne plamy na białym jedwabie
-Nie mogło pójść lepiej - sprostował, odchylając arras i rozglądając się, czy przypadkiem nie natrafią na zbiegowisko zagubionych w wielkiej rezydencji duszyczek. Było jednak czysto, gestem dał znać Deirdre, że może bezpiecznie wydostać się z ukrytego przejścia - podał jej rękę, kiedy pokonywała próg, lecz na tym zaprzestał wszelkich awansów. Oczywiście, w perspektywie zdobycia Czarnej Różdżki udało im się jedynie połowicznie, lecz grając na narzuconej planszy, wycisnęli z niej największą stawkę.
-Jak sobie życzysz. Tędy na balkon - odparł miękko, prowadząc ją pewnie szerokimi korytarzami, wypełnionymi ludźmi w wieczorowych strojach, zawzięcie dyskutujących o wyczekiwanej aukcji. Szkoda, że pozbawionej koronnego klejnotu, lecz to pozostawało niewiadomą dla maluczkich. Wybrzuszenie szaty na piersiach Rowle'a niczego nie sugerowało - co najwyżej problem z alkoholem lub nieufność do tutejszych trunków.
-Kiedy wyjdziemy, zabierzesz różdżkę - szepnął, otwierając przed Deirdre przeszklone drzwi, nachylony w przód, z ustami tuż przy jej uchu nie mógł być usłyszany przez przypadkowych przechodniów - ty powinnaś przekazać ją Panu - stwierdził, na tym bankiecie to on stanowił dekorację do Tsagairt, więc i jej należała się finalna przyjemność. Opuścił ramię kobiety, stanął bliżej rzeźbionej balustrady, oparł łokcie na szerokiej poręczy i z roztargnieniem zerknął w dół. Balkon wychodził na ruchliwą ulicę, pod nim jak mrówki poruszali się ludzie, dochodził mieszczański zgiełk, nieco izolujący od kłopotliwego pytania. Nie odpowiedział na nie od razu, wpierw odpalił papierosa, nie częstując nim jednak Deirdre - zdawało mu się, że nie lubi jego fajek, mocnych, kręcocnych samodzielnie z magicznego tytoniu - i zaciągnął się, z pewną satysfakcją przetrzymując dym w płucach.
-Promienieje. Jest piękniejsza, niż kiedykolwiek wcześniej - odparł, obracając papierosa między szczupłymi palcami i zastanawiając się, czy zgaśnie od jego zabawy - niedługo powije mi pierworodnego syna - dodał, choć zamiast dumą, głos Magnusa przesiąknięty był goryczą. Sarkazmem - i najpewniej umrze podczas porodu, a chłopiec tuż po niej - zakończył uroczą historyjkę bycia szczęśliwym mężem i ojcem długowyczekiwanego męskiego potomka. Pominął w opowieści, że chętnie wytukłby z niej tego pasożyta, gdyby nie prawdopodobne komplikacje po poronieniu w ósmym miesiącu ciąży. Moira znaczyła więcej, niż nienarodzony pierworodny i wolałby ją oglądać żywą, całą i zdrową, niż w odbiciu syna widzieć mordercę ukochanej żony. Stracić miał ich oboje, więc wariował z żalu, odreagowujac po swojemu, w samotności, choć powinien tym bardziej być wspierającym i troskliwy mężczyzną.
-Nie umiem jej tego powiedzieć - przyznał, zaczynając kopcić drugiego papierosa, Moira była bystra i wiedziała, że dzieje się coś niedobrego. Oskarżała go o to wszystko, co mógł popełnić: kochanki, czarną magię, narkotyki, mężowaskiej obojętności nie mogło przecież generować zmartwienie. Rowle bał się wyrazu jej twarzy, przerażała go wspólna walka i chciał przejść ją samodzielnie, nie dokładając brzemienia ciężarnej małżonce.
Zerknął ciężko na Deirdre, gasząc nagle ledwie zaczętego papierosa o marmurową poręcz a niedopałek rzucając w dół. Może nie wygasił się całkowicie, spadł na kapelusz jakiegoś elegancika i wypalił w jego rondzie malutką dziurkę, co fircyk ujrzy, kiedy wróci do domu i zawiesi go na haczyku?
-To tylko znak - powiedział cicho - wiem, że jest dowodem uznania i przywiązania, że noszą go tylko najwierniejsi i czuje dumę, że na niego zasłużyłem - uznał, że jednak należą się dłuższe wyjaśnienia; po zarażeniu sinicą piętno wysysało z niego siły, nieustannie czuł pulsowanie krwi i czerni pod skórą, lecz i to nie było przyczyną ambiwalencji - ale nadal to tylko symbol. Bez niego byłem równie oddany. Jeśli kiedyś wytną mi skórę w tym miejscu, nic się nie zmieni względem mojej służby - mimowolnie potarł lewe przedramię, niezauważalnie spuchnięte w stosunku do prawego. Sięgnął do kieszeni po chusteczkę, otarł nią twarz i uśmiechnął się lekko, ukazując Deirdre szkarłatne plamy na białym jedwabie
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Mogło - odparowała natychmiastowo, wcale nie dlatego, by dla zasady nie zgodzić się z Magnusem. Była perfekcjonistką, zjadaną przez własną ambicję. Wykonali powierzone im zadanie zaledwie kilka chwil temu, ale już zaczynała analizować, gdzie popełniła błąd i jak mogli dotrzeć do sprzedawcy artefaktów szybciej. Odnalazł różdżkę już podniszczoną i połamaną, ale gdyby zadziałała wcześniej, kto wie, może mogłaby zapobiec naderwaniu rdzenia? Umysł Deirdre pracował na najwyższych obrotach, dlatego także nie zamierzała od razu uciekać z Somerset House. Uspokajała szybciej bijące serce, nie wprowadzając niepotrzebnej dezorientacji w uważnym tłumie, szukającym tylko powodu do plotek. Szybkie zniknięcie lorda Rowle'a wraz z egzotyczną towarzyszką zostałoby z pewnością dostrzeżone: dzięki chwilowemu relaksowi na tarasie dawali obserwatorom jedynie powód do znudzenia i znalezienia innego tematu plotek - Dei natomiast dawało to czas na uporządkowanie doświadczeń i wyciągnięcie wniosków.
Gdy znaleźli się już na zewnątrz, za przeszklonymi drzwiami, rozświetlonymi setką lewitujących w sali bankietowej świec, pozwoliła sobie na głębszy oddech. Stała tuż przy Magnusie, nie odsuwając się od wysokiej balustrady. Ogrody Somerset House tonęły w mroku, żaden z maruderów nie wałęsał się po ścieżkach - główna atrakcja lada moment miała rozpocząć się w środku posiadłości. Mieli więc taras tylko dla siebie i chłodu otaczającego ich wieczoru. - Powinnam - zgodziła się zdawkowo, gdy zaproponował, by to ona przekazała szczątki uzyskanej różdżki Czarnemu Panu. Zerknęła w bok, intensywnie wpatrując się w profil Magnusa. Czynił to z łaski, z przekonania o własnej wyższości - czy wręcz przeciwnie, pokazując, że rozumie jej miejsce w hierarchii? Chciała wierzyć, że dorósł i że będą w stanie nawiązać normalną relację, daleką od rękoczynów i uzurpowania władzy nad Miu, której przecież z nimi nie było. Nie dopytywała o jego intencje, postanawiając, że obdarzy go kredytem zaufania. Już ostatnim.
Podejrzewała, że odpowie na temat żony szczerze i dogłębnie; znała go przecież na tyle dobrze, by móc przewidzieć zachowania - tylko raz pozwoliła sobie na przecenienie umiejętności panowania nad sobą - dlatego też nie zdziwiło ani nie odrzuciło ją uzewnętrznienie. Przywykła do męskich zwierzeń. Zmuszeni do trzymania gardy szlachcice rozczulająco łatwo dzielili się swym bólem i problemami z prostytutką, z kimś, kto im - pozornie - nie zagrażał. Wysłuchała krótkiego streszczenia małżeńskich stosunków w milczeniu, splatając dłonie razem, przed sobą, na chłodnym marmurze balustrady. - Gratuluję - zaczęła powoli i szczerze, pojawienie się syna cieszyło zapewne cały ród; córki traktowano z mniejszą atencją. - Skąd wiesz, że to syn? - spytała uprzejmie, przenosząc spojrzenie przed siebie, na słabo widoczne w mroku zarysy koron drzew, cichym szumem zapowiadającym nocny wiatr. - I skąd te pesymistyczne wizje? Moira jest silna, obdarzyła cię dwoma zdrowymi córkami - zaapelowała do jego zdrowego rozsądku. Czym innym była chorobliwa nastolatka, ledwie wchodząca w dorosłość, spętana mackami Serpentyny a co innego kobieta dojrzała, mająca już za sobą udane porody. Temat macierzyństwa brzydził Deirdre, swe łono uważała za martwe, wypalone eliksirami, co niezmiernie ją cieszyło - wiedziała jednak, że dla Magnusa jest to temat ważny i delikatny. Podjęła go bez lęku. Skoro podejmowali trud naprawienia relacji, mogła rzucić ich na głęboką wodę, nie bawiąc się w rozmowy o niesprzyjającej pogodzie.
Wyczuwała, że na nią patrzy - ponownie skierowała twarz w bok, nie prosząc o papierosa ani w żaden sposób nie zajmując bladych dłoni, spokojnie pozostających w tym samym miejscu. Takie wyznania musiały być dla niego ciężkie; uśmiechnęła się lewym kącikiem ust. Zabawne. Opuściła Wenus a dalej zwierzano się jej niczym najwierniejszej kapłance - może powinna jednak przyjmować za to dalej hojną zapłatę? - Nie jesteś tchórzem - podjęła beznamiętnym tonem. - Ona także nie, więc zasługuje na szczerość. Jeśli nie możesz jej tego powiedzieć, nakreśl dla niej list - o ile jesteś pewny, że czyha na nią śmierć. Choruje? - kontynuowała, bez troski, za to z drobnym zaciekawieniem. Kolejny powiew wiatru rozwiał pofalowane włosy; założyła je za ucho, poskręcane kosmyki łaskotały ją w podkreślone różem policzki.
- To coś więcej niż tylko znak - zaprzeczyła. Czarny tatuaż pulsował mroczną magią, wywoływał dreszcze, czasem piekł a czasem mroził; wyczuwała, że jest wyjątkowy, wypełniony czarną magią, tak, jak jej żyły, wypalone tajemniczym eliksirem, sprowadzającym na nią agonalny ból i potęgę. - Nie wątpię w twoje oddanie - dodała, wspominając spotkanie Rycerzy Walpurgii. Nie zawiódł, działał, poświęcił wiele dla sukcesu swej misji. Prywatne uprzedzenia były nieważne w kontraście z poświęceniem łączącej ich idei. - Wątpiłam jedynie w twoją umiejętność odpuszczenia, ale widzę, że dojrzałeś - dodała ciszej, a chociaż mówiła rzeczy przyjazne, jej głos brzmiał pusto i beznamiętnie, daleki od echa perlistego tonu Miu.
Gdy znaleźli się już na zewnątrz, za przeszklonymi drzwiami, rozświetlonymi setką lewitujących w sali bankietowej świec, pozwoliła sobie na głębszy oddech. Stała tuż przy Magnusie, nie odsuwając się od wysokiej balustrady. Ogrody Somerset House tonęły w mroku, żaden z maruderów nie wałęsał się po ścieżkach - główna atrakcja lada moment miała rozpocząć się w środku posiadłości. Mieli więc taras tylko dla siebie i chłodu otaczającego ich wieczoru. - Powinnam - zgodziła się zdawkowo, gdy zaproponował, by to ona przekazała szczątki uzyskanej różdżki Czarnemu Panu. Zerknęła w bok, intensywnie wpatrując się w profil Magnusa. Czynił to z łaski, z przekonania o własnej wyższości - czy wręcz przeciwnie, pokazując, że rozumie jej miejsce w hierarchii? Chciała wierzyć, że dorósł i że będą w stanie nawiązać normalną relację, daleką od rękoczynów i uzurpowania władzy nad Miu, której przecież z nimi nie było. Nie dopytywała o jego intencje, postanawiając, że obdarzy go kredytem zaufania. Już ostatnim.
Podejrzewała, że odpowie na temat żony szczerze i dogłębnie; znała go przecież na tyle dobrze, by móc przewidzieć zachowania - tylko raz pozwoliła sobie na przecenienie umiejętności panowania nad sobą - dlatego też nie zdziwiło ani nie odrzuciło ją uzewnętrznienie. Przywykła do męskich zwierzeń. Zmuszeni do trzymania gardy szlachcice rozczulająco łatwo dzielili się swym bólem i problemami z prostytutką, z kimś, kto im - pozornie - nie zagrażał. Wysłuchała krótkiego streszczenia małżeńskich stosunków w milczeniu, splatając dłonie razem, przed sobą, na chłodnym marmurze balustrady. - Gratuluję - zaczęła powoli i szczerze, pojawienie się syna cieszyło zapewne cały ród; córki traktowano z mniejszą atencją. - Skąd wiesz, że to syn? - spytała uprzejmie, przenosząc spojrzenie przed siebie, na słabo widoczne w mroku zarysy koron drzew, cichym szumem zapowiadającym nocny wiatr. - I skąd te pesymistyczne wizje? Moira jest silna, obdarzyła cię dwoma zdrowymi córkami - zaapelowała do jego zdrowego rozsądku. Czym innym była chorobliwa nastolatka, ledwie wchodząca w dorosłość, spętana mackami Serpentyny a co innego kobieta dojrzała, mająca już za sobą udane porody. Temat macierzyństwa brzydził Deirdre, swe łono uważała za martwe, wypalone eliksirami, co niezmiernie ją cieszyło - wiedziała jednak, że dla Magnusa jest to temat ważny i delikatny. Podjęła go bez lęku. Skoro podejmowali trud naprawienia relacji, mogła rzucić ich na głęboką wodę, nie bawiąc się w rozmowy o niesprzyjającej pogodzie.
Wyczuwała, że na nią patrzy - ponownie skierowała twarz w bok, nie prosząc o papierosa ani w żaden sposób nie zajmując bladych dłoni, spokojnie pozostających w tym samym miejscu. Takie wyznania musiały być dla niego ciężkie; uśmiechnęła się lewym kącikiem ust. Zabawne. Opuściła Wenus a dalej zwierzano się jej niczym najwierniejszej kapłance - może powinna jednak przyjmować za to dalej hojną zapłatę? - Nie jesteś tchórzem - podjęła beznamiętnym tonem. - Ona także nie, więc zasługuje na szczerość. Jeśli nie możesz jej tego powiedzieć, nakreśl dla niej list - o ile jesteś pewny, że czyha na nią śmierć. Choruje? - kontynuowała, bez troski, za to z drobnym zaciekawieniem. Kolejny powiew wiatru rozwiał pofalowane włosy; założyła je za ucho, poskręcane kosmyki łaskotały ją w podkreślone różem policzki.
- To coś więcej niż tylko znak - zaprzeczyła. Czarny tatuaż pulsował mroczną magią, wywoływał dreszcze, czasem piekł a czasem mroził; wyczuwała, że jest wyjątkowy, wypełniony czarną magią, tak, jak jej żyły, wypalone tajemniczym eliksirem, sprowadzającym na nią agonalny ból i potęgę. - Nie wątpię w twoje oddanie - dodała, wspominając spotkanie Rycerzy Walpurgii. Nie zawiódł, działał, poświęcił wiele dla sukcesu swej misji. Prywatne uprzedzenia były nieważne w kontraście z poświęceniem łączącej ich idei. - Wątpiłam jedynie w twoją umiejętność odpuszczenia, ale widzę, że dojrzałeś - dodała ciszej, a chociaż mówiła rzeczy przyjazne, jej głos brzmiał pusto i beznamiętnie, daleki od echa perlistego tonu Miu.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Spojrzał na nią z ukosa - krytycznie, lecz w ocenie raczej neutralnie niż z przekąsem i prowokacją. Nie zamierzał wdawać się w czcze dyskusje, skoro nie pojmował ambicjonalnych zapędów Deirdre. W rozumieniu Magnusa skorzystali z każdej furtki, wszystkich ukrytych przejść, nieprzetartych ścieżek i wąsko uchylonych drzwi, by wypełnić otrzymany rozkaz. Zrobili to, co do nich należało, uczynili dokładnie tyle, ile było w ich mocy; niemożliwość stanowiło przeskoczenie poprzeczki weryfikowanej przez postawioną przed nimi sytuację. Odnaleźli się w niej wszak doskonale, krok po kroku pokonując kolejne żmudne etapy raczej strategicznego polowania. Plan mieli perfekcyjny, choć zawczasu zaopatrzyli się (przezorny zawsze ubezpieczony) w wyjścia awaryjne, sieć wymówek i zasłon dymnych, to pierwsza wersja spełniła się bez zarzutu. I bez specjalnego zdziwienia. Bycie dłuższym, wyższym i nieco bardziej muskularnym cieniem Deirdre zaprocentowało: ona dosadnie i bez zająknięcia zagrała słowem, buzią i nieco za bardzo rozchylonym dekoltem, on zadziałał milczącą, brodatą obecnością. Możny filantrop oraz młodziutka, pełna werwy i pasji badaczka, połączenie uznawane za rozkoszne wśród brylujących na aukcyjnych salonach wyjadaczy nie wzbudzało też podejrzeń, a gwarantowało sukces. Złotem zapłacił za ciszę i towar, bez wątpienia starożytny, bez wątpienia autentyczny, bez wątpienia - znajdujący się w tym dość żałosnym stanie znacznie prędzej, niż mogliby temu zaradzić. Riowle śledził historię Czarnej Różdżki, poznaczonej krwią, zgonami w tajemniczych okolicznościach, mordach bez wyjaśnień i bez żalu; jej fragment nie mówił zaś nic, prócz tego, że zdobyli jej jedyne autentyczne sczątki. Wzruszył więc nieznacznie ramionami, kłótnie nie były wskazane, zwłaszcza że Magnusowi brakło cierpliwości, a zwracanie uwagi chętnych skandali sępów obecnie (jak zawsze) byłoby spektakularnym strzałem w kolano. Aukcja jeszcze nie zaczęła się na dobre - przez przymknięte przeszklone drzwi dostrzegał ostatnie barwne szaty sączące drogiego szampana i wykonujące taneczne figury do stonowanej muzyki, subtelnie popełniającej decrescendo. Dopiero, kiedy wszyscy zniknęli i Rowle zyskał pewność, że tafla szkła odbija wyłącznie ich sylwetki, wyjął zza pazuchy puzderko i ostrożnie wręczył je Deirdre, dbając, by od tyłu wyglądało to tak, jakby jedynie obejmował kobietę, chroniąc ją przed nagłym smagnięciem lodowatego wiatru.
-Słowa uzdrowiciela - odparł krótko, beznamiętnie, zabawiając się odpalaniem papierosów. Wykrzesywał płomień z różdżki, zapalał fajkę, zaciągał się raz, wyrzucał tlący się ognik w dół, pod stopy i na głowy przechodniów, by całą zabawę zaczynać od początku -widziałam ją bladą i umierającą, pozbawioną wszystkiego, co w niej pokochałeś - wyrecytował, kilka zdań wbiło mu się w głowę jak nóż - gdyby spróbował go wyciągnąć, technicznie zabiłby sam siebie. Nie próbował więc wcale, uporczywie chodząc z ostrzem w czole i czując ciepłą krew oblepiającą włosy, usta, oczy - wiesz, kto to zobaczył. Wiesz, że Cassandra się nie myli - wypluł z siebie odrobinę żalu, choć nagła wizja śmierci przestała go przerażać. Umieranie było normalne. Naturalne. Proste, czasmi pierwotne, brutalne. Nie chciał jej śmierci, buntował się przed nią, lecz dużo większym lękiem napawałi Magnusa koniecznie odliczanie. Dni do rozwiązania, godzin do odejścia. Krwawiącą, z cichnącym oddechem przyciśnie ją do piersi i... wszystko skończy się dobrze. Tylko jej cierpienia nie mógłby sobie wybaczyć.
Zaśmiał się ochryple, z krótkim przebłyskiem złości w niezmiennie ciepłych oczach, stojąc bokiem wyłapał zgięcie jej uśmiechu, frustrował się, że nie potrafi go do niczego dopasować, ani odpowiednio przypisać. Reagował nerwowo, wyprowadzony z równowagi i wybity z rytmu, wiedział, że tak będzie.
-Nie prosiłem cię o rady, Deirdre - powiedział, obracając się w jej stronę, chciał na nią patrzeć, w puste oczy i twarz bez wyrazu. Korciło go, by spytać, jak to robi, lecz jednocześnie obawiał się, że wówczas straci nią całe zainteresowanie, czego nie potrafiłby przeboleć - oboje wiemy, że cię to nie obchodzi - mruknął, zatrzymując papierosa w ustach nieco dłużej niż poprzednie dziesięć, walające się na płytach chodnikowych kilka metrów pod nimi - zadałaś pytanie, odpowiedziałem na nie. Kiedyś z podobną szczerością ty odpowiesz na moje - zauważył, śmiało żądając informacyjnego rewanżu. Nie wierzył w pogawędki o pogodzie, tak samo jak w kurtuazyjną wymianę zdań i pewnych afektacji. Między nimi na pewno nie miało to racji bytu.
-Jak bardzo ten znak cię zmienił, Deirdre? - spytał zaczepnie, opierając się łokciami o szeroką poręcz i powracając do nonszalanckiej, nieco zblazowanej pozy. Schłodniało, zdjął więc swoje okrycie i zaoferował je kobiecie, nienachalnie, z szansą na odrzucenie. Nikgo nie było, mogła więc oddać mu szatę bez żenady, że zawstydzi swego dzisiejszego towarzysza wieczoru. Rowle czuł magię w piętnie, czuł moc, czuł jej energię, lecz nadal, mimo fizycznych manifestacji i pulsującej pod skórą przysięgi, miał go za symbol.
-Sądziłem, że już o tym rozmawialiśmy - zauważył cierpko, swoje powiedział dawno - czemu do tego wracasz? - spytał, odnosząc wrażenie, że Deirdre czerpie przyjemność z wypominania mu tych chwil słabości. Musiała z tym skończyć, nigdy nie był cierpliwym człowiekiem, choć wszystkie swoje demony trzymał na krótkiej smyczy. Napiętej, zbyt mocno.
-Słowa uzdrowiciela - odparł krótko, beznamiętnie, zabawiając się odpalaniem papierosów. Wykrzesywał płomień z różdżki, zapalał fajkę, zaciągał się raz, wyrzucał tlący się ognik w dół, pod stopy i na głowy przechodniów, by całą zabawę zaczynać od początku -widziałam ją bladą i umierającą, pozbawioną wszystkiego, co w niej pokochałeś - wyrecytował, kilka zdań wbiło mu się w głowę jak nóż - gdyby spróbował go wyciągnąć, technicznie zabiłby sam siebie. Nie próbował więc wcale, uporczywie chodząc z ostrzem w czole i czując ciepłą krew oblepiającą włosy, usta, oczy - wiesz, kto to zobaczył. Wiesz, że Cassandra się nie myli - wypluł z siebie odrobinę żalu, choć nagła wizja śmierci przestała go przerażać. Umieranie było normalne. Naturalne. Proste, czasmi pierwotne, brutalne. Nie chciał jej śmierci, buntował się przed nią, lecz dużo większym lękiem napawałi Magnusa koniecznie odliczanie. Dni do rozwiązania, godzin do odejścia. Krwawiącą, z cichnącym oddechem przyciśnie ją do piersi i... wszystko skończy się dobrze. Tylko jej cierpienia nie mógłby sobie wybaczyć.
Zaśmiał się ochryple, z krótkim przebłyskiem złości w niezmiennie ciepłych oczach, stojąc bokiem wyłapał zgięcie jej uśmiechu, frustrował się, że nie potrafi go do niczego dopasować, ani odpowiednio przypisać. Reagował nerwowo, wyprowadzony z równowagi i wybity z rytmu, wiedział, że tak będzie.
-Nie prosiłem cię o rady, Deirdre - powiedział, obracając się w jej stronę, chciał na nią patrzeć, w puste oczy i twarz bez wyrazu. Korciło go, by spytać, jak to robi, lecz jednocześnie obawiał się, że wówczas straci nią całe zainteresowanie, czego nie potrafiłby przeboleć - oboje wiemy, że cię to nie obchodzi - mruknął, zatrzymując papierosa w ustach nieco dłużej niż poprzednie dziesięć, walające się na płytach chodnikowych kilka metrów pod nimi - zadałaś pytanie, odpowiedziałem na nie. Kiedyś z podobną szczerością ty odpowiesz na moje - zauważył, śmiało żądając informacyjnego rewanżu. Nie wierzył w pogawędki o pogodzie, tak samo jak w kurtuazyjną wymianę zdań i pewnych afektacji. Między nimi na pewno nie miało to racji bytu.
-Jak bardzo ten znak cię zmienił, Deirdre? - spytał zaczepnie, opierając się łokciami o szeroką poręcz i powracając do nonszalanckiej, nieco zblazowanej pozy. Schłodniało, zdjął więc swoje okrycie i zaoferował je kobiecie, nienachalnie, z szansą na odrzucenie. Nikgo nie było, mogła więc oddać mu szatę bez żenady, że zawstydzi swego dzisiejszego towarzysza wieczoru. Rowle czuł magię w piętnie, czuł moc, czuł jej energię, lecz nadal, mimo fizycznych manifestacji i pulsującej pod skórą przysięgi, miał go za symbol.
-Sądziłem, że już o tym rozmawialiśmy - zauważył cierpko, swoje powiedział dawno - czemu do tego wracasz? - spytał, odnosząc wrażenie, że Deirdre czerpie przyjemność z wypominania mu tych chwil słabości. Musiała z tym skończyć, nigdy nie był cierpliwym człowiekiem, choć wszystkie swoje demony trzymał na krótkiej smyczy. Napiętej, zbyt mocno.
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Drewniana szkatuła, choć bogato zdobiona, nie była przesadnie ciężka. Deirdre objęła ją bladymi dłońmi, delikatnie przesuwając palcami po zawijasach rzeźbionego wieka. Zamierzała zadbać o to, by przedmiot trafił we właściwe ręce jak najszybciej. Odpowiedzialność za powodzenie zadania spoczywała na jej barkach a gdzieś w podświadomości czaił się irracjonalny strach, podsycany niedorzecznymi wizjami, w których część połamanej różdżki okazuje się nieautentyczna. Im więcej myślała, w tym ciemniejsze miejsca galopowały wyobrażenia: Azkaban odcisnął na niej wyraźne piętno, przesycając dnie ciągłym niepokojem. Gdyby nie doskonałe umiejętności aktorskie, z czarnych oczu przebłyskiwałaby czujność zaszczutego zwierzęcia, które niedawno uciekło z rzeźni. Oszczędzała tego widoku, robiąc wszystko, by ukoić rozkołatane nerwy.
Magnus wcale w tym nie pomagał. Metodyczne piromańskie zabawy zaczynały ją irytować, nie przerywała jednak wyczerpującej odpowiedzi na zadane pytania, po prostu zdecydowanie kładąc lodowatą dłoń na jego - kontrolnie i stanowczo, uniemożliwiając mu dalsze igranie z ogniem. Jak zwykle nie potrafił zapanować nad odruchami, pod wysoką sylwetką i brodatą twarzą ciągle krył się chłopiec, złośliwy chochlik, pełen energii i impulsywności. W pewien sposób ją to rozczulało, mężczyźni byli jak dzieci a w przypadku lorda Rowle'a to porównanie było aż nazbyt groteskowe. Pochmurna mina, szlacheckie sygnety jednego z bardziej konserwatywnych rodów, groźne spojrzenie - a pod tym rozedrganie zagubionego młodzieńca.
- Przykro mi - odparła tylko, gdy przekazał ponure wiadomości. Mogłaby go pocieszać, sugerując, że przeznaczenie można zmienić, że gdy kocha się wystarczająco mocno, miłość ochroni przed śmiercią - ale sama nie wierzyła w te podniosłe, ckliwe hasła. Miała nadzieję, że śmierć Moiry nie wpłynie na Magnusa destrukcyjnie, zamieniając go w rozżalonego wdowca. Rozumiała wagę instytucji małżeństwa, ale przecież Rowle mógł wkrótce znaleźć sobie inną żonę, szybko zapominając o poprzedniej. - Ciesz się więc czasem, który wam pozostał - dodała spokojnie, niezbyt przejęta okrutną informacją. Odkąd opuściła mury Azkabanu, jej definicja cierpienia znacznie się poszerzyła. Niekiedy ostateczne opuszczenie tego świata było wyjściem łaskawszym od wiecznych tortur i powolnej utraty zdrowych zmysłów, topienia własnej tożsamości w dziejących się na jawie koszmarach. Śmierć w czułych ramionach męża, podczas sprowadzania na świat ukochanego dziecka, wiedząc, że wykonało się swój kobiecy obowiązek, nie wydawała się taka zła - Deirdre spoglądała na tę sytuację z lodowatą rzeczowością. Zostawiła jednak te pocieszenia dla siebie, Magnus ich nie potrzebował a ona, w swym naturalnym stanie, nie bawiła się w podobne zacieśnianie więzi. Chciała zadbać jedynie o ich dobre relacje, stabilizując je na akceptowalnym poziomie.
Gdzie popełniała błąd? Nie strofowała go, traktowała z wyrozumiałą łagodnością i szczerze starała się wspomóc go dobrym słowem w trudnej sytuacji - być może za bardzo wczuwała się w wrażliwą Fei - na co reagował obruszeniem. Prawie westchnęła z rezygnacją; mogła się tego spodziewać. Mężczyźni mieli zaskakującą umiejętność przeinaczania rzeczywistości, by dostosować ją do własnych urojeń, przeróżnego kalibru. Rowle wybierał ten najlżejszy, ot, konwersacyjne nieporozumienie, jakiego nie zamierzała prostować. - Rozmowa polega na wymianie słów, rad i wsparcia, Magnusie, lecz rozumiem, że wolisz, bym w twym towarzystwie milczała - odpowiedziała nie bez cienia ironii, wytrzymując jego niezadowolone spojrzenie. Zachowywał się jak strofowany chłopiec, buntowniczo próbujący odwrócić sytuację - problem w tym, że etap wychowawczych sugestii miała już dawno za sobą. Dała mu drugą szansę, traktując go jako równego sobie. Odsunęła rękę z drżącej nerwowo męskiej dłoni, znów obejmując szkatułkę chłodnymi palcami. - Dlaczego miałabym odpowiadać, skoro obydwoje wiemy, że moja odpowiedź cię nie obchodzi? - zgrabnie odbiła piłeczkę parafrazą, uśmiechając się do niego szeroko, jak panna Wilkes, aż w jej policzkach pojawiły się urocze dołeczki. Zaprzeczał sam sobie, wmawiał jej najgorsze intencje, buntował się i tupał niczym niegrzeczny chłopiec. Nie mogła nic z tym zrobić - dopóki sam nie pozwoli sobie na otrzeźwienie i podejście do ich relacji na spokojnie, bez urażonego ego i doszukiwania się w przyjaznych słowach docinek.
- Zmienił wszystko - odparła powoli, bez zastanowienia i krótko, lecz nie z powodu ucięcia rozmowy: po prostu wymiana każdego detalu, który mienił się potęgą i władzą, zmieniając ją w śmierciożerczynię, zajęłoby jej cały wieczór. Mroczny Znak uwypuklił to, co miała w sobie od zawsze, dodał jej odwagi, pewności siebie, uczynił czyjąś i nadał życiu prawdziwy sens. Czarne oczy na moment zalśniły żywym blaskiem, a kurtyna rzęs odsłoniła prawdziwe oddanie i pasję, iskrzącą w rozszerzonych źrenicach. Nie było jej zimno, przyjęła jednak wierzchnią szatę - łatwiej będzie skryć pod nią drewnianą skrzynkę z artefaktem. Słysząc dociekliwe, urażone pytanie, nie mogła już powstrzymać cichego westchnięcia. - To była pochwała, Magnusie, subtelna, ale szczera, doceniająca postępy - wyjaśniła cierpliwie, po czym pochwyciła jego ramię, sugerując, że powinni udać się schodami z tarasu w dół - a potem, w zaciszu mroku i drzew, rozmyć się w czarnej mgle. Pokazali się innym na wystarczająco długo, by nie wzbudzić podejrzeń. - Jesteś przy mnie niepotrzebnie najeżony - dodała łagodniej, ostrożnie stawiając kroki na schodach i pilnując, by szkatułka bezpiecznie skrywała się pod ciemnym materiałem.
Magnus wcale w tym nie pomagał. Metodyczne piromańskie zabawy zaczynały ją irytować, nie przerywała jednak wyczerpującej odpowiedzi na zadane pytania, po prostu zdecydowanie kładąc lodowatą dłoń na jego - kontrolnie i stanowczo, uniemożliwiając mu dalsze igranie z ogniem. Jak zwykle nie potrafił zapanować nad odruchami, pod wysoką sylwetką i brodatą twarzą ciągle krył się chłopiec, złośliwy chochlik, pełen energii i impulsywności. W pewien sposób ją to rozczulało, mężczyźni byli jak dzieci a w przypadku lorda Rowle'a to porównanie było aż nazbyt groteskowe. Pochmurna mina, szlacheckie sygnety jednego z bardziej konserwatywnych rodów, groźne spojrzenie - a pod tym rozedrganie zagubionego młodzieńca.
- Przykro mi - odparła tylko, gdy przekazał ponure wiadomości. Mogłaby go pocieszać, sugerując, że przeznaczenie można zmienić, że gdy kocha się wystarczająco mocno, miłość ochroni przed śmiercią - ale sama nie wierzyła w te podniosłe, ckliwe hasła. Miała nadzieję, że śmierć Moiry nie wpłynie na Magnusa destrukcyjnie, zamieniając go w rozżalonego wdowca. Rozumiała wagę instytucji małżeństwa, ale przecież Rowle mógł wkrótce znaleźć sobie inną żonę, szybko zapominając o poprzedniej. - Ciesz się więc czasem, który wam pozostał - dodała spokojnie, niezbyt przejęta okrutną informacją. Odkąd opuściła mury Azkabanu, jej definicja cierpienia znacznie się poszerzyła. Niekiedy ostateczne opuszczenie tego świata było wyjściem łaskawszym od wiecznych tortur i powolnej utraty zdrowych zmysłów, topienia własnej tożsamości w dziejących się na jawie koszmarach. Śmierć w czułych ramionach męża, podczas sprowadzania na świat ukochanego dziecka, wiedząc, że wykonało się swój kobiecy obowiązek, nie wydawała się taka zła - Deirdre spoglądała na tę sytuację z lodowatą rzeczowością. Zostawiła jednak te pocieszenia dla siebie, Magnus ich nie potrzebował a ona, w swym naturalnym stanie, nie bawiła się w podobne zacieśnianie więzi. Chciała zadbać jedynie o ich dobre relacje, stabilizując je na akceptowalnym poziomie.
Gdzie popełniała błąd? Nie strofowała go, traktowała z wyrozumiałą łagodnością i szczerze starała się wspomóc go dobrym słowem w trudnej sytuacji - być może za bardzo wczuwała się w wrażliwą Fei - na co reagował obruszeniem. Prawie westchnęła z rezygnacją; mogła się tego spodziewać. Mężczyźni mieli zaskakującą umiejętność przeinaczania rzeczywistości, by dostosować ją do własnych urojeń, przeróżnego kalibru. Rowle wybierał ten najlżejszy, ot, konwersacyjne nieporozumienie, jakiego nie zamierzała prostować. - Rozmowa polega na wymianie słów, rad i wsparcia, Magnusie, lecz rozumiem, że wolisz, bym w twym towarzystwie milczała - odpowiedziała nie bez cienia ironii, wytrzymując jego niezadowolone spojrzenie. Zachowywał się jak strofowany chłopiec, buntowniczo próbujący odwrócić sytuację - problem w tym, że etap wychowawczych sugestii miała już dawno za sobą. Dała mu drugą szansę, traktując go jako równego sobie. Odsunęła rękę z drżącej nerwowo męskiej dłoni, znów obejmując szkatułkę chłodnymi palcami. - Dlaczego miałabym odpowiadać, skoro obydwoje wiemy, że moja odpowiedź cię nie obchodzi? - zgrabnie odbiła piłeczkę parafrazą, uśmiechając się do niego szeroko, jak panna Wilkes, aż w jej policzkach pojawiły się urocze dołeczki. Zaprzeczał sam sobie, wmawiał jej najgorsze intencje, buntował się i tupał niczym niegrzeczny chłopiec. Nie mogła nic z tym zrobić - dopóki sam nie pozwoli sobie na otrzeźwienie i podejście do ich relacji na spokojnie, bez urażonego ego i doszukiwania się w przyjaznych słowach docinek.
- Zmienił wszystko - odparła powoli, bez zastanowienia i krótko, lecz nie z powodu ucięcia rozmowy: po prostu wymiana każdego detalu, który mienił się potęgą i władzą, zmieniając ją w śmierciożerczynię, zajęłoby jej cały wieczór. Mroczny Znak uwypuklił to, co miała w sobie od zawsze, dodał jej odwagi, pewności siebie, uczynił czyjąś i nadał życiu prawdziwy sens. Czarne oczy na moment zalśniły żywym blaskiem, a kurtyna rzęs odsłoniła prawdziwe oddanie i pasję, iskrzącą w rozszerzonych źrenicach. Nie było jej zimno, przyjęła jednak wierzchnią szatę - łatwiej będzie skryć pod nią drewnianą skrzynkę z artefaktem. Słysząc dociekliwe, urażone pytanie, nie mogła już powstrzymać cichego westchnięcia. - To była pochwała, Magnusie, subtelna, ale szczera, doceniająca postępy - wyjaśniła cierpliwie, po czym pochwyciła jego ramię, sugerując, że powinni udać się schodami z tarasu w dół - a potem, w zaciszu mroku i drzew, rozmyć się w czarnej mgle. Pokazali się innym na wystarczająco długo, by nie wzbudzić podejrzeń. - Jesteś przy mnie niepotrzebnie najeżony - dodała łagodniej, ostrożnie stawiając kroki na schodach i pilnując, by szkatułka bezpiecznie skrywała się pod ciemnym materiałem.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Lubił wysokości. Abstrakcyjna myśl przeszyła czaszkę, uderzając również w poczucie estetyki, obecnie zaspokojne. Spektakularny widok przed nim, ludzie, mrówki - pod nim, piękna kobieta - za nim. Tylko ten ostatni element zaburzał skrajnie przyjemnie doświadczenie, pozwalające na drobny odpoczynek od codzienności, powinności i puchnących ran. Za plecami zazwyczaj czaiło się niebezpieczeństwo i zdrada (pora odciąć się od Shakespeare'a), ale teraz musiał oddychać głęboko, ze świstem łapać w płuca chłodne powietrze przemieszane z dymem i poskramiać odruch nakazujący skręcenie jej karku jednym ruchem dłoni. Zamiast tego uśmiechał się spokojnie, przyjmując jej palce na swoich z lekką nostalgią, choć zdawał sobie sprawę, że to nie chęć dopieszczenia, a upomnienie skłoniło Deirdre do skierowania ręki w kontakcie z jego skórą. Niezmiennie lodowatą, tylko w tym była prawdziwa, co Magnus gorzko wykorzystywał, zagrzebując się w jednym autentycznym odbiciu kobiety. Wolną dłonią nieco niezdarnie umieścił papierośnicę w kieszeni kamizelki - bez obaw, już po wszystkim - pochylając się w przód, zafascynowany targowiskiem na dole. Hałas ledwo docierał do balkonu, ludzie kręcący się jak w ukropie zostali pozbawieni świadomości, że ktoś może ich obserwować, więc nie kryli się wcale. Perspektywa ma znaczenie; chłopiec z poszarpaną czapką wytknął matce język, zabiedzona dziewczynka ściągnęła ze straganu wypieczony precel, elegancik w meloniku podłubał w nosie. Z poziomu ulicy gesty niezauważalne, dla Magnusa równie odczuwalne, jak zimno bijące od Deirdre.
-Wszyscy dokonujemy wyborów - rzekł głucho, ostrożnie wysuwając swoje palce ze zwinnego uścisku. To nie było odtrącenie, raczej odwrót do bezpiecznych zasieków, skąd przestanie go kontrolować. Nie mogła, musiała przestać - jestem potrzebny gdzie indziej - stwierdził obojętnie, choć wiedział, że będzie pokoutować za to bezsennymi nocami. Natura obmyśliła świat niezwykle sprawiedliwie i zachwianie równowagi w przyrodzie nie przechodziło bez echa. Nie miał jeszcze tak wielkiej mocy, by zatrzymać to wahadło wieszczące jej zgon, ale jeśli kiedykolwiek je posiądzie, to nie przez lamentację przy cichnącej żonie. Cynizm aż z niego parował i Rowle żałował już srodze, że dał powstrzymać swą metodczyną niszczycielską działalność; bezczynna ręka zaczęła wybijać bezwiednie nieznany rytm na zarośniętym policzku, jakby chciał przebić swoją skórę, dotrzeć aż do kości i samego siebie ukarać za krzywoprzysięstwo. Oczywiście, żonie, Czarny Pan stał poza prawem i poza rozumieniem, a Wieczysta Przysięga położyłaby go trupem, nim choćby zdołał pomyśleć o lekkomyślnej niesubordynacji.
-Rozumiem ideę rozmowy - sprostował, nieco zmęczony i nagle - przygnębiony. Nastroje zmieniały się u niego jak w kalejdoskopie, ale wciąż nie potrafił wyczuć, co tak właściwie sprowadza na niego Deirdre. Instynkty najlepsze, czy najgorsze - a może oba na raz? - obleczone w kościstą powściągliwość - ale nie musimy toczyć jej salonowo - tak rozmawiano w buduarach, tak rozmawioano w burdelach. Niezobowiązująco, ważąc słowa, życzliwie życząc, radząc, wysłuchując, a wszystko do przewidzianego czasu.
-Tym się właśnie różnimy, Deirdre - zaprzeczył, przechodząc kilka kroków wzdłuż balkonu i kalkulując, czy może rozsiąść się na podłodze, wyciągnąć nogi i w ten sposób dokończyć uroczą wymianę zdań. Wiedział, że nie, więc westchnął i w zamian za to, oparł się tym razem tyłem o balustradę, mimowolnie wyszukując punktu, w jakim mógłby się wygodnie umościć. Widoki z ulicy obserwując już tylko w przeszklonych drzwiach - mnie obchodzi - był beznadziejnym kłamcą, widziała to zresztą przed godziną, więc czemu posądzała go o brak uwagi? Coś się skończyło (siniaki też zniknęły), ale Magnus nie zjadał własnego ogona, ani własnych uczuć (te szczególnie sprawiały problemy), więc krąg z jego strony pozostawał niedomknięty, naruszony. Daleki tak od kurtuazji, jak i nienawiści, będący bliżej niż dalej, a z pewnością nie pośrodku.
Lśnienie w jej czach równie wyraźne, jak błyskawica rozdzierająca nocne niebo - tak samo niepokojące Zbagatelizował ten błysk, to szaleństwo, otulając ją za dużą peleryną, dbając, by jedynie przemknąć po jej ciele i nie zatrzymywać się dłużej (na ramionach, biodrach), bo przyzwoitość była nie tylko gwarantem, ale też tym, czego chciał.
-Nie zapominam o twoim miejscu, Deirdre - twoim, nie swoim, mówił do niej, mówił o niej, stawiając tą kobiecą postać na piedestał, na jaki zasłużyła. Z podwyższenia w każdej chwili można spaść, ale tego nie przypominał (ani nie życzył) - naprawdę nie powinnaś mnie pouczać - tym razem głos Rowle'a zmroził, choć nie towrzyszyły temu żadne gwałtowne ruchy. Mógłby zamknąć jej nadgarstki w uścisku, mógłby zrobić cokolwiek, lecz po prostu szedł obok, niezmiernie dumny ze swego opanowania. Na pożegnanie musnął ustami jej policzek - by udowodnić, że się myli? - i rozpłynął się w strzępach czarnej mgły. Naelektryzowany, ale nie najeżony, czuł, że właśnie wygrał z samym sobą. I przegrał, jednocześnie.
ztx2
-Wszyscy dokonujemy wyborów - rzekł głucho, ostrożnie wysuwając swoje palce ze zwinnego uścisku. To nie było odtrącenie, raczej odwrót do bezpiecznych zasieków, skąd przestanie go kontrolować. Nie mogła, musiała przestać - jestem potrzebny gdzie indziej - stwierdził obojętnie, choć wiedział, że będzie pokoutować za to bezsennymi nocami. Natura obmyśliła świat niezwykle sprawiedliwie i zachwianie równowagi w przyrodzie nie przechodziło bez echa. Nie miał jeszcze tak wielkiej mocy, by zatrzymać to wahadło wieszczące jej zgon, ale jeśli kiedykolwiek je posiądzie, to nie przez lamentację przy cichnącej żonie. Cynizm aż z niego parował i Rowle żałował już srodze, że dał powstrzymać swą metodczyną niszczycielską działalność; bezczynna ręka zaczęła wybijać bezwiednie nieznany rytm na zarośniętym policzku, jakby chciał przebić swoją skórę, dotrzeć aż do kości i samego siebie ukarać za krzywoprzysięstwo. Oczywiście, żonie, Czarny Pan stał poza prawem i poza rozumieniem, a Wieczysta Przysięga położyłaby go trupem, nim choćby zdołał pomyśleć o lekkomyślnej niesubordynacji.
-Rozumiem ideę rozmowy - sprostował, nieco zmęczony i nagle - przygnębiony. Nastroje zmieniały się u niego jak w kalejdoskopie, ale wciąż nie potrafił wyczuć, co tak właściwie sprowadza na niego Deirdre. Instynkty najlepsze, czy najgorsze - a może oba na raz? - obleczone w kościstą powściągliwość - ale nie musimy toczyć jej salonowo - tak rozmawiano w buduarach, tak rozmawioano w burdelach. Niezobowiązująco, ważąc słowa, życzliwie życząc, radząc, wysłuchując, a wszystko do przewidzianego czasu.
-Tym się właśnie różnimy, Deirdre - zaprzeczył, przechodząc kilka kroków wzdłuż balkonu i kalkulując, czy może rozsiąść się na podłodze, wyciągnąć nogi i w ten sposób dokończyć uroczą wymianę zdań. Wiedział, że nie, więc westchnął i w zamian za to, oparł się tym razem tyłem o balustradę, mimowolnie wyszukując punktu, w jakim mógłby się wygodnie umościć. Widoki z ulicy obserwując już tylko w przeszklonych drzwiach - mnie obchodzi - był beznadziejnym kłamcą, widziała to zresztą przed godziną, więc czemu posądzała go o brak uwagi? Coś się skończyło (siniaki też zniknęły), ale Magnus nie zjadał własnego ogona, ani własnych uczuć (te szczególnie sprawiały problemy), więc krąg z jego strony pozostawał niedomknięty, naruszony. Daleki tak od kurtuazji, jak i nienawiści, będący bliżej niż dalej, a z pewnością nie pośrodku.
Lśnienie w jej czach równie wyraźne, jak błyskawica rozdzierająca nocne niebo - tak samo niepokojące Zbagatelizował ten błysk, to szaleństwo, otulając ją za dużą peleryną, dbając, by jedynie przemknąć po jej ciele i nie zatrzymywać się dłużej (na ramionach, biodrach), bo przyzwoitość była nie tylko gwarantem, ale też tym, czego chciał.
-Nie zapominam o twoim miejscu, Deirdre - twoim, nie swoim, mówił do niej, mówił o niej, stawiając tą kobiecą postać na piedestał, na jaki zasłużyła. Z podwyższenia w każdej chwili można spaść, ale tego nie przypominał (ani nie życzył) - naprawdę nie powinnaś mnie pouczać - tym razem głos Rowle'a zmroził, choć nie towrzyszyły temu żadne gwałtowne ruchy. Mógłby zamknąć jej nadgarstki w uścisku, mógłby zrobić cokolwiek, lecz po prostu szedł obok, niezmiernie dumny ze swego opanowania. Na pożegnanie musnął ustami jej policzek - by udowodnić, że się myli? - i rozpłynął się w strzępach czarnej mgły. Naelektryzowany, ale nie najeżony, czuł, że właśnie wygrał z samym sobą. I przegrał, jednocześnie.
ztx2
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
17 sierpnia
Praca stosunkowo rzadko zobowiązywała Tildę do wyjścia z domu.
Zazwyczaj wszystko to, co dotyczyło jej działalności, zamykało się w czterech ścianach mieszkania – w ogromnych szklanych terrariach ustawionych jedno na drugim aż po sam sufit, w pajęczych ingrediencjach posegregowanych w licznych szufladach i pękatych słojach, aż wreszcie w skrupulatnie prowadzonych spisach klientów i rachunkach, gdzie nie mogło być mowy o choćby jednym brakującym knucie. Jej hodowla doprawdy nie wymagała więcej – pająki, w przeciwieństwie do innych stworzeń, nie potrzebowały wielkich przestrzeni i zdawały się być zupełnie zadowolone ze swoich przeszklonych mieszkań, o które Tilda dbała najlepiej jak umiała, troszcząc się o odpowiednią temperaturę, warunki do snucia srebrzystych sieci i pokarm (już lata temu przestała wzdrygać się na widok martwych myszy bądź insektów).
Jej praca nie wymagała natomiast, by często opuszczała swoje mieszkanie, pełne paciorkowatych oczu, które za każdym razem pytały ją – przekrzykując się wzajemnie – dokąd wychodziła i kiedy planowała wrócić. Od tej reguły były jednak odstępstwa; co najmniej raz w tygodniu musiała uzupełnić zapasy, udając się do Magicznej Menażerii, a raz na jakiś czas – wiedziona plotkami bądź listami z ofertą korzystnej wymiany – kierowała swoje kroki na Śmiertelny Nokturn. Może i nie pałała do tego miejsca szczególną sympatią, lecz musiała przyznać, że tamtejszy czarny rynek bywał dobrze zaopatrzony w interesujące ją okazy pająków.
Dzisiaj jednak opuściła mieszkanie z zupełnie innego powodu niż potrzeba uzupełnienia zapasów czy kolejna propozycja handlowa; zaledwie wczoraj nieznana sowa przyniosła jej list – zapisany eleganckim charakterem pisma na grubym (i drogim) pergaminie – z którego wynikało, że pewna wiekowa czarownica tytułująca się madame Dolores Belby potrzebowała jej dyskretnej, acz stanowczej interwencji w sprawie pająków, które zalęgły się w posiadłości pani Belby.
Kiedy Tilda przeczytała list, w pierwszej chwili pomyślała, by uprzejmie odpowiedzieć madame, że jej prośba niekoniecznie wpisywała się w świadczone przez nią usługi, lecz zaraz dotarł do niej wręcz błagalny ton pisma. Wynikało z niego, iż w domu czarownicy, na rzadko używanym przez nią ostatnim piętrze, pojawiły się monstrualnych rozmiarów pajęczaki, które hałasowały nocą, nie dając jej spać. Choć z pewnym sceptycyzmem potraktowała wzmiankę o hałasach, przez moment zrobiło jej się żal starszej kobiety, najwidoczniej śmiertelnie przerażonej niechcianymi gośćmi. Następnie wzrok Tildy przykuła okrągła suma, jaką czarownica oferowała za pomoc w rozwiązaniu pajęczego problemu i to wystarczyło, by Tilda ostatecznie zmiękła i szybko odpisała pani Belby, że odwiedzi ją jutro z samego rana.
Może kobieta faktycznie potrzebowała jej pomocy?
Tak więc następnego dnia Tilda zjawiła się u zachodniej bramy St. James’s Park, skąd – jak głosił list – tuż na wprost miała z łatwością dostrzec zabytkową, majestatyczną rezydencję, w której mieszkała madame. I tak też się stało; Tilda musiałaby być ślepa, aby nie ujrzeć przepięknego gmachu z ciemnej cegły, z licznymi wieżyczkami i starannie utrzymanym ogrodem, gdzie kwiaty i fantazyjnie wystrzyżone krzewy żywopłotu kłaniały się przed nią z gracją, gdy kroczyła ścieżką prowadzącą do masywnych drzwi posiadłości.
Gdy znalazła się tuż przed nimi, uniosła z wahaniem dłoń, kładąc ją na złotej kołatce w kształcie lwa, który ożył i ryknął cicho, kiedy Tilda zastukała trzykrotnie do drzwi.
Sądząc po domostwie, w jakim się właśnie znalazła, nie spodziewała się ujrzeć na progu jego właścicielki. Podejrzewała raczej, że drzwi otworzy jej skrzat domowy bądź kamerdyner, lecz była w błędzie; nie minęła minuta, a jej oczom ukazała się Dolores Belby we własnej osobie. Była to niska i drobna staruszka, z konstelacją zmarszczek na dość dobrotliwej twarzy, a ubrana była w bogate szaty z purpurowego materiału. Jej dłonie oraz szyję zdobiły gustownie dobrane klejnoty, które błyszczały wymownie w promieniach porannego słońca, mówiąc wprost o statusie materialnym ich posiadaczki.
- Och, witaj, kochana! – powiedziała serdecznie, ściskając nieco oszołomioną Tildę, jak gdyby Fancourt była jej ulubioną wnuczką, po czym zaprosiła ją gestem do środka. Tilda zdążyła wyrzucić z siebie uprzejmości i nieśmiało wkroczyła do domu.
Wnętrze rezydencji okazało się być urządzone z przepychem i smakiem – wszędzie dominowały wiktoriańskie meble, a w powietrzu unosiły się świecie, oświetlając przyglądające się Tildzie portrety. Zanim Fancourt zdążyła przyjrzeć im się uważniej, pani Belby już chwyciła ją za łokieć, spoglądając na nią błagalnie.
- Tak się cieszę, że przybyłaś! – rzekła. - Doprawdy, nie mogę już z nimi wytrzymać. Zalęgły się w rzadko używanej sypialni na najwyższym piętrze, są ogromne i łypią na mnie za każdym razem, gdy się do nich zbliżę – przyciszyła głos, jakby w obawie, że czyhające na górze bestie zdołają ją usłyszeć.
- Nie wie pani może, jaki to gatunek? Albo jak wyglądają? – zapytała Tilda, spoglądając na czarownicę uspokajająco. - I proszę się nie przejmowć, bez problemu się nimi zajmę – dodała szybko, kładąc delikatnie dłoń na pomarszczonej ręce kobiety.
- Nie mam pojęcia… nie chciałam przyglądać im się ani chwili dłużej… nie zdziwiłabym się jednak, gdyby były to akromantule – wymamrotała pani Belby, najwyraźniej przerażona własnym spostrzeżeniem.
- Jestem przekonana, że akromantule wolą inne warunki – powiedziała Tilda, uśmiechając się z lekką konsternacją. - Ale zaraz sprawdzę, z czym mamy do czynienia, proszę tu poczekać i nie martwić się na zapas, wrócę do pani za kilka chwil.
Pani Belby pokiwała głową, po czym wyjaśniła jej, jak dotrzeć do feralnej sypialni, i sama usadowiła się na jednym z foteli z widokiem na schody, obserwując wspinającą się po nich Tildę.
W drodze na sam szczyt w Tildzie narastały coraz większe obawy, co takiego mogła odkryć w pomieszczeniu rzekomo pełnym pająków. Może niepotrzebnie zbagatelizowała sprawę? Skąd mogła wiedzieć, co tak naprawdę znajdowało się w sypialni? Strach madame – nieważne, czy wyolbrzymiony, czy nie – był zupełnie realny, więc Tilda mogła być w sporym błędzie, chcąc zlekceważyć jej obawy. Wchodząc po schodach i rozglądając się dookoła, tylko utwierdzała się w przekonaniu, że miała do czynienia z ogromnym i wiekowym domostwem. Nawet jeśli było zadbane, nie oznaczało to, iż w jego zakamarkach na przestrzeni lat nie zalęgły się przykre niespodzianki w postaci choćby boginów lub pająków, lubujących się przecież w ciemnych i dość odludnych miejscach.
Chcąc nie chcąc, przywoływała w myślach gatunki niebezpiecznych pająków, którym spodobałby się dom pani Belby.
Gdy Tilda wreszcie dotarła na najwyższe piętro, powoli wyciągnęła z kieszeni różdżkę i szepcąc do niej ciche lumos, uniosła ją przed siebie. Jej serce wybijało coraz szybszy rytm i nawet nie zorientowała się, kiedy zaczęła stawiać coraz cichsze kroki, powoli zbliżając się do drzwi, za którymi znajdowały się pająki. Czuła już ich obecność; miarowy szum myśli rozbrzmiewający zaledwie kilka kroków dalej, więc nie miała wątpliwości, że kierowała się w odpowiednią stronę. W tej części domu panowała zupełna cisza – nie dobiegało tu już cykanie ogromnego zegara, który minęła uprzednio, wspinając się po schodach, ani nawet dźwięki tłocznej ulicy, jaka znajdowała się przecież zaraz przed rezydencją.
Panowała tu niemalże grobowa cisza.
Stanąwszy przed drzwiami prowadzącymi do sypialni, Tilda zawahała się na moment, po czym wzięła głęboki wdech i pchnęła je, ostrożnym krokiem wchodząc do środka - gotowa zmierzyć się ze wszystkim, co mogło czyhać w czeluści sypialni.
Tymczasem łuna bijąca z jej różdżki ujawniła stosunkowo skromnie umeblowane wnętrze, ale nie przerośnięte, olbrzymie pająki, których podświadomie spodziewała się Tilda. Zamiast nich po krótkim oglądzie Fancourt odkryła w rogu obok fotela sporą pajęczynę, na jakiej usadowiło się kilka kątników, jednych z najbardziej pospolitych pająków na świecie.
Rzeczywiście, bez wątpienia miała do czynienia z akromantulami.
Wzdychając i kręcąc głową, nie mogła uwierzyć, że tak łatwo uległa panice.
- Będę musiała was stąd zabrać – zwróciła się do pająków, klękając i ostrożnie wyciągając po nie dłoń. - Właścicielka tego domu twierdzi, że jesteście niebezpieczne i nie życzy sobie waszej obecności. Ale nie obawiajcie się, zabiorę was do siebie – jej kolekcja kątników była już stanowczo za duża, ale nie miała serca tak po prostu pozbyć się tych nieszczęśników, których hałasy – ciekawe jakie – spędzały w nocy sen z powiek Dolores Belby.
Tilda wyciągnęła ku kątnikom dłoń i wyszeptała kilka zachęcających słów w pajęczym języku, obserwując, jak po chwili kątniki z wahaniem wspięły się po jej dłoni, pomknęły po ręce i ukryły się w przepastnej kieszeni szaty. Kiedy tylko ostatni z nich zniknął między fałdami materiału, Tilda wyprostowała się i machnęła różdżką, pozbywając się resztek sieci.
Gdy wróciła na dół, Dolores Belby już na nią czekała; Fancourt wyjaśniła jej krótko, że niebezpieczeństwo w postaci zupełnie nieszkodliwych kątników zostało zażegnane i od tej pory pająki nie miały już panoszyć się po sypialni madame. Czarownica, wyraźnie promieniejąc ze szczęścia, uściskała Tildę i podziękowała co najmniej kilka razy, wręczając jej uroczystym gestem sakiewkę ciężką od monet. Tilda uśmiechnęła się tylko skromnie, obdarzyła madame szczerym dziękuję – mimo wszystko marzyła, aby każde pieniądze mogła zarabiać w tak prosty sposób – po czym pożegnała się z czarownicą i podążyła do domu, w myślach już planując, gdzie zamieszkają wyratowane kątniki.
zt
Praca stosunkowo rzadko zobowiązywała Tildę do wyjścia z domu.
Zazwyczaj wszystko to, co dotyczyło jej działalności, zamykało się w czterech ścianach mieszkania – w ogromnych szklanych terrariach ustawionych jedno na drugim aż po sam sufit, w pajęczych ingrediencjach posegregowanych w licznych szufladach i pękatych słojach, aż wreszcie w skrupulatnie prowadzonych spisach klientów i rachunkach, gdzie nie mogło być mowy o choćby jednym brakującym knucie. Jej hodowla doprawdy nie wymagała więcej – pająki, w przeciwieństwie do innych stworzeń, nie potrzebowały wielkich przestrzeni i zdawały się być zupełnie zadowolone ze swoich przeszklonych mieszkań, o które Tilda dbała najlepiej jak umiała, troszcząc się o odpowiednią temperaturę, warunki do snucia srebrzystych sieci i pokarm (już lata temu przestała wzdrygać się na widok martwych myszy bądź insektów).
Jej praca nie wymagała natomiast, by często opuszczała swoje mieszkanie, pełne paciorkowatych oczu, które za każdym razem pytały ją – przekrzykując się wzajemnie – dokąd wychodziła i kiedy planowała wrócić. Od tej reguły były jednak odstępstwa; co najmniej raz w tygodniu musiała uzupełnić zapasy, udając się do Magicznej Menażerii, a raz na jakiś czas – wiedziona plotkami bądź listami z ofertą korzystnej wymiany – kierowała swoje kroki na Śmiertelny Nokturn. Może i nie pałała do tego miejsca szczególną sympatią, lecz musiała przyznać, że tamtejszy czarny rynek bywał dobrze zaopatrzony w interesujące ją okazy pająków.
Dzisiaj jednak opuściła mieszkanie z zupełnie innego powodu niż potrzeba uzupełnienia zapasów czy kolejna propozycja handlowa; zaledwie wczoraj nieznana sowa przyniosła jej list – zapisany eleganckim charakterem pisma na grubym (i drogim) pergaminie – z którego wynikało, że pewna wiekowa czarownica tytułująca się madame Dolores Belby potrzebowała jej dyskretnej, acz stanowczej interwencji w sprawie pająków, które zalęgły się w posiadłości pani Belby.
Kiedy Tilda przeczytała list, w pierwszej chwili pomyślała, by uprzejmie odpowiedzieć madame, że jej prośba niekoniecznie wpisywała się w świadczone przez nią usługi, lecz zaraz dotarł do niej wręcz błagalny ton pisma. Wynikało z niego, iż w domu czarownicy, na rzadko używanym przez nią ostatnim piętrze, pojawiły się monstrualnych rozmiarów pajęczaki, które hałasowały nocą, nie dając jej spać. Choć z pewnym sceptycyzmem potraktowała wzmiankę o hałasach, przez moment zrobiło jej się żal starszej kobiety, najwidoczniej śmiertelnie przerażonej niechcianymi gośćmi. Następnie wzrok Tildy przykuła okrągła suma, jaką czarownica oferowała za pomoc w rozwiązaniu pajęczego problemu i to wystarczyło, by Tilda ostatecznie zmiękła i szybko odpisała pani Belby, że odwiedzi ją jutro z samego rana.
Może kobieta faktycznie potrzebowała jej pomocy?
Tak więc następnego dnia Tilda zjawiła się u zachodniej bramy St. James’s Park, skąd – jak głosił list – tuż na wprost miała z łatwością dostrzec zabytkową, majestatyczną rezydencję, w której mieszkała madame. I tak też się stało; Tilda musiałaby być ślepa, aby nie ujrzeć przepięknego gmachu z ciemnej cegły, z licznymi wieżyczkami i starannie utrzymanym ogrodem, gdzie kwiaty i fantazyjnie wystrzyżone krzewy żywopłotu kłaniały się przed nią z gracją, gdy kroczyła ścieżką prowadzącą do masywnych drzwi posiadłości.
Gdy znalazła się tuż przed nimi, uniosła z wahaniem dłoń, kładąc ją na złotej kołatce w kształcie lwa, który ożył i ryknął cicho, kiedy Tilda zastukała trzykrotnie do drzwi.
Sądząc po domostwie, w jakim się właśnie znalazła, nie spodziewała się ujrzeć na progu jego właścicielki. Podejrzewała raczej, że drzwi otworzy jej skrzat domowy bądź kamerdyner, lecz była w błędzie; nie minęła minuta, a jej oczom ukazała się Dolores Belby we własnej osobie. Była to niska i drobna staruszka, z konstelacją zmarszczek na dość dobrotliwej twarzy, a ubrana była w bogate szaty z purpurowego materiału. Jej dłonie oraz szyję zdobiły gustownie dobrane klejnoty, które błyszczały wymownie w promieniach porannego słońca, mówiąc wprost o statusie materialnym ich posiadaczki.
- Och, witaj, kochana! – powiedziała serdecznie, ściskając nieco oszołomioną Tildę, jak gdyby Fancourt była jej ulubioną wnuczką, po czym zaprosiła ją gestem do środka. Tilda zdążyła wyrzucić z siebie uprzejmości i nieśmiało wkroczyła do domu.
Wnętrze rezydencji okazało się być urządzone z przepychem i smakiem – wszędzie dominowały wiktoriańskie meble, a w powietrzu unosiły się świecie, oświetlając przyglądające się Tildzie portrety. Zanim Fancourt zdążyła przyjrzeć im się uważniej, pani Belby już chwyciła ją za łokieć, spoglądając na nią błagalnie.
- Tak się cieszę, że przybyłaś! – rzekła. - Doprawdy, nie mogę już z nimi wytrzymać. Zalęgły się w rzadko używanej sypialni na najwyższym piętrze, są ogromne i łypią na mnie za każdym razem, gdy się do nich zbliżę – przyciszyła głos, jakby w obawie, że czyhające na górze bestie zdołają ją usłyszeć.
- Nie wie pani może, jaki to gatunek? Albo jak wyglądają? – zapytała Tilda, spoglądając na czarownicę uspokajająco. - I proszę się nie przejmowć, bez problemu się nimi zajmę – dodała szybko, kładąc delikatnie dłoń na pomarszczonej ręce kobiety.
- Nie mam pojęcia… nie chciałam przyglądać im się ani chwili dłużej… nie zdziwiłabym się jednak, gdyby były to akromantule – wymamrotała pani Belby, najwyraźniej przerażona własnym spostrzeżeniem.
- Jestem przekonana, że akromantule wolą inne warunki – powiedziała Tilda, uśmiechając się z lekką konsternacją. - Ale zaraz sprawdzę, z czym mamy do czynienia, proszę tu poczekać i nie martwić się na zapas, wrócę do pani za kilka chwil.
Pani Belby pokiwała głową, po czym wyjaśniła jej, jak dotrzeć do feralnej sypialni, i sama usadowiła się na jednym z foteli z widokiem na schody, obserwując wspinającą się po nich Tildę.
W drodze na sam szczyt w Tildzie narastały coraz większe obawy, co takiego mogła odkryć w pomieszczeniu rzekomo pełnym pająków. Może niepotrzebnie zbagatelizowała sprawę? Skąd mogła wiedzieć, co tak naprawdę znajdowało się w sypialni? Strach madame – nieważne, czy wyolbrzymiony, czy nie – był zupełnie realny, więc Tilda mogła być w sporym błędzie, chcąc zlekceważyć jej obawy. Wchodząc po schodach i rozglądając się dookoła, tylko utwierdzała się w przekonaniu, że miała do czynienia z ogromnym i wiekowym domostwem. Nawet jeśli było zadbane, nie oznaczało to, iż w jego zakamarkach na przestrzeni lat nie zalęgły się przykre niespodzianki w postaci choćby boginów lub pająków, lubujących się przecież w ciemnych i dość odludnych miejscach.
Chcąc nie chcąc, przywoływała w myślach gatunki niebezpiecznych pająków, którym spodobałby się dom pani Belby.
Gdy Tilda wreszcie dotarła na najwyższe piętro, powoli wyciągnęła z kieszeni różdżkę i szepcąc do niej ciche lumos, uniosła ją przed siebie. Jej serce wybijało coraz szybszy rytm i nawet nie zorientowała się, kiedy zaczęła stawiać coraz cichsze kroki, powoli zbliżając się do drzwi, za którymi znajdowały się pająki. Czuła już ich obecność; miarowy szum myśli rozbrzmiewający zaledwie kilka kroków dalej, więc nie miała wątpliwości, że kierowała się w odpowiednią stronę. W tej części domu panowała zupełna cisza – nie dobiegało tu już cykanie ogromnego zegara, który minęła uprzednio, wspinając się po schodach, ani nawet dźwięki tłocznej ulicy, jaka znajdowała się przecież zaraz przed rezydencją.
Panowała tu niemalże grobowa cisza.
Stanąwszy przed drzwiami prowadzącymi do sypialni, Tilda zawahała się na moment, po czym wzięła głęboki wdech i pchnęła je, ostrożnym krokiem wchodząc do środka - gotowa zmierzyć się ze wszystkim, co mogło czyhać w czeluści sypialni.
Tymczasem łuna bijąca z jej różdżki ujawniła stosunkowo skromnie umeblowane wnętrze, ale nie przerośnięte, olbrzymie pająki, których podświadomie spodziewała się Tilda. Zamiast nich po krótkim oglądzie Fancourt odkryła w rogu obok fotela sporą pajęczynę, na jakiej usadowiło się kilka kątników, jednych z najbardziej pospolitych pająków na świecie.
Rzeczywiście, bez wątpienia miała do czynienia z akromantulami.
Wzdychając i kręcąc głową, nie mogła uwierzyć, że tak łatwo uległa panice.
- Będę musiała was stąd zabrać – zwróciła się do pająków, klękając i ostrożnie wyciągając po nie dłoń. - Właścicielka tego domu twierdzi, że jesteście niebezpieczne i nie życzy sobie waszej obecności. Ale nie obawiajcie się, zabiorę was do siebie – jej kolekcja kątników była już stanowczo za duża, ale nie miała serca tak po prostu pozbyć się tych nieszczęśników, których hałasy – ciekawe jakie – spędzały w nocy sen z powiek Dolores Belby.
Tilda wyciągnęła ku kątnikom dłoń i wyszeptała kilka zachęcających słów w pajęczym języku, obserwując, jak po chwili kątniki z wahaniem wspięły się po jej dłoni, pomknęły po ręce i ukryły się w przepastnej kieszeni szaty. Kiedy tylko ostatni z nich zniknął między fałdami materiału, Tilda wyprostowała się i machnęła różdżką, pozbywając się resztek sieci.
Gdy wróciła na dół, Dolores Belby już na nią czekała; Fancourt wyjaśniła jej krótko, że niebezpieczeństwo w postaci zupełnie nieszkodliwych kątników zostało zażegnane i od tej pory pająki nie miały już panoszyć się po sypialni madame. Czarownica, wyraźnie promieniejąc ze szczęścia, uściskała Tildę i podziękowała co najmniej kilka razy, wręczając jej uroczystym gestem sakiewkę ciężką od monet. Tilda uśmiechnęła się tylko skromnie, obdarzyła madame szczerym dziękuję – mimo wszystko marzyła, aby każde pieniądze mogła zarabiać w tak prosty sposób – po czym pożegnała się z czarownicą i podążyła do domu, w myślach już planując, gdzie zamieszkają wyratowane kątniki.
zt
You have witchcraftin your lips
stąd
- Anomalia. Musi się ustabilizować sama. Raczej nie powinniśmy być w pobliżu. - Wyjaśniłem Floreanowi, gorączkowo poszukując innej drogi wyjścia. I udało się. W ciemności, pośród tańczących cieni, dostrzegłem lustro, którego rama odstawała okuciem od reszty. Zdobienia były nieco uboższe, nie tak detaliczne, choć dla niezbyt wprawnego obserwatora mogły nie stanowić większej różnicy. Nie mieliśmy zbyt wielu opcji, a czas kurczył się w zastraszającym tempie - w przeciwieństwie do pęczniejącej anomalii. - Wyjdziemy. - Zapewniłem Fortescue, a w moim głosie nie było zawahania. Schowałem różdżkę do kieszeni, opuszkami prawej dłoni próbując wyczuć mechanizm - lewą nie mogłem nawet poruszyć. Powłoka lustra zaskrzypiała donośnie, ukazując nam zionące pustką przejście. Ryzykowna opcja. Spojrzałem porozumiewawczo na Floreana, po czym odwróciłem się jeszcze raz w kierunku anomalii.
Nie mieliśy wyjścia.
Więc zniknęliśmy w wąskim korytarzu, który - jak cię po chwili okazało - rzucał wątłą poświatę tam, gdzie akurat stawialiśmy kroki. Musiało wystarczyć. Nie mogłem już wróćić, aby sprawdzić ciało - nie teraz. Całe szczęście, że martwi nie liczyli czasu.
Tunel okazał się dość długi - szliśmy wartkim marszem około kwadransa, wychodząc dopiero pod jednym z drzew w st. James's Park. Który - jakimś cudem - uchował się jeszcze w miarę w jednym kawałku. Usiadłem na najbliższej ławce, rozrywając w końcu lewy rękaw szaty. Tak jak się spodziewałem, widok nie należał do najprzyjemniejszych. Wydawało mi się, że z rozchlastanego mięsa wystawała biała kość. A ból był nie do zniesienia. Pocieszenie znalazłem w rozentuzjazmowanym głosie Floreana, choć zdaje się, że widok złamania skupił moje myśli na tych mniej przyjemnych aspektach. Bo gdy już je zobaczyłem, trudno było wyrzucić ten obraz z głowy, zapominając o bólu.
- Znasz się może na magii leczniczej? - Zapytałem, spoglądając na Floreana spod zmarszczonych brwi. Nie mogłem tak pokazać się Oscarowi. - Ty jesteś cały? - Upewniłem się.
- Anomalia. Musi się ustabilizować sama. Raczej nie powinniśmy być w pobliżu. - Wyjaśniłem Floreanowi, gorączkowo poszukując innej drogi wyjścia. I udało się. W ciemności, pośród tańczących cieni, dostrzegłem lustro, którego rama odstawała okuciem od reszty. Zdobienia były nieco uboższe, nie tak detaliczne, choć dla niezbyt wprawnego obserwatora mogły nie stanowić większej różnicy. Nie mieliśmy zbyt wielu opcji, a czas kurczył się w zastraszającym tempie - w przeciwieństwie do pęczniejącej anomalii. - Wyjdziemy. - Zapewniłem Fortescue, a w moim głosie nie było zawahania. Schowałem różdżkę do kieszeni, opuszkami prawej dłoni próbując wyczuć mechanizm - lewą nie mogłem nawet poruszyć. Powłoka lustra zaskrzypiała donośnie, ukazując nam zionące pustką przejście. Ryzykowna opcja. Spojrzałem porozumiewawczo na Floreana, po czym odwróciłem się jeszcze raz w kierunku anomalii.
Nie mieliśy wyjścia.
Więc zniknęliśmy w wąskim korytarzu, który - jak cię po chwili okazało - rzucał wątłą poświatę tam, gdzie akurat stawialiśmy kroki. Musiało wystarczyć. Nie mogłem już wróćić, aby sprawdzić ciało - nie teraz. Całe szczęście, że martwi nie liczyli czasu.
Tunel okazał się dość długi - szliśmy wartkim marszem około kwadransa, wychodząc dopiero pod jednym z drzew w st. James's Park. Który - jakimś cudem - uchował się jeszcze w miarę w jednym kawałku. Usiadłem na najbliższej ławce, rozrywając w końcu lewy rękaw szaty. Tak jak się spodziewałem, widok nie należał do najprzyjemniejszych. Wydawało mi się, że z rozchlastanego mięsa wystawała biała kość. A ból był nie do zniesienia. Pocieszenie znalazłem w rozentuzjazmowanym głosie Floreana, choć zdaje się, że widok złamania skupił moje myśli na tych mniej przyjemnych aspektach. Bo gdy już je zobaczyłem, trudno było wyrzucić ten obraz z głowy, zapominając o bólu.
- Znasz się może na magii leczniczej? - Zapytałem, spoglądając na Floreana spod zmarszczonych brwi. Nie mogłem tak pokazać się Oscarowi. - Ty jesteś cały? - Upewniłem się.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Całe szczęście, że udało nam się opuścić tamto straszne miejsce. Chciałem przynajmniej raz okiełznać anomalię i przekonać się jakie to uczucie - teraz wreszcie mi się to udało, co prawda po naprawdę wielu (ale to wielu) próbach, ale przecież liczy się późno niż wcale. To wszystko dzięki Frederickowi, którego wiedza i doświadczenie nie doprowadziły do katastrofy, która na pewno się za nami czaiła. Przecież tamto miejsce to się aż kleiło od czarnej magii! Gdybym miał w nim spędzić więcej czasu niż to konieczne to chyba bym stracił zmysły, ale jak widać wszystko zakończyło się pomyślnie. Wciąż nie mogłem w to uwierzyć, bo przywykłem do wchodzenia w miejsce anomalii z pełną świadomością i prawie że natychmiastowej ucieczki tudzież wizyty na jednym z oddziałów szpitala św. Munga. Co ciekawe, nie zawsze to był ten sam oddział, chociaż urazy za każdym razem były podobne.
Zrównałem krok z Lisem, kiedy wreszcie udało nam się stamtąd wyjść, a ja wziąłem upragniony głęboki oddech w miarę świeżego powietrza. Dopiero wtedy zwróciłem uwagę na fatalny stan jego ręki. Jak mogłem wcześniej nie zwrócić na to uwagi? Tak się szczycę swoją puchońską empatią, a byłem zbyt skupiony na sobie, żeby zauważyć tak nieprzyjemny uraz swojego kompana. A gdyby nie udało nam się tak bezproblemowo wyjść, co wtedy? Nawet nie chciałem o tym myśleć! - Nie, niestety nie - westchnąłem, żałując, że nigdy nie poprosiłem siostry o krótką lekcję pierwszej pomocy. Przydałaby się, szczególnie teraz. - Mam tylko eliksir przeciwbólowy - dodaję, zerkając do sporej kieszeni płaszcza, w której udało mi się ścisnąć kilka fiolek z najpotrzebniejszymi eliksirami. Całe szczęście, że o większości z nich nie musieliśmy nawet myśleć. - Tak, nic mi nie jest - o dziwo, ale tego już nie dodaję, niech Fox myśli, że ja tak po prostu mam.
Zrównałem krok z Lisem, kiedy wreszcie udało nam się stamtąd wyjść, a ja wziąłem upragniony głęboki oddech w miarę świeżego powietrza. Dopiero wtedy zwróciłem uwagę na fatalny stan jego ręki. Jak mogłem wcześniej nie zwrócić na to uwagi? Tak się szczycę swoją puchońską empatią, a byłem zbyt skupiony na sobie, żeby zauważyć tak nieprzyjemny uraz swojego kompana. A gdyby nie udało nam się tak bezproblemowo wyjść, co wtedy? Nawet nie chciałem o tym myśleć! - Nie, niestety nie - westchnąłem, żałując, że nigdy nie poprosiłem siostry o krótką lekcję pierwszej pomocy. Przydałaby się, szczególnie teraz. - Mam tylko eliksir przeciwbólowy - dodaję, zerkając do sporej kieszeni płaszcza, w której udało mi się ścisnąć kilka fiolek z najpotrzebniejszymi eliksirami. Całe szczęście, że o większości z nich nie musieliśmy nawet myśleć. - Tak, nic mi nie jest - o dziwo, ale tego już nie dodaję, niech Fox myśli, że ja tak po prostu mam.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Londyn, rzecz jasna, przywitał nas ulewą i grzmotami, które buzowały na wzburzonym niebie, co jakiś czas rozświetlając je bielą. Przestałem dziwić się wariackiej pogodzie - w ciągu kilku miesięcy przechodziła przez absolutnie wszystkie stadia, niczym rozkapryszona nastolatka. Ale dało się odczuć, że wraz z początkiem listopada niekończąca się burza wiązała się także z silniejszą mocą anomalii, które wykwitały - o ironio - jak grzyby po deszczu. Londyn nie był już tym samym miastem - pocztówkowe symbole, które stanowiły o jego tożsamości, zostały strawione przez czarną magię. Miasto przypominało raczej pogorzelisko; wielu ludzi uciekło za granicę - liczyłem na to, że mugole, którzy podjęli taką decyzję, osiągnęli sukces. Anomalia nie wypuszczała łatwo swoich mieszkańców, była jak pasożyt, potrzebowała swojego żywiciela.
Tym razem udało się zducić jej moc -tej jednej, w szkole baletowej. Cena była miarodajna. Mogłem skończyć gorzej - domyślałem się już,że trup, na którego natknąłem się w budynku, musiał należeć albo do któregoś z pracowników, albo do innego śmiałka, który podobnie jak ja został pochłonięty przez wyrwę. I nie miał tyle szczęścia. Nawet jeśli biel kości w towarzystwie krwi nie prezentowały się najlepiej, byłem pewien, że każdy uzdrowiciel w Mungu sobie z tym poradzi. Nie mogłem się przecież pokazać Oscarowi w takim stanie.
Machnąłem zbywalczo ręką, gdy Florean wpomniał o eliksirze. Byłł zbędny. - Szkoda go marnować, szpital święego Munga jest niedaleko. - Skinąłem twierdząco głową, z ulgą przyjmując fakt, że Fortescue wyszedł bez najmniejszego draśnięcia. - Dziękuję za pomoc. Myślę, że możesz wracać do swoich zajęć. Nie braknie mi towarzystwa na wydziale nagłych wypadków i katastrof. - Uśmiechnąłem się, ale jakoś tak bez przekonania. Ból pulsował coraz mocniej, traciłem też krew. Podniosłem się więc z ławki, za kierunek obierając szpital. Pożegnałem Floreana krótkim, energicznym ruchem głową, po czym ruszyłem przez park.
Najwyższy czas - obaj byliśmy już przemoczeni do suchej nitki
zt
Tym razem udało się zducić jej moc -tej jednej, w szkole baletowej. Cena była miarodajna. Mogłem skończyć gorzej - domyślałem się już,że trup, na którego natknąłem się w budynku, musiał należeć albo do któregoś z pracowników, albo do innego śmiałka, który podobnie jak ja został pochłonięty przez wyrwę. I nie miał tyle szczęścia. Nawet jeśli biel kości w towarzystwie krwi nie prezentowały się najlepiej, byłem pewien, że każdy uzdrowiciel w Mungu sobie z tym poradzi. Nie mogłem się przecież pokazać Oscarowi w takim stanie.
Machnąłem zbywalczo ręką, gdy Florean wpomniał o eliksirze. Byłł zbędny. - Szkoda go marnować, szpital święego Munga jest niedaleko. - Skinąłem twierdząco głową, z ulgą przyjmując fakt, że Fortescue wyszedł bez najmniejszego draśnięcia. - Dziękuję za pomoc. Myślę, że możesz wracać do swoich zajęć. Nie braknie mi towarzystwa na wydziale nagłych wypadków i katastrof. - Uśmiechnąłem się, ale jakoś tak bez przekonania. Ból pulsował coraz mocniej, traciłem też krew. Podniosłem się więc z ławki, za kierunek obierając szpital. Pożegnałem Floreana krótkim, energicznym ruchem głową, po czym ruszyłem przez park.
Najwyższy czas - obaj byliśmy już przemoczeni do suchej nitki
zt
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Nie chciałem zostawiać Fredericka samego. Moja puchońska natura wręcz krzyczała, żeby zaprowadzić go pod same drzwi szpitala, żeby być stuprocentowo pewnym, że do niego trafił i uzyska profesjonalną pomoc. Co prawda nie byłem pewny co powie uzdrowicielowi, ale szybko sobie przypomniałem, że przecież w szpitalu pracuje kilku Zakonników – może trafi pod ich skrzydła, a może po prostu powie, że nabawił się swoich obrażeń podczas pracy. W końcu nie jest ciężko o takie rzeczy, będąc aurorem. Gorzej, kiedy jest się cukiernikiem, wtedy co najwyżej można się poparzyć. To znaczy, ogólnie to właśnie dobrze, ale w tym konkretnym przypadku może niezupełnie. Tak czy inaczej z tego poplątanego powodu przyglądałem się Frederickowi podejrzliwie przez krótką chwilę, aż w końcu kiwnąłem głową. - No dobrze, niech tak będzie - westchnąłem, obserwując jak powoli podnosi się z ławki. - Zawsze do usług - zażartowałem, odpowiadając Frederickowi kiwnięciem na kiwnięcie. Obserwowałem jeszcze przez chwilę jak się ode mnie oddala, dopiero po minucie ruszając w kierunku swojego mieszkania. Deszcz lał jak z cebra, czułem jak wszystko pod moim płaszczem zaczyna robić się mokre. To chyba znak, że najwyższy czas kupić sobie nowe wierzchnie odzienie, przydatne szczególnie na tę anomaliczną pogodę. Czasem podskoczyłem przez piorun, który mnie zaskoczył, czasem znacznie przyspieszałem kroku, kiedy wydawało mi się, że ktoś mnie śledzi. Może to paranoja, ale właśnie ustabilizowałem anomalię, co podpada pod karę więzienia, więc chyba mam do niej pełne prawo. Czasem przed oczami pojawiał mi się ten nieboszczyk, którego zostawiliśmy na pastwę losu w piwnicy. Niby już nic nie mogło mu pomóc, ale i tak czułem się z tym źle. Taki już jestem – martwię się na zapas, chyba się nie zmienię. Za to odczułem ogromną ulgę, kiedy magia w szkole baletowej została ustabilizowana, bo jeszcze nigdy wcześniej mi się to nie udało. A tu proszę, jednak jestem do tego zdolny.
zt
zt
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
[14/01]
Powinien mieć dosyć śniegu, zważywszy na zamiecie, które dręczył ich przez praktycznie cały grudzień. A mimo to, teraz kiedy płatki śniegu spokojnie opadały na ziemię, znowu wrócił ten magiczny klimat, którego nadawały za każdym razem, każdego roku. Dzieciaki znowu bawiły się na zewnątrz bez obawy, że w końcu zgubią się, niezdolne nawet zobaczyć swej dłoni wysuniętej do przodu na długość ręki. Poprawił torbę i ruszył przed siebie, wsłuchując się w rozmowy prowadzone przez Londyńczyków. Śnieg przyjemnie skrzypiał pod podeszwą jego masywnych butów. Nie śpieszyło mu się nigdzie, na Manor Road i tak nie czekał nikt. A on po całym dniu lubił przejść się i na świeżym powietrzu przemyśleć wszystko. Dlatego najczęściej udawał się do St. James's Park, aby zniknąć za kurtyną zaklęć przed wzrokiem mugoli i teleportować się do własnego salonu. Tak z grubsza wyglądała jego codzienność, niezmiennie pokonywał tę samą trasę na linii praca-dom. Czasem zdarzały się sytuacje, ostatnie anomalie w jego życiu - dni wolne. Na szczęście dzisiaj wracał z pracy, snując się po kolejnych ścieżkach, kiedy jego oczy napotkały ją. Chwila wystarczyła, aby zorientował się, że tym razem to nie Marcella stanęła na jego drodze. Czyżby po raz kolejny miał możliwość spotkania panny Arabelli? Z pewnością - Gabriel należał do dosyć spostrzegawczych osób, które dosyć szybko zauważały różnice, nawet te drobne i na pierwszy rzut oka nieistotne. I tak na przykład Tonks po samym ubiorze mógł stwierdzić, że kobieta przemykająca przez park nie była Marcellą. Uśmiechnął się pod nosem. Chociaż z pewnością dowiedziałby się, gdyby coś jej się stało, to ulżyło mi widząc, że Arabella była cała i zdrowa. Kto wie, gdzie mogła ponieść ją czkawka, która przywiodła ją do samego schronu na szczycie, niedaleko Ben Nevis. Uśmiechnął się pod nosem, spojrzał w jej kierunku i chyba ona też go zauważyła. Skierował swoje kroki w jej kierunku. - Arabello, miło cię widzieć w nieco bardziej sprzyjających warunkach. Kolejna czkawka, czy odwiedziłaś Londyn z własnej woli? - zagadnął i dopiero teraz zaczął się zastanawiać, czy to na pewno Belle i nie wypadnie na głupca przed Marcy, ale to niemożliwe... Widział ją dzisiaj w ministerstwie.
Gabriel X. Tonks
Zawód : zagubiony w wojennej zawierusze
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I've got a message that you can't ignore
Maybe I'm just not the man I was before
Maybe I'm just not the man I was before
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 14 I 1957
Powoli opadające płatki śniegu lądowały miękko na kapturze Arabelli, kiedy jej trzewiki na niewielkim obcasie z każdym kolejnym krokiem zanurzały się w świeżym, białym puchu, coraz głośniej skrzypiąc. Przemierzała alejki St. James's Park z nosem zanurzonym w książce, jakby chciała odciąć się od otaczającego ją świata. Chłodnie dłonie pozbawione rękawiczek gorączkowo przerzucały strony, jedna za drugą, ignorując minusową temperaturę i słabe światło pobliskich latarni. Już dawno zapadł zmierzch i minęła pora obiadowa - powinna czym prędzej opuścić przygotowujący się do snu Londyn, ponieważ nie był bezpieczny dla osób takich jak ona. Jednak ona potrzebowała ucieczki. Ucieczki, w której specjalizowała się jej siostra. Nie chciała już twardo stąpać po ziemi i posiadać rozsądnego wytłumaczenia na każde dziwne zjawisko. Chciała zapomnieć o problemach, podziałach i sekretach, które nigdy nie miały zostać przez nią odkryte. Wizyta u dawnej koleżanki z Aberlour, która przeprowadziła się do Londynu, jedynie spotęgowała wrażenie niedopasowania. Wszyscy z ich dawnej, niewielkiej społeczności założyli już rodziny i spodziewali się potomstwa, podczas gdy Arabella mierzyła się z demonami przeszłości i nawet uspokajające ciasteczka cynamonowe nie były w stanie pozbawić ją uczucia niepokoju. Książki za to były odskocznią od wszystkiego. Nie dbała o czas, porę dnia ani miejsce, kiedy brała w swoje filigranowe dłonie kolejną część historii, której poświęciła już wiele lat. Jednak kończąc ostatnie zdanie na ostatniej stronie znowu poczuła pustkę i chłód. Zerkając na zegarek na swojej lewej ręce zdała sobie sprawę, że - na szczęście - ma jeszcze kilka chwil, zanim Marcella opuści ministerstwo i razem udadzą się w drogę powrotną do domu. Przystanęła w blasku latarni i rozejrzała po parku, zastanawiając się, gdzie powinna się udać, kiedy w oddali dostrzegła postać. Był to mężczyzna, wysoki, dobrze zbudowany... Z brodą. Tej brody chyba już nigdy miała nie zapomnieć. Uśmiechnęła się lekko, gdy również odnalazł ją wzrokiem. Kiedy skierował swoje kroki w jej stronę, ona również również podeszła nieco bliżej. — Ciebie również, Gabrielu — zaśmiała się. Tym razem jej błękitny, dopasowany płaszcz nie był przemoczony, włosy miała nienaganne ułożone w misterne fale, a w oczach tańczyły figlarne iskierki. Wszelkie troski zniknęły z jej oblicza; a raczej ponownie schowały się w jej wnętrzu, aby pojawić się w bardziej dogodnym momencie. Jego głos otulał ją błogim bezpieczeństwem, którego tak bardzo pragnęła w ostatnich dniach. — Od mniej więcej dwóch tygodni nie mam już problemów z czkawką, dziękuję. Wygląda na to, że również nie zamarzłeś na szczycie Ben Navis — dodała zaczepnie, po czym wzruszyła ramionami i chuchnęła w dłonie, które nadal pozostawały zimne. — Idziesz w tę stronę? — spytała zaraz potem, wskazując na bliżej nieokreślony kierunek. W takim chłodzie wolała umilić rozmowę spacerem niż ucinać sobie pogawędki w blasku latarni, narażona na większy wiatr niż pośród drzew. Przyjrzała się jego twarzy; tym razem jego broda nie była pokryta śniegiem, a twarz miał bardziej jasną i wypoczętą. Poczuła, jak ogarnia ją wewnętrzne ciepło; jakby ktoś mile połechtał jej ego. W końcu nie została pomylona z siostrą.
Powoli opadające płatki śniegu lądowały miękko na kapturze Arabelli, kiedy jej trzewiki na niewielkim obcasie z każdym kolejnym krokiem zanurzały się w świeżym, białym puchu, coraz głośniej skrzypiąc. Przemierzała alejki St. James's Park z nosem zanurzonym w książce, jakby chciała odciąć się od otaczającego ją świata. Chłodnie dłonie pozbawione rękawiczek gorączkowo przerzucały strony, jedna za drugą, ignorując minusową temperaturę i słabe światło pobliskich latarni. Już dawno zapadł zmierzch i minęła pora obiadowa - powinna czym prędzej opuścić przygotowujący się do snu Londyn, ponieważ nie był bezpieczny dla osób takich jak ona. Jednak ona potrzebowała ucieczki. Ucieczki, w której specjalizowała się jej siostra. Nie chciała już twardo stąpać po ziemi i posiadać rozsądnego wytłumaczenia na każde dziwne zjawisko. Chciała zapomnieć o problemach, podziałach i sekretach, które nigdy nie miały zostać przez nią odkryte. Wizyta u dawnej koleżanki z Aberlour, która przeprowadziła się do Londynu, jedynie spotęgowała wrażenie niedopasowania. Wszyscy z ich dawnej, niewielkiej społeczności założyli już rodziny i spodziewali się potomstwa, podczas gdy Arabella mierzyła się z demonami przeszłości i nawet uspokajające ciasteczka cynamonowe nie były w stanie pozbawić ją uczucia niepokoju. Książki za to były odskocznią od wszystkiego. Nie dbała o czas, porę dnia ani miejsce, kiedy brała w swoje filigranowe dłonie kolejną część historii, której poświęciła już wiele lat. Jednak kończąc ostatnie zdanie na ostatniej stronie znowu poczuła pustkę i chłód. Zerkając na zegarek na swojej lewej ręce zdała sobie sprawę, że - na szczęście - ma jeszcze kilka chwil, zanim Marcella opuści ministerstwo i razem udadzą się w drogę powrotną do domu. Przystanęła w blasku latarni i rozejrzała po parku, zastanawiając się, gdzie powinna się udać, kiedy w oddali dostrzegła postać. Był to mężczyzna, wysoki, dobrze zbudowany... Z brodą. Tej brody chyba już nigdy miała nie zapomnieć. Uśmiechnęła się lekko, gdy również odnalazł ją wzrokiem. Kiedy skierował swoje kroki w jej stronę, ona również również podeszła nieco bliżej. — Ciebie również, Gabrielu — zaśmiała się. Tym razem jej błękitny, dopasowany płaszcz nie był przemoczony, włosy miała nienaganne ułożone w misterne fale, a w oczach tańczyły figlarne iskierki. Wszelkie troski zniknęły z jej oblicza; a raczej ponownie schowały się w jej wnętrzu, aby pojawić się w bardziej dogodnym momencie. Jego głos otulał ją błogim bezpieczeństwem, którego tak bardzo pragnęła w ostatnich dniach. — Od mniej więcej dwóch tygodni nie mam już problemów z czkawką, dziękuję. Wygląda na to, że również nie zamarzłeś na szczycie Ben Navis — dodała zaczepnie, po czym wzruszyła ramionami i chuchnęła w dłonie, które nadal pozostawały zimne. — Idziesz w tę stronę? — spytała zaraz potem, wskazując na bliżej nieokreślony kierunek. W takim chłodzie wolała umilić rozmowę spacerem niż ucinać sobie pogawędki w blasku latarni, narażona na większy wiatr niż pośród drzew. Przyjrzała się jego twarzy; tym razem jego broda nie była pokryta śniegiem, a twarz miał bardziej jasną i wypoczętą. Poczuła, jak ogarnia ją wewnętrzne ciepło; jakby ktoś mile połechtał jej ego. W końcu nie została pomylona z siostrą.
Mimo słońca, które już w znacznej części skryło się za horyzontem, mimo iż zło nie spało, a tacy jak on nie powinni czuć się bezpiecznie, to wewnątrz Gabriel czuł niewysłowiony spokój. Zupełnie jakby anomalie chociaż na chwilę zapominając o minionych wydarzeniach. Obiecał coś sobie, pozwolił sobie zaledwie na jeden wieczór słabości, jeden wieczór podczas którego wraz z wlewającą się do jego gardła ognistą, spowiadał się z wszystkiego co leżało na jego sercu. Była to milcząca zgoda na wspólne wylanie wszystkich swoich smutków, aby następnego dnia z nową energią ruszyć dalej. Idąc nieśpiesznie uliczkami St. James's Park starał się nie myśleć o tym co zostawił za swoimi plecami, chociaż wracanie pamięcią do Edith Bones bolało. Skupiał się na bieżących sprawach. A czasem? Myślał o świętym niczym. Oczyszczał swój umysł, dawał sobie przyjemną chwilę wolności od wszelkich trosk. Czy to naprawdę wiele? Czy powinien czuć się winny z tego powodu?
Zmierzając w kierunku Arabelli miał nadzieję, że nie wystraszył jej swoją osobą jak podczas ich pierwszego spotkania. Wierzył głęboko w to, że jego spostrzeżenie było słuszne i faktycznie miał do czynienia z Bellą. Zapewne minie jeszcze trochę czasu nim nabierze stuprocentowej pewności co do tego, z którą z bliźniaczek przyszło mu się spotkać tym razem. Na szczęście słowa kobiety potwierdziły jego przepuszczenia. Zauważył tę zmianę, była dużo spokojniejsza dzisiejszego wieczora, chociaż zdaniem Gabriela wieczorem pod latarnią w środku Londynu było równie bezpiecznie co na szczycie Ben Navis. Czy to szczęście, że po raz kolejny Arabella trafia właśnie na Tonksa? - Widać magia się uspokoiła. I całe szczęście, gdyby było inaczej zamarzłbym wcześniej czy później - rzucił, uśmiechając się do Arabelli nieco szerzej. Śmiał stwierdzić, że do tej pory jego uśmiech, wyłaniający się z gęstej brody był trochę bardziej powściągliwy, ale Arabella zdążyła udowodnić, że była kobietą o raczej wesołym usposobieniu. Nie licząc tego nieprzyjemnego incydentu na szczycie, ale to zrzuciłby na karb zmęczenia całodzienną i niezaplanowaną podróż. Nie był pewien, który kierunek wskazywała panna Figg, ale w zasadzie to bez znaczenia. Chciał dopilnować, aby trafiła bezpiecznie gdziekolwiek się wybierała. Zatem skinął głową i niczym dżentelmen zaoferował jej swoje ramię. Brodzenie w śniegu mając na stopach buty na obcasie mogło być zwodnicze. Nigdy nie wiadomo czy pod warstwą białego puchu nie znajduje się ślizga powierzchnia. - Skoro nie czkawka, to co sprowadza cię do Londynu o tak nieludzkiej porze? - zagadnął, uznając to za najbezpieczniejszy temat.
Zmierzając w kierunku Arabelli miał nadzieję, że nie wystraszył jej swoją osobą jak podczas ich pierwszego spotkania. Wierzył głęboko w to, że jego spostrzeżenie było słuszne i faktycznie miał do czynienia z Bellą. Zapewne minie jeszcze trochę czasu nim nabierze stuprocentowej pewności co do tego, z którą z bliźniaczek przyszło mu się spotkać tym razem. Na szczęście słowa kobiety potwierdziły jego przepuszczenia. Zauważył tę zmianę, była dużo spokojniejsza dzisiejszego wieczora, chociaż zdaniem Gabriela wieczorem pod latarnią w środku Londynu było równie bezpiecznie co na szczycie Ben Navis. Czy to szczęście, że po raz kolejny Arabella trafia właśnie na Tonksa? - Widać magia się uspokoiła. I całe szczęście, gdyby było inaczej zamarzłbym wcześniej czy później - rzucił, uśmiechając się do Arabelli nieco szerzej. Śmiał stwierdzić, że do tej pory jego uśmiech, wyłaniający się z gęstej brody był trochę bardziej powściągliwy, ale Arabella zdążyła udowodnić, że była kobietą o raczej wesołym usposobieniu. Nie licząc tego nieprzyjemnego incydentu na szczycie, ale to zrzuciłby na karb zmęczenia całodzienną i niezaplanowaną podróż. Nie był pewien, który kierunek wskazywała panna Figg, ale w zasadzie to bez znaczenia. Chciał dopilnować, aby trafiła bezpiecznie gdziekolwiek się wybierała. Zatem skinął głową i niczym dżentelmen zaoferował jej swoje ramię. Brodzenie w śniegu mając na stopach buty na obcasie mogło być zwodnicze. Nigdy nie wiadomo czy pod warstwą białego puchu nie znajduje się ślizga powierzchnia. - Skoro nie czkawka, to co sprowadza cię do Londynu o tak nieludzkiej porze? - zagadnął, uznając to za najbezpieczniejszy temat.
Gabriel X. Tonks
Zawód : zagubiony w wojennej zawierusze
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I've got a message that you can't ignore
Maybe I'm just not the man I was before
Maybe I'm just not the man I was before
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Trzynasta strona księgi o astronomii przykuła uwagę Poppy, zatrzymała się na niej dłużej, sporządzając notatki. W okolicach Bożego Narodzenia spotkała się z Maeve, kuzynką ze strony rodziny ojca, wspomniała jej wówczas, że rozważa podjęcie wieczornego kursu astronomii. Nie zastanawiała się długo, stwierdziła ostatecznie, że w ostatecznym rozrachunku sama nie będzie w stanie przejść przez ten ogrom materiałów i bez pomocy specjalisty stanie w miejscu w pewnym momencie. Nieocenioną pomocą była dla Poppy Charlene, wybitna alchemiczka, przed którą ciała niebieskie nie miały tajemnic, nie mogła się jej jednak narzucać i dokładać pracy, w szpitalu św. Munga na pewno jej nie brakowało. Nieśmiało wysłała więc listownie swoją aplikację i z prowadzącymi ustaliła, że na zajęcia, na które nie będzie mogła dotrzeć w związku z pracą w Hogwarcie, będzie nadrabiać sama. Żałowała każdego opuszczonego wykładu, takk bardzo ją ciekawiły, choć czasami ogrom informacji ją przytłaczał. Czuła się trochę tak, jakby użyła zmieniacza czasu i znów była uczennicą, ale to było naprawdę przyjemne uczucie - lubiła uczyć się nowych rzeczy. Nienawidziła za to trwania w miejscu i bezczynności; pogłębiając wiedzę o gwiazdach, planetach i innych ciałach niebieskich czuła się mniej bezużyteczna, mniej bezsilna.
Jedenastego lutego miał odbyć się wykład o odległej galaktyce, w ostatniej jednak chwili do skrzydła szpitalnego trafiło kilku uczniów, którzy - w mniemaniu Poppy - powinni zarobić szlaban za umyślne drażnienie zwierząt podczas lekcji opieki nad magicznymi stworzeniami. Opatrując ich rany nie omieszkała udzielić im surowej reprymendy. Na kurs nie zdążyła, dlatego późnym popołudniem trzynastego lutego zajmowała jeden z okrągłych stolików w bibliotece, samotnie przerabiając materiał i sporządzając notatki dla samej siebie; dotychczas słychać było jedynie skrobanie pióra po pergaminie, ale ciszę zmąciła rozmowa dwóch rozchichotanych dziewcząt, najpewniej niedawnych absolwentek Hogwartu. Mówiły tak głośno, nic sobie nie robiąc z zasad panujących w bibliotece, że Poppy chcąc nie chcąc (nie chcąc oczywiście) dowiedziała się, że podjęły kurs alchemiczek w szpitalu świętego Munga i właśnie przygotowują się do egzaminu. Jedna z nich, niższa, pulchna blondynka o rumianych policzkach, przecisnęła się pomiędzy krzesłem Poppy i regałem na siłę, zamiast po prostu przeprosić - i w pewnej chwili zachwiała się, a zawartość jej kubka, gorąca herbata, rozlała się prosto na książkę, notatki i sukienkę panny Pomfrey. Dlaczego chodzisz z tym po bibliotece?!, sapnęła Poppy, sycząc z bólu; rzuciła się do ratowania notatek. Blondynka mamrotała przeprosiny, wyciągnęła różdżkę, ale uzdrowicielka powstrzymała ją gestem dłoni: dość już szkód. Sama wysunęła wierzbowe drewno z kieszeni, nie obawiając się już anomalii, śmiało machnęła nim, aby zaklęciem wciągnąć ciecz, wtedy jednak - coś znów naprawdę poszło nie tak.
To anomalia, czy złośliwe zaklęcie?
Wszystko działo się zbyt szybko, by mogła się nad tym zastanowić. Kilka stron książek poświęconej odległej galaktyce oderwało się od innych i uniosło w powietrzu, warcząc przy tym gniewnie, jak gdyby była to Potworna Księga Potworów. Dwie kursantki alchemii pisnęły i cofnęły się, gdy książka brunetkę zaatakowała - Poppy nie wiedziała co ma zrobić i chyba była zbyt zszokowana, by zareagować; książki zerwały z jej szyi naszyjnik z muszelką i uciekły, wyleciały przez uchyloną okiennicę. Uzdrowicielka znieruchomiała tylko na kilka chwil i poczuła przerażenie - nie mogła stracić tego wisiorka. To Charlie jej go dał. Musiała go odzyskać. Złapała płaszcz, przewieszony dotychczas przez sąsiednie krzesło, ubrała go w biegu; zbiegła po schodach i wypadła na zewnątrz jak burza, zrozpaczona wypatrując tej przeklętej książki. Dopiero kwadrans później udało się uzdrowicielce odnaleźć skrawki naderwanych kartek. Podążała za nimi, niby za nicią Ariadny, zastanawiając się co począć: czy wystarczy tę księgę pogłaskać po grzbiecie, tak jak ten upiorny podręcznik do opieki nad magicznymi stworzeniami? Dotarła do obrzeży St. James Park. Uliczne latarnie rozświetlały półmrok zimowego popołudnia, coraz trudniej było Poppy cokolwiek zobaczyć, w końcu jednak dostrzegła odbyty błysk od perłowego wnętrza muszelki. Wisiorek wystawał z plątaniny kartek, tkwiącej... w cudzej kieszeni. Mężczyzna szedł przed siebie, odwrócona do niej tyłem, nie widziała jej twarzy. Jęknęła w duchu, wiedząc, że musi ją zaczepić - ale nie wiedziała jak powinna była to kobiecie wytłumaczyć. Co, jeśli to mugolka?
- Przepraszam! Przepraszam, proszę pani! - krzyknęła w końcu, decydując się zwrócić na siebie jej uwagę; podbiegła, otulając szyję mocniej szalem. - Wiem, że... że to dziwnie zabrzmi, ale... ale ma pani w kieszeni mój naszyjnik - wypaliła Poppy, czując, że ze wstydu czerwienieją jej policzki.
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
To był wyjątkowo dobry dzień, co zdarzało się w ostatnim czasie dość rzadko. Niezachwiany entuzjazm i optymizm Belviny stopniowo zabijane przez pracę oraz mniejsze bądź większe problemy prywatne, dziś miały okazję na nowo powrócić do niej. Miała wolne, dawno wyczekiwane godziny, które mogła poświęcić tylko dla siebie i chociaż na krótki czas okazać się ślepą na problemy innych. Wykorzystywała to, jak najbardziej mogła, odwiedzając ulubione miejsca, które pomagały pozbyć się stresu ostatnich dni. Przekraczając próg Wieży Astrologów, spędziła tam prawie cały poranek, pochłaniając księgę za księgą oraz rozmawiając z osobami, które wiedziały o wiele więcej niż ona. Ciągle się uczyła, poszerzając wiedzę, która wydawała się nadal niewystarczająca. Ukończony kurs alchemika otwierał przed nią nowe możliwości, lecz potrzebowała jeszcze doświadczenia oraz czegoś więcej niż niezbędne podstawy. Praca w szpitalu nauczyła ją, że w życiu potrzeba o wiele więcej niż niezbędne minimum, jeśli chce się być naprawdę dobrym w tym, co się robi. Była zbyt ambitna, aby pozostać jedynie dobrą.
Z niechęcią opuszczając Wieżę, skierowała się do kolejnego miejsca, które planowała odwiedzić. Mimo zimna panującego na dworze zdecydowała się na nieco dłuższy spacer, otulając się szczelniej płaszczem w kolorze butelkowej zieleni i poprawiając szalik o kilka tonów ciemniejszy.
St. James’s Park nie był miejscem, do którego często się udawała, odrzucało ją głównie to, jak wiele osób pojawiało się w parku. Miała dość tłumów w pracy, więc w takie dni zwyczajnie uciekała przed zbyt licznym towarzystwem, które nie wnosiło nic w jej życie. Teraz postanowiła sprawdzić, czy to, co zapamiętała nadal było faktem i miło się rozczarowała, gdy przechodząc parkowymi alejkami, nie musiała wymijać wielu osób.
W pewnej chwili co prawda wpadł na nią nieznajomy mężczyzna, wytrącając ją ze spokojnego spaceru i zmuszając do zrobienia kroku w tył, aby ukryć zachwianie. Przystanęła, spoglądając na niego z uwagą, gdy padły szybko rzucone przeprosiny, po których oddalił się. Była wyrozumiała na co dzień, wiec teraz też nie zamierzała jakoś wyjątkowo skupiać się na nieuwadze obcego człowieka. Zamiast tego zaczęła iść dalej, nie zważając uwagi na krzyk za plecami. Dopiero po kilku krokach, rozejrzała się kontrolnie i pojęła, że nieznajoma dziewczyna próbuje zatrzymać właśnie ją.
Przystanęła, oglądając się przez ramię nim odwróciła się w jej kierunku.
Uniosła lekko brew, słysząc zarzut? Nie, nie wyglądała, jakby zarzucała kradzież, a bardziej była zakłopotana.
- To nieporozumienie, nie wiem, o co pani chodzi – odparła w pierwszej chwili, cofając się o krok. W życiu trafiała na różne dziwne osoby, ale teraz najmniej miała ochotę uczestniczyć w takiej wymianie zdań, zwłaszcza, że nic nie zabrała. Nie była złodziejką ani nie miała zadatków na kleptomankę. Chyba że o czymś nie wiedziała?
W pierwszej chwili rozejrzała za się za jakimś ratunkiem, nim do głosu doszedł rozsądek. Stres wyraźnie wzbudzał nerwowość w codziennym życiu i to zwykle bezpodstawną. Odetchnęła cicho, by zaraz uśmiechnąć się nieco.
- Musiała się pani pomylić, nic pani nie zabra… - urwała, gdy po wsunięciu dłoni do kieszeni płaszcza natrafiła palcami na kilka kartek i coś, co strukturą przypominało łańcuszek. Zamknęła na znalezisku palce.
- To niemożliwe... Jak? O co tu chodzi… – była na tyle zaskoczona sytuacją, że zamiast oddać kobiecie jej własność, chciała uzyskać odpowiedź. Nie widziała jej nigdy wcześniej, może kiedyś minęły się gdzieś, ale to nie było istotne. Sądząc po minie nieznajomej, również nie podrzuciła swojej własności… bo jaki miałaby w tym cel? Więc, jak i dlaczego akurat Ona?
Z niechęcią opuszczając Wieżę, skierowała się do kolejnego miejsca, które planowała odwiedzić. Mimo zimna panującego na dworze zdecydowała się na nieco dłuższy spacer, otulając się szczelniej płaszczem w kolorze butelkowej zieleni i poprawiając szalik o kilka tonów ciemniejszy.
St. James’s Park nie był miejscem, do którego często się udawała, odrzucało ją głównie to, jak wiele osób pojawiało się w parku. Miała dość tłumów w pracy, więc w takie dni zwyczajnie uciekała przed zbyt licznym towarzystwem, które nie wnosiło nic w jej życie. Teraz postanowiła sprawdzić, czy to, co zapamiętała nadal było faktem i miło się rozczarowała, gdy przechodząc parkowymi alejkami, nie musiała wymijać wielu osób.
W pewnej chwili co prawda wpadł na nią nieznajomy mężczyzna, wytrącając ją ze spokojnego spaceru i zmuszając do zrobienia kroku w tył, aby ukryć zachwianie. Przystanęła, spoglądając na niego z uwagą, gdy padły szybko rzucone przeprosiny, po których oddalił się. Była wyrozumiała na co dzień, wiec teraz też nie zamierzała jakoś wyjątkowo skupiać się na nieuwadze obcego człowieka. Zamiast tego zaczęła iść dalej, nie zważając uwagi na krzyk za plecami. Dopiero po kilku krokach, rozejrzała się kontrolnie i pojęła, że nieznajoma dziewczyna próbuje zatrzymać właśnie ją.
Przystanęła, oglądając się przez ramię nim odwróciła się w jej kierunku.
Uniosła lekko brew, słysząc zarzut? Nie, nie wyglądała, jakby zarzucała kradzież, a bardziej była zakłopotana.
- To nieporozumienie, nie wiem, o co pani chodzi – odparła w pierwszej chwili, cofając się o krok. W życiu trafiała na różne dziwne osoby, ale teraz najmniej miała ochotę uczestniczyć w takiej wymianie zdań, zwłaszcza, że nic nie zabrała. Nie była złodziejką ani nie miała zadatków na kleptomankę. Chyba że o czymś nie wiedziała?
W pierwszej chwili rozejrzała za się za jakimś ratunkiem, nim do głosu doszedł rozsądek. Stres wyraźnie wzbudzał nerwowość w codziennym życiu i to zwykle bezpodstawną. Odetchnęła cicho, by zaraz uśmiechnąć się nieco.
- Musiała się pani pomylić, nic pani nie zabra… - urwała, gdy po wsunięciu dłoni do kieszeni płaszcza natrafiła palcami na kilka kartek i coś, co strukturą przypominało łańcuszek. Zamknęła na znalezisku palce.
- To niemożliwe... Jak? O co tu chodzi… – była na tyle zaskoczona sytuacją, że zamiast oddać kobiecie jej własność, chciała uzyskać odpowiedź. Nie widziała jej nigdy wcześniej, może kiedyś minęły się gdzieś, ale to nie było istotne. Sądząc po minie nieznajomej, również nie podrzuciła swojej własności… bo jaki miałaby w tym cel? Więc, jak i dlaczego akurat Ona?
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
St. James's Park
Szybka odpowiedź