St. James's Park
AutorWiadomość
First topic message reminder :
St. James's Park
Jest on najstarszym wchodzącym w skład królewskich parków w Londynie. Położony na wschód od Pałacu Buckingham, otoczony jest niezliczonymi drzewami i urzekającym morzem zieleni, które każdego dnia kusi dziesiątki londyńczyków do zatrzymania się w tym miejscu choćby na chwilę. Granice St. James's Park wyznaczają ulice The Mall na północy, Hourse Guards na wschodzie i Birdcage Walk na południu. W parku znajduje się małe jezioro o nazwie St. James's Park Lake, z dwiema wyspami, Duck Island oraz West Island. Most biegnący nad jeziorem pozwala zobaczyć wschodnią stronę Pałacu Buckingham otoczoną drzewami i fontannami oraz podobnie okoloną zachodnią fasadę siedziby Foreign Office. W parku nie sposób nie zwrócić uwagi na bezlik gatunków ptactwa wodnego, pięknego, barwnego, oczarowującego swym urokiem do utraty tchu. Wśród czarodziejów największym powodzeniem cieszy się nienanoszalna, obłożona anty-mugolskimi zaklęciami, dodatkowo skryta za rzędem gęstych krzewów niewielka alejka ze śnieżnobiałymi ławeczkami, uroczymi lampami i rabatami magicznych róż wydzielających słodkie, balsamiczne wonie.
Co by było gdybym nie urodził się Nottem? Czy moje życie też byłoby tylko skomplikowanym ciągiem zmian i problemów? Czy może walczyłbym o to, żeby mieć co jeść lub śmiał się z rozpuszczonych szlachciców narzekających na własny los? Czy możliwość swobodnego odczuwania uczuć i wyrażania ich, dokonywania samodzielnych wyborów, takich jak to z kim spędzi się swoje życie przewyższa arystokratyczne wygody? Nie wiem. Nie potrafię sobie tego wyobrazić, może dlatego, że tak do reszty przesiąknąłem swoim nazwiskiem, że bez niego czuję się niekompletny. Jestem Nottem, jestem Burke, doskonałym mówcą, politykiem, miłośnikiem rzadkich przedmiotów. Czy nie wpisuję się idealnie w kanony moich rodów? Czy w rzeczywistości jestem lwem, jak mówi dewiza mojej rodziny? Przecież w szkole odnalazłem się raczej w domu węża, bliższym barwom, niż symbolowi rodziny. Co powiedziałaby lady Marion, widząc mnie? Czy widziałaby we mnie drapieżnika, zdobywającego ludzkie serca? Zauważam ostatnio, że moje życie jest pełne "co" i "czy", pełne głuchych pytań bez odpowiedzi. Jestem świadom tego, że wielu moich znajomych i przyjaciół, nierzadko nawet młodszych, zdążyło się już ustatkować. Nie sprawiło to jednak, że czuję się lepiej - widzę wyraz twarzy pogodzonej ze strasznym losem Wynonny, mierzę się z faktem, że nawet zagorzały kawaler, Nicholas się ożenił i nie pomaga mi to ani trochę. Bo czemu miałoby? Widzę jak sięgasz po moją dłoń i choć chcesz ją cofnąć, zaciskam swoje palce w okół Twoich. Mam wrażenie, że w jakiś sposób gest ten utrzymuje mnie przy ziemi, bo obejmuje mnie przemożna ochota ucieczki jak najdalej. Coś w Twoich słowach sprawia, że nieco się łamię, jednocześnie ciesząc, że dla kogoś mogę być tylko Alekiem, a nie lordem Alastairem Nottem, synem Archibalda.
Nie mów tak jakby przez związanie się z Tobą życie tej dziewczyny dobiegało końca. W całym zamieszaniu przemawia przeze mnie samolubność, nie mogę jednak pozbyć się wrażenia, że zmarnuję życie również biednej dziewczynie. Nie ważne czy będzie przykładną szlachcianką, jak Rosalie Yaxley, czy może beztroską, normalną dziewczyną, jak Ty. W pierwszym przypadku nie będzie mogła się przy mnie spełniać, w drugim pozbawię ją szansy na prawdziwą miłość. Bo nie sądzę, że będę w stanie pokochać kogoś tylko ze względu na to co każe mi ojciec. Może życie byłoby łatwiejsze, jeżeli potrafiłbym bez szemrania wykonywać wszystkie jego polecenia. Może byłoby jeszcze gorsze.
Znam Cię. Nawet jeśli teraz tego nie widzisz to ja wiem, że będziesz dobrym mężem, głową rodziny. Jeżeli mnie znasz, to wiesz, że tego nie chcę. Nie interesuje mnie pozycja wzorowego małżonka, nagrodę ojca roku też mogę odstawić w kąt. To na czym prawdziwie się skupiam to poznawanie świata i - przez wzgląd na wychowanie - kariera polityczna. Może to nieodpowiednie, ale na liście moich priorytetów "awans" znajduje się wyżej niż "ósemka dzieci o złotych włosach".
Nasz świat. Czym różnił się od świata innych? W końcu w fizycznym sensie dzieliliśmy go z nimi, z nie-szlachcicami, nawet ze szlamami. A jednak my też zostaliśmy naznaczeni niewidocznym piętnem. Wiem, zdarzają się małżeństwa z miłości. Rzadko, pojedyncze, a jednak występują - nie sądzę jednak by na mnie akurat zesłano takie szczęście. Bo chociaż kręci się wokół mnie mnóstwo kobiet, zaledwie kilka w moim życiu darzyłem pewnym uczuciem. Masz rację, to koniec pewnej ery - zegar tyka. Nadchodzi czas w którym wszyscy staniemy przed wyborem.
- Jakkolwiek niezłą partią bym nie był, nigdy nie będę ani dobrym mężem, ani głową rodziny. Ja jestem szalenie nieodpowiedzialny, Lucy. Ciężko mi upilnować samego siebie, a co dopiero dbać o inną osobę. Jestem samolubny. Nie oddam nikomu całego siebie, bo za bardzo przywiązuję się do swoich podróży, do dużej ilości ludzi. Myślisz, że moje dzieci będą szczęśliwe, że ich ojca nigdy nie ma w domu, bo tak właściwie to się nimi nie przejmuje? Myślisz, że jakaś dama zadowoli się tylko Alastairem, bez tytułu lorda i cienia chwały rzucanego przez jego ojca? - mówię, a w moim neutralnym głosie przebija się gorycz. - Cieszę się, że masz o mnie tak dobre mniemanie, ale ja takiego nie mam. Moja matka zawsze mówiła, że krew daje o sobie znać i widzisz, właśnie ja stałem się dokładnie tym od którego uciekałem. Człowiekiem chytrym, bezwzględnym, rządnym władzy - zupełnie jak ojciec.
Nie chcę litości, ani współczucia, nie chcę, żebyś źle odebrała moje słowa. Muszę jednak to wszystko z siebie wyrzucić, swoje największe obawy i lęki, że oto właśnie staję się człowiekiem, którym przyrzekłem nie być. Że chociaż wiele lat zastanawiałem się czy pasuję, tak bardzo tego chciałem, że zacząłem się zmieniać. A komu innemu mógłbym to wyznać, jeżeli nie Tobie? Masz w końcu w moim sercu stałe, szczególne miejsce i wiem, że nawet jeżeli całkowicie się zmieni, to ta jedna część na zawsze pozostanie taka sama.
Nie mów tak jakby przez związanie się z Tobą życie tej dziewczyny dobiegało końca. W całym zamieszaniu przemawia przeze mnie samolubność, nie mogę jednak pozbyć się wrażenia, że zmarnuję życie również biednej dziewczynie. Nie ważne czy będzie przykładną szlachcianką, jak Rosalie Yaxley, czy może beztroską, normalną dziewczyną, jak Ty. W pierwszym przypadku nie będzie mogła się przy mnie spełniać, w drugim pozbawię ją szansy na prawdziwą miłość. Bo nie sądzę, że będę w stanie pokochać kogoś tylko ze względu na to co każe mi ojciec. Może życie byłoby łatwiejsze, jeżeli potrafiłbym bez szemrania wykonywać wszystkie jego polecenia. Może byłoby jeszcze gorsze.
Znam Cię. Nawet jeśli teraz tego nie widzisz to ja wiem, że będziesz dobrym mężem, głową rodziny. Jeżeli mnie znasz, to wiesz, że tego nie chcę. Nie interesuje mnie pozycja wzorowego małżonka, nagrodę ojca roku też mogę odstawić w kąt. To na czym prawdziwie się skupiam to poznawanie świata i - przez wzgląd na wychowanie - kariera polityczna. Może to nieodpowiednie, ale na liście moich priorytetów "awans" znajduje się wyżej niż "ósemka dzieci o złotych włosach".
Nasz świat. Czym różnił się od świata innych? W końcu w fizycznym sensie dzieliliśmy go z nimi, z nie-szlachcicami, nawet ze szlamami. A jednak my też zostaliśmy naznaczeni niewidocznym piętnem. Wiem, zdarzają się małżeństwa z miłości. Rzadko, pojedyncze, a jednak występują - nie sądzę jednak by na mnie akurat zesłano takie szczęście. Bo chociaż kręci się wokół mnie mnóstwo kobiet, zaledwie kilka w moim życiu darzyłem pewnym uczuciem. Masz rację, to koniec pewnej ery - zegar tyka. Nadchodzi czas w którym wszyscy staniemy przed wyborem.
- Jakkolwiek niezłą partią bym nie był, nigdy nie będę ani dobrym mężem, ani głową rodziny. Ja jestem szalenie nieodpowiedzialny, Lucy. Ciężko mi upilnować samego siebie, a co dopiero dbać o inną osobę. Jestem samolubny. Nie oddam nikomu całego siebie, bo za bardzo przywiązuję się do swoich podróży, do dużej ilości ludzi. Myślisz, że moje dzieci będą szczęśliwe, że ich ojca nigdy nie ma w domu, bo tak właściwie to się nimi nie przejmuje? Myślisz, że jakaś dama zadowoli się tylko Alastairem, bez tytułu lorda i cienia chwały rzucanego przez jego ojca? - mówię, a w moim neutralnym głosie przebija się gorycz. - Cieszę się, że masz o mnie tak dobre mniemanie, ale ja takiego nie mam. Moja matka zawsze mówiła, że krew daje o sobie znać i widzisz, właśnie ja stałem się dokładnie tym od którego uciekałem. Człowiekiem chytrym, bezwzględnym, rządnym władzy - zupełnie jak ojciec.
Nie chcę litości, ani współczucia, nie chcę, żebyś źle odebrała moje słowa. Muszę jednak to wszystko z siebie wyrzucić, swoje największe obawy i lęki, że oto właśnie staję się człowiekiem, którym przyrzekłem nie być. Że chociaż wiele lat zastanawiałem się czy pasuję, tak bardzo tego chciałem, że zacząłem się zmieniać. A komu innemu mógłbym to wyznać, jeżeli nie Tobie? Masz w końcu w moim sercu stałe, szczególne miejsce i wiem, że nawet jeżeli całkowicie się zmieni, to ta jedna część na zawsze pozostanie taka sama.
Alastair Nott
Zawód : Urzędnik Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Hell is empty and all the devils are here
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Pamiętała jak wiele lat temu sama stała przed podobnym dylematem. Kiedy jej los był przesądzony i brakowało niecałego miesiąca do ślubu z Prewettem. Pamiętała jak zwątpienie mieszało się u niej z powinnością. Powinnością, na którą z jednej strony była przygotowana, uczona od dziecka, ale z drugiej tak bardzo przygnieciona tym, że nie może sama podejmować wyboru iż na samą myśl po prostu traciła dech. Wtedy też nie raz zastanawiała się nad tym jak wyglądałoby jej życie gdyby nie była Selwynem. O ile łatwiej byłoby jej żyć gdyby nie było nic prócz własnych, określonych celów prowadzących niczym kompas. Jednak chociaż wiedziała, że pewnie byłoby łatwiej, pewnie byłoby lżej to nie potrafiłaby zrezygnować z tego co ma. Nie myślała tutaj o takich przyziemnych rzeczach jak bogactwo czy szlacheckie tytuły. Myślała o niesamowitych rzeczach dokonanych przez jej przodków. Myślała o pięknych tradycjach, o możliwościach jakie ma, o dumie z którą wypowiada swoje nazwisko. Wtedy wiedziała, że tak właśnie jej życie będzie wyglądać i żadne opieranie się tego nie zmieni. Pogodziła się z tym. W tamtym momencie była gotowa zostać żoną człowieka, którego w ogóle nie znała. W tamtym momencie była gotowa porzucić marzenia o byciu kimś więcej. O zdobywaniu gór i sięganiu po skarby na dnie morza. Pogodziła się z tym, że nie ma znaczenia jacy jesteśmy. Nie ma znaczenia to czego chcemy. Istnieją tylko podejmowane wybory. Rozumiała go. Bardziej niż mógł sobie to wyobrazić. Wiedziała jaki jest i wiedziała jak bardzo ceni sobie wolność. Wiedziała też, że to wszystko może wyglądać zupełnie inaczej. Ścisnęła jego dłoń i otworzyła usta by mu przerwać. Zamknęła je równie szybko zdając sobie sprawę z tego, że nie może go pocieszać. Nie może mu mówić tych wszystkich rzeczy jakie właśnie chciała powiedzieć. W końcu byłaby wtedy okropną hipokrytką. Pod tym względem wcale się nie różnili. Nie potrzebowali litości, pocieszania, zbędnych słów. Wiedziała, że kiedy przyjdzie spotkać mu się z kobietą, z którą będzie musiał spędzić całe życie nie będzie pamiętał ani jednego słowa z tego co mu powiedziała. Nie będzie myślał o tym, że Lynn wierzyła, że sobie poradzi. Będzie widział kłody pod nogami i wielki drogowskaz z napisem: uciekaj. Tak to właśnie miało wyglądać. W jego życiu i w jej życiu. - Myślę, że Twoje myśli wybiegają… zbyt daleko, Alek. Wiem, że myślenie o takich rzeczach jest normalne w momencie, kiedy masz nóż przyłożony do gardła. Wiem, że wyobrażasz sobie to wszystko i siebie tam nie widzisz, ale uwierz mi, że nie możesz już teraz wkładać wszystkiego do jednego worka. Nawet jeśli… - powiedziała dźgając go lekko palcem w pierś. - Nawet jeśli wiesz, że tak to będzie wyglądało. - odparła. Nie mogła uwierzyć, że tak nisko siebie ceni. Nie mogła uwierzyć, że nie zauważa jakim człowiekiem jest. On sam. Właśnie bez przydomka lord. Właśnie bez twarzy ojca odbitej zaraz przy nim. Lucinda była przekonana, że kobieta, która stanie przy jego boku i będzie jej dane zobaczyć takiego Alastaira, którego znała Lynn to bez zastanowienia przyjmie go do siebie. Miała nadzieje, że się mylił w tych wszystkich słowach. Słysząc gorycz w jego głosie pokręciła głową. Dobrze znała to uczucie. W końcu sama nic innego przez ostatni czas nie czuła. - Jesteś niemożliwy. Niemożliwie uparty. Niemożliwie… - puściła jego dłoń i odsunęła się o krok, ale tylko po to by utkwić w nim wzrok. - Tak te wszystkie cechy są w Tobie. Nie jesteś święty. Nikt nie jest. Tylko to, że pozwolisz im dojść do głosu może być Twoją winą. To, że w moich żyłach płynie kłamstwo nie znaczy, że założę na twarz maskę i zacznę udawać kogoś kim nie jestem. Te cechy są w Tobie, ale są one tylko Twoje. Nie Twojego rodu ani Twojego ojca. Naiwne? - zapytała po czym wzruszyła ramionami. - Uwierz mi, że wiem jak bardzo życie potrafi się zmienić. Z dnia na dzień. Bez ostrzeżenia, bez przyczyny, bez chwili na złapanie oddechu. Wiem o tym. Tylko co mamy z tym zrobić skoro to już przesądzone? - nie było w jej głosie złości ani irytacji. Wiedziała, że nic z tym nie mogą zrobić. Nic zwykłej rozmowy. Podzielenia się tym ze sobą. Bo z kim innym?
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wzdycham głęboko, wciąż wpatrując się prosto w Twoje oczy, zielone niczym lasy Sherwood w których się wychowałem. W jakiś sposób przypominają mi o dobrych czasach, o tych, kiedy moja głowa nie wypełniała się jedynie samymi problemami. Czuję jednak, że coś powoli się we mnie załamuje, pęka zapora, tama na wzburzonej rzece. Już za niedługo cała woda wyleje się na zewnątrz, zaleje cały mój świat - a ja? Pewnie sam się utopię. Teraz nie mam już jednak wyboru. Nie chcę przelewać całej tej złości na Ciebie, ale nie mógłbym zwierzyć się nikomu innemu. Quentin nie lubił słów. Podobnie Wynonna. Ulla miała na głowie własne zmartwienia. Rozmawiałem niedawno z Elizabeth, ale czy tak naprawdę jeszcze ją znałem? Zostałaś tylko Ty.
I spośród nich wszystkich, ze wszystkich których w życiu spotkałem, mogę powiedzieć, że tylko Ciebie kiedyś naprawdę, romantycznie kochałem. Nie żadną z pięknych wil, które się do mnie zalecały, nie Justice Flume o brązowych lokach. Nie ważne czy przez dwa dni, czy przez lata - nic tego nie zmieni. Przyzwyczaiłem się do tego, że moje serce nie jest właściwie moje, a pewna jego część zawsze zostanie z Tobą. Może to dlatego wiem, że chociaż jestem niemożliwy próbujesz mnie zrozumieć. Wiem, że nie kłamiesz, próbując mnie pocieszać.
Zbyt daleko, myśli wybiegają zbyt daleko w przód. A jednak czas to złodziej, kradnie wszystkie dobre chwile. Czy przy moim gardle znajduje się nóż? Nie. Lordowie Nottinghamshire nie używają noży. Nie brudzą rąk krwią - ich słowa tną ostrzej, niż wszystko inne. Słowa, nie miecze, intrygi, nie otwarta wojna.
Uśmiecham się słabo, chociaż na mojej twarzy maluje się bezsilność. Biorę głęboki oddech, czując w gardle mroźne, marcowe powietrze. Po chwili sięgam po Twoje dłonie i ściskam je delikatnie, unosząc do góry.
- Lucinda - mówię, powoli i dokładnie, jakbym smakował każdą pojedynczą głoskę Twojego imienia. - Bardzo cieszę się, że mam tak wspaniałą osobę przy sobie, która we mnie wierzy. Nawet, jeżeli ja sam w siebie nie wierzę. Ale mimo to, musisz mnie zrozumieć - sytuacja w jakiej stawia mnie mój ojciec jest… Nieciekawa. I chociaż obiecałem, że więcej nie będę już uciekał, to mam wrażenie, że znowu będę się starał. Tylko tym razem może nie na drugi koniec świata, może nawet nie za granicę. Ale gdybym zniknął… Będziesz musiała wybaczyć mi, że jestem tak beznadziejnym przyjacielem, w porównaniu do Ciebie.
Mój wzrok prześlizguje się z Twojej twarzy, na migoczący w oddali londyński krajobraz. Na mojej twarzy ponownie gości typowy, szelmowski uśmiech, kiedy spojrzenie powraca w Twoją stronę.
- Jakoś tak mam, że wiesz, nie lubię słuchać mojego ojca - zaczynam z udawanym oburzeniem. - Ale to już pewnie wiesz.
Puszczam jedną z Twoich rąk, drugą zaś pociągam, jakbym chciał ruszyć Cię z miejsca.
- Mam dość rozmów o smutnej przyszłości. Co powiesz na piwo w Dziurawym Kotle? - pytam, niemal retorycznie, bo nie sądzę byś zmieniła się na tyle by odmówić.
To byłoby niemal niemożliwe. Światy mogą się walić, nawet Quentin może się zmienić, Wynonna może wychodzić za mąż i nie rywalizować z Ullą, Deirdre tracić pozycję społeczną, ja mogę wracać do kraju. Ale nie, Lucinda Selwyn nie odmówi piwa w dziurawym kotle. Na samą myśl o tym, mam ochotę szczerze się śmiać - niektóre rzeczy nigdy się nie zmienią. A może tak tylko mi się wydaje?
I spośród nich wszystkich, ze wszystkich których w życiu spotkałem, mogę powiedzieć, że tylko Ciebie kiedyś naprawdę, romantycznie kochałem. Nie żadną z pięknych wil, które się do mnie zalecały, nie Justice Flume o brązowych lokach. Nie ważne czy przez dwa dni, czy przez lata - nic tego nie zmieni. Przyzwyczaiłem się do tego, że moje serce nie jest właściwie moje, a pewna jego część zawsze zostanie z Tobą. Może to dlatego wiem, że chociaż jestem niemożliwy próbujesz mnie zrozumieć. Wiem, że nie kłamiesz, próbując mnie pocieszać.
Zbyt daleko, myśli wybiegają zbyt daleko w przód. A jednak czas to złodziej, kradnie wszystkie dobre chwile. Czy przy moim gardle znajduje się nóż? Nie. Lordowie Nottinghamshire nie używają noży. Nie brudzą rąk krwią - ich słowa tną ostrzej, niż wszystko inne. Słowa, nie miecze, intrygi, nie otwarta wojna.
Uśmiecham się słabo, chociaż na mojej twarzy maluje się bezsilność. Biorę głęboki oddech, czując w gardle mroźne, marcowe powietrze. Po chwili sięgam po Twoje dłonie i ściskam je delikatnie, unosząc do góry.
- Lucinda - mówię, powoli i dokładnie, jakbym smakował każdą pojedynczą głoskę Twojego imienia. - Bardzo cieszę się, że mam tak wspaniałą osobę przy sobie, która we mnie wierzy. Nawet, jeżeli ja sam w siebie nie wierzę. Ale mimo to, musisz mnie zrozumieć - sytuacja w jakiej stawia mnie mój ojciec jest… Nieciekawa. I chociaż obiecałem, że więcej nie będę już uciekał, to mam wrażenie, że znowu będę się starał. Tylko tym razem może nie na drugi koniec świata, może nawet nie za granicę. Ale gdybym zniknął… Będziesz musiała wybaczyć mi, że jestem tak beznadziejnym przyjacielem, w porównaniu do Ciebie.
Mój wzrok prześlizguje się z Twojej twarzy, na migoczący w oddali londyński krajobraz. Na mojej twarzy ponownie gości typowy, szelmowski uśmiech, kiedy spojrzenie powraca w Twoją stronę.
- Jakoś tak mam, że wiesz, nie lubię słuchać mojego ojca - zaczynam z udawanym oburzeniem. - Ale to już pewnie wiesz.
Puszczam jedną z Twoich rąk, drugą zaś pociągam, jakbym chciał ruszyć Cię z miejsca.
- Mam dość rozmów o smutnej przyszłości. Co powiesz na piwo w Dziurawym Kotle? - pytam, niemal retorycznie, bo nie sądzę byś zmieniła się na tyle by odmówić.
To byłoby niemal niemożliwe. Światy mogą się walić, nawet Quentin może się zmienić, Wynonna może wychodzić za mąż i nie rywalizować z Ullą, Deirdre tracić pozycję społeczną, ja mogę wracać do kraju. Ale nie, Lucinda Selwyn nie odmówi piwa w dziurawym kotle. Na samą myśl o tym, mam ochotę szczerze się śmiać - niektóre rzeczy nigdy się nie zmienią. A może tak tylko mi się wydaje?
Alastair Nott
Zawód : Urzędnik Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Hell is empty and all the devils are here
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Często słyszała, że przed przeznaczeniem nie da się uciec. Należy otworzyć się na to co ma nam przynieść los i po prostu to zaakceptować. Nie jesteśmy w stanie uciec, ukryć się ani zignorować tego co nas czeka bo prędzej czy później to w nas uderzy. Lucinda wiele razy miała wrażenie, że rozumie to co ją spotyka. Chociaż nie wierzyła w przeznaczenie i los to wiedziała, że najważniejsze jest by być świadomym. W ostatnim czasie nie rozumiała już nic. Gdyby jutro rano niebo zaczęło spadać im na głowę wcale by się mocno nie zdziwiła. Wszystko się zmieniało. Ona podnosząca się z kolan, szukająca nowej tożsamości. On konfrontujący się z nową rolą. Rolą tak bardzo niepasującą do jego stylu życia. I co im zostało? Wracanie wspomnieniami do tego co było, pamięć o tym jak zdarzało im się nie doceniać tego co mieli. I choć wydawało się to przykre to w pewien sposób też normalne. Bo nieważne jak bardzo ich życie uległoby zmianie. Nieważne jak wiele musieliby poświęcić… zrobiliby to. Tak zostali wychowani, tacy się urodzili. Nie wiedziała jaka przyszłość ich czeka, nie wiedziała czy jakakolwiek ją czeka skoro nie miała zamiaru odpuścić na rzecz wyniszczającej ją choroby. Wiedziała za to, że w tym wszystkim zawsze znajdzie dla niego miejsce. Nie widziała świata, w którym ta dwójka mogłaby o sobie zapomnieć, o siebie nie dbać. Nie byli tylko najlepszymi przyjaciółmi, nie byli tylko ludźmi, którzy spędzili razem całe swoje dotychczasowe życie. Byli ze sobą połączeni i żadna choroba ani małżeństwo nie mogłoby tego zmienić. Słysząc swoje imię pokręciła głową. Chciałaby, żeby czasem w jego myślach pojawiło się coś pozytywnego. Przecież nie wszystko zależało od decyzji nestora czy ojca. Lucinda chociaż wiedziała, że wyjście za mąż równa się stracie wszystkiego co znała nie miała zamiaru walczyć z tym uparcie. Już raz prawie podjęła się tego obowiązku i kiedy będzie musiała stanąć przed tą decyzją ponownie wtedy znajdzie w sobie siłę by to przeżyć. Współpracować. Tworzyć coś co pozornie miałoby działać. A może łatwo było jej tak myśleć gdy nie czuła ostrza zimnej stali na szyi? Westchnęła przeciągle słuchając jego słów. - Wiesz, że gdy zaczniesz od tego uciekać… - zaczęła ściskając mocniej jego dłoń. - ...nie będę nawet pytać dokąd. Znam Cię. Tylko postaraj się nie zwariować. - dodała, a na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech. Nie wiedziała czy to miało mu pomóc. Kilka słów reprymendy, parę chwil pocieszenia… wiedziała, że jej przyjaciel musi przejść przez to wszystko sam. Ona mogła tylko dać mu na to szansę i nie wchodzić mu na głowę. W tych sprawach byli podobni. Aż za bardzo. - Nie możesz słuchać ojca. Gdybyś go słuchał już dawno przestałbyś się ze mną spotykać. Nie, żeby był to jakiś cios… - odparła uśmiechając się szeroko. Kolejne jego pytanie w ogóle jej nie zaskoczyło. No bo Alek i Lynn pijący alkohol by zapomnieć o trudach życia? Co to za komedia! Co to za herezja! - A już myślałam, że Ci ta Japonia resztki rozumu wypaliła. - odparła łapiąc go pod ramię. - Niektóre rzeczy po prostu się nie zmieniają. - skwitowała kiedy ruszyli.
z.t x2
z.t x2
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
| 19 kwietnia
Był poranek. Poranek dość ciepły - trzeba przyznać. Lecz czy aby na pewno było to coś godnego dziwienia się, skoro kalendarze wskazywały już dwudziestego drugiego kwietnia? Wiosna zbliżała się wielkimi krokami, żwawo przeganiając zimę, która nie opierała się zbytnio. W Anglii zimy były małe, słabowite i często kapryśne, natomiast wiosny zawsze dominowały nad nimi siłą i pięknem oczywiście. To właśnie dlatego Alan nie udał się prosto do domu. Skończył właśnie nocny dyżur, lecz zamiast teleportować się do własnego mieszkania, on zdecydował, że pójdzie piechotą. I z jakiegoś powodu nogi poprowadziły go tak, że zboczył z trasy i znalazł się tu. O tej porze St. James's Park nie był zatłoczony tak, jak to zwykle bywało. Szedł więc powoli, opatulając się nieco cieplej płaszczem, bo mimo, iż świeciło słońce, temperatura ciągle nie rozpieszczała aż tak. Rozglądał się dookoła, spoglądając na pierwsze pąki kwiatów, które nieśmiało rozwijały swe płatki, wyglądając na świat. Oj, gdyby kwiaty wiedziały co się w tym świecie dzieje (a przynajmniej w magicznym), to dalej siedziałyby zawinięte i nie otwierały się. Mimo tego jednak ich widok sprawiał, że Alan zapominał o troskach i o tym wszystkim co ostatnimi czasy tak bardzo niepokoiło. Skierował natomiast swe kroki w stronę alejki dostępnej tylko dla czarodziei - jeszcze mniej zatłoczonej, jeszcze bardziej pustej. Krok za krokiem, niepospiesznie wędrował wzdłuż niej, obiecując sobie, że tylko ją przejdzie i potem już wróci do domu. Był nieco zmęczony, ale pokusa porannego spaceru była zbyt silna. Promienie słońca dopiero niedawno zaczęły oświetlać świat, a świat dość nieśmiało witał nadejście wiosny. Widok tej był znacznie ciekawszy i o wiele bardziej godny uwagi właśnie jeszcze w kwietniu i właśnie o porankach, gdy rosa dotykała jeszcze płatki traw oraz kwiatów, sprawiając, że te lśniły i zdawały się być magiczne. Magia ta natomiast cieszyła oczy, nawet jeżeli nie zatrzymywał się nad nią, a jedynie rozglądał się, stawiając powoli krok za krokiem, z dłońmi schowanymi w kieszeniach. Podziwiał, ale jednocześnie myślał. Bo wiele spraw wymagało przemyślenia.
Był poranek. Poranek dość ciepły - trzeba przyznać. Lecz czy aby na pewno było to coś godnego dziwienia się, skoro kalendarze wskazywały już dwudziestego drugiego kwietnia? Wiosna zbliżała się wielkimi krokami, żwawo przeganiając zimę, która nie opierała się zbytnio. W Anglii zimy były małe, słabowite i często kapryśne, natomiast wiosny zawsze dominowały nad nimi siłą i pięknem oczywiście. To właśnie dlatego Alan nie udał się prosto do domu. Skończył właśnie nocny dyżur, lecz zamiast teleportować się do własnego mieszkania, on zdecydował, że pójdzie piechotą. I z jakiegoś powodu nogi poprowadziły go tak, że zboczył z trasy i znalazł się tu. O tej porze St. James's Park nie był zatłoczony tak, jak to zwykle bywało. Szedł więc powoli, opatulając się nieco cieplej płaszczem, bo mimo, iż świeciło słońce, temperatura ciągle nie rozpieszczała aż tak. Rozglądał się dookoła, spoglądając na pierwsze pąki kwiatów, które nieśmiało rozwijały swe płatki, wyglądając na świat. Oj, gdyby kwiaty wiedziały co się w tym świecie dzieje (a przynajmniej w magicznym), to dalej siedziałyby zawinięte i nie otwierały się. Mimo tego jednak ich widok sprawiał, że Alan zapominał o troskach i o tym wszystkim co ostatnimi czasy tak bardzo niepokoiło. Skierował natomiast swe kroki w stronę alejki dostępnej tylko dla czarodziei - jeszcze mniej zatłoczonej, jeszcze bardziej pustej. Krok za krokiem, niepospiesznie wędrował wzdłuż niej, obiecując sobie, że tylko ją przejdzie i potem już wróci do domu. Był nieco zmęczony, ale pokusa porannego spaceru była zbyt silna. Promienie słońca dopiero niedawno zaczęły oświetlać świat, a świat dość nieśmiało witał nadejście wiosny. Widok tej był znacznie ciekawszy i o wiele bardziej godny uwagi właśnie jeszcze w kwietniu i właśnie o porankach, gdy rosa dotykała jeszcze płatki traw oraz kwiatów, sprawiając, że te lśniły i zdawały się być magiczne. Magia ta natomiast cieszyła oczy, nawet jeżeli nie zatrzymywał się nad nią, a jedynie rozglądał się, stawiając powoli krok za krokiem, z dłońmi schowanymi w kieszeniach. Podziwiał, ale jednocześnie myślał. Bo wiele spraw wymagało przemyślenia.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Ostatnio zmieniony przez Alan Bennett dnia 13.04.17 17:56, w całości zmieniany 1 raz
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nawet o tak wczesnej porze i w tej części parku były tu kaczki.
Przechadzały się po wilgotnej, wiosennej trawie, strosząc pióra i wypatrując wśród spacerujących swoich ofiar, na których trenowały żebracze maniery. Eileen dzisiejszego dnia nie chciała być gorsza, dlatego kruszyła w dłoni dopiero co kupioną bułkę i rzucała im pod dzioby drobiny. Zajadały z wielką ochotą, oczekując wciąż na więcej. Uśmiechnęła się pod nosem.
W takich miejscach łatwiej zbierało jej się myśli. Wśród ciszy i spokojnych ptasich treli nerwy nie były tak skołatane, a dłonie potrafiły odnaleźć z łatwością elementy do uchwycenia. Delikatnie mieliła w dłoni jasne pieczywo, jakby rozdrabnianie go na części miało jej pomóc w odnajdywaniu między mącznymi kęsami brakujących elementów układanki.
Kwiecień od samego początku niósł za sobą wiele nieoczekiwanych zwrotów akcji. Kotłowało się w niej, w żyłach pędziły niewypowiedziane słowa, a w głowie wciąż i wciąż prowadzone były batalie. Za każdą nieprawidłową postawę ganiła samą siebie, aż w końcu zaczęła robić to na tyle często, że zaśmiewała się sucho w niemym strachu o swoje zdrowie psychiczne. Nie zatrzymywała się jednak, nie chowała się, by zapłakać gorzko nad swoim losem. Nie była już ofiarą, królikiem, który skrywał się w norach w obawie przed drapieżnikami. Stanęła po drugiej stronie barykady i chyba właśnie to pozwoliło jej spojrzeć na swoje życie w zupełnie odmienny sposób. Jaśniejszy, lepszy.
Rozkruszyła resztkę bułki i wytrzepała nad ziemią dłonie, żeby pozbyć się ze skóry wszystkich oznak chlebowych igraszek z tymi kwaczącymi ptakami. Niewiele więcej myśląc, obróciła się i wsunęła dłonie do swojej torebki, by znaleźć w niej bawełniana, kolorową chusteczkę.
I wpadła nagle na kogoś.
Ciało odbiło się od nieoczekiwanej przeszkody, nogi podrobiły szybko, łapiąc szybko równowagę.
- Przepraszam, chodzę jak poł… - uniosła wzrok i nagle słów jej zabrakło. Kiedy widzieli się po raz ostatni? Dawno. Teraz spotkali się w ciszy, ale wtedy… wtedy kłótnia rozrywała niebiosa na strzępy. – Alan.
Przechadzały się po wilgotnej, wiosennej trawie, strosząc pióra i wypatrując wśród spacerujących swoich ofiar, na których trenowały żebracze maniery. Eileen dzisiejszego dnia nie chciała być gorsza, dlatego kruszyła w dłoni dopiero co kupioną bułkę i rzucała im pod dzioby drobiny. Zajadały z wielką ochotą, oczekując wciąż na więcej. Uśmiechnęła się pod nosem.
W takich miejscach łatwiej zbierało jej się myśli. Wśród ciszy i spokojnych ptasich treli nerwy nie były tak skołatane, a dłonie potrafiły odnaleźć z łatwością elementy do uchwycenia. Delikatnie mieliła w dłoni jasne pieczywo, jakby rozdrabnianie go na części miało jej pomóc w odnajdywaniu między mącznymi kęsami brakujących elementów układanki.
Kwiecień od samego początku niósł za sobą wiele nieoczekiwanych zwrotów akcji. Kotłowało się w niej, w żyłach pędziły niewypowiedziane słowa, a w głowie wciąż i wciąż prowadzone były batalie. Za każdą nieprawidłową postawę ganiła samą siebie, aż w końcu zaczęła robić to na tyle często, że zaśmiewała się sucho w niemym strachu o swoje zdrowie psychiczne. Nie zatrzymywała się jednak, nie chowała się, by zapłakać gorzko nad swoim losem. Nie była już ofiarą, królikiem, który skrywał się w norach w obawie przed drapieżnikami. Stanęła po drugiej stronie barykady i chyba właśnie to pozwoliło jej spojrzeć na swoje życie w zupełnie odmienny sposób. Jaśniejszy, lepszy.
Rozkruszyła resztkę bułki i wytrzepała nad ziemią dłonie, żeby pozbyć się ze skóry wszystkich oznak chlebowych igraszek z tymi kwaczącymi ptakami. Niewiele więcej myśląc, obróciła się i wsunęła dłonie do swojej torebki, by znaleźć w niej bawełniana, kolorową chusteczkę.
I wpadła nagle na kogoś.
Ciało odbiło się od nieoczekiwanej przeszkody, nogi podrobiły szybko, łapiąc szybko równowagę.
- Przepraszam, chodzę jak poł… - uniosła wzrok i nagle słów jej zabrakło. Kiedy widzieli się po raz ostatni? Dawno. Teraz spotkali się w ciszy, ale wtedy… wtedy kłótnia rozrywała niebiosa na strzępy. – Alan.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Choć pora była wczesna, nawet jego dziwiło to, jak mało ludzi było teraz w parku. Postaci, które mijał po drodze z łatwością mógłby policzyć na palcach jednej dłoni. Nie zamierzał narzekać. Zdawało mu się, że tego właśnie potrzebował. Zmęczony był już nieco gwarem i zatłoczeniem, które zawsze spotykał w czterech, podstarzałych ścianach Szpitala Świętego Munga. Cisza go uspokajała, dawała złudne poczucie bezpieczeństwa, choć na chwilę pozwalając wyciszyć myśli. Może park był tak pusty, bo ludzie przeczuwali, że coś złego wychodzi na ulice i otwierając drzwi do swoich domostw mogą to nieopacznie do nich wpuścić? Nie, szybko wyrzucił te myśli z głowy. To tylko on i niewielu innych znalazło się poza tą bańką pozornego pokoju i szczęścia. Zasilał skromne grono tych, którzy wiedzieli. Wiedzieli o tym, że zło czai się tuż za rogiem, czyhając na niewinnych; na ich szczęścia, marzenia, a nawet życia. Złe przeczucia nie opuszczały go od tygodni, powodując swego rodzaju poddenerwowanie, którego nie potrafił się pozbyć. Wiedział, że los z niewiadomych mu przyczyn lubił słać mu kłody pod nogi i śmiać się, gdy potykał się o nie i boleśnie upadał. Od dłuższego czasu spotykał się z przykrościami, tragediami i niepowodzeniami, na które nie zasługiwał. A może zasługiwał, tylko nie zdawał sobie z tego sprawy?
Myśli zaprzątały mu głowę, ale przymknął oczy i zatrzymał się, by je uciszyć. Wyjdźcie z mojej głowy, dajcie mi chwilę spokoju - powtarzał sobie w myślach, dłonią schowaną w kieszeni mieląc jakiś papierek, który wrzucił tam kiedyś i zapomniał wyjąć. Otworzył oczy i spojrzał na błękitne niebo, po którym wędrowały jasne chmury, nie zwiastujące deszczu. Wbił w nie spojrzenie, chcąc, by ich widok pozwolił mu skupić się na czymś innym. I nawet mu się to udawało, gdy nagle poczuł uderzenie w plecy. Drgnął i natychmiast obrócił się na pięcie, odruchowo wyrzucając z siebie:
- Przepraszam, to pewnie mo... - Nie dokończył. Zamarł w bezruchu, wzrokiem przesuwając po postaci przed nim. Najpierw spojrzał w jej oczy - wyrażające zdziwienie zapewne podobne do tego, które odbijało się w jego oczach. Potem na twarz, tak bardzo znajomą; na włosy - które niegdyś głaskał, uwielbiając to jak nic innego. A na końcu - na nią całą, drobną jak zawsze. - Eileen. - Wydukał, gdy wreszcie TO uderzyło w niego. Wróciło do niego wszystko, powodując, iż jego czoło zmarszczyło się, brwi ściągnęły, a serce zaczęło łomotać jak oszalałe, za nic mając jego ciche prośby o to, by się uspokoiło. Choć chciał to odrzucić, jego umysł płatał mu figle, podsyłając mu obrazy z ich dwóch ostatnich spotkań. Tych, podczas których go skrzywdziła, początkowo na jego własne życzenie, potem z własnej woli. Przypomniał sobie, iż pomimo tego, że spędzili ze sobą tyle lat, nazywając siebie wzajemnie przyjaciółmi, nie było jej wtedy, gdy tak bardzo jej potrzebował. Zacisnął dłoń w pięść, nawet nie będąc tego świadomym. Chciał coś powiedzieć, ale nie był w stanie. Niewiele było takich chwil, gdy jego usta zaciskały się i nie chciały otworzyć za wszelką cenę. Los podesłał mu kolejną kłodę, a on nie był pewien, czy powinien próbować ją przeskoczyć, czy dobrowolnie pozwolić się przewrócić. Chciał odejść, odwrócić się na pięcie i bez słowa odejść, wyrzucając to z pamięci. Ale tego również nie potrafił zrobić.
Myśli zaprzątały mu głowę, ale przymknął oczy i zatrzymał się, by je uciszyć. Wyjdźcie z mojej głowy, dajcie mi chwilę spokoju - powtarzał sobie w myślach, dłonią schowaną w kieszeni mieląc jakiś papierek, który wrzucił tam kiedyś i zapomniał wyjąć. Otworzył oczy i spojrzał na błękitne niebo, po którym wędrowały jasne chmury, nie zwiastujące deszczu. Wbił w nie spojrzenie, chcąc, by ich widok pozwolił mu skupić się na czymś innym. I nawet mu się to udawało, gdy nagle poczuł uderzenie w plecy. Drgnął i natychmiast obrócił się na pięcie, odruchowo wyrzucając z siebie:
- Przepraszam, to pewnie mo... - Nie dokończył. Zamarł w bezruchu, wzrokiem przesuwając po postaci przed nim. Najpierw spojrzał w jej oczy - wyrażające zdziwienie zapewne podobne do tego, które odbijało się w jego oczach. Potem na twarz, tak bardzo znajomą; na włosy - które niegdyś głaskał, uwielbiając to jak nic innego. A na końcu - na nią całą, drobną jak zawsze. - Eileen. - Wydukał, gdy wreszcie TO uderzyło w niego. Wróciło do niego wszystko, powodując, iż jego czoło zmarszczyło się, brwi ściągnęły, a serce zaczęło łomotać jak oszalałe, za nic mając jego ciche prośby o to, by się uspokoiło. Choć chciał to odrzucić, jego umysł płatał mu figle, podsyłając mu obrazy z ich dwóch ostatnich spotkań. Tych, podczas których go skrzywdziła, początkowo na jego własne życzenie, potem z własnej woli. Przypomniał sobie, iż pomimo tego, że spędzili ze sobą tyle lat, nazywając siebie wzajemnie przyjaciółmi, nie było jej wtedy, gdy tak bardzo jej potrzebował. Zacisnął dłoń w pięść, nawet nie będąc tego świadomym. Chciał coś powiedzieć, ale nie był w stanie. Niewiele było takich chwil, gdy jego usta zaciskały się i nie chciały otworzyć za wszelką cenę. Los podesłał mu kolejną kłodę, a on nie był pewien, czy powinien próbować ją przeskoczyć, czy dobrowolnie pozwolić się przewrócić. Chciał odejść, odwrócić się na pięcie i bez słowa odejść, wyrzucając to z pamięci. Ale tego również nie potrafił zrobić.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Odrobinę zachłysnęła się rzeczywistością, która przed nią stanęła. Nie zmieniła się – rzeczywistość i sylwetka Alana. Wciąż dostrzegała malowane szpitalną farbą sińce pod oczami, dowody wielu nieprzespanych nocy, zarwanych pod ciężarem obowiązków i odpowiedzialności, którą sam zdecydował się wnieść na swoje barki. Może trochę schudł od ich ostatniego spotkania – bardzo schudł? Nie była pewna. Włosy jeszcze mu nie wypłowiały od nadmiaru alchemicznych oparów, kłębami snujących się po korytarzach szpitala św. Munga, skóra może nieco wyschła od wiecznych przeciągów.
Dopóki jego twarz nie stężała, mogła na niego patrzeć do woli. Analizować w pędzie swoje myśli, przeszukiwać regały swoich wspomnień, by w końcu odnaleźć odpowiedzialne za tamten feralny dzień, kiedy nacechowane złością i żalem słowa górowały nad rozsądkiem i zrównoważeniem. Przełknęła ślinę. Miał jeszcze miał jej za złe to, co się wtedy stało. Powiedziałaby nawet, że powinien, ale… ale ona już nie. Wiedziała, że to była jej wina, że to ona zabarwiła wtedy jego życie chłodnymi kolorami. Dopuściła, żeby płynnym ruchem pędzla przekreślił jej osobę. Prawie tego dopilnowała. Była świadoma swoich własnych błędów, których konsekwencje niemal wdzierały się ogniem pod jej skórę. Mogłaby stąd odejść z podkulonym ogonem – uciec raczej, ale teraz już nie potrafiła. Coś wewnątrz niej mówiło, że powinna to wyjaśnić, skonfrontować się z nim raz jeszcze, ale tym razem unikając krzyków i niepotrzebnych, łamiących serce słów.
- Dobrze… - w pierwszej chwili pomyślała, że to właściwy początek. Lekki, niewinny, ale być może zapraszający do dalszej rozmowy, wyciągający do niego rękę. – Dobrze cię widzieć całego i zdrowego.
Nie kłamała. W zawierusze, jaka trwała teraz w Ministerstwie, z całą tą otoczką w postaci Policji Antymugolskiej i wychodzenia z Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów, coraz trudniej można było dostrzec nietknięte zmęczeniem i troską twarze albo te, które jeszcze nie znały trudów teraźniejszości. Dlatego w głębi ducha ucieszyła się, że Alan miał jeszcze odwagę chodzić po parkowych ścieżkach, mając sobie za nic gorejące w Ministerstwie Magii niespotykane obrządki. I… była rada, że naprawdę nic mu nie było, że nie miał na ciele śladów walki. Mimo że już nie mogli cieszyć się swoją przyjaźnią, Eileen wciąż czuła się w jakimś stopniu odpowiedzialna za jego samopoczucie, chociaż… niestety nie wiedziała, co stało się z jego matką. W tym samym czasie zajęta była opłakiwaniem swojej siostry długo po jej pogrzebie i za nic miała sobie sprawy innych.
Żałowała. Żałowała, że była wtedy tak okropna i nieczuła.
Dopóki jego twarz nie stężała, mogła na niego patrzeć do woli. Analizować w pędzie swoje myśli, przeszukiwać regały swoich wspomnień, by w końcu odnaleźć odpowiedzialne za tamten feralny dzień, kiedy nacechowane złością i żalem słowa górowały nad rozsądkiem i zrównoważeniem. Przełknęła ślinę. Miał jeszcze miał jej za złe to, co się wtedy stało. Powiedziałaby nawet, że powinien, ale… ale ona już nie. Wiedziała, że to była jej wina, że to ona zabarwiła wtedy jego życie chłodnymi kolorami. Dopuściła, żeby płynnym ruchem pędzla przekreślił jej osobę. Prawie tego dopilnowała. Była świadoma swoich własnych błędów, których konsekwencje niemal wdzierały się ogniem pod jej skórę. Mogłaby stąd odejść z podkulonym ogonem – uciec raczej, ale teraz już nie potrafiła. Coś wewnątrz niej mówiło, że powinna to wyjaśnić, skonfrontować się z nim raz jeszcze, ale tym razem unikając krzyków i niepotrzebnych, łamiących serce słów.
- Dobrze… - w pierwszej chwili pomyślała, że to właściwy początek. Lekki, niewinny, ale być może zapraszający do dalszej rozmowy, wyciągający do niego rękę. – Dobrze cię widzieć całego i zdrowego.
Nie kłamała. W zawierusze, jaka trwała teraz w Ministerstwie, z całą tą otoczką w postaci Policji Antymugolskiej i wychodzenia z Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów, coraz trudniej można było dostrzec nietknięte zmęczeniem i troską twarze albo te, które jeszcze nie znały trudów teraźniejszości. Dlatego w głębi ducha ucieszyła się, że Alan miał jeszcze odwagę chodzić po parkowych ścieżkach, mając sobie za nic gorejące w Ministerstwie Magii niespotykane obrządki. I… była rada, że naprawdę nic mu nie było, że nie miał na ciele śladów walki. Mimo że już nie mogli cieszyć się swoją przyjaźnią, Eileen wciąż czuła się w jakimś stopniu odpowiedzialna za jego samopoczucie, chociaż… niestety nie wiedziała, co stało się z jego matką. W tym samym czasie zajęta była opłakiwaniem swojej siostry długo po jej pogrzebie i za nic miała sobie sprawy innych.
Żałowała. Żałowała, że była wtedy tak okropna i nieczuła.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Stała przed nim, choć początkowo nie do końca był pewien, czy jego własny umysł oraz oczy nie płatają mu figli. Sam nie wiedział czemu tak trudno było mu uwierzyć w rzeczywiste bytowanie jej osoby tuż przed nim. Może dlatego, że w pewien sposób się od niej "odzwyczaił", świadomie pozwalając, by wszystkie wspomnienia zaczął pokrywać kurz? Tak było łatwiej, tak było lepiej, zwłaszcza, gdy jego życie, jego szczęście i spokój lawinowo zaczęły się walić, kamyk po kamyku. A Eileen była pierwszym z nich. Przez wiele lat tkwiła nieruchomo niemal na samym szczycie ów górki, dając mu złudne poczucie bezpieczeństwa. A potem, zupełnie nagle i niespodziewanie, stoczyła się po niej, a za nią potoczyły się następne. Nie była winna tego, że inne "kamyki" również spadły w dół, niszcząc do tej pory całkiem stabilną górkę, którą zwał swoim szczęściem i spokojem. Nie potrafił jednak zapomnieć, że była pierwszym kamykiem, który to zrobił (A może wcale nie? Może to Krueger był pierwszy?) sprawiając, że jego życie na kilka długich miesięcy zamieniło się w koszmar, z którego nie umiał się samodzielnie wybudzić.
Teraz stała przed nim, choć wcale tego nie planowała. On również. Obserwował ją w ciszy, bezwstydnie przesuwając wzrokiem po jej osobie. Po znajomej twarzy, włosach rozwianych przez wczesnowiosenny wiatr, po jej sylwetce. Jemu również wydawało się, że schudła i choć gdzieś tam głęboko w jego świadomości majaczył fakt, że ona również straciła kogoś bardzo ważnego w czasie nie tak bardzo odległym od tego, kiedy on stracił matkę, nie potrafił jej usprawiedliwić. Jego myśli były zbyt przesłonięte przez trawiące go poczucie zdrady, straty, oraz przez gniew, który ciągle w nim tkwił, a którego przez ostatnie miesiące wcale nie był świadom. Przed oczami migały mu obrazy z ich ostatniego spotkania, powodując, że jego twarz powoli tężała w grymasie złości i żalu. Próbował je odsunąć, uciszyć, odrzucić. Doskonale pamiętał jak skończyło się to ostatnim razem, gdy pozwolili, by emocje przejęły nad nimi kontrolę. Złapał głębszy oddech, jeszcze mocniej zaciskając pięść na materiale własnego ubrania, aż zbielały mu knykcie. Niczym spetryfikowany stał w bezruchu, nie wykonując żadnego gestu, nie wyrzucając z siebie żadnego słowa. I choć w plątaninie myśli i zamiarów mógł wyłowić ich wiele, żadnego nie wyciągnął na światło dzienne.
- Tylko tyle jesteś w stanie po... - Słowa same wydobyły się z jego gardła, lecz zamknął usta, nim wyleciały wszystkie. Wystraszył się tym jak ostro zabrzmiał jego głos, wszystkie emocje zamieniając w twardy zlepek, który mógł zranić. A on nie chciał nikogo ranić. Nawet jeżeli ktoś wcześniej uczynił to jemu. Wewnętrzny konflikt zaostrzał się z sekundy na sekundę, gdy serce wyrywało się, przypominając sobie wszystko to, co starał się tak długo zduszać i myślał, że umarło, znikło bezpowrotnie. Emocje buzowały się, miksując się ze sobą niczym cukier w herbacie. Momentami miał ochotę ją uderzyć (choć nie miał w zwyczaju używać przemocy), momentami miał ochotę odwrócić się i odejść, a momentami złapać ją w objęcia, jak gdyby przeszłość nie istniała. Umysł natomiast robił swoje i cicho, acz zdecydowanie przypominał mu o tym, w jakiej sytuacji się teraz znajdował i co powinien zrobić. I mimo wszystko, mimo tego, że ów konflikt trwał w najlepsze, jego twarz nieco złagodniała, choć brwi nadal były ściągnięte, zdobiąc jego twarz swego rodzaju grymasem. Czuł żal i było to chyba jedyne uczucie, którego nie potrafił się pozbyć.
- Również się cieszę, że jesteś cała i zdrowa. - Rzucił sucho, wyklepał to niczym formułkę wypowiedzianą automatycznie, jak na zasadzie ,,proszę i dziękuję". Ale nie znaczyło to, iż jego słowa były kłamstwem.
- Dlaczego nie umiem Cię znienawidzić nawet jeżeli pielęgnowałem w sobie złość i żal tak długo? - Mruknął niby do siebie, lecz słowa zawisły w powietrzu, dosięgając także i Eileen. Uniósł wzrok, który od jakiegoś czasu wędrował po jego własnych butach, by utkwić go w jej oczach. Co chciał? Na jaką odpowiedź liczył? Nie wiedział sam. Chyba chciał, by odpowiedziała mu na pytania, które pojawiały się w jego głowie, a na które sam sobie nie potrafił udzielić odpowiedzi.
Kim Ty dla mnie jesteś, panno Wilde? Kim? I co dla mnie znaczysz?
Teraz stała przed nim, choć wcale tego nie planowała. On również. Obserwował ją w ciszy, bezwstydnie przesuwając wzrokiem po jej osobie. Po znajomej twarzy, włosach rozwianych przez wczesnowiosenny wiatr, po jej sylwetce. Jemu również wydawało się, że schudła i choć gdzieś tam głęboko w jego świadomości majaczył fakt, że ona również straciła kogoś bardzo ważnego w czasie nie tak bardzo odległym od tego, kiedy on stracił matkę, nie potrafił jej usprawiedliwić. Jego myśli były zbyt przesłonięte przez trawiące go poczucie zdrady, straty, oraz przez gniew, który ciągle w nim tkwił, a którego przez ostatnie miesiące wcale nie był świadom. Przed oczami migały mu obrazy z ich ostatniego spotkania, powodując, że jego twarz powoli tężała w grymasie złości i żalu. Próbował je odsunąć, uciszyć, odrzucić. Doskonale pamiętał jak skończyło się to ostatnim razem, gdy pozwolili, by emocje przejęły nad nimi kontrolę. Złapał głębszy oddech, jeszcze mocniej zaciskając pięść na materiale własnego ubrania, aż zbielały mu knykcie. Niczym spetryfikowany stał w bezruchu, nie wykonując żadnego gestu, nie wyrzucając z siebie żadnego słowa. I choć w plątaninie myśli i zamiarów mógł wyłowić ich wiele, żadnego nie wyciągnął na światło dzienne.
- Tylko tyle jesteś w stanie po... - Słowa same wydobyły się z jego gardła, lecz zamknął usta, nim wyleciały wszystkie. Wystraszył się tym jak ostro zabrzmiał jego głos, wszystkie emocje zamieniając w twardy zlepek, który mógł zranić. A on nie chciał nikogo ranić. Nawet jeżeli ktoś wcześniej uczynił to jemu. Wewnętrzny konflikt zaostrzał się z sekundy na sekundę, gdy serce wyrywało się, przypominając sobie wszystko to, co starał się tak długo zduszać i myślał, że umarło, znikło bezpowrotnie. Emocje buzowały się, miksując się ze sobą niczym cukier w herbacie. Momentami miał ochotę ją uderzyć (choć nie miał w zwyczaju używać przemocy), momentami miał ochotę odwrócić się i odejść, a momentami złapać ją w objęcia, jak gdyby przeszłość nie istniała. Umysł natomiast robił swoje i cicho, acz zdecydowanie przypominał mu o tym, w jakiej sytuacji się teraz znajdował i co powinien zrobić. I mimo wszystko, mimo tego, że ów konflikt trwał w najlepsze, jego twarz nieco złagodniała, choć brwi nadal były ściągnięte, zdobiąc jego twarz swego rodzaju grymasem. Czuł żal i było to chyba jedyne uczucie, którego nie potrafił się pozbyć.
- Również się cieszę, że jesteś cała i zdrowa. - Rzucił sucho, wyklepał to niczym formułkę wypowiedzianą automatycznie, jak na zasadzie ,,proszę i dziękuję". Ale nie znaczyło to, iż jego słowa były kłamstwem.
- Dlaczego nie umiem Cię znienawidzić nawet jeżeli pielęgnowałem w sobie złość i żal tak długo? - Mruknął niby do siebie, lecz słowa zawisły w powietrzu, dosięgając także i Eileen. Uniósł wzrok, który od jakiegoś czasu wędrował po jego własnych butach, by utkwić go w jej oczach. Co chciał? Na jaką odpowiedź liczył? Nie wiedział sam. Chyba chciał, by odpowiedziała mu na pytania, które pojawiały się w jego głowie, a na które sam sobie nie potrafił udzielić odpowiedzi.
Kim Ty dla mnie jesteś, panno Wilde? Kim? I co dla mnie znaczysz?
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Czuła się mała pod naporem jego wzroku. Niewielka, mogła ledwo zmieścić się w kieszeni jego płaszcza, mogłaby przysiąc. Płomień osądu pełznął po jej skórze niczym oślizgły wąż, a ona… nic z tym nie robiła. Niech się nacieszy tą niemą zemstą, pomyślała. Może wtedy mu ulży.
Oczywiście, że nie umniejszała sobie w tym swojej winy. Nie buntowała się pod ciężarem jego spojrzenia, bo wiedziała, że miało swoje uzasadnienie. Mimo wszystko to bolało ich oboje. Ją, bo uczyniła mu tak wiele zła, a jego, bo to zło od niej przyjął. Ale cierpieli naprawdę oboje, chociaż może nie zdawali sobie z tego sprawy. Tylko na krótki moment zatrzymała swój wzrok na jego oczach, na twarzy, tak bardzo spiętej przez pasy złości. Spłynęła z nich niemal natychmiast na dłoń, którą ściskał materiał. Jej uwaga została całkiem rozproszona przez jego niedokończone słowa.
Nawet, jeśli było to tylko dopowiedzenie, wiedziała, co ma być dalej.
Tylko tyle jesteś w stanie po tym wszystkim powiedzieć?
Tak, tylko tyle. Jeśli chciałabym mówić więcej, mój świat rozleciałby się równie szybko, co twój. Dokładnie tak jak wtedy.
Miała zamiar zdusić to, kiedy jeszcze mieli okazję. Wytłumaczyć mu, że wcale nie ma złych zamiarów, nie teraz, nie po tym wszystkim. I nie chciała niczego już przed nim ukrywać. Zawsze było dla niego miejsce w jej sercu i nigdy z tego nie zrezygnuje, chociaż miłość zarezerwowała dla kogoś innego. Jednak akurat to nie miało teraz znaczenia w tej chwili.
Przełknęła ślinę i również wzięła głęboki wdech. Nie wiedziała już, czego się spodziewać. Nie mogła stąd odejść, ale nie mogła też ruszyć dalej. Podniosła na niego wzrok, wodząc nim po jego twarzy. Jej tęczówki lśniły pod wpływem słonecznych promieni.
- Przepraszam, po stokroć przepraszam – była mu winna o wiele więcej, to było więcej niż oczywiste. – Ale… ja nie chcę dalej dawać rosnąć tej nienawiści. To, że kiedyś tak bardzo się pomiędzy nami pokomplikowało nie znaczy, że przestałeś być dla mnie ważny. I tak, wiem, że to wszystko była moja wina, przyjmuje to na siebie. Chcę cię po prostu, i z całą świadomością, że może ci się to nie spodobać, przeprosić i… prosić o to, żebyś mi wybaczył. Ciężko jest o tym zapomnieć, ale… wybacz. Tylko i aż wybacz.
Spłynęło to z niej, powietrze zeszło z jej płuc jak z przebitej piłki, ze świstem wypuszczanego z ust strumienia. Postawiła wszystko na jedną kartę – znienawidzi ją do końca albo z krzywym grymasem powie, że się zastanowi. Albo może... chociaż nie liczyła na to specjalnie, faktycznie jej wybaczy.
Może.
Oczywiście, że nie umniejszała sobie w tym swojej winy. Nie buntowała się pod ciężarem jego spojrzenia, bo wiedziała, że miało swoje uzasadnienie. Mimo wszystko to bolało ich oboje. Ją, bo uczyniła mu tak wiele zła, a jego, bo to zło od niej przyjął. Ale cierpieli naprawdę oboje, chociaż może nie zdawali sobie z tego sprawy. Tylko na krótki moment zatrzymała swój wzrok na jego oczach, na twarzy, tak bardzo spiętej przez pasy złości. Spłynęła z nich niemal natychmiast na dłoń, którą ściskał materiał. Jej uwaga została całkiem rozproszona przez jego niedokończone słowa.
Nawet, jeśli było to tylko dopowiedzenie, wiedziała, co ma być dalej.
Tylko tyle jesteś w stanie po tym wszystkim powiedzieć?
Tak, tylko tyle. Jeśli chciałabym mówić więcej, mój świat rozleciałby się równie szybko, co twój. Dokładnie tak jak wtedy.
Miała zamiar zdusić to, kiedy jeszcze mieli okazję. Wytłumaczyć mu, że wcale nie ma złych zamiarów, nie teraz, nie po tym wszystkim. I nie chciała niczego już przed nim ukrywać. Zawsze było dla niego miejsce w jej sercu i nigdy z tego nie zrezygnuje, chociaż miłość zarezerwowała dla kogoś innego. Jednak akurat to nie miało teraz znaczenia w tej chwili.
Przełknęła ślinę i również wzięła głęboki wdech. Nie wiedziała już, czego się spodziewać. Nie mogła stąd odejść, ale nie mogła też ruszyć dalej. Podniosła na niego wzrok, wodząc nim po jego twarzy. Jej tęczówki lśniły pod wpływem słonecznych promieni.
- Przepraszam, po stokroć przepraszam – była mu winna o wiele więcej, to było więcej niż oczywiste. – Ale… ja nie chcę dalej dawać rosnąć tej nienawiści. To, że kiedyś tak bardzo się pomiędzy nami pokomplikowało nie znaczy, że przestałeś być dla mnie ważny. I tak, wiem, że to wszystko była moja wina, przyjmuje to na siebie. Chcę cię po prostu, i z całą świadomością, że może ci się to nie spodobać, przeprosić i… prosić o to, żebyś mi wybaczył. Ciężko jest o tym zapomnieć, ale… wybacz. Tylko i aż wybacz.
Spłynęło to z niej, powietrze zeszło z jej płuc jak z przebitej piłki, ze świstem wypuszczanego z ust strumienia. Postawiła wszystko na jedną kartę – znienawidzi ją do końca albo z krzywym grymasem powie, że się zastanowi. Albo może... chociaż nie liczyła na to specjalnie, faktycznie jej wybaczy.
Może.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Choć jego twarz stężała, choć brwi ściągnęły się w grymasie złości, a wzrok utkwiony był w niej nieustannie, nie umknęły mu także zmiany w jej mimice. Kiedyś potrafił czytać z niej niczym z otwartej księgi i po cichu, acz szerze wierzył, że ciągle posiadał tę umiejętność. Zbyt długo ją znał, zbyt dużo czasu niegdyś z nią spędził. Zdawało mu się więc, że potrafi dostrzec każdą emocję, która nią targała. I choć wiele by dał, by teraz tej umiejętności nie posiadać, z sekundy na sekundę czuł się przez to coraz gorzej. Burza w jego wnętrzu tylko bardziej się powiększała, gdy dochodziły do niej także wyrzuty sumienia. Była tu przed nim - jak zwykle zdając się być taką małą, taką kruchą. Miał wrażenie, że ostre jak brzytwa słowa mogą jej zrobić krzywdę; miał wrażenie, że gdy tylko jej dotknie - ona rozleci się na miliony kawałeczków niczym zrobiona z kruchego, delikatnego szkła. A jednak pozwolił na to, by emocje wzięły górę, by z jego gardła wyleciały ostre słowa i choć niedokończone - nadal tak bardzo jasne i raniące. Za nimi zaś poleciały następne, równie bolesne, choć wypowiadane z dużo większą dozą łagodności, tak bardzo dla niego naturalnej i wręcz charakterystycznej.
- Nie przepraszaj - rzucił zbyt szybko, zbyt głośno zbyt... ostro. Jego dłoń zadrżała, gdy czuł narastające w nim nerwy, które tłukły się i kotłowały wewnątrz niego, a które uparcie usiłował zdusić. Sam nie wiedział czego chciał, sam nie wiedział co powinien zrobić, co powinien powiedzieć. Rozsądek bił się z sercem, a on nawet nie był pewien, której stronie powinien kibicować. - To była nasza wina - dokończył. Mogło by się zdawać, że na tym koniec, że żadne więcej słowo nie wypłynie już z jego ust. A jednak. Złapał parę głębszych wdechów, przymknął oczy i przesunął palcami po skroni, która zdawała się boleć, pulsować wręcz. A potem spojrzał na nią dopiero teraz spostrzegając jak bardzo był bezradny stojąc tuż przed nią. Mogła zrobić z nim co chciała, mówić co chciała, a on...
- Przecież dobrze wiesz, że nie potrafię Ci nie wybaczyć. Dobrze wiesz, że możesz zrobić wszystko i powiedzieć wszystko, a ja i tak wszystko Ci wybaczę. - Dłoń, którą teraz jeszcze mocniej zaciskał na własnym udzie bolała, gdy pobielałe knykcie aż drżały z wysiłku. Czuł się teraz jak mały chłopiec; czuł się bardziej winnym niż złym na nią, choć dobrze wiedział, że za to wszystko winę ponosili oboje. A jednak w tej plątaninie uczuć i myśli, patrzył na nią niepewny, stęskniony i utulony niczym baranek. - Stęskniłem się za Tobą. - Nawet nie wiesz jak bardzo. Choćby nie wiadomo co zrobił, choćby nie wiadomo co zobaczył i co od niej usłyszał - nie potrafił wyrzucić jej ze swojego serca. Kochał ją niczym wariat, choć dobrze wiedział, że pogrążony w tym szaleństwie i zamknięty bezpiecznie w celi, która odseparowywała go od niej - nigdy nie będzie mógł jej sięgnąć i mieć tylko dla siebie. Przy niej stawał się egoistą. A jednak wiedział, że musi się z tym pogodzić, zakopać te uczucie głęboko w sercu i pielęgnować. Albo truć złością, żalem i nienawiścią, choć sam nie był pewien co było łatwiejsze i co miało przynieść mu większą ulgę. Ale czy potrafił pielęgnować te wszystkie negatywne uczucia w stosunku do niej na tyle, by móc nimi podsypywać to, co chciał ususzyć i zabić?
- Nie przepraszaj - rzucił zbyt szybko, zbyt głośno zbyt... ostro. Jego dłoń zadrżała, gdy czuł narastające w nim nerwy, które tłukły się i kotłowały wewnątrz niego, a które uparcie usiłował zdusić. Sam nie wiedział czego chciał, sam nie wiedział co powinien zrobić, co powinien powiedzieć. Rozsądek bił się z sercem, a on nawet nie był pewien, której stronie powinien kibicować. - To była nasza wina - dokończył. Mogło by się zdawać, że na tym koniec, że żadne więcej słowo nie wypłynie już z jego ust. A jednak. Złapał parę głębszych wdechów, przymknął oczy i przesunął palcami po skroni, która zdawała się boleć, pulsować wręcz. A potem spojrzał na nią dopiero teraz spostrzegając jak bardzo był bezradny stojąc tuż przed nią. Mogła zrobić z nim co chciała, mówić co chciała, a on...
- Przecież dobrze wiesz, że nie potrafię Ci nie wybaczyć. Dobrze wiesz, że możesz zrobić wszystko i powiedzieć wszystko, a ja i tak wszystko Ci wybaczę. - Dłoń, którą teraz jeszcze mocniej zaciskał na własnym udzie bolała, gdy pobielałe knykcie aż drżały z wysiłku. Czuł się teraz jak mały chłopiec; czuł się bardziej winnym niż złym na nią, choć dobrze wiedział, że za to wszystko winę ponosili oboje. A jednak w tej plątaninie uczuć i myśli, patrzył na nią niepewny, stęskniony i utulony niczym baranek. - Stęskniłem się za Tobą. - Nawet nie wiesz jak bardzo. Choćby nie wiadomo co zrobił, choćby nie wiadomo co zobaczył i co od niej usłyszał - nie potrafił wyrzucić jej ze swojego serca. Kochał ją niczym wariat, choć dobrze wiedział, że pogrążony w tym szaleństwie i zamknięty bezpiecznie w celi, która odseparowywała go od niej - nigdy nie będzie mógł jej sięgnąć i mieć tylko dla siebie. Przy niej stawał się egoistą. A jednak wiedział, że musi się z tym pogodzić, zakopać te uczucie głęboko w sercu i pielęgnować. Albo truć złością, żalem i nienawiścią, choć sam nie był pewien co było łatwiejsze i co miało przynieść mu większą ulgę. Ale czy potrafił pielęgnować te wszystkie negatywne uczucia w stosunku do niej na tyle, by móc nimi podsypywać to, co chciał ususzyć i zabić?
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wydawało jej się, że ich ostatniej rozmowie zdołała okryć swoje ciało ochronna skorupą, że zbudowała mur po wydarzeniach, które rozcięły ją na miliony drobnych kawałków. Długi czas zajęło jej samo złożenie ich do kupy, a jeszcze dłuższy, by samej ułożyć się z nich i wrócić do normalności, do obcowania z ludźmi, z którymi straciła kontakt i zaniedbała relacje.
Alan był w epicentrum tego bałaganu. Był ciągle palącą się w pokoju lampką – niby dzięki niej można było zasnąć, nie bojąc się przy ciemności, ale czasami była też przeszkodą, przez którą wcale nie można było ułożyć się do snu. Obiecała sobie, że to naprawi. Że przeprosi go, kiedy unormuje inne sprawy, ale odkładała to z dnia na dzień, coraz bardziej spychając to na daleką przyszłość. W końcu los musiał się o to upomnieć i postawić ją przed faktem dokonanym. Musisz to zrobić, Eileen, inaczej już nigdy nie będziesz mogła ze spokojem zasnąć.
Czekała na jego słowa z niecierpliwością, ale kiedy pierwsze z nich przecięły powietrze, przestraszyła się nieco. Na pewno dostrzegł niespokojne drgnięcie kącików jej oczu i rozchylające się nagle płatki nosa. Jego ostry głos rozbrzmiał twardo w jej uszach jak ręka, która rozrywa coś na połówki. Obserwowała jego ruchy – chaotyczne, zmuszające ciało do uległości, do zaniechania bólu, ale w jakimś stopniu uspokajające. Zamrugała, nie do końca jednak pozwalając powiekom opaść. Świat obok nich płynął, ale dla nich to nie miało najmniejszego znaczenia, kiedy patrzyli tylko na siebie.
- Nie mów tak – bardziej prosiła, niż rozkazywała. – Nie jesteś moim więźniem, Alan. Przyjacielem, owszem, ale nie więźniem.
To miał być dla nich nowy porządek. Ustanowienie nowych priorytetów, które tym razem nie będą się zazębiać z innymi. Mieli Zakon Feniksa, o czym musieli pamiętać oboje i być świadomi tego, że było coś ważniejszego od uczuć i emocji, które nimi targały. Musieli stać obok siebie bez podziałów, bez kłótni i ciężaru win, które tak bardzo pętały ich sumienia. Miał rację mówiąc, że była ich wspólna wina, ale nie zamierzała tego mówić, bo w ten sposób umniejszyłaby swoją. Każde z nich miało w tym… równy udział? Nie powinni się licytować.
- Ja… ja za tobą też – powiedziała cicho, nie mając kontroli nad kącikami ust, które uniosły się lekko ku górze.
I przytuliła go. Bez ani jednego słowa ostrzeżenia, po prostu go przytuliła. Ostatnia dzieląca ich bariera runęła w gruzach.
Alan był w epicentrum tego bałaganu. Był ciągle palącą się w pokoju lampką – niby dzięki niej można było zasnąć, nie bojąc się przy ciemności, ale czasami była też przeszkodą, przez którą wcale nie można było ułożyć się do snu. Obiecała sobie, że to naprawi. Że przeprosi go, kiedy unormuje inne sprawy, ale odkładała to z dnia na dzień, coraz bardziej spychając to na daleką przyszłość. W końcu los musiał się o to upomnieć i postawić ją przed faktem dokonanym. Musisz to zrobić, Eileen, inaczej już nigdy nie będziesz mogła ze spokojem zasnąć.
Czekała na jego słowa z niecierpliwością, ale kiedy pierwsze z nich przecięły powietrze, przestraszyła się nieco. Na pewno dostrzegł niespokojne drgnięcie kącików jej oczu i rozchylające się nagle płatki nosa. Jego ostry głos rozbrzmiał twardo w jej uszach jak ręka, która rozrywa coś na połówki. Obserwowała jego ruchy – chaotyczne, zmuszające ciało do uległości, do zaniechania bólu, ale w jakimś stopniu uspokajające. Zamrugała, nie do końca jednak pozwalając powiekom opaść. Świat obok nich płynął, ale dla nich to nie miało najmniejszego znaczenia, kiedy patrzyli tylko na siebie.
- Nie mów tak – bardziej prosiła, niż rozkazywała. – Nie jesteś moim więźniem, Alan. Przyjacielem, owszem, ale nie więźniem.
To miał być dla nich nowy porządek. Ustanowienie nowych priorytetów, które tym razem nie będą się zazębiać z innymi. Mieli Zakon Feniksa, o czym musieli pamiętać oboje i być świadomi tego, że było coś ważniejszego od uczuć i emocji, które nimi targały. Musieli stać obok siebie bez podziałów, bez kłótni i ciężaru win, które tak bardzo pętały ich sumienia. Miał rację mówiąc, że była ich wspólna wina, ale nie zamierzała tego mówić, bo w ten sposób umniejszyłaby swoją. Każde z nich miało w tym… równy udział? Nie powinni się licytować.
- Ja… ja za tobą też – powiedziała cicho, nie mając kontroli nad kącikami ust, które uniosły się lekko ku górze.
I przytuliła go. Bez ani jednego słowa ostrzeżenia, po prostu go przytuliła. Ostatnia dzieląca ich bariera runęła w gruzach.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Jemu także zdawało się bardzo wiele. Że jej nie potrzebuje, że ich przyjaźń jest skończona, że nie przeszkadza mu brak jej osoby obok, że spędzone wspólnie lata nie miały znaczenia. A jednak. Oszukiwał siebie samego i za wszelką cenę próbował wierzyć w te kłamstwa. Teraz jednak, gdy los postanowił doprowadzić do konfrontacji nie tyle z samą Eileen, o ile z wszystkimi nagromadzonymi emocjami i kłamstwami, w które chciał wierzyć, okazało się, że wszystko było nieprawdą. Nie potrafił skreślić ich wieloletniej przyjaźni, nie potrafił skreślić wspólnych chwil i wspomnień z nimi związanych, a ponadto (i co najbardziej go przerażało), nie potrafił skreślić uczuć, którymi wciąż ją darzył. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z faktu, iż wcześniej był zbyt pogrążony w bólu po utracie kogoś bliskiego, by dostrzegać kryjący się za tym także ból po utracie jej.
Momentami zbyt mocno dawał się ponosić emocjom. I on o tym wiedział, widział to. Widział to na jej twarzy, choć ona sama często nie zdawała sobie sprawy z faktu jak otwartą była księgą. Dostrzegł więc lekki strach spowodowany jego zbyt ostrym tonem. Natychmiast złagodniał wiedząc, że nie powinien go używać, nie w stosunku do niej, nie teraz. I udało mu się to.
- Oba - odezwał się tuż po jej słowach, starając się nie unieść tonu ponownie, czyniąc go ostrym nieco brzytwa. Starał się nadać mu więcej łagodności, więcej spokoju. Czy mu się udało? - Jestem i tym i tym, Eileen i nic na to nie poradzisz, bo więźniem jestem z własnej woli. - Wzruszył ramionami. Czy potrafił się z tym pogodzić? Nie wiedział. Czy potrafił z własnej woli wyjść z tej celi? Na te pytanie również nie znał odpowiedzi. Wiedział jednak, że wbrew temu co sądził - kilkumiesięczna rozłąka wcale mu w tym nie pomagała, a wręcz pogarszała sprawę, gdy teraz, dość masochistycznie, z własnej woli wciskał się w głąb tej celi wmawiając sobie, że było mu w niej wygodnie.
Ostatecznie znów stał się potulny niczym baranek, całkowicie poddany jej woli. Starał się podchodzić do niej ostrożnie, wyczuwając ten niewielki dystans oraz niezręczność, jakie zrodziły się między nimi od czasu ich ostatniego spotkania. Mimo to, widząc co zamierza zrobić (w końcu znał ją, jak mu się wydawało, jak własną kieszeń), po prostu rozłożył ręce, przyjmując ją do siebie, a potem zamykając w męskim, stęsknionym uścisku. Serce waliło mu jak oszalałe, niemalże pragnąc wyskoczyć z jego piersi i spocząć tuż na jej dłoniach, by mogła zrobić z nim co jej się żywnie podobało. Całkiem odruchowo pobujał się z nią na boki, by w następnej kolejności ucałować ją w czubek głowy, chłonąc tym samym jej bliskość, znajomy zapach. Czy kiedykolwiek będzie potrafił wyjść z tej celi?
- Musisz mi odpowiedzieć co się u Ciebie działo przez ten czas. - Zaczął, kiedy jeszcze tkwili w uścisku, a potem wypuścił ją z objęć wiedząc, że choćby bardzo chciał - nie mógł jej trzymać w nim wiecznie. - Swoją drogą to chyba pierwszy raz od czasów Ho... albo właściwie od zawsze, kiedy nie widzieliśmy się aż tak długo. Czy się mylę? - Uśmiechnął się. Starał się zlikwidować ten dzielący ich dystans oraz poczucie niezręczności. Poniekąd chciał, by wszystko było tak jak dawniej? A może próbował wmówić to sobie, jak i jej?
Momentami zbyt mocno dawał się ponosić emocjom. I on o tym wiedział, widział to. Widział to na jej twarzy, choć ona sama często nie zdawała sobie sprawy z faktu jak otwartą była księgą. Dostrzegł więc lekki strach spowodowany jego zbyt ostrym tonem. Natychmiast złagodniał wiedząc, że nie powinien go używać, nie w stosunku do niej, nie teraz. I udało mu się to.
- Oba - odezwał się tuż po jej słowach, starając się nie unieść tonu ponownie, czyniąc go ostrym nieco brzytwa. Starał się nadać mu więcej łagodności, więcej spokoju. Czy mu się udało? - Jestem i tym i tym, Eileen i nic na to nie poradzisz, bo więźniem jestem z własnej woli. - Wzruszył ramionami. Czy potrafił się z tym pogodzić? Nie wiedział. Czy potrafił z własnej woli wyjść z tej celi? Na te pytanie również nie znał odpowiedzi. Wiedział jednak, że wbrew temu co sądził - kilkumiesięczna rozłąka wcale mu w tym nie pomagała, a wręcz pogarszała sprawę, gdy teraz, dość masochistycznie, z własnej woli wciskał się w głąb tej celi wmawiając sobie, że było mu w niej wygodnie.
Ostatecznie znów stał się potulny niczym baranek, całkowicie poddany jej woli. Starał się podchodzić do niej ostrożnie, wyczuwając ten niewielki dystans oraz niezręczność, jakie zrodziły się między nimi od czasu ich ostatniego spotkania. Mimo to, widząc co zamierza zrobić (w końcu znał ją, jak mu się wydawało, jak własną kieszeń), po prostu rozłożył ręce, przyjmując ją do siebie, a potem zamykając w męskim, stęsknionym uścisku. Serce waliło mu jak oszalałe, niemalże pragnąc wyskoczyć z jego piersi i spocząć tuż na jej dłoniach, by mogła zrobić z nim co jej się żywnie podobało. Całkiem odruchowo pobujał się z nią na boki, by w następnej kolejności ucałować ją w czubek głowy, chłonąc tym samym jej bliskość, znajomy zapach. Czy kiedykolwiek będzie potrafił wyjść z tej celi?
- Musisz mi odpowiedzieć co się u Ciebie działo przez ten czas. - Zaczął, kiedy jeszcze tkwili w uścisku, a potem wypuścił ją z objęć wiedząc, że choćby bardzo chciał - nie mógł jej trzymać w nim wiecznie. - Swoją drogą to chyba pierwszy raz od czasów Ho... albo właściwie od zawsze, kiedy nie widzieliśmy się aż tak długo. Czy się mylę? - Uśmiechnął się. Starał się zlikwidować ten dzielący ich dystans oraz poczucie niezręczności. Poniekąd chciał, by wszystko było tak jak dawniej? A może próbował wmówić to sobie, jak i jej?
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie pamiętała już, co to spokój. Znała definicję tego słowa, ulotną jak każde wspomnienie, nietrwałą jak zamek na piasku, niestabilną jak wzburzone nocą morze, ale nie potrafiła wskazać palcem na moment w swoim życiu, w którym czuła się naprawdę spokojna. Gdy Barty mówił, że ją kocha, czuła ulgę, ale nie spokój – obarczona była wciąż nieustannymi trudnościami, z których Ministerstwo Magii najwyraźniej budowało mur, który miał odseparować go od reszty społeczeństwa na wypadek, gdyby owe społeczeństwo chciało się awanturować i walczyć o swoje prawa. Kroczyła z dala od idylli, tylko oglądając ją z pewną mieszaniną podziwu i skrajnego uwielbienia. Tęskniła za uczuciem wolności, czystego umysłu, nieskalanego ciężarem trosk i obaw o jutro. Tęskniła, bo wiedziała, że to pozwoliłoby jej choć na chwilę odetchnąć, wziąć głęboki wdech, bo teraz… teraz już zaczynała powoli, bardzo powoli dusić się rzeczywistością. Czarodzieje mieli chyba tak się czuć – przytłoczeni i obciążeni niewidzialnym bagażem strachu.
Mimo wszystko wiedziała, że musi dalej ciągnąć za sobą ołowianą, przytroczoną do nogi kulę. Zdecydowała się na to, prawda? Na Zakon i odpowiedzialność.
Zgodziła się.
Na samotność?
Wzięła głęboki wdech, ale tylko fizycznie, mentalnie czując wciąż brzemię na klatce piersiowej. Patrzyła na niego ze splatającą się ze sobą troską i bezradnością. On sam się na to zdecydował, ale to ona musiała dzierżyć piętno konsekwencji na swoim sumieniu.
- Zdecydowałeś się, ale ja nie ciągnę za żadne sznurki, Alan – zaznaczyła spokojnie, nie pozwalając, by do jej głosu wdarło się brzmienie nakazu czy złości, której i tak przecież nie było. Nie potrafiła być na niego zła, niczym sobie na to nie zasłużył. Niczym. - Nie trzymam ich w dłoniach.
Gdy się do niego zbliżyła, a on przyjął ją do siebie dokładnie tak samo, jak kiedyś, poczuła się nieco lepiej. Poczuła, jak na swoje miejsca wracają niektóre z fragmentów układanki, tworząc coraz pełniejszy obraz, pełny krajobraz tego, co niegdyś utraciła. Zamknęła oczy, odrobinę, tylko odrobinę w nim tonąc, policzek opierając na jego piersi, z ulgą przyjmując jego ramiona oplatające jej sylwetkę.
To nie mogło trwać jednak wiecznie. Gdy się od siebie odsunęli, uśmiechnęła się do niego łagodnie, ale szczerze, jakby z nutą niezręczności albo niepewności, która na nowo napełniała jej gesty. Musieli jakoś przy sobie żyć, bo stare niesnaski poszły już w niepamięć.
A jeśli nie w niepamięć, to przynajmniej uzyskały już dumny tytuł – „przeterminowane”.
- Co u mnie… właściwie… niezbyt wiele – albo zbyt wiele, by jakiekolwiek słowa oddały pełnię tego, co się z nią działo. – Zostałam gajową w Hogwarcie. Miał dłuższy urlop i Grindelwald – miała ochoty splunąć. – uznał, że nie nadaję się już na profesor zielarstwa, więc zdegradował mnie i osadził w chatce na skraju Zakazanego Lasu. W gruncie rzeczy wyszło na moje – zrobiła krok do przodu i wskazała mu kierunek, tym niemym gestem zapraszając do spaceru. Prawy kącik jej ust uniósł się ku górze, gdy spojrzała na Alana. – I, cóż, nie mylisz się. A co się u ciebie działo?
Skupianie się na cudzych problemach szło jej o wiele lepiej, niż rozpamiętywanie swoich własnych.
Mimo wszystko wiedziała, że musi dalej ciągnąć za sobą ołowianą, przytroczoną do nogi kulę. Zdecydowała się na to, prawda? Na Zakon i odpowiedzialność.
Zgodziła się.
Na samotność?
Wzięła głęboki wdech, ale tylko fizycznie, mentalnie czując wciąż brzemię na klatce piersiowej. Patrzyła na niego ze splatającą się ze sobą troską i bezradnością. On sam się na to zdecydował, ale to ona musiała dzierżyć piętno konsekwencji na swoim sumieniu.
- Zdecydowałeś się, ale ja nie ciągnę za żadne sznurki, Alan – zaznaczyła spokojnie, nie pozwalając, by do jej głosu wdarło się brzmienie nakazu czy złości, której i tak przecież nie było. Nie potrafiła być na niego zła, niczym sobie na to nie zasłużył. Niczym. - Nie trzymam ich w dłoniach.
Gdy się do niego zbliżyła, a on przyjął ją do siebie dokładnie tak samo, jak kiedyś, poczuła się nieco lepiej. Poczuła, jak na swoje miejsca wracają niektóre z fragmentów układanki, tworząc coraz pełniejszy obraz, pełny krajobraz tego, co niegdyś utraciła. Zamknęła oczy, odrobinę, tylko odrobinę w nim tonąc, policzek opierając na jego piersi, z ulgą przyjmując jego ramiona oplatające jej sylwetkę.
To nie mogło trwać jednak wiecznie. Gdy się od siebie odsunęli, uśmiechnęła się do niego łagodnie, ale szczerze, jakby z nutą niezręczności albo niepewności, która na nowo napełniała jej gesty. Musieli jakoś przy sobie żyć, bo stare niesnaski poszły już w niepamięć.
A jeśli nie w niepamięć, to przynajmniej uzyskały już dumny tytuł – „przeterminowane”.
- Co u mnie… właściwie… niezbyt wiele – albo zbyt wiele, by jakiekolwiek słowa oddały pełnię tego, co się z nią działo. – Zostałam gajową w Hogwarcie. Miał dłuższy urlop i Grindelwald – miała ochoty splunąć. – uznał, że nie nadaję się już na profesor zielarstwa, więc zdegradował mnie i osadził w chatce na skraju Zakazanego Lasu. W gruncie rzeczy wyszło na moje – zrobiła krok do przodu i wskazała mu kierunek, tym niemym gestem zapraszając do spaceru. Prawy kącik jej ust uniósł się ku górze, gdy spojrzała na Alana. – I, cóż, nie mylisz się. A co się u ciebie działo?
Skupianie się na cudzych problemach szło jej o wiele lepiej, niż rozpamiętywanie swoich własnych.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Wolność, czysty umysł, spokój i bezpieczeństwo tak naprawdę nigdy nie istniały. A na pewno nie teraz. Mogły one bytować jedynie w ich wspomnieniach, gdy jako dzieci byli otoczeni przyjemnym kocem tych złudzeń, wierząc w nie i nie próbując nawet wyglądać na to, co było poza. Teraz ów koc dawno zniknął, a okrutna, ciężka rzeczywistość stawała przed nimi każdego dnia, nie dając jakiegokolwiek wyboru. Dorosłość, a w dodatku dorosłość w tak trudnych czasach, gdy świat zdawał się kierować ku zagładzie. Po co im to było?
- I ja Cię o to nigdy nie posądzałem, Eileen. - Odparł tonem pełnym spokoju, jak gdyby na zawsze porzucając już wcześniej targające nim złość, bezradność i żal. Nie posądzał jej o nic, o nic nie miał do niej pretensji. Nie miał do tego prawa, zwłaszcza jeżeli chodziło o więzienie, w którym tkwił z własnej woli. Prawda - był niczym marionetka, jednak dobrze wiedział, że ona wcale nie pociągała za sznurki. Sam za nią chodził, domagając się tego, czego otrzymać nie mógł. Sam tkwił w tej zimnej, nieprzyjemnej celi, nie mogąc z niej wyjść, a może po prostu nie chcąc? Teraz, gdy ją znów zobaczył, wszystko do niego wróciło, a on czuł jedynie złość, bezsilność i wyrzuty sumienia, gdy docierało do niego, że po raz kolejny się mylił sądząc, że już się z niej wyleczył. To nie było takie proste.
Ciepło od niej bijące i znajomy mu zapach koiły, przynosiły poczucie ulgi i bezpieczeństwa. Znał to, przez lata otaczając się jej osobą, choć ona wcale nie była świadoma faktu, iż nie tylko o przyjaźń tu chodziło. Teraz, niczym narkoman po odwyku, mógł znów ją dotknąć, znów zamknąć w objęciach i czuł się tym wręcz poruszony, wręcz na nowo uzależniony. Zupełnie tak, jak gdyby tego odwyku wcale nie było.
Gdy w końcu wypuścił ją z objęć, uważnie słuchał co ma mu do powiedzenia. Spodziewał się tego, iż długie miesiące rozłąki mogły przynieść wiele zmian i wcale się nie pomylił. Z zaskoczeniem słuchał o tym, że nie jest już nauczycielką zielarstwa i gdy planował zapytać jak to się stało - ona uprzedziła go, szybko wyjaśniając o co chodzi. Ściągnął brwi, gdy jego twarz stężała na samo wspomnienie Grindelwalda oraz tego jak dalej panoszył się po Hogwarcie. I choć w głosie Eileen nie dosłyszał się aż tak dużego żalu i frustracji, nadal był pod wrażeniem tego, co usłyszał. Ruszył za nią, krocząc obok niej, gdy powoli szli przed siebie alejkami parku.
- Przykro mi, Eili. Wiem, że bardzo lubiłaś tę posadę. Jak się czujesz w nowej roli? - Zapytał, nachylając się lekko i przekręcając głowę nieco w bok, by lepiej widzieć jej twarz. Widać było, że się martwi. Gdy usłyszał pytanie, wyprostował się. Sięgnął do kieszeni po papierosa i zapalił go mając nadzieję, że dym nie będzie jej przeszkadzać.
- Ja posady nie zmieniłem, dalej siedzę tam, gdzie siedzialem - zaczął. Wypuścił dym z płuc i obserwował jak jasny obłoczek niknie przed jego oczami. - Właściwie to ostatnio mnie nie było w Londynie, ani w ogóle w Anglii. Wyjechałem na blisko trzy miesiące; krążyłem po różnych krajach. Powiedzmy, że zrobiłem sobie wolne.
Skłamał, choć może wcale nie było to kłamstwo? Rzeczywiście zrobił sobie wolne, rzeczywiście na tak długo opuścił Wielką Brytanię. Powód jednak był znacznie poważniejszy niż zwykła chęć zrobienia sobie wakacji. Śmierć matki. Choć minęło już kilka miesięcy, rana dalej była rozdrapana i powoli sączyła się z niej odrobina krwi. Nie potrafił o tym mówić, nie potrafił rozpocząć tematu. A to właśnie to było powodem, dla którego wyjechał. Został wtedy sam, bez kogokolwiek, kto mógłby go wspierać. Wyjazd miał mu pomóc, jednak wcale nie spełnił się w swojej roli.
- Myślisz, że damy radę wrócić do tego, co było wcześniej?
Chciał, by znów byli beztroskimi przyjaciółmi. Czasem żałował tego, że zepsuł to, mówiąc jej o tym, co do niej czuje.
- I ja Cię o to nigdy nie posądzałem, Eileen. - Odparł tonem pełnym spokoju, jak gdyby na zawsze porzucając już wcześniej targające nim złość, bezradność i żal. Nie posądzał jej o nic, o nic nie miał do niej pretensji. Nie miał do tego prawa, zwłaszcza jeżeli chodziło o więzienie, w którym tkwił z własnej woli. Prawda - był niczym marionetka, jednak dobrze wiedział, że ona wcale nie pociągała za sznurki. Sam za nią chodził, domagając się tego, czego otrzymać nie mógł. Sam tkwił w tej zimnej, nieprzyjemnej celi, nie mogąc z niej wyjść, a może po prostu nie chcąc? Teraz, gdy ją znów zobaczył, wszystko do niego wróciło, a on czuł jedynie złość, bezsilność i wyrzuty sumienia, gdy docierało do niego, że po raz kolejny się mylił sądząc, że już się z niej wyleczył. To nie było takie proste.
Ciepło od niej bijące i znajomy mu zapach koiły, przynosiły poczucie ulgi i bezpieczeństwa. Znał to, przez lata otaczając się jej osobą, choć ona wcale nie była świadoma faktu, iż nie tylko o przyjaźń tu chodziło. Teraz, niczym narkoman po odwyku, mógł znów ją dotknąć, znów zamknąć w objęciach i czuł się tym wręcz poruszony, wręcz na nowo uzależniony. Zupełnie tak, jak gdyby tego odwyku wcale nie było.
Gdy w końcu wypuścił ją z objęć, uważnie słuchał co ma mu do powiedzenia. Spodziewał się tego, iż długie miesiące rozłąki mogły przynieść wiele zmian i wcale się nie pomylił. Z zaskoczeniem słuchał o tym, że nie jest już nauczycielką zielarstwa i gdy planował zapytać jak to się stało - ona uprzedziła go, szybko wyjaśniając o co chodzi. Ściągnął brwi, gdy jego twarz stężała na samo wspomnienie Grindelwalda oraz tego jak dalej panoszył się po Hogwarcie. I choć w głosie Eileen nie dosłyszał się aż tak dużego żalu i frustracji, nadal był pod wrażeniem tego, co usłyszał. Ruszył za nią, krocząc obok niej, gdy powoli szli przed siebie alejkami parku.
- Przykro mi, Eili. Wiem, że bardzo lubiłaś tę posadę. Jak się czujesz w nowej roli? - Zapytał, nachylając się lekko i przekręcając głowę nieco w bok, by lepiej widzieć jej twarz. Widać było, że się martwi. Gdy usłyszał pytanie, wyprostował się. Sięgnął do kieszeni po papierosa i zapalił go mając nadzieję, że dym nie będzie jej przeszkadzać.
- Ja posady nie zmieniłem, dalej siedzę tam, gdzie siedzialem - zaczął. Wypuścił dym z płuc i obserwował jak jasny obłoczek niknie przed jego oczami. - Właściwie to ostatnio mnie nie było w Londynie, ani w ogóle w Anglii. Wyjechałem na blisko trzy miesiące; krążyłem po różnych krajach. Powiedzmy, że zrobiłem sobie wolne.
Skłamał, choć może wcale nie było to kłamstwo? Rzeczywiście zrobił sobie wolne, rzeczywiście na tak długo opuścił Wielką Brytanię. Powód jednak był znacznie poważniejszy niż zwykła chęć zrobienia sobie wakacji. Śmierć matki. Choć minęło już kilka miesięcy, rana dalej była rozdrapana i powoli sączyła się z niej odrobina krwi. Nie potrafił o tym mówić, nie potrafił rozpocząć tematu. A to właśnie to było powodem, dla którego wyjechał. Został wtedy sam, bez kogokolwiek, kto mógłby go wspierać. Wyjazd miał mu pomóc, jednak wcale nie spełnił się w swojej roli.
- Myślisz, że damy radę wrócić do tego, co było wcześniej?
Chciał, by znów byli beztroskimi przyjaciółmi. Czasem żałował tego, że zepsuł to, mówiąc jej o tym, co do niej czuje.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
St. James's Park
Szybka odpowiedź