St. James's Park
AutorWiadomość
First topic message reminder :
St. James's Park
Jest on najstarszym wchodzącym w skład królewskich parków w Londynie. Położony na wschód od Pałacu Buckingham, otoczony jest niezliczonymi drzewami i urzekającym morzem zieleni, które każdego dnia kusi dziesiątki londyńczyków do zatrzymania się w tym miejscu choćby na chwilę. Granice St. James's Park wyznaczają ulice The Mall na północy, Hourse Guards na wschodzie i Birdcage Walk na południu. W parku znajduje się małe jezioro o nazwie St. James's Park Lake, z dwiema wyspami, Duck Island oraz West Island. Most biegnący nad jeziorem pozwala zobaczyć wschodnią stronę Pałacu Buckingham otoczoną drzewami i fontannami oraz podobnie okoloną zachodnią fasadę siedziby Foreign Office. W parku nie sposób nie zwrócić uwagi na bezlik gatunków ptactwa wodnego, pięknego, barwnego, oczarowującego swym urokiem do utraty tchu. Wśród czarodziejów największym powodzeniem cieszy się nienanoszalna, obłożona anty-mugolskimi zaklęciami, dodatkowo skryta za rzędem gęstych krzewów niewielka alejka ze śnieżnobiałymi ławeczkami, uroczymi lampami i rabatami magicznych róż wydzielających słodkie, balsamiczne wonie.
Tkwili razem w przedziwnym więzieniu, utkanym z grubych nici przeszłości i tych cieńszych, teraźniejszości, które twardniały pod dotykiem czasu. Była to forteca otoczona zielonymi łąkami, na których miododajne kwiaty płożyły się na ziemi pod naporem ciężkich butów wojny, na której drobne sylwetki owadów ginęły pod ciężarem gnilnego oddechu niebezpieczeństwa. Ona mogła wchodzić i wychodzić z tej fortecy, ale on… on zamknął się w celi na swoje własne życzenie. Więc przychodziła do niego, siadała obok, by porozmawiać, by on mógł nasycić jej obecnością swoje zmysły, a potem odchodziła, pozostawiając po sobie tylko gasnący w eterze odgłos kroków. Nie chciała tego – nie chciała stawać się wyrzeźbioną z marmuru sylwetką, którą starożytni mogli czcić w panteonie swoich bóstw. Była zielarką z krwi i kości, istotą, w której żyłach krążyła czerwona, nie błękitna krew. Była p o s p o l i t a. Pospolita jak mlecz rosnący na trawie, pospolita jak marchewki siane na wiosnę, pospolita jak zioła pływające w herbacianym naparze. Jak poa trivialis.
Nie wiedziała, co Alan w niej widział. Co w niej kochał, co tak naprawdę zapragnął mieć tylko dla siebie. Ale teraz… zgodziła się na to, bo chciała mu zadośćuczynić. Zasługiwał.
Poza tym był doskonale świadomy ich sytuacji. Dostał klucz do fortecy, jego nadgarstki nie krępowały żadne sznurki, jego kostki nie były nigdy pętane przez żelazne kajdany, a jednak nie wyszedł, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Wciąż tam siedział.
Chwila intymności, którą do siebie przygarnęli, minęła i oboje musieli żyć dalej tak, jak żyli dotychczas. Ale tym razem bliżej siebie. Podniosła znów na niego wzrok, w jej kącikach zaplątał się lekki uśmiech. Zagarnęła za ucho figlujące z wiatrem ciemne kosmyki włosów.
- Jest znośna – uśmiech nieco pewniej zatańczył na jej ustach. Emocje opadły, chaos ulegał harmonii i porządkowi. – Wciąż jestem w Hogwarcie, a to najważniejsze. Poza tym mam okazję bliżej poznawać stworzenia, które tam żyją. Testrale są cudowne, chociaż… chociaż nie są zbyt lubiane przez inne zwierzęta. Poznałam też samicę hipogryfa, pomogłam jej i jej młodemu. Pomogłam elfom w przenosinach ich domu. – spomiędzy jej warg wydobył się cichy śmiech. – Las mam tuż obok, wciąż mogę dbać o roślinę tak, jak robiłam to kiedyś.
Zerknęła na papierosa, którego wyjął z kieszeni. Chwilę później jej nozdrza mimowolnie rozchyliły się, gdy poczuła gryzący zapach dymu. Ojciec palił. Barty pali. Alan pali. Zapach tej trucizny chyba będzie towarzyszył jej do końca życia.
- Podróżowałeś? Przywiozłeś mi pocztówkę? – ciepły uśmiech nie spełzał z jej ust. Nie chciała wprowadzać do ich relacji grobowej atmosfery. Mieli budować, nie na powrót burzyć. – Odpocząłeś chociaż? Zawsze miałeś z tym problem.
Śmierć była dla nich tematem tabu. On nie chciał wspominać o śmierci matki, ona nie chciała pogłębiać tematu śmierci Rossy. Odepchnęli to od siebie, chociaż oba wspomnienia wciąż uparcie trzymały się ich ubrań, przypominając o sobie, gdy ich myśli pogalopowały zbyt daleko od rzeczywistości.
Wzięła głęboki wdech, zastanawiając się nad odpowiedzią. Ich kroki odbijały się na ziemi w nierytmicznym tańcu, a wokół nich rozchodziły się tylko odgłosy parku. Szumiące wiosenne pąki przypominały o nadziei. Odrodzeniu po kłującej w policzki zimie. Eileen podniosła brodę, by potoczyć wzrokiem po zieleniejących się gałęziach, potem jej wzrok znów opadł na twarz Alana. Tę poczciwą, łagodnie zarysowaną twarz, która towarzyszyła jej od początku Hogwartu. Mały łobuz przemienił się w dorosłego mężczyznę, który rozumiał, na czym polegało życie.
Plątanina hogwarckich korytarzy stała się kluczeniem między emocjami. Prawdziwy labirynt doznań.
- Mamy blizny, Alan – odparła, nie tracąc ciepła w głosie. Kąciki jej ust lekko tańczyły w uśmiechu. – Ale blizny zazwyczaj zakrywa się ubraniami, by nie było ich widać. Jeśli je dobrze zakryjemy… albo użyjemy odpowiedniej maści, to wszystko da się naprawić. Ale tylko wtedy, jeśli oboje będziemy tego chcieli. Jeśli ty chcesz, ja nie mogę nie chcieć tego samego.
Nie chciała pozostawiać tego miejsca obok siebie zupełnie pustego.
Nie wiedziała, co Alan w niej widział. Co w niej kochał, co tak naprawdę zapragnął mieć tylko dla siebie. Ale teraz… zgodziła się na to, bo chciała mu zadośćuczynić. Zasługiwał.
Poza tym był doskonale świadomy ich sytuacji. Dostał klucz do fortecy, jego nadgarstki nie krępowały żadne sznurki, jego kostki nie były nigdy pętane przez żelazne kajdany, a jednak nie wyszedł, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Wciąż tam siedział.
Chwila intymności, którą do siebie przygarnęli, minęła i oboje musieli żyć dalej tak, jak żyli dotychczas. Ale tym razem bliżej siebie. Podniosła znów na niego wzrok, w jej kącikach zaplątał się lekki uśmiech. Zagarnęła za ucho figlujące z wiatrem ciemne kosmyki włosów.
- Jest znośna – uśmiech nieco pewniej zatańczył na jej ustach. Emocje opadły, chaos ulegał harmonii i porządkowi. – Wciąż jestem w Hogwarcie, a to najważniejsze. Poza tym mam okazję bliżej poznawać stworzenia, które tam żyją. Testrale są cudowne, chociaż… chociaż nie są zbyt lubiane przez inne zwierzęta. Poznałam też samicę hipogryfa, pomogłam jej i jej młodemu. Pomogłam elfom w przenosinach ich domu. – spomiędzy jej warg wydobył się cichy śmiech. – Las mam tuż obok, wciąż mogę dbać o roślinę tak, jak robiłam to kiedyś.
Zerknęła na papierosa, którego wyjął z kieszeni. Chwilę później jej nozdrza mimowolnie rozchyliły się, gdy poczuła gryzący zapach dymu. Ojciec palił. Barty pali. Alan pali. Zapach tej trucizny chyba będzie towarzyszył jej do końca życia.
- Podróżowałeś? Przywiozłeś mi pocztówkę? – ciepły uśmiech nie spełzał z jej ust. Nie chciała wprowadzać do ich relacji grobowej atmosfery. Mieli budować, nie na powrót burzyć. – Odpocząłeś chociaż? Zawsze miałeś z tym problem.
Śmierć była dla nich tematem tabu. On nie chciał wspominać o śmierci matki, ona nie chciała pogłębiać tematu śmierci Rossy. Odepchnęli to od siebie, chociaż oba wspomnienia wciąż uparcie trzymały się ich ubrań, przypominając o sobie, gdy ich myśli pogalopowały zbyt daleko od rzeczywistości.
Wzięła głęboki wdech, zastanawiając się nad odpowiedzią. Ich kroki odbijały się na ziemi w nierytmicznym tańcu, a wokół nich rozchodziły się tylko odgłosy parku. Szumiące wiosenne pąki przypominały o nadziei. Odrodzeniu po kłującej w policzki zimie. Eileen podniosła brodę, by potoczyć wzrokiem po zieleniejących się gałęziach, potem jej wzrok znów opadł na twarz Alana. Tę poczciwą, łagodnie zarysowaną twarz, która towarzyszyła jej od początku Hogwartu. Mały łobuz przemienił się w dorosłego mężczyznę, który rozumiał, na czym polegało życie.
Plątanina hogwarckich korytarzy stała się kluczeniem między emocjami. Prawdziwy labirynt doznań.
- Mamy blizny, Alan – odparła, nie tracąc ciepła w głosie. Kąciki jej ust lekko tańczyły w uśmiechu. – Ale blizny zazwyczaj zakrywa się ubraniami, by nie było ich widać. Jeśli je dobrze zakryjemy… albo użyjemy odpowiedniej maści, to wszystko da się naprawić. Ale tylko wtedy, jeśli oboje będziemy tego chcieli. Jeśli ty chcesz, ja nie mogę nie chcieć tego samego.
Nie chciała pozostawiać tego miejsca obok siebie zupełnie pustego.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Jakże piękne było to porównanie. Jakże obrazowe i trafne. Bo tak rzeczywiście było - Alan dostał klucz we własne dłonie i sam, całkowicie dobrowolnie, zamknął się w zimnej, samotnej celi. Tkwił w niej sam i nikomu nigdy nie pozwoliłby do niej wejść. Nikomu innemu niż właśnie Eileen. A ona, czując się poniekąd winna tego, że tak długo tkwił w tej fortecy, czasami spędzała z nim czas, dotrzymując mu towarzystwa, by nie oszalał z samotności. Choć przez długo nie była świadoma tego w jakiej sytuacji oboje się znajdowali; a gdy się dowiedziała - zawiodła go. Teraz jednak nie chciał o tym pamiętać, nie chciał wypominać jej tego czy pielęgnować żal. Wolał przekreślić to, podrzeć niczym łatwą do zniszczenia kartkę i spalić, by pozostał po tym jedynie popiół. Bo nawet, gdy go zawiodła on dalej tkwił w fortecy, nie ruszając się z miejsca. Choć może tak tylko mu się zdawało? Może on już dawno stał na progu? Może już dawno spoglądał na miękką, ogrzaną słońcem trawę, która rozpościerała się przed nim, lecz tak naprawdę bał się zrobić ten krok poza fortecę, nie pamiętając już jak to jest, gdy bose stopy dotykały trawy?
Może on po prostu nie pamiętał już jak to jest jej nie kochać?
Być może tak właśnie było. Może dzielił go tylko krok od opuszczenia fortecy, ale on bał się go wykonać nie pamiętając jak to jest w niej nie być?
Choć wiele razy myślał o tym, choć bardzo często się zastanawiał - teraz nie miał na to czasu i ochoty. Szedł razem z nią wolnym krokiem, mijając powoli zieleniącą się naturę. Słuchał jej, a wyobraźnia sama podsuwała mu obraz starej chatki gajowego, którą pamiętał z Hogwartu. Mimowolnie wyobrażał ją sobie, krzątającą się po niej z brudnymi od ziemi koniuszkami palców. I choć było to tylko wyobrażenie, wytwór jego umysłu - na jego ustach zatańczył uśmiech, gdy swego rodzaju ciepło rozeszło się po jego wnętrzu.
- Gdy tak mówisz to odnoszę wrażenie, że ta posada jest nawet ciekawsza od poprzedniej. Masz tam swego rodzaju wolność, jednocześnie też zajmujesz się tym, co kochasz oraz poznajesz rzeczy nowe, których do tej pory nie miałaś szansy poznać. - Uśmiechnął się do niej. Nigdy nie poznał wszystkich tajemnic skrywanych przez zakazany las, choć bardzo tego chciał. Wielokrotnie gajowy łapał jego i jego kolegów na gorącym uczynku. Ileż to razy odbywał karę właśnie za to, że próbował się tam dostać mimo zakazu. I nie tylko za to.
- Niestety tym razem nie pomyślałem o pocztówkach. Nie zrobiłem też zdjęć - mruknął w odpowiedzi, uśmiechając się lekko przepraszająco, choć dobrze zdawał sobie sprawę z faktu, że jej słowa były jedynie żartem, a lekkość w nich zawarta miała pomóc w utrzymaniu równie lekkiej atmosfery.
- Odpocząłem. - Skłamał. Cóż jednak zyskałby mówiąc jej prawdę i przyznając się do tego, że podróż ta była męcząca, rozczarowująca? Bo chciał zapomnieć, chciał wyzdrowieć z żalu i bólu, które trawiły jego ciało i umysł. Podróż jako zmiana otoczenia nic nie dała, nie dały nic również wszystkie wizyty w barze, z których wracał ledwo trzymając się na nogach, nie pomogła żadna butelka, do której zajrzał opróżniając do samego dna. Nic nie pomogło. Zły i zawiedziony czuł, że podróż męczy go jeszcze bardziej. Więc wrócił.
Gdy szli tak w milczeniu, on rozglądał się po miejscach, które mijali. Budząca się do życia przyroda, która wkrótce miała zacząć zachwycać ich pełnią swego piękna już teraz sprawiała, że złe myśli uciekały precz.
- Dobrze wiesz, że chcę, Eileen. I jeżeli Ty chcesz tego samego - będę szczęśliwy. Towarzyszysz mi prawie od połowy mojego życia i nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej. - Postaram się z Ciebie wyleczyć, postaram się zapomnieć. Dla siebie, dla Ciebie, dla nas. Aby było tak jak dawniej.
- Mogę się Ciebie o coś zapytać? - Po dłuższej ciszy, przerywanej jedynie odgłosem ich kroków, oddechów, a także odgłosów natury - odezwał się, przenosząc na nią wzrok. Do najbliższego kosza wyrzucił wypalonego papierosa. I gdy tylko uzyskał pozwolenie, w końcu ponownie przeciął ciszę: - Co myślisz o próbie, o tym wszystkim co ostatnio usłyszeliśmy? I... najważniejsze... czy będziesz brać w niej udział? - Dobrze wiedziała, jakiej odpowiedzi oczekiwał. Dobrze wiedziała, że zrobiłby wszystko, by nie brała udziału w próbie, by nie dołączała do Gwardii. Za to on doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że nijak nie mógł mieć wpływu na jej decyzję. Ani zabronić jej czegokolwiek.
Może on po prostu nie pamiętał już jak to jest jej nie kochać?
Być może tak właśnie było. Może dzielił go tylko krok od opuszczenia fortecy, ale on bał się go wykonać nie pamiętając jak to jest w niej nie być?
Choć wiele razy myślał o tym, choć bardzo często się zastanawiał - teraz nie miał na to czasu i ochoty. Szedł razem z nią wolnym krokiem, mijając powoli zieleniącą się naturę. Słuchał jej, a wyobraźnia sama podsuwała mu obraz starej chatki gajowego, którą pamiętał z Hogwartu. Mimowolnie wyobrażał ją sobie, krzątającą się po niej z brudnymi od ziemi koniuszkami palców. I choć było to tylko wyobrażenie, wytwór jego umysłu - na jego ustach zatańczył uśmiech, gdy swego rodzaju ciepło rozeszło się po jego wnętrzu.
- Gdy tak mówisz to odnoszę wrażenie, że ta posada jest nawet ciekawsza od poprzedniej. Masz tam swego rodzaju wolność, jednocześnie też zajmujesz się tym, co kochasz oraz poznajesz rzeczy nowe, których do tej pory nie miałaś szansy poznać. - Uśmiechnął się do niej. Nigdy nie poznał wszystkich tajemnic skrywanych przez zakazany las, choć bardzo tego chciał. Wielokrotnie gajowy łapał jego i jego kolegów na gorącym uczynku. Ileż to razy odbywał karę właśnie za to, że próbował się tam dostać mimo zakazu. I nie tylko za to.
- Niestety tym razem nie pomyślałem o pocztówkach. Nie zrobiłem też zdjęć - mruknął w odpowiedzi, uśmiechając się lekko przepraszająco, choć dobrze zdawał sobie sprawę z faktu, że jej słowa były jedynie żartem, a lekkość w nich zawarta miała pomóc w utrzymaniu równie lekkiej atmosfery.
- Odpocząłem. - Skłamał. Cóż jednak zyskałby mówiąc jej prawdę i przyznając się do tego, że podróż ta była męcząca, rozczarowująca? Bo chciał zapomnieć, chciał wyzdrowieć z żalu i bólu, które trawiły jego ciało i umysł. Podróż jako zmiana otoczenia nic nie dała, nie dały nic również wszystkie wizyty w barze, z których wracał ledwo trzymając się na nogach, nie pomogła żadna butelka, do której zajrzał opróżniając do samego dna. Nic nie pomogło. Zły i zawiedziony czuł, że podróż męczy go jeszcze bardziej. Więc wrócił.
Gdy szli tak w milczeniu, on rozglądał się po miejscach, które mijali. Budząca się do życia przyroda, która wkrótce miała zacząć zachwycać ich pełnią swego piękna już teraz sprawiała, że złe myśli uciekały precz.
- Dobrze wiesz, że chcę, Eileen. I jeżeli Ty chcesz tego samego - będę szczęśliwy. Towarzyszysz mi prawie od połowy mojego życia i nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej. - Postaram się z Ciebie wyleczyć, postaram się zapomnieć. Dla siebie, dla Ciebie, dla nas. Aby było tak jak dawniej.
- Mogę się Ciebie o coś zapytać? - Po dłuższej ciszy, przerywanej jedynie odgłosem ich kroków, oddechów, a także odgłosów natury - odezwał się, przenosząc na nią wzrok. Do najbliższego kosza wyrzucił wypalonego papierosa. I gdy tylko uzyskał pozwolenie, w końcu ponownie przeciął ciszę: - Co myślisz o próbie, o tym wszystkim co ostatnio usłyszeliśmy? I... najważniejsze... czy będziesz brać w niej udział? - Dobrze wiedziała, jakiej odpowiedzi oczekiwał. Dobrze wiedziała, że zrobiłby wszystko, by nie brała udziału w próbie, by nie dołączała do Gwardii. Za to on doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że nijak nie mógł mieć wpływu na jej decyzję. Ani zabronić jej czegokolwiek.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Pomyślała, że mogli być dla siebie symptomami choroby – choroby, która miała przerzuty; która leczona była miękkimi słowami i spędzonymi w przyjaźni latami; której nawrót nastąpił pół roku temu, a która teraz wydawała się odpuszczać. Toczyła ich ciała w nieprzyjemnym korowodzie zdarzeń i żadne z nich tego korowodu nie mogło zatrzymać, chociaż próbowali. Wydawało jej się, że na tym już do końca musiała polegać ich znajomość – na odpuszczeniu, wyprowadzaniu kompromisów, zbieraniu odwagi przed pierwszym krokiem, spojrzeniem, które mogło znaczyć wiele, a tymczasem jego siła i uczucie zostały zredukowane do minimum. Całą swoją miłość przelała na Herewarda, Alanowi zostawiając same ochłapy… ale przecież na to się zgodził, prawda? Był świadom konsekwencji. Bo mogła kochać prawdziwe tylko jednego z nich, drugiemu oddając na dłonie substytut tego naznaczonego troską i łagodnością uczucia.
- Ciężko mi powiedzieć – odparła, zastanawiając się nad jego słowami. – Zażywam więcej ruchu, cały czas mam styczność z jakimiś nowymi stworzeniami, ale… z uczniami niestety mniej się widuję. Grindelwald zakazał odbywania szlabanów w Zakazanym Lesie. O ironio – zaśmiała się krótko pod nosem, wsuwając dłonie do kieszeni swojej sukienki, co z boku mogło wyglądać trochę po męsku, chociaż pozę Eileen utrzymywała wciąż kobiecą. Wyprostowane plecy, zamalowywanie niewidzialną kredką ciążących na barkach problemów. Uniosła na Alana wzrok, mrużąc jedno oko, bo słońce wdzierało się do źrenic niemalże siłą. – Szkoda. Porzuciłeś już swoją pasję fotografa? Kiedyś robiłeś świetne zdjęcia… chociaż część z nich wciąż mam ochotę spalić, a prochy zakopać głęboko pod ziemią. Alan Bennett, prowodyr sztuki zawstydzania.
Uśmiech pociągnął kąciki warg ku górze tak wysoko, że aż musiały im ulec oczy. Wiosenne powietrze, okoliczna zieleń, która już przebudziła się do życia i właściwie w ostatnich podrygach otrząsała swoje delikatne gałązki z ospałości, lekki krok na ścieżce – to wszystko sprzyjało prostszym rozwiązaniom, dobrym zakończeniom i ponownym początkom. Zimą ludzie woleli oddawać się w objęcia sentymentu, niepokojących przemyśleń i zmartwień, choć dookoła nich domowy krajobraz skłaniał raczej do kumulowania ciepła i rozdawania go innym. Akurat dzisiejsza pogoda była im bardzo na rękę.
- Oczywiście, że chcę – nie przestawała się uśmiechać ani na chwilę, gdy znów na niego spojrzała, z dłoni robiąc niewielki daszek, by osłonić oczy przed oślepiającym blaskiem słońca. Uniosła dłoń, by potrzeć jego ramię w geście pokrzepienia, przekazania pewności, którą w niej obudził. Zawsze był dla niej ważny. – W tej kwestii jesteśmy akurat jednomyślni.
Bała się, że po tym wyznaniu zamilkną. Na szczęście ciszę przerwał głos Alana. Kiwnęła głową.
I nie wiedziała, czy powinna tego żałować, czy jednak czuć coś na wzór ulgi, że poruszają tak ważne dla nich tematy akurat teraz, a nie za kilka tygodni, miesięcy albo lat. Potrzebowała chwili, by zebrać w sobie odpowiednie słowa, które służyłyby jako odpowiedź. Co ona sądziła o próbie?
- Chciałam do niej przystąpić – odparła w końcu, nieco ociągając się z pierwszymi wypowiedzianymi przez nią głoskami. – Właściwie nadal chcę i czuję, że jestem gotowa, ale... – wzięła głęboki wdech, jakby poruszona kwestia wydusiła z niej ostatki powietrza, jakie w sobie chowała. Może pójdzie inną drogą. Okrężną? – Powinnam nabrać doświadczenia w walce, bo jako nauczycielka zielarstwa takowego niestety nie nabyłam. Walka z diabelskimi sidłami w Beauxbatons to jednak zupełnie co innego. Poza tym… nie mogę zostawić Herewarda samego. Gdybym zdecydowała się na próbę tak, jak on, nie moglibyśmy… - znów się zawahała. Nie powinna mu tego mówić? – Nie moglibyśmy niczego razem zbudować.
Kiedyś powiedzenie mu tego było dla nią rzeczą absolutnie niemożliwą – bała się, wstydziła, chowała w sobie urazę, była świadoma, że to miłość platoniczna, bez pokrycia. A teraz, gdy już opadł popiół nieoczekiwanych zjawisk z początku kwietnia, puściły w niej pęta przeszłości i język nie wiązał się w supeł przy każdej próbie wspomnienia o Herewardzie. Bo okazało się, tak najprościej na świecie, że jej uczucie, choć o tym nie wiedziała (o ironio), było już od jakiegoś czasu odwzajemniane.
- A ty? Zdecydowałeś się na próbę? Jeśli… jeśli kogoś masz – nie powinna. – Nie idź na próbę. To wszystko zniszczy.
Określenie „zbudować” w odniesieniu do niej i Herewarda było nieco wyolbrzymione. Razem, w sytuacji, w jakiej oboje tkwili, w świadomości oddania ideom Zakonu i Gwardii, mogli co najwyżej budować zamki na piasku.
- Ciężko mi powiedzieć – odparła, zastanawiając się nad jego słowami. – Zażywam więcej ruchu, cały czas mam styczność z jakimiś nowymi stworzeniami, ale… z uczniami niestety mniej się widuję. Grindelwald zakazał odbywania szlabanów w Zakazanym Lesie. O ironio – zaśmiała się krótko pod nosem, wsuwając dłonie do kieszeni swojej sukienki, co z boku mogło wyglądać trochę po męsku, chociaż pozę Eileen utrzymywała wciąż kobiecą. Wyprostowane plecy, zamalowywanie niewidzialną kredką ciążących na barkach problemów. Uniosła na Alana wzrok, mrużąc jedno oko, bo słońce wdzierało się do źrenic niemalże siłą. – Szkoda. Porzuciłeś już swoją pasję fotografa? Kiedyś robiłeś świetne zdjęcia… chociaż część z nich wciąż mam ochotę spalić, a prochy zakopać głęboko pod ziemią. Alan Bennett, prowodyr sztuki zawstydzania.
Uśmiech pociągnął kąciki warg ku górze tak wysoko, że aż musiały im ulec oczy. Wiosenne powietrze, okoliczna zieleń, która już przebudziła się do życia i właściwie w ostatnich podrygach otrząsała swoje delikatne gałązki z ospałości, lekki krok na ścieżce – to wszystko sprzyjało prostszym rozwiązaniom, dobrym zakończeniom i ponownym początkom. Zimą ludzie woleli oddawać się w objęcia sentymentu, niepokojących przemyśleń i zmartwień, choć dookoła nich domowy krajobraz skłaniał raczej do kumulowania ciepła i rozdawania go innym. Akurat dzisiejsza pogoda była im bardzo na rękę.
- Oczywiście, że chcę – nie przestawała się uśmiechać ani na chwilę, gdy znów na niego spojrzała, z dłoni robiąc niewielki daszek, by osłonić oczy przed oślepiającym blaskiem słońca. Uniosła dłoń, by potrzeć jego ramię w geście pokrzepienia, przekazania pewności, którą w niej obudził. Zawsze był dla niej ważny. – W tej kwestii jesteśmy akurat jednomyślni.
Bała się, że po tym wyznaniu zamilkną. Na szczęście ciszę przerwał głos Alana. Kiwnęła głową.
I nie wiedziała, czy powinna tego żałować, czy jednak czuć coś na wzór ulgi, że poruszają tak ważne dla nich tematy akurat teraz, a nie za kilka tygodni, miesięcy albo lat. Potrzebowała chwili, by zebrać w sobie odpowiednie słowa, które służyłyby jako odpowiedź. Co ona sądziła o próbie?
- Chciałam do niej przystąpić – odparła w końcu, nieco ociągając się z pierwszymi wypowiedzianymi przez nią głoskami. – Właściwie nadal chcę i czuję, że jestem gotowa, ale... – wzięła głęboki wdech, jakby poruszona kwestia wydusiła z niej ostatki powietrza, jakie w sobie chowała. Może pójdzie inną drogą. Okrężną? – Powinnam nabrać doświadczenia w walce, bo jako nauczycielka zielarstwa takowego niestety nie nabyłam. Walka z diabelskimi sidłami w Beauxbatons to jednak zupełnie co innego. Poza tym… nie mogę zostawić Herewarda samego. Gdybym zdecydowała się na próbę tak, jak on, nie moglibyśmy… - znów się zawahała. Nie powinna mu tego mówić? – Nie moglibyśmy niczego razem zbudować.
Kiedyś powiedzenie mu tego było dla nią rzeczą absolutnie niemożliwą – bała się, wstydziła, chowała w sobie urazę, była świadoma, że to miłość platoniczna, bez pokrycia. A teraz, gdy już opadł popiół nieoczekiwanych zjawisk z początku kwietnia, puściły w niej pęta przeszłości i język nie wiązał się w supeł przy każdej próbie wspomnienia o Herewardzie. Bo okazało się, tak najprościej na świecie, że jej uczucie, choć o tym nie wiedziała (o ironio), było już od jakiegoś czasu odwzajemniane.
- A ty? Zdecydowałeś się na próbę? Jeśli… jeśli kogoś masz – nie powinna. – Nie idź na próbę. To wszystko zniszczy.
Określenie „zbudować” w odniesieniu do niej i Herewarda było nieco wyolbrzymione. Razem, w sytuacji, w jakiej oboje tkwili, w świadomości oddania ideom Zakonu i Gwardii, mogli co najwyżej budować zamki na piasku.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
- A więc tęsknisz za uczniami. - To nie było pytanie. Jedynie spojrzał na nią z lekkim uśmiechem wyginającym jego usta. Mogła być bliżej lasu, bliżej zwierząt, mogła dalej zajmować się roślinami, mogła odkrywać nowe rzeczy w nowym miejscu pracy, a jednak - tęskniła za uczniami. I choć Alan nigdy się nad tym nie zastanawiał teraz z jakiegoś powodu przyszło mu do głowy, że była już w takim wieku, że dawno powinna mieć swoje dzieci. Wiedział, że byłaby dobrą matką.
Początkowo, słysząc jej wspominanie o fotografii uśmiechnął się lekko, acz gorzko, starając się ukryć to nie patrząc prosto na nią, a wbijając wzrok przed siebie. Ostatecznie jej słowom zawtórował jego cichy, krótki śmiech. Przed oczami szybko mignęły mu wszystkie momenty, gdy robił jej zdjęcia znienacka. Lubił to robić, zwłaszcza, gdy byli młodzi.
- Dalej mam te zdjęcia i nie spalę ich, ani nie wyrzucę nigdy. - Musieliby mnie spalić razem z nimi - chciał dodać, lecz ugryzł się w język zdając sobie sprawę z tego jak bardzo było to teraz możliwe. W tych niepewnych, ciężkich czasach, gdy tracili bliskich i nawet nie wiedzieli czemu. Patrząc na to co ostatnio działo się w ich niewielkiej dość społeczności członków Zakonu Feniksa wiedział, że tak naprawdę ów tajemnicza, nieznana im, acz zabójcza siła mogła przyjść po nich każdego dnia. Każdego z kompanów mógł widzieć po raz ostatni; dopuszczał też myśl o tym, że ów siła może przyjść także po niego. Na pytanie o fotografię nie odpowiedział. Porzucił to.
Z ulgą i wręcz nostalgią przyjął jej słowa oraz ciepłe, lekkie poklepanie go po ramieniu. Kiwnął tylko głową, odpowiadając jej jedynie cichym ,,mhm". Był zbyt zmęczony, by wykrzesać z siebie więcej. A może jeszcze nie do końca docierało do niego, że oto postawili razem pierwszy krok, by wracać do normalności, do tego co było nim się pokłócili. Nie znaczyło to jednak, że się nie cieszył. Oczywistym było, iż fakt ten napełniał jego serce radością. Zdawało mu się wręcz, że cały świat się teraz cieszył, sprzyjał im i właśnie dlatego dał im tak piękny, ciepły poranek na ich pierwsze od miesięcy spotkanie z odrobiną prywatności.
Ale chmury znów miały nadejść.
Próba. Słowo to brzmiało niczym groźba, powodowało niepokój i pewien napływ negatywnych emocji. A przynajmniej u niego. Nie wiedział co tak naprawdę myślał o tym wszystkim. Bał się? Może był zły na Bathildę za to, że go nie dopuściła do próby? A może wcale nie chciał do niej przystąpić? I choć spodziewał się słów Eileen, nie mógł ukryć pewnego przerażenia i niezadowolenia, które napadło go, gdy to usłyszał. Chciała przystąpić do próby, tego mógł po niej oczekiwać. I choć chciał złapać ją za ramiona i patrząc prosto w oczy wykrzykiwać jej w twarz, że nie może, a następnie błagać, by tego nie robiła dobrze wiedział, że nie ma do tego żadnego prawa. Jedyne co mógł zrobić to odwrócić wzrok, dyskretnie zaciskając pięści na materiale własnego ubrania. Powstrzymał się. Choć chciał powiedzieć wiele, jedynie kiwnął głową wykrzesując z siebie tylko ciche ,,mhm". Zwłaszcza po tym, gdy usłyszał imię tego, kto sprawił, że Eileen nie mogła go pokochać.
- A więc Hereward - wykrztusił z siebie w końcu po dłuższej chwili milczenia, która zdawała się wręcz ciążyć na ich barkach. A na pewno na jego. - Nigdy wcześniej nie wspomniałaś jego imienia. - Nie wiedział nawet, iż "konkurencja" była tak blisko. A znał go, to oczywiste. Choć znał go słabo, posiadał o nim szczątkowe informacje. Wspominał jego twarz ze spotkań zakonu feniksa, wspominał ją także z momentu, gdy cała trójka znalazła się w Tower. I choć chciałby znaleźć na niego masę wad, wymienić je jej i przedstawić milion dowodów na to, że on byłby dla niej lepszy - nie potrafił. - To dobry człowiek. - Wydukał po kolejnej ciszy, kopiąc jakiś kamień, który znalazł się w zasięgu jego buta. Wyraźnie sposępniał, jednak gdy usłyszał jej kolejne słowa, gwałtownie zatrzymał się. Jego twarz stężała, gdy spojrzał na nią, ściągając brwi w grymasie.
- Nie rozumiem. - Wykrztusił nieco ostro, nie potrafiąc pohamować targających nim emocji. - Sami to rujnujecie, sami zakopujecie swoje szczęście głęboko w ziemi. Jeżeli Ci na nim zależy, a jemu zależy na Tobie to nie możecie, wręcz nie macie prawa na to, by to zaprzepaścić, Eileen. - To byłby cios wymierzony nie tylko w nich, ale też w niego. Bo choć kochał ją tyle lat, choć był przy niej niemalże zawsze - była ciągle poza jego zasięgiem właśnie przez jej miłość do Herewarda. Choćby dla tego, choćby właśnie dla niego, by przeprosić za to, że jego serce ciągle było zatrute jadem nieodwzajemnionej miłości, powinni uszanować fakt, że ich serca go nie doświadczały.
Kolejne słowa również nie powinny ujrzeć światła dziennego. Jego twarz, powoli wracająca do normy, ponownie stężała w grymasie złości wymieszanej z bólem przez werbalny, cios. Choć niezamierzony. Nie powinna tego mówić zwłaszcza, że wiedziała, iż nikogo nie miał. Jak mógłby mieć, gdy jego serce wciąż należało do niej? Tym razem jednak pohamował się, starając się gasić palące się w nim emocje. Jego głos nie był już taki ostry.
- Chcę do niej przystąpić. - Zwłaszcza jeżeli Ty to zrobisz. I choć jego głos nadal był ostry, zdecydowany, on sam był pełen goryczy na samą myśl o tym, co usłyszał przychodząc do Kwatery Zakonu. - Nie mam nikogo. Nie mam nic do stracenia. Tym bardziej powinienem więc do niej przystąpić. Ale również muszę podszkolić się w walce. - Miał tylko ją, lecz nie chciał mówić tego na głos, obarczając ją w ten sposób odpowiedzialnością. Ruszył więc z miejsca, kierując kroki tam, gdzie szli jeszcze przed paroma chwilami, nim się zatrzymał.
Początkowo, słysząc jej wspominanie o fotografii uśmiechnął się lekko, acz gorzko, starając się ukryć to nie patrząc prosto na nią, a wbijając wzrok przed siebie. Ostatecznie jej słowom zawtórował jego cichy, krótki śmiech. Przed oczami szybko mignęły mu wszystkie momenty, gdy robił jej zdjęcia znienacka. Lubił to robić, zwłaszcza, gdy byli młodzi.
- Dalej mam te zdjęcia i nie spalę ich, ani nie wyrzucę nigdy. - Musieliby mnie spalić razem z nimi - chciał dodać, lecz ugryzł się w język zdając sobie sprawę z tego jak bardzo było to teraz możliwe. W tych niepewnych, ciężkich czasach, gdy tracili bliskich i nawet nie wiedzieli czemu. Patrząc na to co ostatnio działo się w ich niewielkiej dość społeczności członków Zakonu Feniksa wiedział, że tak naprawdę ów tajemnicza, nieznana im, acz zabójcza siła mogła przyjść po nich każdego dnia. Każdego z kompanów mógł widzieć po raz ostatni; dopuszczał też myśl o tym, że ów siła może przyjść także po niego. Na pytanie o fotografię nie odpowiedział. Porzucił to.
Z ulgą i wręcz nostalgią przyjął jej słowa oraz ciepłe, lekkie poklepanie go po ramieniu. Kiwnął tylko głową, odpowiadając jej jedynie cichym ,,mhm". Był zbyt zmęczony, by wykrzesać z siebie więcej. A może jeszcze nie do końca docierało do niego, że oto postawili razem pierwszy krok, by wracać do normalności, do tego co było nim się pokłócili. Nie znaczyło to jednak, że się nie cieszył. Oczywistym było, iż fakt ten napełniał jego serce radością. Zdawało mu się wręcz, że cały świat się teraz cieszył, sprzyjał im i właśnie dlatego dał im tak piękny, ciepły poranek na ich pierwsze od miesięcy spotkanie z odrobiną prywatności.
Ale chmury znów miały nadejść.
Próba. Słowo to brzmiało niczym groźba, powodowało niepokój i pewien napływ negatywnych emocji. A przynajmniej u niego. Nie wiedział co tak naprawdę myślał o tym wszystkim. Bał się? Może był zły na Bathildę za to, że go nie dopuściła do próby? A może wcale nie chciał do niej przystąpić? I choć spodziewał się słów Eileen, nie mógł ukryć pewnego przerażenia i niezadowolenia, które napadło go, gdy to usłyszał. Chciała przystąpić do próby, tego mógł po niej oczekiwać. I choć chciał złapać ją za ramiona i patrząc prosto w oczy wykrzykiwać jej w twarz, że nie może, a następnie błagać, by tego nie robiła dobrze wiedział, że nie ma do tego żadnego prawa. Jedyne co mógł zrobić to odwrócić wzrok, dyskretnie zaciskając pięści na materiale własnego ubrania. Powstrzymał się. Choć chciał powiedzieć wiele, jedynie kiwnął głową wykrzesując z siebie tylko ciche ,,mhm". Zwłaszcza po tym, gdy usłyszał imię tego, kto sprawił, że Eileen nie mogła go pokochać.
- A więc Hereward - wykrztusił z siebie w końcu po dłuższej chwili milczenia, która zdawała się wręcz ciążyć na ich barkach. A na pewno na jego. - Nigdy wcześniej nie wspomniałaś jego imienia. - Nie wiedział nawet, iż "konkurencja" była tak blisko. A znał go, to oczywiste. Choć znał go słabo, posiadał o nim szczątkowe informacje. Wspominał jego twarz ze spotkań zakonu feniksa, wspominał ją także z momentu, gdy cała trójka znalazła się w Tower. I choć chciałby znaleźć na niego masę wad, wymienić je jej i przedstawić milion dowodów na to, że on byłby dla niej lepszy - nie potrafił. - To dobry człowiek. - Wydukał po kolejnej ciszy, kopiąc jakiś kamień, który znalazł się w zasięgu jego buta. Wyraźnie sposępniał, jednak gdy usłyszał jej kolejne słowa, gwałtownie zatrzymał się. Jego twarz stężała, gdy spojrzał na nią, ściągając brwi w grymasie.
- Nie rozumiem. - Wykrztusił nieco ostro, nie potrafiąc pohamować targających nim emocji. - Sami to rujnujecie, sami zakopujecie swoje szczęście głęboko w ziemi. Jeżeli Ci na nim zależy, a jemu zależy na Tobie to nie możecie, wręcz nie macie prawa na to, by to zaprzepaścić, Eileen. - To byłby cios wymierzony nie tylko w nich, ale też w niego. Bo choć kochał ją tyle lat, choć był przy niej niemalże zawsze - była ciągle poza jego zasięgiem właśnie przez jej miłość do Herewarda. Choćby dla tego, choćby właśnie dla niego, by przeprosić za to, że jego serce ciągle było zatrute jadem nieodwzajemnionej miłości, powinni uszanować fakt, że ich serca go nie doświadczały.
Kolejne słowa również nie powinny ujrzeć światła dziennego. Jego twarz, powoli wracająca do normy, ponownie stężała w grymasie złości wymieszanej z bólem przez werbalny, cios. Choć niezamierzony. Nie powinna tego mówić zwłaszcza, że wiedziała, iż nikogo nie miał. Jak mógłby mieć, gdy jego serce wciąż należało do niej? Tym razem jednak pohamował się, starając się gasić palące się w nim emocje. Jego głos nie był już taki ostry.
- Chcę do niej przystąpić. - Zwłaszcza jeżeli Ty to zrobisz. I choć jego głos nadal był ostry, zdecydowany, on sam był pełen goryczy na samą myśl o tym, co usłyszał przychodząc do Kwatery Zakonu. - Nie mam nikogo. Nie mam nic do stracenia. Tym bardziej powinienem więc do niej przystąpić. Ale również muszę podszkolić się w walce. - Miał tylko ją, lecz nie chciał mówić tego na głos, obarczając ją w ten sposób odpowiedzialnością. Ruszył więc z miejsca, kierując kroki tam, gdzie szli jeszcze przed paroma chwilami, nim się zatrzymał.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Każda roślina potrzebowała czasu, by zaaklimatyzować się do nowych warunków, w jakich żyła - potrzebowała gleby, by wpleść między jej ciemne grudy swoje korzenie. Nikt nie powiedział, że będzie to proste, że nowa sytuacja zleje się z ich skórą już w chwili, gdy doświadczą jej pierwszych oznak. Nikt nie oczekiwał po nich, że nie będą czuli się wobec siebie nieswojo i niepewnie, nie mogli tego oczekiwać nawet po sobie nawzajem. Ten swoisty, budowany na ich myślach dystans miał całkiem inny charakter, stanowił podwaliny mostu, po którym bezpiecznie oboje będą mogli przejść suchą stopą. Gdyby teraz go nie zbudowali, wpadliby do rzeki, po raz kolejny tracąc ze sobą tę drogocenną nić porozumienia. Musieli znaleźć tylko czas – lek na wszystkie rany; tworzył blizny, o których warto było pamiętać, by nie popełniać po raz kolejny tych samych błędów. Potrzebowali tego.
Czasu, nowej ziemi i rześkiej wody.
By znów zapuścić korzenie w tym znajomym, ukochanym gruncie.
Zerknęła na niego po raz kolejny, jakby jej zmysły nie mogły zapamiętać jego rysów akurat z tej chwili. Łączyła ze sobą dźwięki – ich kroki, dzieci śmiejące się w oddali, delikatny szelest ubrań przeplatający się z szemrzącym pomiędzy liśćmi wiatrem. Kwiecień przygotowywał się na przybycie maja… więc może to był najlepszy czas na dobre, nowe zmiany.
Albo tylko niektóre z nich.
- Nie chciałam o nim mówić w ten sposób nawet przed samą sobą, Alan – odparła, skacząc z czubka jednego buta na drugi. Hereward od zawsze był tematem tabu. Nawet Rossa o nim nie wiedziała, chociaż jej nos detektywa zawsze wyczuwał, jak bardzo Eileen była zauroczona. Helawes z legendy o królu Arthurze byłaby z niej dumna. Miłość ukrywana nawet przed samą sobą przez tyle lat.
I rujnowana. Jak trafnie to nazwał. Jak trafnie…
- To nie jest już kwestia nas – podkreśliła ostatnie wypowiedziane przez siebie słowo. – Oboje dołączyliśmy do Zakonu Feniksa, żeby coś zrobić, a nie, żeby dobrze ułożyć sobie życie, zbudować dom, posadzić drzewo i mieć gromadkę dzieci. Oboje jesteśmy świadomi, jaką decyzję podjęliśmy. Nie opuszczę go, chociaż podjął się próby. Będę tylko… trwała obok. Dopóki nie nadejdą spokojniejsze czasy.
O dziwo, nie przeszkadzało jej to. Mogła być tylko dodatkiem do jego postaci, konwalią wetkniętą za ucho, niewielką broszką przypiętą do ubrania, pachnącą piwoniami świeczką stojącą na stole. Dopóki miała go w zasięgu wzroku, czuła się pewnie. Grunt wymykał się spod jej stóp, gdy Barty znikał na dłuższy czas. Alan odkrył jej ostatnią tajemnicę. Teraz mógł powiedzieć, że znał ją na wylot, do cna.
Zatrzymała się, obracając przodem do niego. Pobiegła wzrokiem po jego sylwetce, nienachalnie, badawczo, chcąc odkryć kawałek jego ciała, jego rysów, którego do tej pory nie znała. Zapamiętać go całego, bo jeśli zaraz się rozstaną, porwie ją ferwor codzienności i znowu jej myśli zajmą inne sprawy. Podniosła ramiona i objęła go nimi za szyję, gładząc jedną dłonią jego plecy.
- Cokolwiek postanowisz, będziesz miał we mnie opokę – szepnęła do niego, bo póki byli tak blisko siebie, nie potrzebowali mówić głośniej. Gdy puszczała go, ucałowała jego policzek, krótko, ale wymownie, po przyjacielsku, jak siostra żegnająca się z bratem, którego kochała, od kiedy tylko pamięta. – Od tej pory siedzimy w tym już razem.
Uśmiechnęła się lekko. Gdzieś w oddali zaszczekał pies.
Czasu, nowej ziemi i rześkiej wody.
By znów zapuścić korzenie w tym znajomym, ukochanym gruncie.
Zerknęła na niego po raz kolejny, jakby jej zmysły nie mogły zapamiętać jego rysów akurat z tej chwili. Łączyła ze sobą dźwięki – ich kroki, dzieci śmiejące się w oddali, delikatny szelest ubrań przeplatający się z szemrzącym pomiędzy liśćmi wiatrem. Kwiecień przygotowywał się na przybycie maja… więc może to był najlepszy czas na dobre, nowe zmiany.
Albo tylko niektóre z nich.
- Nie chciałam o nim mówić w ten sposób nawet przed samą sobą, Alan – odparła, skacząc z czubka jednego buta na drugi. Hereward od zawsze był tematem tabu. Nawet Rossa o nim nie wiedziała, chociaż jej nos detektywa zawsze wyczuwał, jak bardzo Eileen była zauroczona. Helawes z legendy o królu Arthurze byłaby z niej dumna. Miłość ukrywana nawet przed samą sobą przez tyle lat.
I rujnowana. Jak trafnie to nazwał. Jak trafnie…
- To nie jest już kwestia nas – podkreśliła ostatnie wypowiedziane przez siebie słowo. – Oboje dołączyliśmy do Zakonu Feniksa, żeby coś zrobić, a nie, żeby dobrze ułożyć sobie życie, zbudować dom, posadzić drzewo i mieć gromadkę dzieci. Oboje jesteśmy świadomi, jaką decyzję podjęliśmy. Nie opuszczę go, chociaż podjął się próby. Będę tylko… trwała obok. Dopóki nie nadejdą spokojniejsze czasy.
O dziwo, nie przeszkadzało jej to. Mogła być tylko dodatkiem do jego postaci, konwalią wetkniętą za ucho, niewielką broszką przypiętą do ubrania, pachnącą piwoniami świeczką stojącą na stole. Dopóki miała go w zasięgu wzroku, czuła się pewnie. Grunt wymykał się spod jej stóp, gdy Barty znikał na dłuższy czas. Alan odkrył jej ostatnią tajemnicę. Teraz mógł powiedzieć, że znał ją na wylot, do cna.
Zatrzymała się, obracając przodem do niego. Pobiegła wzrokiem po jego sylwetce, nienachalnie, badawczo, chcąc odkryć kawałek jego ciała, jego rysów, którego do tej pory nie znała. Zapamiętać go całego, bo jeśli zaraz się rozstaną, porwie ją ferwor codzienności i znowu jej myśli zajmą inne sprawy. Podniosła ramiona i objęła go nimi za szyję, gładząc jedną dłonią jego plecy.
- Cokolwiek postanowisz, będziesz miał we mnie opokę – szepnęła do niego, bo póki byli tak blisko siebie, nie potrzebowali mówić głośniej. Gdy puszczała go, ucałowała jego policzek, krótko, ale wymownie, po przyjacielsku, jak siostra żegnająca się z bratem, którego kochała, od kiedy tylko pamięta. – Od tej pory siedzimy w tym już razem.
Uśmiechnęła się lekko. Gdzieś w oddali zaszczekał pies.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Poniekąd rozumiał.
Ile czasu on sam próbował ukryć uczucie, którym ją darzył nie tyle przed światem, a przed sobą samym. Ile czasu zajęło zorientowanie się, że to co do niej czuł nie było podsycane jedynie przyjaźnią, lecz czymś więcej. Potrzebował do tego masy czasu, a także podpowiedzi od losu. A potem ukrywał to przed światem i przed nią samą. Trwało to tyle lat, że sam był zdziwiony swoją wytrzymałością i samozaparciem. Ale w końcu pękł. A huk z jakim się to stało sprawił, że ich relacje na długo się pogorszyły.
Hereward był dobrym człowiekiem. A przynajmniej takie miał o nim zdanie, choć znał go bardzo słabo. Wierzył jednak, że jeden z pierwszych członków zakonu, a ponadto osoba, która pomogła mu uciec z Tower przed kilkoma miesiącami, nie mógł być zły. Ponadto jednak ufał jej oraz jej osądowi. Nie wierzył, że byłaby w stanie zakochać się w złym człowieku, gdy sama miała tak czyste i dobre serce. I choć fakt ten napawał go goryczą, która potrzebowała czasu, by stopniowo się wyciszać, odczuwał również ulgę wiedząc komu oddała swoje serce.
- Tak, masz rację. - Ostatecznie przytaknął. Dobrze wiedział, iż to co mówiła miało sens, a nawet więcej sensu niż jego własne słowa. Słowa podsycone zazdrością i goryczą. I choć chciał uciszyć ten głosik w swojej głowie, ciągle słyszał jego ciche zawodzenie wykrzykujące z goryczą ,,dlaczego on, nie ja?". To właśnie ono sprawiało, że jeszcze trudniej było mu zrozumieć i pogodzić się z faktem, że mimo iż nawzajem darzyli się uczuciem, nie planowali być razem. A przynajmniej nie teraz. Byli lepszymi zakonnikami od niego. W tym momencie zadał sobie pytanie - czy miał prawo być jednym z nich, gdy jego pragnienia i potrzeby były tak materialne i egoistyczne? Oni patrzyli ponad to wszystko, wyglądając zza ciemnego horyzontu okazji do ratowania ludzi, ratowania świata. Czy był zły skoro wyszło na jaw, iż dla niego była to sprawa drugorzędna ponad pragnieniami własnego serca? Odkrył jej tajemnicę, niemalże znał ją na wylot. Ale czy ona mogła powiedzieć to samo o nim?
Uśmiechnął się lekko i blado, gdy poczuł jak obejmuje go za szyję. Było w tym coś nostalgicznego, choć również bolesnego. Czy zdawała sobie z tego sprawę? W pierwszej chwili poczuł ukłucie, które jednak bladło wraz z upływem każdej sekundy. Czy to był znak? Czy rzeczywiście każda sekunda miała sprawić, że będzie mu łatwiej? Miał taką nadzieję.
- Owszem. - Odparł dość pogodnie, gdy nostalgia zwyciężyła nad wszystkim innym. - Siedzimy w tym oboje już od jakiegoś czasu, lecz oboje w równym tempie zakopujemy się w to coraz głębiej. - I z tą samą nostalgią ucałował ją w czubek głowy, by w końcu odsunąć się od niej. Podążyli razem przed siebie, rozmawiając i uzupełniając swoją obecnością tych kilka chwil, które jeszcze mieli spędzić razem. Bo żadne z nich nie było pewne jak szybko będą mieli możliwość spotkać się ponownie.
zt x 2
Ile czasu on sam próbował ukryć uczucie, którym ją darzył nie tyle przed światem, a przed sobą samym. Ile czasu zajęło zorientowanie się, że to co do niej czuł nie było podsycane jedynie przyjaźnią, lecz czymś więcej. Potrzebował do tego masy czasu, a także podpowiedzi od losu. A potem ukrywał to przed światem i przed nią samą. Trwało to tyle lat, że sam był zdziwiony swoją wytrzymałością i samozaparciem. Ale w końcu pękł. A huk z jakim się to stało sprawił, że ich relacje na długo się pogorszyły.
Hereward był dobrym człowiekiem. A przynajmniej takie miał o nim zdanie, choć znał go bardzo słabo. Wierzył jednak, że jeden z pierwszych członków zakonu, a ponadto osoba, która pomogła mu uciec z Tower przed kilkoma miesiącami, nie mógł być zły. Ponadto jednak ufał jej oraz jej osądowi. Nie wierzył, że byłaby w stanie zakochać się w złym człowieku, gdy sama miała tak czyste i dobre serce. I choć fakt ten napawał go goryczą, która potrzebowała czasu, by stopniowo się wyciszać, odczuwał również ulgę wiedząc komu oddała swoje serce.
- Tak, masz rację. - Ostatecznie przytaknął. Dobrze wiedział, iż to co mówiła miało sens, a nawet więcej sensu niż jego własne słowa. Słowa podsycone zazdrością i goryczą. I choć chciał uciszyć ten głosik w swojej głowie, ciągle słyszał jego ciche zawodzenie wykrzykujące z goryczą ,,dlaczego on, nie ja?". To właśnie ono sprawiało, że jeszcze trudniej było mu zrozumieć i pogodzić się z faktem, że mimo iż nawzajem darzyli się uczuciem, nie planowali być razem. A przynajmniej nie teraz. Byli lepszymi zakonnikami od niego. W tym momencie zadał sobie pytanie - czy miał prawo być jednym z nich, gdy jego pragnienia i potrzeby były tak materialne i egoistyczne? Oni patrzyli ponad to wszystko, wyglądając zza ciemnego horyzontu okazji do ratowania ludzi, ratowania świata. Czy był zły skoro wyszło na jaw, iż dla niego była to sprawa drugorzędna ponad pragnieniami własnego serca? Odkrył jej tajemnicę, niemalże znał ją na wylot. Ale czy ona mogła powiedzieć to samo o nim?
Uśmiechnął się lekko i blado, gdy poczuł jak obejmuje go za szyję. Było w tym coś nostalgicznego, choć również bolesnego. Czy zdawała sobie z tego sprawę? W pierwszej chwili poczuł ukłucie, które jednak bladło wraz z upływem każdej sekundy. Czy to był znak? Czy rzeczywiście każda sekunda miała sprawić, że będzie mu łatwiej? Miał taką nadzieję.
- Owszem. - Odparł dość pogodnie, gdy nostalgia zwyciężyła nad wszystkim innym. - Siedzimy w tym oboje już od jakiegoś czasu, lecz oboje w równym tempie zakopujemy się w to coraz głębiej. - I z tą samą nostalgią ucałował ją w czubek głowy, by w końcu odsunąć się od niej. Podążyli razem przed siebie, rozmawiając i uzupełniając swoją obecnością tych kilka chwil, które jeszcze mieli spędzić razem. Bo żadne z nich nie było pewne jak szybko będą mieli możliwość spotkać się ponownie.
zt x 2
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| 16.04 ?
To nie tak, że potrzebowała spokoju. Miała go - w teorii - wystarczająco, by odpocząć po wrażeniach, które w ostatnim czasie, falowo atakowały jej życie. I nie chodziło tylko o prywatną sferę. Nie była ignorantką, by nie dostrzec, jak bardzo rzeczywistość się zmieniała, zmianami, których nie potrafiła nazwać dobrymi. Niepokój narastał, gdy słyszała o postanowieniach, które zalewały społeczeństwo czarodziejów. I mimo radosnych obwieszczeń w proroku o rosnącym zadowoleniu, Inara miała wręcz odwrotne przekonanie. Ciężko było jej zgodzić się z decyzjami, podobno składanymi dla ich dobra. Gdziekolwiek sie obróciła, dostrzegała nieprzyjemne konsekwencje, które mieszały się z nieprzyjemnym głosem plotek. I z ponurą chmurą myśli nad głową, wędrowała magiczna alejką, siadając w końcu na jednej, bielącej się jasno ławeczce.
Oparła plecy wygodniej i z torby wyciągnęła nieduży szkicownik. Nie malowała zawodowo, ale rysowanie dawało jej możliwość zebrania skłębionych myśli, zbierając wszystko w całość. Skupiała się na kolejnych kreskach, nawet nie zastanawiając się nad poprawianiem, Wystarczała dostarczona przypadkowo twarz, męskie oblicze, które przyciągnęło natchnienie jak magnes. Kiedyś nie potrafiła zapanować nad artystycznymi napadami i potrafiła usiąść na ziemi, by w przypływie weny nakreślić nietuzinkowy portret. Dziś nabrała wprawy, a ledwie postawiła kilka ostatnich kreśleń, odłożyła szkicownik obok.
Na czarną spódnicę upadł jej jasny, kwiatowy płatek i alchemiczka musiała poświecić chwilę, przyglądając się jego barwie. Bez. Uniosła głowę wyżej, niemal zadzierając brodę, by dostrzec nad sobą smukłe gałązki kwitnącego jeszcze bzu. Uśmiech wtargnął na wargi, umalowane czerwienią. W kilka momentów, ciemna, tocząca się chmura - odpłynęła. Wiedziała, ze powróci, ale moment wystarczył, by oddech wyrównał się i mogła skupić się na otaczającym ją pięknie. Musiała chwytać chwile, których wydawało się gdzieś w przestrzeni brakować, jak niewypowiedziana przepowiednia czarnowidza.
Inara wielokrotnie była określana mianem naiwnej, ale już nie próbowała walczyć z przyklejaną jej etykietą. Przymknęła powieki, czując jak przy policzkach tańczą porwane kosmki, czarnych, wciąż rozpuszczonych włosów. Nie trwała długo w zawieszeniu. Otworzyła oczy, czując padający na sobie cień wysokiej sylwetki. Ciemne źrenice skrzyżowały się z jasnym błękitem męskiego spojrzenia, równie przenikliwego co jej własne. Znała ten badawczy wzrok, rozpoznawała przystojne oblicze i wpatrzone weń oczy. A mimo to, po prostu przyglądała się twarzy Appolinare, jakby chciała odmalować dawny, wspomnieniowy obraz osoby, którą dawno temu znała. Brakowało jej tylko głosu.
Pachniał Francją.
- Czemu ty się, zła godzino, z niepotrzebnym mieszasz lękiem? - kiedy ostatnio słyszała własny, francuski akcent, którym wypowiadała utarty w szkole wiersz?
To nie tak, że potrzebowała spokoju. Miała go - w teorii - wystarczająco, by odpocząć po wrażeniach, które w ostatnim czasie, falowo atakowały jej życie. I nie chodziło tylko o prywatną sferę. Nie była ignorantką, by nie dostrzec, jak bardzo rzeczywistość się zmieniała, zmianami, których nie potrafiła nazwać dobrymi. Niepokój narastał, gdy słyszała o postanowieniach, które zalewały społeczeństwo czarodziejów. I mimo radosnych obwieszczeń w proroku o rosnącym zadowoleniu, Inara miała wręcz odwrotne przekonanie. Ciężko było jej zgodzić się z decyzjami, podobno składanymi dla ich dobra. Gdziekolwiek sie obróciła, dostrzegała nieprzyjemne konsekwencje, które mieszały się z nieprzyjemnym głosem plotek. I z ponurą chmurą myśli nad głową, wędrowała magiczna alejką, siadając w końcu na jednej, bielącej się jasno ławeczce.
Oparła plecy wygodniej i z torby wyciągnęła nieduży szkicownik. Nie malowała zawodowo, ale rysowanie dawało jej możliwość zebrania skłębionych myśli, zbierając wszystko w całość. Skupiała się na kolejnych kreskach, nawet nie zastanawiając się nad poprawianiem, Wystarczała dostarczona przypadkowo twarz, męskie oblicze, które przyciągnęło natchnienie jak magnes. Kiedyś nie potrafiła zapanować nad artystycznymi napadami i potrafiła usiąść na ziemi, by w przypływie weny nakreślić nietuzinkowy portret. Dziś nabrała wprawy, a ledwie postawiła kilka ostatnich kreśleń, odłożyła szkicownik obok.
Na czarną spódnicę upadł jej jasny, kwiatowy płatek i alchemiczka musiała poświecić chwilę, przyglądając się jego barwie. Bez. Uniosła głowę wyżej, niemal zadzierając brodę, by dostrzec nad sobą smukłe gałązki kwitnącego jeszcze bzu. Uśmiech wtargnął na wargi, umalowane czerwienią. W kilka momentów, ciemna, tocząca się chmura - odpłynęła. Wiedziała, ze powróci, ale moment wystarczył, by oddech wyrównał się i mogła skupić się na otaczającym ją pięknie. Musiała chwytać chwile, których wydawało się gdzieś w przestrzeni brakować, jak niewypowiedziana przepowiednia czarnowidza.
Inara wielokrotnie była określana mianem naiwnej, ale już nie próbowała walczyć z przyklejaną jej etykietą. Przymknęła powieki, czując jak przy policzkach tańczą porwane kosmki, czarnych, wciąż rozpuszczonych włosów. Nie trwała długo w zawieszeniu. Otworzyła oczy, czując padający na sobie cień wysokiej sylwetki. Ciemne źrenice skrzyżowały się z jasnym błękitem męskiego spojrzenia, równie przenikliwego co jej własne. Znała ten badawczy wzrok, rozpoznawała przystojne oblicze i wpatrzone weń oczy. A mimo to, po prostu przyglądała się twarzy Appolinare, jakby chciała odmalować dawny, wspomnieniowy obraz osoby, którą dawno temu znała. Brakowało jej tylko głosu.
Pachniał Francją.
- Czemu ty się, zła godzino, z niepotrzebnym mieszasz lękiem? - kiedy ostatnio słyszała własny, francuski akcent, którym wypowiadała utarty w szkole wiersz?
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Trwanie, samo w swoim jestestwie posiada coś urokliwego, czyż nie? Łatwo ją dostrzec, jeśli tylko odpowiednio się na niej skupić. To doprawdy dobrodziejstwo ludzkiej jednostki, że potrafimy dostrzegać momenty. Nawet nie tyle dostrzegać, co nawet cieszyć się nimi. Ewolucja była dla nas łaskawa – obdarowała nas hojnie w przymioty, których poskąpiła wszystkim innym organizmom żyjącym na tej planecie. Tylko człowiek – teoretycznie tak nieskomplikowany w swojej prostocie, a jednocześnie tak złożony, że trudny do jednoznacznego zweryfikowania – potrafił zachwycać się rzeczami, obok którego każdy inny gatunek przechodził obojętnie. Ale jednocześnie też, tylko człowiek wykształcił w sobie zdolność do okrucieństwa, która nie była powodowana zwykłą naturą ewolucji, chęci przetrwania, tylko człowiek odnalazł w okrucieństwie sztukę, tylko on wykorzystywał je jako remedium, swoistego rodzaju panaceum na różnego rodzaju dolegliwości: zbyt małą pewność siebie, niedowartościowanie, władzę. Ale też, w jakiś pokrętny sposób potrafił dostrzec też w cierpieniu ulgę, możliwość reinkarnacji, zbudowania siebie na nowo.
Tak, człowiek zdecydowanie był jedną z najciekawszych i najbardziej skomplikowanych kreacji, jaka zrodziła się na tym świecie. I właśnie kontemplacja nad ludzka jednostką kompletnie zajmowała moje myśli, gdy przemierzałem kolejne uliczki St. James’s Parku w ten całkiem przyjemny dzień, czasem przymykałem powieki na kilka sekund dłużej, delektując się uczuciem, jakie rozpościerało się na mojje twarzy pod dotykiem słońca – tęskniłem za wiosną. Nie tą nieśmiało zaglądającą po zimie, tą w pełnej swej okazałości, gdy gałęzie drzew zazieleniały się, niczym kobieta rozkwitająca z nieśmiałego pąka w piękny, cieszący oko kwiat.
I jeden napotkałem, zajmował ławkę, do której zbliżałem się sukcesywnie z każdym momentem. Wyglądała pięknie, gdy przymykała lekko powieki wystawiając twarz w kierunku słońca, niczym leśna nimfa, albo przepiękna syrena, jednak zawsze odróżniało ją coś od tych stworzeń – w oczach mieszkały małe chochliki, czyniąc ją jedynie bardziej ludzką. Nie, nie była tobą, nikt nie był, ale jej urok był niezaprzeczalny, a charakteru mogłaby pozazdrościć niejedna lady.
Zbliżyłem się nieśpiesznie przystając z boku, rzucając cień na jej twarz, zakłócając rozmowę ze słońcem. Nie przejmowałem się tym jednak, chciałem by zwróciła uwagę na mnie. Niebieskie spojrzenie w końcu spotkało się z moim przez chwilę patrzeliśmy na siebie w milczeniu.
Jej pierwsze słowa w moim kierunku sprawiły, że kącik ust samoistnie drgnął ku górze. Przekrzywiłem lekko głowę z zaciekawieniem wsłuchując się w ojczysty język, łapiąc się na tym, że znów przymykam oczy na dłużej. Ledwie przyjechałem, a już tęskniłem z jego brzmieniem. W Anglii łatwo było zagrzebać zgłoski pośród sylab i liter. Dobrze pamiętałem lekcję udzieloną mi przez dziadka, ale do dzisiaj miałem na ten temat własne zdanie.
- Jesteś - a więc musisz minąć. Miniesz - a więc to jest piękne. - odpowiedziałem jej kolejną częścią wersu w rodzinnym języku, nie pozwalając by dłużej czekała. Uśmiech błądził po wargach. Schyliłem się lekko by dobyć jej dłoni i złożyć na niej pocałunek. – Inaro. – powiedziałem już po angielsku. – To prawdziwa przyjemność – móc przypadkiem na ciebie wpaść. – wypowiedziałem całkowicie szczerze, puszczając dłoń i przysiadając na ławce obok niej. – Mniemam, że sporo się zmieniło, od naszego ostatniego spotkania. – sięgnąłem po dłoń obleczoną w pierścionek przez chwilę lustrując ją spojrzeniem, następnie przesuwając ją do jej twarzy. Kiedy ostatnio przyszło nam się spotkać – czy może raczej pożegnać – Inaro, ja krwawiłem z otwartą raną w sercu, ty posiadałaś swoje jeszcze całe. Czy nadal takie było?
Tak, człowiek zdecydowanie był jedną z najciekawszych i najbardziej skomplikowanych kreacji, jaka zrodziła się na tym świecie. I właśnie kontemplacja nad ludzka jednostką kompletnie zajmowała moje myśli, gdy przemierzałem kolejne uliczki St. James’s Parku w ten całkiem przyjemny dzień, czasem przymykałem powieki na kilka sekund dłużej, delektując się uczuciem, jakie rozpościerało się na mojje twarzy pod dotykiem słońca – tęskniłem za wiosną. Nie tą nieśmiało zaglądającą po zimie, tą w pełnej swej okazałości, gdy gałęzie drzew zazieleniały się, niczym kobieta rozkwitająca z nieśmiałego pąka w piękny, cieszący oko kwiat.
I jeden napotkałem, zajmował ławkę, do której zbliżałem się sukcesywnie z każdym momentem. Wyglądała pięknie, gdy przymykała lekko powieki wystawiając twarz w kierunku słońca, niczym leśna nimfa, albo przepiękna syrena, jednak zawsze odróżniało ją coś od tych stworzeń – w oczach mieszkały małe chochliki, czyniąc ją jedynie bardziej ludzką. Nie, nie była tobą, nikt nie był, ale jej urok był niezaprzeczalny, a charakteru mogłaby pozazdrościć niejedna lady.
Zbliżyłem się nieśpiesznie przystając z boku, rzucając cień na jej twarz, zakłócając rozmowę ze słońcem. Nie przejmowałem się tym jednak, chciałem by zwróciła uwagę na mnie. Niebieskie spojrzenie w końcu spotkało się z moim przez chwilę patrzeliśmy na siebie w milczeniu.
Jej pierwsze słowa w moim kierunku sprawiły, że kącik ust samoistnie drgnął ku górze. Przekrzywiłem lekko głowę z zaciekawieniem wsłuchując się w ojczysty język, łapiąc się na tym, że znów przymykam oczy na dłużej. Ledwie przyjechałem, a już tęskniłem z jego brzmieniem. W Anglii łatwo było zagrzebać zgłoski pośród sylab i liter. Dobrze pamiętałem lekcję udzieloną mi przez dziadka, ale do dzisiaj miałem na ten temat własne zdanie.
- Jesteś - a więc musisz minąć. Miniesz - a więc to jest piękne. - odpowiedziałem jej kolejną częścią wersu w rodzinnym języku, nie pozwalając by dłużej czekała. Uśmiech błądził po wargach. Schyliłem się lekko by dobyć jej dłoni i złożyć na niej pocałunek. – Inaro. – powiedziałem już po angielsku. – To prawdziwa przyjemność – móc przypadkiem na ciebie wpaść. – wypowiedziałem całkowicie szczerze, puszczając dłoń i przysiadając na ławce obok niej. – Mniemam, że sporo się zmieniło, od naszego ostatniego spotkania. – sięgnąłem po dłoń obleczoną w pierścionek przez chwilę lustrując ją spojrzeniem, następnie przesuwając ją do jej twarzy. Kiedy ostatnio przyszło nam się spotkać – czy może raczej pożegnać – Inaro, ja krwawiłem z otwartą raną w sercu, ty posiadałaś swoje jeszcze całe. Czy nadal takie było?
Just wait and see, what am I capable of
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To nie był dobry czas dla wspomnień. Te potrafiły umykać z lekkością porwanego przez wiatr pióra, by zaraz osiąść na myślach z ciężkością ospałego garboroga. I równie boleśnie ciskać rogiem. W teorii, to co niematerialne, to co utkane z myśli, nie miało prawa ranić. A mimo to, czasem boleśniejsze wydawały się słowa i utkane ze wspomnień obrazy. I gdyby ten myślny świat był widoczny, nad siedzącą na ławce Inarą, wisiałaby potężna, wirująca chmura, otulająca coraz ciaśniej drobna sylwetkę, niczym całun.
Cień zniknął, gdy w smukłych palcach pojawił sie rysik, a ciemne smugi stawianych kresek, coraz wyraźniej odsłaniały męską twarz, wpatrująca się spod półprzymkniętych powiek na autorkę. Tak, jak mijający ją nieznajomy, ledwie zerknięciem zatrzymując na alchemiczce spojrzenie, by minąć urokliwą uliczkę w sobie tylko znanym kierunku. Tak jak większość sylwetek, pospiesznie kroczących wyznaczona ścieżką. Tylko od czasu do czasu ktoś zatrzymywał się, pozwalając by padający cień na krótki moment przysłonił siedząca postać. Tak, jak zrobiła to wysoka sylwetka mężczyzny.
Czas musiałby zwolnić, jak chłodna przestrzeń powietrza, która rozdzielała dwa odległe oddechy. I nawet, gdy przymknięte powieki odnajdowały rysowane słońcem obrazy, czuła obecność znajdującą się obok. Może był to zapach, który tęsknotą pognał do Francji, może głos, który roztoczył aurę nieważkości. A może po prostu wspomnienia utkały obraz, który wyrwał się z przeszłości.
Kąciki warg uniosły się mocniej a uśmiech już bez skrupułów zawitał na jej obliczu. Odsłoniła ciemne źrenice, by zmierzyć się ze znajomym, utkwionym w niej, melancholijnym błękicie. Zupełnie, jakby oczy Sauveterre dzierżyły moc zatrzymywania na dłużej emocji, jak zastygły na malarskiej palecie obraz. Z jaką łatwością przelewał uczucia na papier, było fenomenem, którego nigdy nie odgadła. Wyrwany z przeszłości wiersz był ledwie namiastką, ale podpowiadał, że pamiętał
- Apollinare - wymówiła miękko kilka, znajomych zgłosek, smakując imię i jego francuską naleciałość. Uniosła dłoń pozwalając, by mężczyzna ujął ją w palce i muśnięciem warg przypomniał, jak wielu innych mężczyzn zapominało o - z pozoru - nieznaczącym geście. On nie zapominał. Nigdy, niczym wyrwany z romansów bohater - Podobno nie istnieją przypadki - przechyliła głowę, by mieć pełen obraz siadającego obok artysty - ale przyjemności nie umiem odmówić - usta obleczone w czerwień wciąż poruszane uśmiechem, na nowo uniosły się wyżej. Znała go. W dziwnie melancholijny sposób - tęskniła. Apollinare wpisywał się w żywą przeszłość, naznaczoną śmiechem, wierszem i malunkami, które szkicowali, gdy nikt nie patrzył. I zawsze był od niej lepszy. Malował tak, jakby wyrwał światu cząstkę piękna i przy każdym pociągnięciu pędzla, wyzwalał jego istotę.
Przesunęła niżej nieduży szkicownik, by wolną dłonią wsunąć go kieszeni płaszcza - Mniemam podobnie, skoro jesteś tutaj - odpowiedziała lekko, przesuwając szalę rozmowy na jego stronę. Liczyła na rewanż. Mimowolnie spojrzała na swoją dłoń i serdeczny palce, na którym, zaledwie od tygodnia, tkwiła obrączka - Gdybym wiedziała, że przyjechałeś, zdążyłbyś złożyć mi życzenia - dodała po chwili, opierając głowę o ramę ławki. Nie czuła napięcia, które towarzyszyło jej przy niektórych postaciach, chociaż zakładała możliwość, że mężczyzna, artysta, którego znała, musiał sie przez tyle lat zmienić. Czas potrafił zdziałać cuda...albo pokrętnie pokierować decyzjami, a to naznaczało każdego, bez wyjątku.
Cień zniknął, gdy w smukłych palcach pojawił sie rysik, a ciemne smugi stawianych kresek, coraz wyraźniej odsłaniały męską twarz, wpatrująca się spod półprzymkniętych powiek na autorkę. Tak, jak mijający ją nieznajomy, ledwie zerknięciem zatrzymując na alchemiczce spojrzenie, by minąć urokliwą uliczkę w sobie tylko znanym kierunku. Tak jak większość sylwetek, pospiesznie kroczących wyznaczona ścieżką. Tylko od czasu do czasu ktoś zatrzymywał się, pozwalając by padający cień na krótki moment przysłonił siedząca postać. Tak, jak zrobiła to wysoka sylwetka mężczyzny.
Czas musiałby zwolnić, jak chłodna przestrzeń powietrza, która rozdzielała dwa odległe oddechy. I nawet, gdy przymknięte powieki odnajdowały rysowane słońcem obrazy, czuła obecność znajdującą się obok. Może był to zapach, który tęsknotą pognał do Francji, może głos, który roztoczył aurę nieważkości. A może po prostu wspomnienia utkały obraz, który wyrwał się z przeszłości.
Kąciki warg uniosły się mocniej a uśmiech już bez skrupułów zawitał na jej obliczu. Odsłoniła ciemne źrenice, by zmierzyć się ze znajomym, utkwionym w niej, melancholijnym błękicie. Zupełnie, jakby oczy Sauveterre dzierżyły moc zatrzymywania na dłużej emocji, jak zastygły na malarskiej palecie obraz. Z jaką łatwością przelewał uczucia na papier, było fenomenem, którego nigdy nie odgadła. Wyrwany z przeszłości wiersz był ledwie namiastką, ale podpowiadał, że pamiętał
- Apollinare - wymówiła miękko kilka, znajomych zgłosek, smakując imię i jego francuską naleciałość. Uniosła dłoń pozwalając, by mężczyzna ujął ją w palce i muśnięciem warg przypomniał, jak wielu innych mężczyzn zapominało o - z pozoru - nieznaczącym geście. On nie zapominał. Nigdy, niczym wyrwany z romansów bohater - Podobno nie istnieją przypadki - przechyliła głowę, by mieć pełen obraz siadającego obok artysty - ale przyjemności nie umiem odmówić - usta obleczone w czerwień wciąż poruszane uśmiechem, na nowo uniosły się wyżej. Znała go. W dziwnie melancholijny sposób - tęskniła. Apollinare wpisywał się w żywą przeszłość, naznaczoną śmiechem, wierszem i malunkami, które szkicowali, gdy nikt nie patrzył. I zawsze był od niej lepszy. Malował tak, jakby wyrwał światu cząstkę piękna i przy każdym pociągnięciu pędzla, wyzwalał jego istotę.
Przesunęła niżej nieduży szkicownik, by wolną dłonią wsunąć go kieszeni płaszcza - Mniemam podobnie, skoro jesteś tutaj - odpowiedziała lekko, przesuwając szalę rozmowy na jego stronę. Liczyła na rewanż. Mimowolnie spojrzała na swoją dłoń i serdeczny palce, na którym, zaledwie od tygodnia, tkwiła obrączka - Gdybym wiedziała, że przyjechałeś, zdążyłbyś złożyć mi życzenia - dodała po chwili, opierając głowę o ramę ławki. Nie czuła napięcia, które towarzyszyło jej przy niektórych postaciach, chociaż zakładała możliwość, że mężczyzna, artysta, którego znała, musiał sie przez tyle lat zmienić. Czas potrafił zdziałać cuda...albo pokrętnie pokierować decyzjami, a to naznaczało każdego, bez wyjątku.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Sam sobie zgotowałem ten los, tak jak każda jednostka przemierzająca kolejne drogi życia, sama dla siebie ścieżkę obiera. Czy byłem głupcem powracając do miejsca w których każda uliczka, każdy zakręt kojarzyły się z tobą? Sam siebie próbowałem przekonać że nie, trwając w tej toczącej się wewnątrz mnie walce, czekając cicho z boku na to, aż jedno z moich ja w końcu odnieśnie ostateczne zwycięstwo. Ale wiedziałem doskonale, kto na razie prowadzi w tym pojedynku.
Mimo to jednak, spotykałem na swojej drodze też inne jednostki, odkrywałem nowe miejsca, które pewnie odnaleźlibyśmy w końcu razem - gdyby nasze razem trwało dłużej. Pierścionek na palcu Inary nie drażnił - wszak jasnym było, że przeznaczony jest dla niej mąż, zaś ona swym urokiem i mądrością niejednego z naszego gatunku potrafiłaby uczynić szczęśliwym - bardziej jedynie wciągał głębiej we wspomnienia, trącał melanochlią i sprawiał, że myśli szybowały w kierunku niespełnionego nigdy "gdyby", które już na zawsze miało pozostać jedynie w strefie moich wyobrażeń.
Ale cieszyłem się na to spotkanie, co też jawnie prezentowała moja twarz. Powrót do tej przeszłości, odległej, zdającej się jedynie odległym wspomnieniem, a może nawet snem, czy też innym życiem, był ciekawy, możliwie interesujący, a już na pewno wciągający.
Przekrzywiłem lekko głowę zamyślając się nad jej słowami, jakby analizując ich wydźwięk i stawiając swoje własne tezy, błękitne tęczówki lustrowały ją chwilę nim wyargi wygięły się ku górze, zanim z ust posypały się słowa.
- Jak zwykle, moje droga, wszystko zależne jest od perspektywy. Jeśli założymy, że każdy nasz ruch zaplanowany był już wcześniej, a nasze ścieżki potoczyć nie mogły się inaczej, to tak, masz rację, przypadki nie istnieją, a cała nasz wolna wola jest jedynie mrzonką, której trzymamy się niczym ślepcy pragnąc wierzyć, że mamy jakąkolwiek władzę nad własnym życiem. - spojrzenie przeniosło się na drzewo za nią, by zlustrować uważnie otoczenie, zawieszając słowa w lekkim drżeniu, każąc oczekiwać na dalszy ciąg wypowiedzi - bo przecież miał nastąpić. - Jednakże... - zacząłem więc unosząc na kilka sekund palec wzrok ponownie przenosząc ku jej licu. - czyż właśnie przypadkiem samym w sobie nie jest to, jacy jesteśmy? Wszak już przy poczęciu jedynie właśnie przypadkiem łączą się te dwie konkretne komórki z których powstaje jednostka ludzka. - wzruszam lekko ramionami, jakbym sam do końca nie był pewien, której z tych dwóch opcji jestem bardziej przychyly. Ale też, czy muszę którąkolwiek wybierać?
- Nie potrzebujesz moich życzeń, Inaro. Od zawsze życzyłem cię tego, co najlepsze i to pozostało niezmienne mimo upływu lat. Czuję się jednak w obowiązku nadmienić, że twój wybranek z pewnością może wpisać się do grona największych farciarzy. - skinąłem lekko głową ubierając słowa w lekki uśmiech. Dłoń sama powędrowała ku górze wprost do złotych oprawek, który poprawiłem w charakterystycznym dla siebie geście. Sam oparłem się wygodniej o ławkę, i spojrzałem przed siebie. - Objąłem posadę Dyrektora Galerii Sztuki, lady Avery zwróciła się z prośbą o pomoc - nie mogłem odmówić. - warga zadrgała lekko, gdy spojrzenie ponownie zwróciło się ku Inarze. - Znaczy, mogłem - oczywiście. Jednak z sentymentu i faktu jak wiele dla mnie zrobiła u początku mojej kariery byłoby to... - zastanowiłem się chwilę szukając odpowiedniego słowa - ...zwyczajnym nietaktem. - zakończyłem, czując jak na języku drażniąco obija sie inne słowo, chyba nawet bardziej adekwatne.
Mimo to jednak, spotykałem na swojej drodze też inne jednostki, odkrywałem nowe miejsca, które pewnie odnaleźlibyśmy w końcu razem - gdyby nasze razem trwało dłużej. Pierścionek na palcu Inary nie drażnił - wszak jasnym było, że przeznaczony jest dla niej mąż, zaś ona swym urokiem i mądrością niejednego z naszego gatunku potrafiłaby uczynić szczęśliwym - bardziej jedynie wciągał głębiej we wspomnienia, trącał melanochlią i sprawiał, że myśli szybowały w kierunku niespełnionego nigdy "gdyby", które już na zawsze miało pozostać jedynie w strefie moich wyobrażeń.
Ale cieszyłem się na to spotkanie, co też jawnie prezentowała moja twarz. Powrót do tej przeszłości, odległej, zdającej się jedynie odległym wspomnieniem, a może nawet snem, czy też innym życiem, był ciekawy, możliwie interesujący, a już na pewno wciągający.
Przekrzywiłem lekko głowę zamyślając się nad jej słowami, jakby analizując ich wydźwięk i stawiając swoje własne tezy, błękitne tęczówki lustrowały ją chwilę nim wyargi wygięły się ku górze, zanim z ust posypały się słowa.
- Jak zwykle, moje droga, wszystko zależne jest od perspektywy. Jeśli założymy, że każdy nasz ruch zaplanowany był już wcześniej, a nasze ścieżki potoczyć nie mogły się inaczej, to tak, masz rację, przypadki nie istnieją, a cała nasz wolna wola jest jedynie mrzonką, której trzymamy się niczym ślepcy pragnąc wierzyć, że mamy jakąkolwiek władzę nad własnym życiem. - spojrzenie przeniosło się na drzewo za nią, by zlustrować uważnie otoczenie, zawieszając słowa w lekkim drżeniu, każąc oczekiwać na dalszy ciąg wypowiedzi - bo przecież miał nastąpić. - Jednakże... - zacząłem więc unosząc na kilka sekund palec wzrok ponownie przenosząc ku jej licu. - czyż właśnie przypadkiem samym w sobie nie jest to, jacy jesteśmy? Wszak już przy poczęciu jedynie właśnie przypadkiem łączą się te dwie konkretne komórki z których powstaje jednostka ludzka. - wzruszam lekko ramionami, jakbym sam do końca nie był pewien, której z tych dwóch opcji jestem bardziej przychyly. Ale też, czy muszę którąkolwiek wybierać?
- Nie potrzebujesz moich życzeń, Inaro. Od zawsze życzyłem cię tego, co najlepsze i to pozostało niezmienne mimo upływu lat. Czuję się jednak w obowiązku nadmienić, że twój wybranek z pewnością może wpisać się do grona największych farciarzy. - skinąłem lekko głową ubierając słowa w lekki uśmiech. Dłoń sama powędrowała ku górze wprost do złotych oprawek, który poprawiłem w charakterystycznym dla siebie geście. Sam oparłem się wygodniej o ławkę, i spojrzałem przed siebie. - Objąłem posadę Dyrektora Galerii Sztuki, lady Avery zwróciła się z prośbą o pomoc - nie mogłem odmówić. - warga zadrgała lekko, gdy spojrzenie ponownie zwróciło się ku Inarze. - Znaczy, mogłem - oczywiście. Jednak z sentymentu i faktu jak wiele dla mnie zrobiła u początku mojej kariery byłoby to... - zastanowiłem się chwilę szukając odpowiedniego słowa - ...zwyczajnym nietaktem. - zakończyłem, czując jak na języku drażniąco obija sie inne słowo, chyba nawet bardziej adekwatne.
Just wait and see, what am I capable of
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Była taka rymowanka. Dziecięca wyliczanka bardziej. Jedna osoba stawała za plecami wybrańca i zasłaniała mu oczy własnymi dłońmi. Zabawa polegała na zaufaniu. Ile można było przejść, kierując się jedynie głosem towarzysza? - Gwiazda w górze lśni, pierwszym mym życzeniem jesteś Ty.. - zanuciła bardziej do siebie, chociaż melodia musiała być słyszana dla bystrego słuchu mężczyzny. Nie pamiętała, czy tam we Francji trafili na siebie w dziecięcej rozgrywce. A jak byłoby to teraz? Gdzie zaprowadziłby ją wskazówki przyjaciela z przeszłości? Czy oparłaby własną intuicję na jego słowach? I dokąd sam chciałby podążyć z głową zadartą ku górze, wpatrzony w ciemność łamaną tylko punktowym blaskiem gwiazd?
Dziwne z jaką łatwością płynęły wspomnienia i refleksje, które zamknęła - zdawałoby się szczelnie - w przeszłości. Wystarczył znajomy zapach, błysk światła odbijający się we wciąż poprawianych okularach. Błękit źrenic i obecność, która budziła uśpione dotąd tęsknoty. A może zapomniane? Ile z ukochanej, zaplatanej w chowanych do starego dziennika, pamiątkach przeszłości, mogła przywołać dla siebie bez nostalgii? I ile z nich dzielił z nią Appolinare?
Nie peszyło ją spojrzenie, badawcze, chociaż bez oceny. Nigdy takie nie było. Płonęło za to, zapalało iskry gotowe udzielić się w barwie głosu. Kryło się w nim jednocześnie pytanie i odpowiedź, ale żadne nie zagościło na wargach, płynąc słowami tchniętymi ...wspomnieniem - Albo..jest jeszcze inaczej - odwróciła głowę ku górze, na nowo przymykając powieki. Przez kilka chwil mogli wyglądać, jak dwójka nieznajomych, która mówi bardziej do siebie, niż do postaci siedzącej tuż obok - Widziałeś kiedyś rysowany na pergaminie labirynt? - mimo, że nie otwierała oczu, chwytane między gałęziami światło wciąż przenikało, rysując pod powiekami plamy i obrazy, których wcale w rzeczywistości nie było - A gdybyś do takiego wpuścił mysz... - zamyśliła się, urywając zdanie - mógłbyś patrzeć z góry, znałbyś wszystkie możliwe przejścia, te prowadzące do wyjścia, jak i te zamykające drogę ucieczki - kontynuowała cicho, leniwie wręcz - czy to by znaczyło, że decydujesz za to stworzenie? Ono podejmuje własną wędrówkę, nie ciągniesz jej na sznurku. Po prostu znasz wszystkie możliwości, jakie może... popełnić - umilkła, zostawiając konkluzję mężczyźnie - Nie przypadek, a wybrana ścieżka o tym decyduje. Konkluzja wyborów - wargi uniosły się i dopiero wtedy odwróciła głowę w stronę siedzącego tuż obok Francuza. Otworzyła oczy i cichy śmiech zatańczył na ustach, tuz obok następujących słów - Mam wrażenie, że znajdujemy się na jednej z lekcji Madame Peugeot, która za moment wysunie się spomiędzy drzew - Wiem - odezwała się, gdy głos śmiechu umilkł, chowając się gdzieś na języku - Ale lubię sposób, w jaki to mówisz - poruszyła dłońmi, odnajdując na kolanach nieduży szkicownik. Kiedy namawiał ją, dano temu, by pogłębiała u znawców nieoszlifowany talent, ale - nigdy go nie posłuchała, korzystając z mocy, jaką wypracowała sama - Gdybym powiedziała, że nie dziwi mnie taki obrót twojej...kariery, uwierzyłbyś mi? - był zdolny, jak mało kto. Nie tylko z prostotą opowiadał o rzeczach trudnych, ale potrafił przenieść to na papier. Talent, który już dawno powinien błysnąć i zachwycić, ale kwitł powoli, jak dojrzewające owoce wiśni.
Dziwne z jaką łatwością płynęły wspomnienia i refleksje, które zamknęła - zdawałoby się szczelnie - w przeszłości. Wystarczył znajomy zapach, błysk światła odbijający się we wciąż poprawianych okularach. Błękit źrenic i obecność, która budziła uśpione dotąd tęsknoty. A może zapomniane? Ile z ukochanej, zaplatanej w chowanych do starego dziennika, pamiątkach przeszłości, mogła przywołać dla siebie bez nostalgii? I ile z nich dzielił z nią Appolinare?
Nie peszyło ją spojrzenie, badawcze, chociaż bez oceny. Nigdy takie nie było. Płonęło za to, zapalało iskry gotowe udzielić się w barwie głosu. Kryło się w nim jednocześnie pytanie i odpowiedź, ale żadne nie zagościło na wargach, płynąc słowami tchniętymi ...wspomnieniem - Albo..jest jeszcze inaczej - odwróciła głowę ku górze, na nowo przymykając powieki. Przez kilka chwil mogli wyglądać, jak dwójka nieznajomych, która mówi bardziej do siebie, niż do postaci siedzącej tuż obok - Widziałeś kiedyś rysowany na pergaminie labirynt? - mimo, że nie otwierała oczu, chwytane między gałęziami światło wciąż przenikało, rysując pod powiekami plamy i obrazy, których wcale w rzeczywistości nie było - A gdybyś do takiego wpuścił mysz... - zamyśliła się, urywając zdanie - mógłbyś patrzeć z góry, znałbyś wszystkie możliwe przejścia, te prowadzące do wyjścia, jak i te zamykające drogę ucieczki - kontynuowała cicho, leniwie wręcz - czy to by znaczyło, że decydujesz za to stworzenie? Ono podejmuje własną wędrówkę, nie ciągniesz jej na sznurku. Po prostu znasz wszystkie możliwości, jakie może... popełnić - umilkła, zostawiając konkluzję mężczyźnie - Nie przypadek, a wybrana ścieżka o tym decyduje. Konkluzja wyborów - wargi uniosły się i dopiero wtedy odwróciła głowę w stronę siedzącego tuż obok Francuza. Otworzyła oczy i cichy śmiech zatańczył na ustach, tuz obok następujących słów - Mam wrażenie, że znajdujemy się na jednej z lekcji Madame Peugeot, która za moment wysunie się spomiędzy drzew - Wiem - odezwała się, gdy głos śmiechu umilkł, chowając się gdzieś na języku - Ale lubię sposób, w jaki to mówisz - poruszyła dłońmi, odnajdując na kolanach nieduży szkicownik. Kiedy namawiał ją, dano temu, by pogłębiała u znawców nieoszlifowany talent, ale - nigdy go nie posłuchała, korzystając z mocy, jaką wypracowała sama - Gdybym powiedziała, że nie dziwi mnie taki obrót twojej...kariery, uwierzyłbyś mi? - był zdolny, jak mało kto. Nie tylko z prostotą opowiadał o rzeczach trudnych, ale potrafił przenieść to na papier. Talent, który już dawno powinien błysnąć i zachwycić, ale kwitł powoli, jak dojrzewające owoce wiśni.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Nie spodziewałem się napotkać dziś na mojej drodze jeszcze jeden z promieni przeszłości. Jedak nie miałem za złe że właśnie nasze ścieżki się przecięły. Pamiętałem cię jeszcze z czasów szkolnych, później gdy stacjonowałem w Lodynie udało nam się spotkać kilkukrotnie. Trzy lata mojej nieobecności nie odbiły się jednak na twojej twarzy. Nadal wyglądałaś pięknie, rześko, niczym jedna z leśnych nimf, może elf, którego nie tyka się starość. Lubiłem patrzeć jak słońce pada na twój profil, znacząc cieniem niektóre fragmenty twarzy. Z pewnością byłaś pierwszą myślą wielu mężczyzn, szczęśliwie znalazłaś tego jedynego - a przynajmniej pokładałem w tym nadzieję, zdawałem sobie sprawę, jaki jest arystokratyczny świat. Za woalem pięknych sukien, noszonych przez piękne panny, i szytych na miarę fraków było wiele zgnilizny, niewiele szczęścia, chociaż wiedziałem, że większość rodów optuje za właściwą sprawą, za czystością krwi, która rozrzedzała się z każdym rokiem. Musieliśmy zrobić wszystko, by nie pozwolić zginąć tradycji.
- Możliwym jest, że całe nasze życie to mnogość zaplanowanych wcześniej ścieżek, wielość rozstajów dróg i decyzji które musimy podjąć. Prawdopodobnie nigdy nie dowiemy się, jak rzeczywistość ma się do wolnej woli i czy w ogóle takowa istnieje. - powiedziałem jeszcze, niejako kończąc ten temat. Rozważania w tej kwestii mogły ciągnąć się godzinami, można było rozpatrywać najróżniejsze scenariusze, jednak nigdy nie można było być pewnym, czy stawiane tezy i wnioski w rzeczywistości są tymi prawdziwymi. Na tym chyba jednakowo polegał urok i przekleństwo bytu ludzkiego, chcieliśmy posiąść i zrozumieć wszystko, jednak wiele rzeczy leżało poza sferą naszego pojmowania. Przytaknąłem głową, tak pamiętałam doskonale Madame Peugeot, wielką niczym korona drzew fryzurę, ciągle nieobecne spojrzenie i słowa, które prawie zawsze składały się w pytania retoryczne. Zmuszała nas do myślenia, nie oczekując, nie chcąc czasem nawet odpowiedzi, jednak chętnie wchodząc w rozważania, jeśli ktoś podjął się próby odpowiedzi na pytanie, które de facto jej nie posiadało.
- Uwierzył bym. - odpowiedziałem spokojnie, częstując Inarę jeszcze jednym uśmiechem. Kiedyś, jeszcze za czasów szkolnych rodzina widziała mnie jako zastępce ojca. Miałem doglądać rodzinnych ubojni, pilnować, by mięso było zawsze najwyższej jakości, gdyby zaszła potrzeba sam wspomagać pracowników swoją pracą. Jednak nie potrafiłem, nie nadawałem się do tego. Dziadek jasno dał mi to odczuć, gdy odmówiłem zabić zwierzęcia mając dwanaście lat. Mój brat nie odmówił nigdy, to on sprawował teraz władzę zastępując ojca. Ja zaś bardziej wdałem się w matkę, krew Lovegoodów, artystów, szaleńców płynęła w moich żyłach i zawładnęła nim. Ale to nie był czas na powrót myślami do ponurych wątków przeszłości.
- Jesteś szczęśliwa, Inaro? - spytałem więc, będąc zwyczajnie ciekaw. Nie musiała odpowiadać. Nic tak naprawdę nie musiała.
- Możliwym jest, że całe nasze życie to mnogość zaplanowanych wcześniej ścieżek, wielość rozstajów dróg i decyzji które musimy podjąć. Prawdopodobnie nigdy nie dowiemy się, jak rzeczywistość ma się do wolnej woli i czy w ogóle takowa istnieje. - powiedziałem jeszcze, niejako kończąc ten temat. Rozważania w tej kwestii mogły ciągnąć się godzinami, można było rozpatrywać najróżniejsze scenariusze, jednak nigdy nie można było być pewnym, czy stawiane tezy i wnioski w rzeczywistości są tymi prawdziwymi. Na tym chyba jednakowo polegał urok i przekleństwo bytu ludzkiego, chcieliśmy posiąść i zrozumieć wszystko, jednak wiele rzeczy leżało poza sferą naszego pojmowania. Przytaknąłem głową, tak pamiętałam doskonale Madame Peugeot, wielką niczym korona drzew fryzurę, ciągle nieobecne spojrzenie i słowa, które prawie zawsze składały się w pytania retoryczne. Zmuszała nas do myślenia, nie oczekując, nie chcąc czasem nawet odpowiedzi, jednak chętnie wchodząc w rozważania, jeśli ktoś podjął się próby odpowiedzi na pytanie, które de facto jej nie posiadało.
- Uwierzył bym. - odpowiedziałem spokojnie, częstując Inarę jeszcze jednym uśmiechem. Kiedyś, jeszcze za czasów szkolnych rodzina widziała mnie jako zastępce ojca. Miałem doglądać rodzinnych ubojni, pilnować, by mięso było zawsze najwyższej jakości, gdyby zaszła potrzeba sam wspomagać pracowników swoją pracą. Jednak nie potrafiłem, nie nadawałem się do tego. Dziadek jasno dał mi to odczuć, gdy odmówiłem zabić zwierzęcia mając dwanaście lat. Mój brat nie odmówił nigdy, to on sprawował teraz władzę zastępując ojca. Ja zaś bardziej wdałem się w matkę, krew Lovegoodów, artystów, szaleńców płynęła w moich żyłach i zawładnęła nim. Ale to nie był czas na powrót myślami do ponurych wątków przeszłości.
- Jesteś szczęśliwa, Inaro? - spytałem więc, będąc zwyczajnie ciekaw. Nie musiała odpowiadać. Nic tak naprawdę nie musiała.
Just wait and see, what am I capable of
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czas bywał bardzo specyficznym nauczycielem. Tym bardziej dla niecierpliwych, którym czekanie uprzykrzało pole działania. Uczył pokory, albo... dawał czas na zrozumienie tego, co rzeczywiście ważne. Czy każdemu było dane podobne spojrzenie na rzeczywistość? Czy przychodziło to dopiero gdy samemu trafiło się na rzeczone zmiany? Inara nie potrafiła stwierdzić. To jednak, czego była pewna, to obecność osób, którym te zmiany wyszły na dobre. A zaczęło się... nie, to nie był bunt. Niezgoda na zastałą rzeczywistość, którą zaplanował ktoś inny. Dwie rożne historie, dwa różne światy, a jednak ta nic porozumienia pociągała i nie trudno było zrozumieć relację - nawet wydawałoby się tak odległą z perspektywy czasu - Inary i Appolinare.
Co stałoby się, gdy przyjęli na ramiona świat, którym narządzono bez ich zgody? Syn rzeźnika i arystokratka. A losy splątane bardziej, niż niejedno, dostępne w czarodziejskim świecie. Byli po prostu podobni, analogia wpisywała się w ich imiona, tkając subtelne nici porozumienia. Ktoś powiedziałby o duszy artysty, ktoś o przypadku. Nieważne. Alchemiczka nie wnikała powodów, czasem tylko poddając refleksji ich zawiłe dzieje - Doskonali w swej niedoskonałości - potwierdziła cicho tym samym zgadzając się na ucięcie tematu, który mógłby prowadzić ich w zawiłości, na które dziś nie było potrzeby. Była za to lekkość ducha, ulotna niczym babie lato, ale wyraźna, otulająca nieoczekiwane spotkanie. Ja promień słońca, który umknął nadciągającym chmurom - To dobrze. Chociaż kiepska ze mnie wróżka. To bardziej intuicja - wyrazy płynęły lekko, jakby zamknięte w tej krótkiej chwili oddechu. Może była to tylko myśl, ale Inara miała wrażenie, że niedługo zabraknie jej podobnych momentów. Jasnych, słonecznych dni pozbawionych sunącego nad ich głowami cienia. Czy jej towarzysz wiedział co spotka w progach Londynu? Z jakim mrokiem przyjść miało mu się spotkać?
Dłonie zatrzymały się na jasnej stroni szkicownika. Tylko palce poruszyły się, jakby chciała opuszkami odkryć nową fakturę pergaminu ukryty w niej obraz, który miała kiedyś wydobyć - Trudne pytanie - zaczęła krótko i początkowo zdawało się, że na tym zakończy odpowiedź. Ale gdy twarz skierowała ku błękitnym źrenicom, słowa popłynęły dalej - Otrzymałam dary, który nie każdemu jest dziś pisany. Tym bardziej nam, kobietom - przesunęła palcami raz jeszcze i zamknęła na drugiej dłoni - Dopóki będę o nich pamiętać, nawet w ciemnościach będę szczęśliwa - nie była to do końca odpowiedź, którą miała odsłonić. I zapewne nie tak miała wyglądać. Konwenanse wymagały prostego przekazu, nieczęsto mającego coś wspólnego z prawdą. Tutaj, nie chciała łamać - a Ty? - przekręciła głowę, opierając skronią niemal o oparcie ławki. Pozwalając tym samy by krucze pasma włosów zsunęły się na ramię.
Co stałoby się, gdy przyjęli na ramiona świat, którym narządzono bez ich zgody? Syn rzeźnika i arystokratka. A losy splątane bardziej, niż niejedno, dostępne w czarodziejskim świecie. Byli po prostu podobni, analogia wpisywała się w ich imiona, tkając subtelne nici porozumienia. Ktoś powiedziałby o duszy artysty, ktoś o przypadku. Nieważne. Alchemiczka nie wnikała powodów, czasem tylko poddając refleksji ich zawiłe dzieje - Doskonali w swej niedoskonałości - potwierdziła cicho tym samym zgadzając się na ucięcie tematu, który mógłby prowadzić ich w zawiłości, na które dziś nie było potrzeby. Była za to lekkość ducha, ulotna niczym babie lato, ale wyraźna, otulająca nieoczekiwane spotkanie. Ja promień słońca, który umknął nadciągającym chmurom - To dobrze. Chociaż kiepska ze mnie wróżka. To bardziej intuicja - wyrazy płynęły lekko, jakby zamknięte w tej krótkiej chwili oddechu. Może była to tylko myśl, ale Inara miała wrażenie, że niedługo zabraknie jej podobnych momentów. Jasnych, słonecznych dni pozbawionych sunącego nad ich głowami cienia. Czy jej towarzysz wiedział co spotka w progach Londynu? Z jakim mrokiem przyjść miało mu się spotkać?
Dłonie zatrzymały się na jasnej stroni szkicownika. Tylko palce poruszyły się, jakby chciała opuszkami odkryć nową fakturę pergaminu ukryty w niej obraz, który miała kiedyś wydobyć - Trudne pytanie - zaczęła krótko i początkowo zdawało się, że na tym zakończy odpowiedź. Ale gdy twarz skierowała ku błękitnym źrenicom, słowa popłynęły dalej - Otrzymałam dary, który nie każdemu jest dziś pisany. Tym bardziej nam, kobietom - przesunęła palcami raz jeszcze i zamknęła na drugiej dłoni - Dopóki będę o nich pamiętać, nawet w ciemnościach będę szczęśliwa - nie była to do końca odpowiedź, którą miała odsłonić. I zapewne nie tak miała wyglądać. Konwenanse wymagały prostego przekazu, nieczęsto mającego coś wspólnego z prawdą. Tutaj, nie chciała łamać - a Ty? - przekręciła głowę, opierając skronią niemal o oparcie ławki. Pozwalając tym samy by krucze pasma włosów zsunęły się na ramię.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Doskonałość była nieosiągalna. Ale nie dlatego, że nie istniała. Rozbijała się o różne zdania, gusta, powody, ciągle zmienna, ciągle niejednorodna - trudna do uchywcenia. Przez większość czasu nieobecna, lub nagle pojawiająca się jedynie na krótką chwilę, łatwą do przegapienia. A jednak każdy posiadał swój ideał skąpny w blasku doskonałości, ubrany w sztay z zalet bez wad. Każdy bez wyjątku - choć nie wszyscy się do tego przyznawali, nie wszyscy też byli tego świadomi.
Ceniłem sobie znajomość z Inarą, bowiem - mimo dzielących ich odległości, czy czasu od kolejnych spotkań - nasza relacja zawsze pozostawała taka sama. Trochę senna, mocno filozoficzna, ciekawie ciepła i szczera. Taką ją zapamiętałem, taką lubiłem, takiej życzyłem wszystkiego co najlepsze.
Jej słowa jedynie potwierdzały to, jak dobrze nasze umysły się rozumieją, jak niewiele słów starczało by wyrazić to, co chodziło nieśmiało po głowie upominając się o uwagę. Zaśmiałem się szczerze na wzmankę o wróżce. Pozwoliłem się sobie nie zgodzić, choć myśl tę zachowałem jedynie dla siebie - świat i ona, nie musieli jej poznać by kroczyć dumnie dalej.
Czekałem swobodnie pozwolajaąc jej dojrzeć do odpowiedzi - a może zwyczajnie ją odnaleźć. Nie byłem pewny dlaczego zapytałem właśnie o to - może kierowała mną zwyczajna ciekawość, a może coś innego. Trudno było mi jednoznacznie wskazać moment. Stwierdzenie padające z malinowych warg uniosło lekko mój kącik ust ku górze. Trudne, łatwe, zdawało mi się, że chwilami rozkładamy na pierwiastki cały świat snując skomplikowane teorie, jednak nigdy nie określając ich mianem - trudnych. A jednak to pytanie też i mnie zdawał się trudne.
Odwróciłem wzrok od jej twarzy spoglądając na rozpościerający się przede mną horyzont. Badałem go błękitnym spojrzeniem zastanawiając się nad odpowiedzią na pytanie, które sam zadawałem przed chwilą. Brwi zmarszczyły się gdy myśli wciągały mnie w kolejne rejony wspomnień.
- Kiedyś byłem na pewno. - powiedziałem i początkowo - podobnie do wypowiadanych wcześniej przez nią słów - zdawało się, że to koniec zdania. Milczałem chwilę ważąc na słowa. Rozważając różne aspekty, próbując odnaleźć wzór, który byłby w stanie podarować mu odpowiedź na zadany pytanie. Westchnął lekko. - Teraz zdaje się jednak nieprzewidywalne zmienne i ruchome. Brak mu stałej z przeszłości. - odpowiedział więc, dodając jeszcze jedno zdanie. Nie był w stanie powiedzieć zwyczajnie "tak". Bowiem jednego dnia zdawało się ono odpowiednią odpowiedziom - jednak następnego dnia zbyt wiele czynników burzyło ten stan na krótką chwilę, niby burza po której ponownie wychodziło słońce.
Ceniłem sobie znajomość z Inarą, bowiem - mimo dzielących ich odległości, czy czasu od kolejnych spotkań - nasza relacja zawsze pozostawała taka sama. Trochę senna, mocno filozoficzna, ciekawie ciepła i szczera. Taką ją zapamiętałem, taką lubiłem, takiej życzyłem wszystkiego co najlepsze.
Jej słowa jedynie potwierdzały to, jak dobrze nasze umysły się rozumieją, jak niewiele słów starczało by wyrazić to, co chodziło nieśmiało po głowie upominając się o uwagę. Zaśmiałem się szczerze na wzmankę o wróżce. Pozwoliłem się sobie nie zgodzić, choć myśl tę zachowałem jedynie dla siebie - świat i ona, nie musieli jej poznać by kroczyć dumnie dalej.
Czekałem swobodnie pozwolajaąc jej dojrzeć do odpowiedzi - a może zwyczajnie ją odnaleźć. Nie byłem pewny dlaczego zapytałem właśnie o to - może kierowała mną zwyczajna ciekawość, a może coś innego. Trudno było mi jednoznacznie wskazać moment. Stwierdzenie padające z malinowych warg uniosło lekko mój kącik ust ku górze. Trudne, łatwe, zdawało mi się, że chwilami rozkładamy na pierwiastki cały świat snując skomplikowane teorie, jednak nigdy nie określając ich mianem - trudnych. A jednak to pytanie też i mnie zdawał się trudne.
Odwróciłem wzrok od jej twarzy spoglądając na rozpościerający się przede mną horyzont. Badałem go błękitnym spojrzeniem zastanawiając się nad odpowiedzią na pytanie, które sam zadawałem przed chwilą. Brwi zmarszczyły się gdy myśli wciągały mnie w kolejne rejony wspomnień.
- Kiedyś byłem na pewno. - powiedziałem i początkowo - podobnie do wypowiadanych wcześniej przez nią słów - zdawało się, że to koniec zdania. Milczałem chwilę ważąc na słowa. Rozważając różne aspekty, próbując odnaleźć wzór, który byłby w stanie podarować mu odpowiedź na zadany pytanie. Westchnął lekko. - Teraz zdaje się jednak nieprzewidywalne zmienne i ruchome. Brak mu stałej z przeszłości. - odpowiedział więc, dodając jeszcze jedno zdanie. Nie był w stanie powiedzieć zwyczajnie "tak". Bowiem jednego dnia zdawało się ono odpowiednią odpowiedziom - jednak następnego dnia zbyt wiele czynników burzyło ten stan na krótką chwilę, niby burza po której ponownie wychodziło słońce.
Just wait and see, what am I capable of
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdyby otrzymała chociaż maleńki fragment daru jasnowidzenia, gdyby znała choćby cień mroku, który miał się rozwlec nad Anglią, zadbałaby, by chwile jak ta, w parku, zamykać w myśloodsiewni. Zebrać razem wszystkie "ukradzione" losowi momenty, które nie topiły się w cieniach. A tych sączyło się do jej świata coraz więcej. Niby ukradkiem, niby niechcący, przeskakując z słowa na słowo, z chwil na chwilę Niebezpieczeństwo, które kryło sie w wydarzeniach z pozoru nie dotyczących, a jednak chwytające ją w swoje objęcia coraz ciaśniej. Ale te i inne myśli odsuwała. Na nie teraz. Na moment samotności, obserwacji i wniosków, które poruszały nitkami lęku, tak odległymi - zdawać by się mogło - gdy ciepłe promienie oblewały jej oblicze, a zapach kwitnącej wiśni przeganiał troskę.
Ktoś powiedziałby, że znajomość z Appolinare była wątła. Przypominali dwoje nieznajomych, którzy przypadkiem rozpoczęli urywaną rozmowę. Nie mówili wiele, a jeśli zaplatali między sobą słowa, pełne były niedowiedzeń, które dla obserwatora wydawać mogła się błaha. A jednak, wychowani w duchu artystycznych wizji i filozoficznych dysput, rozumieli z przekazu więcej, niż mogli usłyszeć obcy. Dla nich obcość znikała, zawieszona w refleksji i pytaniach, na które już kiedyś poszukiwali odpowiedzi. Metaforyczna senność, którą można było przelać nawet na płótno.
Słuchała oddechu tuż obok. Słowa nie padały, ale tak, jak przed momentem sama kreśliła odpowiedź najpierw w umyśle, tak czekała na te, zwerbalizowane ustami mężczyzny. Milczenie też było wymowne, projektując obraz do wyrazów, które w końcu ubrały sie formą. Odwróciła wzrok chwilę po towarzyszu, przez sekundę zatrzymując źrenice na wyraźnym, męskim profilu.
Kiedyś rzeczywiście było szczęśliwe Odległe, pełne nieprzewidzianych decyzji i nierozważnych ucieczek. Ale - i to chyba kreśliło się najmocniej - pełne było wolności. Nawet, jeśli ozdobioną ułudą - Trudno uchwycić rzeczywistość we wzór - ten szczęśliwy i ten... mniej - odpowiedziała cicho, wracając spojrzeniem do męskiej twarzy - Trochę, jak toczące się koło - zmarszczyła brwi, próbując ubrać w słowa kiełkującą myśl - Podobno...widzę dobro tam, gdzie może się wydawać, ze go nie ma - kontynuowała, ale nie podnosiła głosu. Ton brzmiał, jakby budziła się ze snu - i widzę je u ciebie Jeśli nie teraz, to do ciebie wróci - zakończyła niemal, jak przepowiednię, którą wygłaszali jasnowidze. Jasno - bo czarnowidzów było zbyt wielu.
Ktoś powiedziałby, że znajomość z Appolinare była wątła. Przypominali dwoje nieznajomych, którzy przypadkiem rozpoczęli urywaną rozmowę. Nie mówili wiele, a jeśli zaplatali między sobą słowa, pełne były niedowiedzeń, które dla obserwatora wydawać mogła się błaha. A jednak, wychowani w duchu artystycznych wizji i filozoficznych dysput, rozumieli z przekazu więcej, niż mogli usłyszeć obcy. Dla nich obcość znikała, zawieszona w refleksji i pytaniach, na które już kiedyś poszukiwali odpowiedzi. Metaforyczna senność, którą można było przelać nawet na płótno.
Słuchała oddechu tuż obok. Słowa nie padały, ale tak, jak przed momentem sama kreśliła odpowiedź najpierw w umyśle, tak czekała na te, zwerbalizowane ustami mężczyzny. Milczenie też było wymowne, projektując obraz do wyrazów, które w końcu ubrały sie formą. Odwróciła wzrok chwilę po towarzyszu, przez sekundę zatrzymując źrenice na wyraźnym, męskim profilu.
Kiedyś rzeczywiście było szczęśliwe Odległe, pełne nieprzewidzianych decyzji i nierozważnych ucieczek. Ale - i to chyba kreśliło się najmocniej - pełne było wolności. Nawet, jeśli ozdobioną ułudą - Trudno uchwycić rzeczywistość we wzór - ten szczęśliwy i ten... mniej - odpowiedziała cicho, wracając spojrzeniem do męskiej twarzy - Trochę, jak toczące się koło - zmarszczyła brwi, próbując ubrać w słowa kiełkującą myśl - Podobno...widzę dobro tam, gdzie może się wydawać, ze go nie ma - kontynuowała, ale nie podnosiła głosu. Ton brzmiał, jakby budziła się ze snu - i widzę je u ciebie Jeśli nie teraz, to do ciebie wróci - zakończyła niemal, jak przepowiednię, którą wygłaszali jasnowidze. Jasno - bo czarnowidzów było zbyt wielu.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
St. James's Park
Szybka odpowiedź