Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Suffolk
Landguard Fort
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Landguard Fort
Landguard Fort to fortyfikacja wojskowa umiejscowiona w ujściu rzeki Orwell, na obrzeżach miasta Felixstowe. Jej historycznym zadaniem była ochrona portów Harwich i Ipswich. Za czasów króla Jamesa I, bunkry i mury przekształcono w obszerny fort otoczony wałami. W późniejszych latach dobudowano baraki na twierdzę, aż w końcu Landguard Fort stał się bastionem, przy którym dziś, przez wzgląd na ogarniającą Anglię wojnę w porcie stacjonuje mugolska marynarka wojenna. Fort uznaje się za twierdzę nie do zdobycia, wokół tereny są zabezpieczone, a wszystkie wrogie jednostki zostają natychmiast zlikwidowane przez maszynerię. Czarodzieje zwykle nie zapuszczają się w te rejony, chociaż nadbrzeże obfituje w roślinne ingrediencje. To tu można spotkać skupiska szczwołu plamistego i alihotsy.
Huki, strzały, trzaski spadających z nieba niczym komety kamieni. Syreny alarmowe, szum fal, krzyki, trzask ognia; wszystkie te dźwięki nałożyły się na siebie tak, że w pewnym momencie trudno było je wyszczególnić, rozeznać się w tym, gdzie było bezpiecznie, a skąd mogło czyhać na nich niebezpieczeństwo. Travers czuł przeszywający ból. Z ran postrzałowych sączyła się krew. Przy każdym ruchu wypływało jej coraz więcej, jakby ktoś naciskał na ciało, by osuszyć je z płynów. Słabł, wiedział, że w ten sposób nie pociągnie długo, ale wokół sytuacja była napięta, gorąca — nie było ani chwili spokoju ani odrobiny światła, by zająć się tym palącym problemem. Czujny marynarz nie ustawał w swych wysiłkach. Skierował różdżkę w to samo miejsce; tam, gdzie jak sądził, słyszał huk strzałów z mogolskiej broni. Jaśniejącą wiązka zaklęcia poszybowała wysoko, aż w końcu rozbiła się w powietrzu formując świetlistą, jasną kulę. W jej blasku pojawiły się błyski pocisków. Uderzały w mur, sunęły kapitanowi nad głową — gdyby się wychylił, z pewnością któryś by go trafił. Nie widział ze swojej pozycji żołnierzy, ale wiedział, że tam byli. Ujrzeć ich musiał mężczyzna w bastionie. Deszcz kamieni nie był łaskawy dla czarodziejów. Jeden z odłamków uderzył Manannana prosto w kolano. Czarodziej był pewien, że kość pękła, ból sparaliżował go i przeprostował. Nie był jednak w stanie ocenić własnych obrażeń, ale nogą mógł wciąż ruszać. Mniejszy kamień[/u] uderzył Drew w dłoń[/u], ale otępiony Ecne, nie poczuł nawet szarpnięcia.
Mężczyzna w bastionie krzyknął coś i wystrzelił. Huk rozdarł ciemność i niczym grzmot rozniósł się wokół z potężnym drżeniem, zaraz po nim powietrze zawibrowało podczas kolejnego uderzenia. Kolejny z pojazdów wystrzelił; strzały ustały na sekund parę. Czarodzieje ujrzeli wznoszący się na wysokość muru ogień, a później opadający w dół.
— Ognia! Ognia!
Kolejna salwa strzałów. Tym razem jednak nie celowali w to samo miejsce. Ostrzeliwali bastion. Kolejny huk rozdarł ciemność. Potężna eksplozja odrzuciła Manannana pare metrów dalej. Poczuł na sobie gorąc płomieni, chociaż ich nie widział; poczuł gorący, iskrzący podmuch, jakby płonął. Nie było żadnego krzyku. Macnair zaczynał czuć chłód ziemi, dostrzegać światło, kontrolować własne ciało. Rzucił zaklęcie, ale nie powiodło się. Był jeszcze zbyt otępiony, magia go nie usłuchała. Szepty Ecne, Ogmy zniknęły, ale zamiast nich pojawiło się coś jeszcze.
— Co ty robisz?! Wracaj na stanowisko! Stone! To rozkaz!— dobiegł do nich głos, ale nie wiedzieli czyj, ani co działo się na dole. Później strzał. Jeden za drugim, choć już nie taką serią. Krzyki mężczyzn, gwar. Kolejne strzały. Powracający do siebie, do własnego ciała, do własnego czucia Drew musiał mieć świadomość, że to co zrobił przyniosło oczekiwany efekt.
Ciemność się rozrzedziła, zniknęła tak samo jak się pojawiła. I choć nad głowami wisiały kłęby ciemnych chmur i czarnego dymu wirującego z palących się samochodów, zbrojowni, wszystko nagle okazało się oślepiająco jasne. Zarówno Drew, jak i Manannan mogli zobaczyć, że bastion, w którym znajdowało się działo, kopcił się, był zniszczony, mury osypane. Nie było śladu żywej duszy. Przed nimi gromadziło się mugolskie wojsko. Zamieszanie — właśnie to rozgrywało się na dole. Potworne zamieszanie. Szarpaniny, strzały. Dezercja. Kłócili się między sobą, wszczynali bójki, ataki, nie wykonywali poleceń, krzycząc coś do siebie, strzelali— niektórzy uciekali, zrzucając z siebie mundury. Pod murami walały się ciała. Dziedziniec skrywał jednak największą niespodziankę. W miejscu, w którym uprzednio stała Rita czarodzieje ujrzeli zapadlisko, do którego osypały się gruzy. Mury fortu wokół były popękane, naruszone, podobnie jak ziemia, wokół szczeliny. Nigdzie nie było śladu kobiety. Gmach fortyfikacji był połowicznie zniszczony, odsłonięty od morza.
Drew nieopodal siebie mógł zobaczyć dwójkę czarodziejów. Jeden z nich miał wbite w plecy sople lodu, leżał w kałuży krwi. Drugi miał roztrzaskaną czaszkę. Oko wypadło z oczodołu. Przy nieruchomej gałce zwisała bezwładnie żyłka, z której sączyła się maleńkimi kroplami krew. Ich różdżki leżały na ziemi. Rozglądając się, tuż za sobą natrafił na coś, czego się nie spodziewał. Upiorna istota humanoidalnych kształtów stała nieruchomo na krawędzi muru. Zamiast głowy miała czaszkę jelenia, u jej czubka imponujące poroże. Widział już takiego stwora, tam, w Białej Wywernie. Choć ten był mniejszy, bez wątpienia zrodzony był z tego samego cienia. Puste oczodoły wpatrywały się prosto w niego. Czekał na jego rozkaz, na przyzwolenie. Śmierciożerca czuł, że jest mu podległy. Dostrzegł go także Manannan, ale gdy spojrzał w stronę ujścia do rzeki Orwell, Ujrzał dziub tonącego statku. Jeszcze chwilę, kilka sekund, aż omiotły go fale, zabrały na dno. Ale to, co działo się w porcie przekroczyło jego wszelkie przypuszczenia. Mugolskie okręty zdawały się być częściowo podtopione, dwa z nich były zniszczone. Potężne maski mocno zaciskały się wokół nich — pękała stal, coś, co wyglądało jak metalowe maszty wpadało do wody. Ludzie wyskakiwali ze statków, z wody próbowali wydostać się na brzeg. Być może przyciągnięty mocą kamienia, może przybyły za sprawą czegoś innego — zatopionego okrętu wojennego, a może jeszcze z innego powodu — stwór, niewątpliwie kraken — tego Travers był pewien — powoli się uspokajał, ale nie wyglądał, jakby miał odejść. Port był istotnym miejscem dla hrabstwa, dla Ipswitch. Znajdował się tez blisko spichlerza. Jeśli zostanie zniszczony, podobnie jak fort, Rycerze stracą ważne strategicznie lokacje.
Wokół panował chaos, ale zagrożenie dla samych Rycerzy zdawało się powoli gasnąć. Trudno było jednak przewidzieć, skąd mogło znów nadejść.
Tura siedemnasta. Na odpis macie czas do 24 stycznia godz: 21:00.
Żywotność:
Drew: 167/244 -15
-2 tłuczone i cięte (głowa)
-5 (draśnięta noga)
-30 (postrzelony bark + krwawienie)
-30 (postrzelony brzuch + krwawienie)
-10 (tłuczone- lewa dłoń)
Manannan: 137/260 -20
-12 cięte (lewa noga)
-16 psychiczne
-5 (draśnięta szyja)
-30 (postrzelona ręka+ krwawienie)
-50 (przestrzelony brzuch +krwawienie)
-10 (tłuczone - kolano)
Rita: ???/333
-20 oparzenie (lewa dłoń);
-15 złamanie (prawa noga)
-16 psychiczne
Energia magiczna:
Drew: 26/50
Manannan: 20/50
Rita: ???/50
Mężczyzna w bastionie krzyknął coś i wystrzelił. Huk rozdarł ciemność i niczym grzmot rozniósł się wokół z potężnym drżeniem, zaraz po nim powietrze zawibrowało podczas kolejnego uderzenia. Kolejny z pojazdów wystrzelił; strzały ustały na sekund parę. Czarodzieje ujrzeli wznoszący się na wysokość muru ogień, a później opadający w dół.
— Ognia! Ognia!
Kolejna salwa strzałów. Tym razem jednak nie celowali w to samo miejsce. Ostrzeliwali bastion. Kolejny huk rozdarł ciemność. Potężna eksplozja odrzuciła Manannana pare metrów dalej. Poczuł na sobie gorąc płomieni, chociaż ich nie widział; poczuł gorący, iskrzący podmuch, jakby płonął. Nie było żadnego krzyku. Macnair zaczynał czuć chłód ziemi, dostrzegać światło, kontrolować własne ciało. Rzucił zaklęcie, ale nie powiodło się. Był jeszcze zbyt otępiony, magia go nie usłuchała. Szepty Ecne, Ogmy zniknęły, ale zamiast nich pojawiło się coś jeszcze.
— Co ty robisz?! Wracaj na stanowisko! Stone! To rozkaz!— dobiegł do nich głos, ale nie wiedzieli czyj, ani co działo się na dole. Później strzał. Jeden za drugim, choć już nie taką serią. Krzyki mężczyzn, gwar. Kolejne strzały. Powracający do siebie, do własnego ciała, do własnego czucia Drew musiał mieć świadomość, że to co zrobił przyniosło oczekiwany efekt.
Ciemność się rozrzedziła, zniknęła tak samo jak się pojawiła. I choć nad głowami wisiały kłęby ciemnych chmur i czarnego dymu wirującego z palących się samochodów, zbrojowni, wszystko nagle okazało się oślepiająco jasne. Zarówno Drew, jak i Manannan mogli zobaczyć, że bastion, w którym znajdowało się działo, kopcił się, był zniszczony, mury osypane. Nie było śladu żywej duszy. Przed nimi gromadziło się mugolskie wojsko. Zamieszanie — właśnie to rozgrywało się na dole. Potworne zamieszanie. Szarpaniny, strzały. Dezercja. Kłócili się między sobą, wszczynali bójki, ataki, nie wykonywali poleceń, krzycząc coś do siebie, strzelali— niektórzy uciekali, zrzucając z siebie mundury. Pod murami walały się ciała. Dziedziniec skrywał jednak największą niespodziankę. W miejscu, w którym uprzednio stała Rita czarodzieje ujrzeli zapadlisko, do którego osypały się gruzy. Mury fortu wokół były popękane, naruszone, podobnie jak ziemia, wokół szczeliny. Nigdzie nie było śladu kobiety. Gmach fortyfikacji był połowicznie zniszczony, odsłonięty od morza.
Drew nieopodal siebie mógł zobaczyć dwójkę czarodziejów. Jeden z nich miał wbite w plecy sople lodu, leżał w kałuży krwi. Drugi miał roztrzaskaną czaszkę. Oko wypadło z oczodołu. Przy nieruchomej gałce zwisała bezwładnie żyłka, z której sączyła się maleńkimi kroplami krew. Ich różdżki leżały na ziemi. Rozglądając się, tuż za sobą natrafił na coś, czego się nie spodziewał. Upiorna istota humanoidalnych kształtów stała nieruchomo na krawędzi muru. Zamiast głowy miała czaszkę jelenia, u jej czubka imponujące poroże. Widział już takiego stwora, tam, w Białej Wywernie. Choć ten był mniejszy, bez wątpienia zrodzony był z tego samego cienia. Puste oczodoły wpatrywały się prosto w niego. Czekał na jego rozkaz, na przyzwolenie. Śmierciożerca czuł, że jest mu podległy. Dostrzegł go także Manannan, ale gdy spojrzał w stronę ujścia do rzeki Orwell, Ujrzał dziub tonącego statku. Jeszcze chwilę, kilka sekund, aż omiotły go fale, zabrały na dno. Ale to, co działo się w porcie przekroczyło jego wszelkie przypuszczenia. Mugolskie okręty zdawały się być częściowo podtopione, dwa z nich były zniszczone. Potężne maski mocno zaciskały się wokół nich — pękała stal, coś, co wyglądało jak metalowe maszty wpadało do wody. Ludzie wyskakiwali ze statków, z wody próbowali wydostać się na brzeg. Być może przyciągnięty mocą kamienia, może przybyły za sprawą czegoś innego — zatopionego okrętu wojennego, a może jeszcze z innego powodu — stwór, niewątpliwie kraken — tego Travers był pewien — powoli się uspokajał, ale nie wyglądał, jakby miał odejść. Port był istotnym miejscem dla hrabstwa, dla Ipswitch. Znajdował się tez blisko spichlerza. Jeśli zostanie zniszczony, podobnie jak fort, Rycerze stracą ważne strategicznie lokacje.
Wokół panował chaos, ale zagrożenie dla samych Rycerzy zdawało się powoli gasnąć. Trudno było jednak przewidzieć, skąd mogło znów nadejść.
Żywotność:
Drew: 167/244 -15
-2 tłuczone i cięte (głowa)
-5 (draśnięta noga)
-30 (postrzelony bark + krwawienie)
-30 (postrzelony brzuch + krwawienie)
-10 (tłuczone- lewa dłoń)
Manannan: 137/260 -20
-12 cięte (lewa noga)
-16 psychiczne
-5 (draśnięta szyja)
-30 (postrzelona ręka+ krwawienie)
-50 (przestrzelony brzuch +krwawienie)
-10 (tłuczone - kolano)
-20 oparzenie (lewa dłoń);
-15 złamanie (prawa noga)
-16 psychiczne
Energia magiczna:
Drew: 26/50
Manannan: 20/50
- Ekwipunek:
- Ekwipunek:
Drew:
Różdżka, oprawiona czarna perła i odłamek granatowego kamienia na łańcuszku, klamra od paska z runą kwitnącego życia (+36 do żywotności), 50 PM, woda, suszone owoce, piersiówka wypełniona Quintinem, mapa fortu.
Nakładka na pas z sakwami:
- wywar ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 29)- kameleon (1 porcja, stat. 29)- wieczny płomień (1 porcja, stat. 29, moc +10)
- smocza łza (1 porcja, stat. 29, moc +5)
- eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 40)- maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 32)
-kryształ upijajacy (od Rity)
-kameleon (1 porcja, stat. 32, z mocą 114 oczek) (od Rity)
Manannan:
- ciemnogranatowy płaszcz z wełny lunaballi (-2 do rzutów k100 na zaklęcia wymagające celowania skierowane przeciwko postaci; +3 du rzutów k100 na czarną magię, postać otrzymuje 2k3 obr. za każde rzucone czarnomagiczne zaklęcie; ST zaklęć ograniczających swobodę ruchu zostaje podniesione o 6); skórzane wysokie buty, czarne spodnie, skórzane rękawiczki;
- magiczny kompas,
- różdżkę,
- maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, moc 36);
- eliksir kociego kroku (1 porcja, stat. 15) (od Drew)
- wygaszacz (od Rity)
Rita:
szata: płaszcz z wełny kudłonia i tkaniny z włókien sierści skocznych czarokrólików + buty obszyte skórą tebo (buty odporne na poślizg, dwa dodatkowe miejsca na przedmioty, -5 do rzutów k100 na zaklęcia wymagające celowania skierowane przeciwko postaci, +12 do żywotności)
talizman: Runa Przemykającego Cienia (+22 do skradania i spostrzegawczości) w wisiorku z wroną
-różdżka
-oko ślepego (na palcu, w formie pierścienia)
-maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, moc 36)-kameleon (1 porcja, stat. 32, z mocą 114 oczek)- wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu (1 porcja, moc +39) [(od Drew)od Manannana]
-wywar ze szczuroszczeta (1 porcja)
w szacie:
-miotła bardzo dobrej jakości (pomniejszona)
-kryształ teleportujący-kryształ upijajacy
-20g tytoniu niskiej jakości (skręcone papierosy w metalowej papierośnicy w wewnętrznej kieszeni płaszcza na piersi)
-skórzana butelka z wodą
- wieczny płomień (1 porcja, stat. 29, moc +10) (od Drew)
- smocza łza (1 porcja, stat. 29, moc +5) (od Drew)
-30PM w sakiewce
Huk wystrzałów, krew, brud, unoszący się kurz. Śmierć, krzyk, obezwładniający strach, panika i dezercja. W tych słowach pokrótce można było oddać, co wówczas działo się w budowli, forcie wypełnionym ciałami martwych żołnierzy i tymi którzy byli jeszcze w stanie stać o własnych siłach. Walczyli z czymś czego nie znali, o czym nie mieli żadnego pojęcia. Jak zatem mogli stawić nam czoła? Jakie mogli mieć szanse w tej potyczce? Byli słabi, nędzni i pozbawieni charakteru, umysłu mogącego obronić się przed napływem obrazów, nierealnych myśli. Czułem to, ta myśl mnie wypełniała podobnie jak szept Ecne i Ogmiosa – ich wołanie o kolejne ofiary, jakimi mogli się pożywić.
Całun ciemności przerzedził się odkrywając zniszczony bastion oraz broń, z której jeszcze chwilę temu mugol zgodnie z rozkazem atakował swoich. Nie poczułem złości, nie przekląłem w myślach, gdyż zdawałem sobie sprawę, iż jego unicestwienie było kwestią czasu. Udowodnili, że ich szeregi nie były tylko licznie obsadzone, ale przede wszystkim zaopatrzone w nieznane mi sprzęty. Potrafili siać zniszczenie szybko oraz skutecznie, a fakt że pozostawaliśmy poza ich zasięgiem zawdzięczaliśmy nie tylko własnej magii, lecz pradawnej sile.
Dźwignąłem się na nogi, a ból powrócił ze zdwojoną siłą. Zerknąłem w dół i ujrzałem ogromną plamę krwi w okolicy brzucha. Nie podwijałem koszuli, nie było większego sensu, albowiem i tak nie byłem w stanie nic zrobić.
Odruchowo obróciłem się w kierunku dziedzińca, gdzie powinna stacjonować Rita wraz ze swym nieumarłym obrońcą. Widok jaki zastałem sprawił, że uniosłem wysoko brwi i pokręciłem głową z wyraźnym zrezygnowaniem. Jeśli nie zdążyła teleportować się w bezpieczne miejsce to prawdopodobnie nie miała żadnych szans na przeżycie – z resztą nie widać było, aby ktokolwiek ruszał się w tym zapadlisku. Co tam u licha się stało? Mugol spudłował? Mógłbym snuć na ten temat teorie, jednak nie było na to czasu. -Travers!- ponagliłem go, musiałem mieć pewność, że chociaż z nim było wszystko w porządku. Wzrokiem starałem się odnaleźć jego sylwetkę, lecz w gąszczu gruzów, ciał i unoszącego się pyłu było to nie lada wyzwaniem, nawet dla mego czujnego oka.
Kiedy poszukiwałem towarzysza zatrzymałem na moment wzrok na dwóch ciałach, prawdopodobnie czarodziejów, co sugerowały leżące na posadzce różdżki. Rany były rozległe, kałuża krwi nieustannie się powiększała, nie istniał nawet cień szansy, że wciąż dyszeli. Nim ruszyłem w ich kierunku mą uwagę zwróciło coś jeszcze – istota, zrodzona z mrocznej mocy postać żerująca na każdym żywym organizmie. Widziałem już ją, pamiętałem doskonale czaszkę i puste oczodoły, które wówczas wpatrywały się we mnie czekając na rozkaz. Skinąłem do niego głową, uniosłem kąciki ust. -Zabij, każdego kogo napotkasz tam na dole. Trzymaj się z dala od moich sojuszników- rozkazałem w myślach wpatrując się wprost w niego, rozumiał, tego byłem pewien. Zrodzony z mocy pradawnych bóstw miał siłę o jakiej nawet nam się nie śniło, czego dostałem naoczny dowód. Swą obecnością rozpędzi jeszcze większy zamęt, spowoduje paraliżujący strach. Działaj, dowiedź swej lojalności, poddaniu tym, którzy cię stworzyli.
Obróciwszy się w stronę morza ujrzałem tonące statki i choć nie znałem powodu uniosłem przed siebie wężowe drewno. Skoro sprzyjający nam mugol prawdopodobnie nie żył musiałem zabezpieczyć nas przed ewentualnym atakiem. Flota była ogromna, nie wszyscy jeszcze byli pod wodą. - Salvio Hexia- wypowiedziałem pragnąc stworzyć barierę na granicy plaży, tak aby możliwie bardzo zakrywała mury oraz sam fort. Kiedy nie będą nas widzieć zajdzie obawa, że atakują swoich. Zaraz po tym ponownie skupiłem się na mocy odłamka, wzywałem Ecne. Musiał działać z nami ramię w ramię, musiał obnażyć swą moc, albowiem byliśmy coraz słabsi. Ja byłem, krwawienie nie ustępowało.
|Absorpcja + zaklęcie,
Kamień
Całun ciemności przerzedził się odkrywając zniszczony bastion oraz broń, z której jeszcze chwilę temu mugol zgodnie z rozkazem atakował swoich. Nie poczułem złości, nie przekląłem w myślach, gdyż zdawałem sobie sprawę, iż jego unicestwienie było kwestią czasu. Udowodnili, że ich szeregi nie były tylko licznie obsadzone, ale przede wszystkim zaopatrzone w nieznane mi sprzęty. Potrafili siać zniszczenie szybko oraz skutecznie, a fakt że pozostawaliśmy poza ich zasięgiem zawdzięczaliśmy nie tylko własnej magii, lecz pradawnej sile.
Dźwignąłem się na nogi, a ból powrócił ze zdwojoną siłą. Zerknąłem w dół i ujrzałem ogromną plamę krwi w okolicy brzucha. Nie podwijałem koszuli, nie było większego sensu, albowiem i tak nie byłem w stanie nic zrobić.
Odruchowo obróciłem się w kierunku dziedzińca, gdzie powinna stacjonować Rita wraz ze swym nieumarłym obrońcą. Widok jaki zastałem sprawił, że uniosłem wysoko brwi i pokręciłem głową z wyraźnym zrezygnowaniem. Jeśli nie zdążyła teleportować się w bezpieczne miejsce to prawdopodobnie nie miała żadnych szans na przeżycie – z resztą nie widać było, aby ktokolwiek ruszał się w tym zapadlisku. Co tam u licha się stało? Mugol spudłował? Mógłbym snuć na ten temat teorie, jednak nie było na to czasu. -Travers!- ponagliłem go, musiałem mieć pewność, że chociaż z nim było wszystko w porządku. Wzrokiem starałem się odnaleźć jego sylwetkę, lecz w gąszczu gruzów, ciał i unoszącego się pyłu było to nie lada wyzwaniem, nawet dla mego czujnego oka.
Kiedy poszukiwałem towarzysza zatrzymałem na moment wzrok na dwóch ciałach, prawdopodobnie czarodziejów, co sugerowały leżące na posadzce różdżki. Rany były rozległe, kałuża krwi nieustannie się powiększała, nie istniał nawet cień szansy, że wciąż dyszeli. Nim ruszyłem w ich kierunku mą uwagę zwróciło coś jeszcze – istota, zrodzona z mrocznej mocy postać żerująca na każdym żywym organizmie. Widziałem już ją, pamiętałem doskonale czaszkę i puste oczodoły, które wówczas wpatrywały się we mnie czekając na rozkaz. Skinąłem do niego głową, uniosłem kąciki ust. -Zabij, każdego kogo napotkasz tam na dole. Trzymaj się z dala od moich sojuszników- rozkazałem w myślach wpatrując się wprost w niego, rozumiał, tego byłem pewien. Zrodzony z mocy pradawnych bóstw miał siłę o jakiej nawet nam się nie śniło, czego dostałem naoczny dowód. Swą obecnością rozpędzi jeszcze większy zamęt, spowoduje paraliżujący strach. Działaj, dowiedź swej lojalności, poddaniu tym, którzy cię stworzyli.
Obróciwszy się w stronę morza ujrzałem tonące statki i choć nie znałem powodu uniosłem przed siebie wężowe drewno. Skoro sprzyjający nam mugol prawdopodobnie nie żył musiałem zabezpieczyć nas przed ewentualnym atakiem. Flota była ogromna, nie wszyscy jeszcze byli pod wodą. - Salvio Hexia- wypowiedziałem pragnąc stworzyć barierę na granicy plaży, tak aby możliwie bardzo zakrywała mury oraz sam fort. Kiedy nie będą nas widzieć zajdzie obawa, że atakują swoich. Zaraz po tym ponownie skupiłem się na mocy odłamka, wzywałem Ecne. Musiał działać z nami ramię w ramię, musiał obnażyć swą moc, albowiem byliśmy coraz słabsi. Ja byłem, krwawienie nie ustępowało.
|Absorpcja + zaklęcie,
Kamień
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 65, 60
--------------------------------
#2 'LN: Splamienie' :
#1 'k100' : 65, 60
--------------------------------
#2 'LN: Splamienie' :
Kakofonia napierających ze wszystkich stron dźwięków dezorientowała, ogłuszała, odbierała resztki poczucia bezpieczeństwa – zmuszając do oczekiwania ataku z każdej możliwej strony, napinając nerwy do granic możliwości; czuł, że musi rozgonić te ciemności – podnieść osłaniającą ich kotarę, odzyskać zmysł, którego brak czynił go kalekim – ale gdy wreszcie się to stało, a wyczarowana przez niego kula światła odepchnęła od nich czerń, przez moment nie był pewien, czy była to dobra decyzja. Świat wokół nich płonął – dosłownie i w przenośni, pogrążony w chaosie tak wielkim, że nie był w stanie przyrównać go do żadnej stoczonej morskiej bitwy. Z nieba, zasnutego chmurami i dymem, zamiast deszczu spadały kamienie – śmiercionośne pociski, każdy zdolny do odebrania im życia. Krzyknął, gdy jeden z nich trafił go w kolano, wyginając je na drugą stronę – a chociaż trzask pękającej kości zginął w huku wystrzałów i wybuchów, to paraliżujący ból stanowił wystarczająco jasną wskazówkę. Spróbował poruszyć nogą, dźwignąć się na łokcie, a później na kolana – ale każda najmniejsza zmiana pozycji kończyła się nową falą cierpienia, zamazującego pole widzenia i uniemożliwiającego skupienie. Gdzieś nad jego głową świszczały pociski, część trafiała w mur – odłupując drobne fragmenty. Usłyszał pytanie Macnaira, bliskie, wybijające się ponad hałas, ale zanim zdążyłby odpowiedzieć, powietrzem znów wstrząsnął wybuch – a później następny, który odczuł całym sobą, gdy gwałtowny podmuch odrzucił go dalej, ciskając nim jak szmacianą lalką. Przetoczył się po murze, zatrzymał – cudem unikając upadku, ale przez kilka chwil będąc w stanie jedynie leżeć nieruchomo na plecach. Płonął. Był tego pewien, wiatr miał temperaturę płomieni, szata musiała zająć się ogniem; sięgnął do niej rękami, uderzając w nią mocno, starając się zdusić nieistniejący pożar – stygnący stopniowo, w miarę, jak cichło dzwonienie w uszach. Czuł się słaby, zadarta w górę głowa chwiała się na boki, zupełnie, jakby w szyi zabrakło mu nagle mięśni; miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje – ale nagły atak kaszlu zakończył się jedynie wypluciem na ziemię przemieszanej ze śliną krwi.
Otoczyły go krzyki, wrzaski, z których nie potrafił wysnuć sensu, słyszał jednak, że melodia wystrzałów się zmieniła – gubiąc gdzieś harmonię i barwiąc się chaosem, który rozpętał się również na dole, u stóp częściowo zniszczonego muru. Wykorzystując wszystkie pokłady siły, podciągnął się w górę, do pozycji siedzącej – plecami opierając się o fragment wyszczerbionego muru, właśnie w nim szukając osłony przed ewentualnym ostrzałem. Ale mugolscy żołnierze jakby przestali się nimi przejmować: widział ich, rozpierzchnięte sylwetki zwracające się przeciwko sobie, odrzucające broń albo kierujące ją ku współtowarzyszom. Widział – i nie rozumiał, oddychając ciężko, czując w ustach rdzawy posmak krwi. Przód jego szaty nią przesiąkł, widział to teraz – brunatne plamy barwiące jasny pył ze skruszonych kamieni; przycisnął dłoń do brzucha, odruchowo, obserwując, jak spomiędzy palców wypływa szkarłatna posoka. W stłuczonym kolanie nadal czuł ból. – Macnair – wyrwało mu się, gdy usłyszał własne nazwisko padające z ust Śmierciożercy. Odwrócił spojrzenie, odszukując nim stojącego czarodzieja, a potem sięgając nim dalej – ku dziwnej, nieludzkiej kreaturze, z jelenim porożem i wykrzywionymi kolcami wystającymi z pleców. Coś – strach, być może – wykręciło jego wnętrzności, ale nim zdążyłby cokolwiek powiedzieć, jego wzrok pomknął dalej – do portu, do wzburzonych fal – i do potężnych macek owiniętych wokół jednego ze statków, miażdżących go tak, jak nieuważna dłoń dziecka miażdżyła papierową zabawkę.
Nie było w jego słowniku przekleństwa wystarczająco siarczystego, żeby opisać to, co dostrzegł, spoglądając w stronę wybrzeża – dlatego nie powiedział nic, przez kilka dłużących się w nieskończoność sekund wpatrując się w to niezwykłe przedstawienie; w scenę wcześniej rozgrywającą się jedynie w jego wyobraźni, pobudzonej pochłanianymi z fascynacją legendami. Powinien chyba czuć przerażenie – ale zamiast tego wypełnił go szacunek, uznanie dla tej morskiej potęgi, zdolnej w jednym ruchu obrócić w pył potężne okręty. Gdyby teraz umarł – z obrazem uciekających w panice mugoli pod powiekami – nie czułby na języku gorzkiego smaku porażki.
Kolejna fala bólu – a może dźwięk padającej z ust Drew inkantacji – przywrócił go do rzeczywistości, zmuszając do chwilowego odwrócenia spojrzenia od morskiej bestii. Groźnej, rozdrażnionej – mogącej w jednej chwili zwrócić się nie tylko przeciwko mugolom, ale i całemu portowi, teraz – pozostawionemu bez jakiejkolwiek ochrony. Zalewająca jego żyły ekscytacja dekoncentrowała, to jednak nie był jeszcze moment na złożenie broni; cel ich misji nie mógł się od nich oddalić, a oni – nie mogli się poddać; jeszcze nie teraz; zwłaszcza nie teraz. – Macnair – wychrypiał znowu, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę – jednocześnie, wciąż opierając się plecami o mur, rozpinając płaszcz i zrzucając go z ramion. Słabł, wypływająca z ran krew mogła w każdej chwili stać się jego zgubą; musiał wykorzystać moment chwilowego spokoju. – Musimy go odciągnąć – powiedział, nie do końca pewien, czy Śmierciożerca zdawał sobie sprawę z tego, z czym mieli do czynienia. Magiczna szata opadła na pokryty kurzem mur, rozchylił więc koszulę – drugą ręką sięgając do słoika z maścią. Pokryta krzepnącą krwią skóra była brudna, brunatne smugi utrudniały mu dokładne zlokalizowanie rany postrzałowej – ale nabrawszy leczniczej mikstury na palce, rozsmarował ją tam, gdzie bolało go najbardziej, skupiając się na brzuchu, a później resztkę wklepując również w przestrzelone ramię i draśniętą szyję. Pusty słoiczek odrzucił na bok, pozwalając mu potoczyć się po murze – a później na powrót sięgając po różdżkę. – Polecę – sprawdzę, co się tam dzieje – powiedział. Nie ryzykował stanięciem na własne nogi, niepewny, czy strzaskane kolano utrzymałoby jego ciężar; zamiast tego po raz trzeci tego dnia skupił się na przemianie, zmuszając zmęczone ciało do skomplikowanej transformacji, a gdy mu się to udało – rozkładając skrzydła i wzbijając się w górę; przelatując nad polem bitwy, chciał zbliżyć się do portu, czujne sokole spojrzenie zatrzymując na cumujących w nim statkach – szukając w nich ratunku, próbując wypatrzyć taki, który nadawał się jeszcze do żeglugi. Pchnięty w morskie fale, w kierunku przeciwnym do portu, miał szanse odciągnąć krakena – nawet jeśli robiąc to, niechybnie poszedłby na dno.
| zużywam maść z wodnej gwiazdy, drugą akcję wykorzystuję na animagiczną przemianę
Otoczyły go krzyki, wrzaski, z których nie potrafił wysnuć sensu, słyszał jednak, że melodia wystrzałów się zmieniła – gubiąc gdzieś harmonię i barwiąc się chaosem, który rozpętał się również na dole, u stóp częściowo zniszczonego muru. Wykorzystując wszystkie pokłady siły, podciągnął się w górę, do pozycji siedzącej – plecami opierając się o fragment wyszczerbionego muru, właśnie w nim szukając osłony przed ewentualnym ostrzałem. Ale mugolscy żołnierze jakby przestali się nimi przejmować: widział ich, rozpierzchnięte sylwetki zwracające się przeciwko sobie, odrzucające broń albo kierujące ją ku współtowarzyszom. Widział – i nie rozumiał, oddychając ciężko, czując w ustach rdzawy posmak krwi. Przód jego szaty nią przesiąkł, widział to teraz – brunatne plamy barwiące jasny pył ze skruszonych kamieni; przycisnął dłoń do brzucha, odruchowo, obserwując, jak spomiędzy palców wypływa szkarłatna posoka. W stłuczonym kolanie nadal czuł ból. – Macnair – wyrwało mu się, gdy usłyszał własne nazwisko padające z ust Śmierciożercy. Odwrócił spojrzenie, odszukując nim stojącego czarodzieja, a potem sięgając nim dalej – ku dziwnej, nieludzkiej kreaturze, z jelenim porożem i wykrzywionymi kolcami wystającymi z pleców. Coś – strach, być może – wykręciło jego wnętrzności, ale nim zdążyłby cokolwiek powiedzieć, jego wzrok pomknął dalej – do portu, do wzburzonych fal – i do potężnych macek owiniętych wokół jednego ze statków, miażdżących go tak, jak nieuważna dłoń dziecka miażdżyła papierową zabawkę.
Nie było w jego słowniku przekleństwa wystarczająco siarczystego, żeby opisać to, co dostrzegł, spoglądając w stronę wybrzeża – dlatego nie powiedział nic, przez kilka dłużących się w nieskończoność sekund wpatrując się w to niezwykłe przedstawienie; w scenę wcześniej rozgrywającą się jedynie w jego wyobraźni, pobudzonej pochłanianymi z fascynacją legendami. Powinien chyba czuć przerażenie – ale zamiast tego wypełnił go szacunek, uznanie dla tej morskiej potęgi, zdolnej w jednym ruchu obrócić w pył potężne okręty. Gdyby teraz umarł – z obrazem uciekających w panice mugoli pod powiekami – nie czułby na języku gorzkiego smaku porażki.
Kolejna fala bólu – a może dźwięk padającej z ust Drew inkantacji – przywrócił go do rzeczywistości, zmuszając do chwilowego odwrócenia spojrzenia od morskiej bestii. Groźnej, rozdrażnionej – mogącej w jednej chwili zwrócić się nie tylko przeciwko mugolom, ale i całemu portowi, teraz – pozostawionemu bez jakiejkolwiek ochrony. Zalewająca jego żyły ekscytacja dekoncentrowała, to jednak nie był jeszcze moment na złożenie broni; cel ich misji nie mógł się od nich oddalić, a oni – nie mogli się poddać; jeszcze nie teraz; zwłaszcza nie teraz. – Macnair – wychrypiał znowu, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę – jednocześnie, wciąż opierając się plecami o mur, rozpinając płaszcz i zrzucając go z ramion. Słabł, wypływająca z ran krew mogła w każdej chwili stać się jego zgubą; musiał wykorzystać moment chwilowego spokoju. – Musimy go odciągnąć – powiedział, nie do końca pewien, czy Śmierciożerca zdawał sobie sprawę z tego, z czym mieli do czynienia. Magiczna szata opadła na pokryty kurzem mur, rozchylił więc koszulę – drugą ręką sięgając do słoika z maścią. Pokryta krzepnącą krwią skóra była brudna, brunatne smugi utrudniały mu dokładne zlokalizowanie rany postrzałowej – ale nabrawszy leczniczej mikstury na palce, rozsmarował ją tam, gdzie bolało go najbardziej, skupiając się na brzuchu, a później resztkę wklepując również w przestrzelone ramię i draśniętą szyję. Pusty słoiczek odrzucił na bok, pozwalając mu potoczyć się po murze – a później na powrót sięgając po różdżkę. – Polecę – sprawdzę, co się tam dzieje – powiedział. Nie ryzykował stanięciem na własne nogi, niepewny, czy strzaskane kolano utrzymałoby jego ciężar; zamiast tego po raz trzeci tego dnia skupił się na przemianie, zmuszając zmęczone ciało do skomplikowanej transformacji, a gdy mu się to udało – rozkładając skrzydła i wzbijając się w górę; przelatując nad polem bitwy, chciał zbliżyć się do portu, czujne sokole spojrzenie zatrzymując na cumujących w nim statkach – szukając w nich ratunku, próbując wypatrzyć taki, który nadawał się jeszcze do żeglugi. Pchnięty w morskie fale, w kierunku przeciwnym do portu, miał szanse odciągnąć krakena – nawet jeśli robiąc to, niechybnie poszedłby na dno.
| zużywam maść z wodnej gwiazdy, drugą akcję wykorzystuję na animagiczną przemianę
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Strzały wciąż padały, czasem na oślep, lecz w krótkotrwałym zamieszaniu mało kto zdawał się pamiętać o stojących na murze czarodziejach. Ktoś jednak to zrobił. Ruszył w kierunku pancernego wozu biegiem, otworzył drzwi i wypchnął z niego mężczyznę. Ale wokół, tuż pod fortem — kilkunastu żołnierzy wszczęło awanturę, którą musieli opanować wszyscy pozostali. Strzelali do siebie tak długo, aż wszyscy sprawcy zamieszania zostali zamordowani. Chwilę to trwało, nim mugolscy żołnierze mogli odetchnąć pełną piersią. Ci, którzy nie zostali naznaczeni siłą mitycznego bóstwa. Wielu ich także nie zostało.
Śmierciożerca wydał polecenie upiornej istocie, a ta, lekko podniosła się na swych długich kończynach i ruszyła przed siebie, swoją posturą i formą zwracając uwagę mogolskich żołnierzy. Ci, którzy przetrwali, skierowali broń w jej stronę, rozbrzmiały strzały, pociski wbijały się w istotę, ale nie wzruszona kroczyła dalej, aż na schody. Gdzieś rozbrzmiały strzały, gdzieś krzyki. Gdzieś w głębi fortu — poprzedni cień musiał i tam siać spustoszenie. Czarnoksiężnik skierował swoją różdżkę w kierunku plaży od strony morza. Mimo sokolego wzroku, zmęczenie, opadanie z sił sprawiło, że nie był w stanie rzucić zaklęcia. Od pierwszych śladów piachu dzieliło go przeszło dwieście metrów. Wiedział, że bariera się pojawiła gdzieś przed nim, lecz nie był w stanie stwierdzić gdzie dokładnie i jaki obszar mogła za sobą ochronić. Rzucanie jej na odległość zawsze niosło ze sobą ryzyko, że jej moc nie obejmie czarodzieja. Drew zdawał się być jednak pogodzony z tą sytuacją. Po raz kolejny skoncentrował się na magicznym odłamku i po raz kolejny, jego cień wydłużył się, a z niego wyłoniła się bliźniacza istota. I tak samo jak poprzednia, teraz będąca u podnóża schodów, czekała na jego rozkazy.
Manannan widział, co się działo i wiedział, że nie mieli czasu do stracenia. Szybko sięgnął po słoiczek z maścią, którą wsmarował w najcięższe i jednocześnie najtrudniejsze to zaleczenia rany. Te zaczęły się zasklepiać i choć postrzał na brzuchu zdawał się zasklepić całkowicie, miał świadomość, że wciąż rwały go plecy. Ręka go gniotła, coś w niej utknęło, lecz nie było czasu na to, by analizować i obserwować zasklepiające się tkanki. Koncentrując się na wyuczonej zdolności, trudnej do opanowania sztuce, przeistoczył się w ptaka, który obryzgując mur kroplami krwi wzniósł się w niebo i ruszył w kierunku portu. Omijał zgrabnie gryzący dym, widząc jak pod nim, na ziemi, żołnierze, którym udało się zbiec spod fortu biegną w kierunku miasteczka. Dalej, już nadlatując do portu ujrzał jak mugole próbują ewakuować się z tnących statków. Zalegające na dni okręty stanowiły zagrożenie dla tych, które miały do niego wpływać. Marynarka wojenna, która stacjonowała w Felixstowe wyglądała jednak na rozbitą. Dwa żelazne jednomasztowce tonęły, jeden z nich opleciony był mackami wodnego potwora, czwarty zaś leżał przewrócony i częściowo wypchnięty na plażę. Manannan sokolim wzrokiem dostrzegł jedną z dwóch fregat i jeden długi statek z mocną obudową, który choć przekrzywiony i chwiejący się, zdawał się być jeszcze zdatny do użytku. To właśnie na nim wciąż znajdowali się mugole. Co więcej, wyglądali tak, jakby nie zamierzali go opuścić. Wręcz przeciwnie, szykowali się do ataku.
I atak nastąpił. Z działek umiejscowionych przy dwóch żelaznych masztach bez żagli wystrzeliły pociski podobne maszynie znajdującej się na bastionie, prócz nich, seria drobnych strzałów. Manannan miał szybko zmienić tor lotu — huk wystrzału go ogłuszył, przez chwilę zaczął spadać, ale w ostatniej chwili poderwał się, złapał wiatr i umknął przed potężną falą wibrującego powietrza. Mugolska broń była śmiertelnie niebezpieczna dla niego w tej formie, co to tego nie miał żadnych wątpliwości. Kiedy spojrzał na krakena, ujrzał jak jego macki miotają się we wszystkie strony. Okręt, wokół którego się zaciskał z głuchym, niosącym wyraźnym echem runął na bok, pękając w połowie. Ci, którzy zostali na okręcie nie mieli żadnych szans. Niszczycielski okręt wylądował na fregacie, z obu statków buchnął ogień. Kraken zniknął pod wodą, ale ta w całym porcie zakotłowała się, tworząc powoli wir. Powiększał się z każdą sekundą, barwił szkarłatem mącone fale. Olbrzymie macki wystrzeliły z wody, by złapać żelazny okręt za oba niby-maszty i pociągnąć je z trudem ku sobie. Wytworzone fale wypiętrzyły się na olbrzymią wysokość i zalały port, z wielką siłą uderzając o najbliższe budynki. Wrzask, pisk, a może, trzask, jaki wydał z siebie ranny maski stwór, wciągając w wór okręt brzmiał dla Traversa wyjątkowo rozpaczliwie.
W tej samej chwili z ostatniego wozu pancernego, który stał przed fortem wystrzelił pocisk. Uderzył w mur, tuż pod Śmierciożercą. Ściany się zatrzęsły, kamienie zaczęły sypać. Konstrukcja została uszkodzona — Drew wiedział, że runie w przeciągu sekund. Na nic więcej nie było też czasu. Istota przyciągnięta z cienia ruszyła na żołnierzy, którzy wpierw spróbowali ją ostrzelać, a potem rzucili się do ucieczki.
Tura osiemnasta. (2/3) Na odpis macie czas do 29 stycznia godz: 22:00.
Żywotność:
Drew: 167/244 -15
-2 tłuczone i cięte (głowa)
-5 (draśnięta noga)
-30 (postrzelony bark + krwawienie)
-30 (postrzelony brzuch + krwawienie)
-10 (tłuczone- lewa dłoń)
Manannan: 173/260 -15
-12 cięte (lewa noga)
-16 psychiczne
-3 (draśnięta szyja)
-20 (postrzelona ręka+ krwawienie)
-26 (przestrzelony brzuch +krwawienie)
-10 (tłuczone - kolano)
Rita: ???/333
-20 oparzenie (lewa dłoń);
-15 złamanie (prawa noga)
-16 psychiczne
Energia magiczna:
Drew: 22/50
Manannan: 18/50
Rita: ???/50
Śmierciożerca wydał polecenie upiornej istocie, a ta, lekko podniosła się na swych długich kończynach i ruszyła przed siebie, swoją posturą i formą zwracając uwagę mogolskich żołnierzy. Ci, którzy przetrwali, skierowali broń w jej stronę, rozbrzmiały strzały, pociski wbijały się w istotę, ale nie wzruszona kroczyła dalej, aż na schody. Gdzieś rozbrzmiały strzały, gdzieś krzyki. Gdzieś w głębi fortu — poprzedni cień musiał i tam siać spustoszenie. Czarnoksiężnik skierował swoją różdżkę w kierunku plaży od strony morza. Mimo sokolego wzroku, zmęczenie, opadanie z sił sprawiło, że nie był w stanie rzucić zaklęcia. Od pierwszych śladów piachu dzieliło go przeszło dwieście metrów. Wiedział, że bariera się pojawiła gdzieś przed nim, lecz nie był w stanie stwierdzić gdzie dokładnie i jaki obszar mogła za sobą ochronić. Rzucanie jej na odległość zawsze niosło ze sobą ryzyko, że jej moc nie obejmie czarodzieja. Drew zdawał się być jednak pogodzony z tą sytuacją. Po raz kolejny skoncentrował się na magicznym odłamku i po raz kolejny, jego cień wydłużył się, a z niego wyłoniła się bliźniacza istota. I tak samo jak poprzednia, teraz będąca u podnóża schodów, czekała na jego rozkazy.
Manannan widział, co się działo i wiedział, że nie mieli czasu do stracenia. Szybko sięgnął po słoiczek z maścią, którą wsmarował w najcięższe i jednocześnie najtrudniejsze to zaleczenia rany. Te zaczęły się zasklepiać i choć postrzał na brzuchu zdawał się zasklepić całkowicie, miał świadomość, że wciąż rwały go plecy. Ręka go gniotła, coś w niej utknęło, lecz nie było czasu na to, by analizować i obserwować zasklepiające się tkanki. Koncentrując się na wyuczonej zdolności, trudnej do opanowania sztuce, przeistoczył się w ptaka, który obryzgując mur kroplami krwi wzniósł się w niebo i ruszył w kierunku portu. Omijał zgrabnie gryzący dym, widząc jak pod nim, na ziemi, żołnierze, którym udało się zbiec spod fortu biegną w kierunku miasteczka. Dalej, już nadlatując do portu ujrzał jak mugole próbują ewakuować się z tnących statków. Zalegające na dni okręty stanowiły zagrożenie dla tych, które miały do niego wpływać. Marynarka wojenna, która stacjonowała w Felixstowe wyglądała jednak na rozbitą. Dwa żelazne jednomasztowce tonęły, jeden z nich opleciony był mackami wodnego potwora, czwarty zaś leżał przewrócony i częściowo wypchnięty na plażę. Manannan sokolim wzrokiem dostrzegł jedną z dwóch fregat i jeden długi statek z mocną obudową, który choć przekrzywiony i chwiejący się, zdawał się być jeszcze zdatny do użytku. To właśnie na nim wciąż znajdowali się mugole. Co więcej, wyglądali tak, jakby nie zamierzali go opuścić. Wręcz przeciwnie, szykowali się do ataku.
I atak nastąpił. Z działek umiejscowionych przy dwóch żelaznych masztach bez żagli wystrzeliły pociski podobne maszynie znajdującej się na bastionie, prócz nich, seria drobnych strzałów. Manannan miał szybko zmienić tor lotu — huk wystrzału go ogłuszył, przez chwilę zaczął spadać, ale w ostatniej chwili poderwał się, złapał wiatr i umknął przed potężną falą wibrującego powietrza. Mugolska broń była śmiertelnie niebezpieczna dla niego w tej formie, co to tego nie miał żadnych wątpliwości. Kiedy spojrzał na krakena, ujrzał jak jego macki miotają się we wszystkie strony. Okręt, wokół którego się zaciskał z głuchym, niosącym wyraźnym echem runął na bok, pękając w połowie. Ci, którzy zostali na okręcie nie mieli żadnych szans. Niszczycielski okręt wylądował na fregacie, z obu statków buchnął ogień. Kraken zniknął pod wodą, ale ta w całym porcie zakotłowała się, tworząc powoli wir. Powiększał się z każdą sekundą, barwił szkarłatem mącone fale. Olbrzymie macki wystrzeliły z wody, by złapać żelazny okręt za oba niby-maszty i pociągnąć je z trudem ku sobie. Wytworzone fale wypiętrzyły się na olbrzymią wysokość i zalały port, z wielką siłą uderzając o najbliższe budynki. Wrzask, pisk, a może, trzask, jaki wydał z siebie ranny maski stwór, wciągając w wór okręt brzmiał dla Traversa wyjątkowo rozpaczliwie.
W tej samej chwili z ostatniego wozu pancernego, który stał przed fortem wystrzelił pocisk. Uderzył w mur, tuż pod Śmierciożercą. Ściany się zatrzęsły, kamienie zaczęły sypać. Konstrukcja została uszkodzona — Drew wiedział, że runie w przeciągu sekund. Na nic więcej nie było też czasu. Istota przyciągnięta z cienia ruszyła na żołnierzy, którzy wpierw spróbowali ją ostrzelać, a potem rzucili się do ucieczki.
Żywotność:
Drew: 167/244 -15
-2 tłuczone i cięte (głowa)
-5 (draśnięta noga)
-30 (postrzelony bark + krwawienie)
-30 (postrzelony brzuch + krwawienie)
-10 (tłuczone- lewa dłoń)
Manannan: 173/260 -15
-12 cięte (lewa noga)
-16 psychiczne
-3 (draśnięta szyja)
-20 (postrzelona ręka+ krwawienie)
-26 (przestrzelony brzuch +krwawienie)
-10 (tłuczone - kolano)
-20 oparzenie (lewa dłoń);
-15 złamanie (prawa noga)
-16 psychiczne
Energia magiczna:
Drew: 22/50
Manannan: 18/50
- Ekwipunek:
- Ekwipunek:
Drew:
Różdżka, oprawiona czarna perła i odłamek granatowego kamienia na łańcuszku, klamra od paska z runą kwitnącego życia (+36 do żywotności), 50 PM, woda, suszone owoce, piersiówka wypełniona Quintinem, mapa fortu.
Nakładka na pas z sakwami:
- wywar ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 29)- kameleon (1 porcja, stat. 29)- wieczny płomień (1 porcja, stat. 29, moc +10)
- smocza łza (1 porcja, stat. 29, moc +5)
- eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 40)- maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 32)
-kryształ upijajacy (od Rity)
-kameleon (1 porcja, stat. 32, z mocą 114 oczek) (od Rity)
Manannan:
- ciemnogranatowy płaszcz z wełny lunaballi (-2 do rzutów k100 na zaklęcia wymagające celowania skierowane przeciwko postaci; +3 du rzutów k100 na czarną magię, postać otrzymuje 2k3 obr. za każde rzucone czarnomagiczne zaklęcie; ST zaklęć ograniczających swobodę ruchu zostaje podniesione o 6); skórzane wysokie buty, czarne spodnie, skórzane rękawiczki;
- magiczny kompas,
- różdżkę,- maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, moc 36);
- eliksir kociego kroku (1 porcja, stat. 15) (od Drew)
- wygaszacz (od Rity)
Rita:
szata: płaszcz z wełny kudłonia i tkaniny z włókien sierści skocznych czarokrólików + buty obszyte skórą tebo (buty odporne na poślizg, dwa dodatkowe miejsca na przedmioty, -5 do rzutów k100 na zaklęcia wymagające celowania skierowane przeciwko postaci, +12 do żywotności)
talizman: Runa Przemykającego Cienia (+22 do skradania i spostrzegawczości) w wisiorku z wroną
-różdżka
-oko ślepego (na palcu, w formie pierścienia)
-maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, moc 36)-kameleon (1 porcja, stat. 32, z mocą 114 oczek)- wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu (1 porcja, moc +39) [(od Drew)od Manannana]
-wywar ze szczuroszczeta (1 porcja)
w szacie:
-miotła bardzo dobrej jakości (pomniejszona)
-kryształ teleportujący-kryształ upijajacy
-20g tytoniu niskiej jakości (skręcone papierosy w metalowej papierośnicy w wewnętrznej kieszeni płaszcza na piersi)
-skórzana butelka z wodą
- wieczny płomień (1 porcja, stat. 29, moc +10) (od Drew)
- smocza łza (1 porcja, stat. 29, moc +5) (od Drew)
-30PM w sakiewce
Zdawał sobie sprawę, że nie miał szans na zaleczenie ran w całości; nie był uzdrowicielem – nie wiedział, jakiego spustoszenia w jego ciele dokonały mugolskie pociski, sugerując się jedynie bólem: palącym, rwącym, ostrym; rozpalającym wnętrzności i ramię, w które wciąż coś go uwierało, zupełnie jakby wewnątrz mięśnia utknął fragment ostrza lub strzaskanej kości. Nie miał pojęcia, czego dokładnie, nie zastanawiał się jednak nad długotrwałymi konsekwencjami opatrzonych byle jak zranień, gdy odrzucał od siebie naprędce opróżniony słoiczek; nie miał na to czasu – być może nie miał go już wcale – skupiał się więc jedynie na zatamowaniu największego krwawienia, na zachowaniu wystarczającej ilości sił, by móc przemienić się w sokoła – i wzbić w powietrze, przeciąć kilkaset metrów dzielących go od portu. Tylko tyle – i aż tyle, zmiana postaci nie złagodziła wstrząsającego mięśniami bólu; lewe skrzydło wydawało mu się słabsze, drżąc niebezpiecznie przy każdym mocniejszym uderzeniu wiatru. Znosiło go, czuł nieznaczne przekrzywienie ciała, gdy omijając smugi unoszącego się nad polem bitwy dymu, pokonywał wypełnioną chaosem przestrzeń. Mugolskie wojsko wydawało się rozbite, schludnie ustawiona formacja załamała się i rozproszyła, strzały padały we wszystkich kierunkach; część żołnierzy chyba przestała już słuchać swoich dowódców, część z nich z pewnością była martwa – a ich podwładni, przerażeni, ratowali się ucieczką w stronę Felixstowe. Może planowali się przegrupować i uderzyć ponownie, a może zwyczajnie kierował nimi strach o własne życie – w tamtym momencie było to już bez znaczenia, bo największa bitwa toczyła się na morzu, wzburzonym i wściekłym jak podczas wiosennego sztormu.
Widok był niezwykły, przerażający i fascynujący jednocześnie, zapierający oddech; dwa ogromne metalowe okręty tonęły – zapadając się w wodę metr po metrze, opuszczane przez ostatnie wyskakujące z pokładów sylwetki. Trzeci, niemal bliźniaczy, oplatały potężne macki morskiej bestii – wijące się w złości, w gniewie; słusznym – morskie fale nie były miejscem dla mugoli, dla ich paskudnych statków, dla niemagicznej maszynerii. Chociaż Manannan wiedział o nich niewiele, nie znając ich zwyczajów, nie rozumiejąc tradycji i dziwnych przyzwyczajeń – to przemierzając oceany, a tego dnia – obserwując od środka mugolski fort, nie miał wątpliwości, że były to istoty prymitywne, pozbawione poszanowania dla drzemiącej w morskich głębinach potęgi. Nie pojmowali magii rządzącej morzami; magii, przed którą niejednokrotnie uginały się nawet czarodziejskie, zaklęte okręty; magii będącej w stanie rzucić nimi i ich statkiem jak nieznaczącą nic łupiną. Zasłużyli na to, co ich spotykało, sami ściągnęli na siebie zgubę – i gdyby nie to, że nie mógł pozwolić, by niszczycielski zasięg toczącej się w porcie walki sięgnął strategicznych zabudowań i spichlerza, z przyjemnością przez kolejne minuty obserwowałby ten spektakl z góry, z satysfakcją przyglądając się, jak morze samo odbiera mugolom należne sobie tereny.
Ci jednak nie zaniechali bitwy: ogłuszający huk wystrzałów po raz kolejny wstrząsnął powietrzem, zaskakując Manannana w locie; ostrzeżenie przyszło za późno, ledwie zdążył umknąć przed niosącą się we wszystkie strony falą, dźwięk go zdezorientował; lewe skrzydło się poddało, stracił równowagę, gubiąc gdzieś pojęcie góry i dołu. Zamachał skrzydłami desperacko, szarość rozkołysanych fal zbliżyła się niebezpiecznie, przez przerażającą sekundę był pewien, że w nie wpadnie – ale w ostatniej chwili natrafił na powietrze wystarczająco gęste i stabilne, by odepchnąć się w górę, wzbić z powrotem w przestrzeń. Ulga nie trwała jednak długo – świszczące pociski były coraz bliżej, każdy jeden zdolny do przebicia się przez drobniejsze i mniej odporne ciało sokoła; musiał wylądować, powrócić do ludzkiej postaci, lecz jedynym możliwym miejscem wydawał się przechylony mugolski okręt – który jako ostatni wciąż walczył, i wyglądało na to, że jakimś cudem udało mu się zranić krakena.
Nie na tyle szybko, by uratować atakowany przez bestię okręt; przeszywający trzask łamiącej się konstrukcji przebił się przez tumult bez trudu, w górę buchnęły płomienie; woda zawrzała, kotłując się jak w obracającym się naczyniu, macki zniknęły pod powierzchnią – ale Manannan wiedział już, że tylko na chwilę. Ból i huk musiały rozwścieczyć morskiego potwora, teraz nie było już szans, by zwyczajnie się wycofał – nie, dopóki w porcie pozostawał chociaż jeden plujący pociskami statek. Mógł niemal przewidzieć, w którym miejscu kraken zaatakuje ponownie – i miał rację, potężne ramiona wystrzeliły z wody, sięgając pozbawionych żagli masztów, wzniecona fala uderzyła w nabrzeże, wylewając się na ląd. Bestia była jednak ranna – słyszał jej rozpaczliwe wycie, gdy miotając się desperacko, walczyła z ostatnim z przeciwników, ciągnąc go ku rosnącemu wirowi – i ten dźwięk budził u niego gniew, gorący, szarpiący zakończeniami nerwowymi. Psidwakosyńcy, plugawi mugole; szarpnął skrzydłami, zmieniając tor lotu, kierując się bliżej przechylonego statku, omiatając go spojrzeniem, przelatując ponad zabarwionym szarłatem wirem; w normalnych okolicznościach pojedynczy okręt nie miałby szans w starciu z krakenem, ale ten był już osłabiony – a metalowy potwór znacznie cięższy i masywniejszy od czarodziejskich trójmasztowców. Zacięta walka mogła ciągnąć się przez kolejne niekończące się minuty, wraz z każdą następną siejąc coraz większe spustoszenie w porcie; nie mógł na to pozwolić – oni, Rycerze Walpurgii, nie mogli sobie na to pozwolić – a on sam nie miał zamiaru bezczynnie patrzeć na to starcie morskiej potęgi z plugawymi siłami mugoli.
Walcząc z wiatrem i zmęczeniem, zbliżył się do grotmasztu, obniżając lot tuż ponad metalową platformą, która musiała pełnić rolę bocianiego gniazda; przechylona podobnie jak pokład, opadający coraz stromiej w stronę sterburty, z całą pewnością nie stanowiła stabilnego oparcia dla stóp, nie chciał lądować jednak pośród załogi – chwytając się nikłej szansy, że póki co spojrzenia żołnierzy pozostawały zwrócone ku atakującemu ich krakenowi. Nie na długo, wiedział, że prędzej czy później go dostrzegą – ale nie potrzebował dużo czasu; rozkładając szeroko skrzydła, zmusił ciało do kolejnej przemiany, przygotowując się na falę bólu roznoszącą się od nadwyrężonego, lewego kolana – instynktownie starając się oprzeć większość ciężaru ciała na prawym; lądując tuż za masztem, tak, by od razu być w stanie uchwycić się go ramionami, powstrzymać stopy przez zsunięciem się ku krawędzi platformy. Nie było to łatwe, wiatr uderzył w niego bezlitośnie, ramię i noga zapłonęły cierpieniem; zdusił krzyk, z całej siły zaciskając ręce na pionowej części grotmasztu, stabilizując pozycję – i przyzwyczajając ciało do chwiejącego się na falach podłoża. Niestanowiącego dla niego żadnej nowości, niejednokrotnie prowadził Szalonę Selmę w sam środek sztormu, w trakcie spędzonych na morzu lat ucząc się, jak uratować zmagający się z żywiołem statek przed utonięciem.
Doskonale zdając sobie sprawę również z tego, co mogło sprawić, żeby z tym żywiołem przegrał.
Rozejrzał się – wzrokiem przesuwając po pokładzie, po dziwnej, obcej konstrukcji – szukając w niej czegokolwiek znajomego; czegoś, co podpowiedziałoby mu, czy był w stanie tym mugolskim dziwadłem w jakikolwiek sposób pokierować, zmusić do zmiany kierunku. Musiał pozbawić go stabilności, sprawić, by przechylił się zupełnie, by poszedł na dno; widział macki morskiej bestii, oplecione wokół masztów poniżej miejsca, w którym stał, siłujące się z nimi beznadziejnie, dostrzegał też krawędź rosnącego wiru – znajdującą się jednak jeszcze zbyt daleko, by ten był w stanie połknąć stalowego potwora. Czy mógł go ku niemu popchnąć, ułatwić zadanie krakenowi? Rozpaczliwe wycie wciąż do niego docierało, bestia walczyła, ale ostatkami sił; kolejny atak z przymasztowych działek był zapewne kwestią czasu.
Odwrócił się w drugą stronę, tym razem twarzą kierując się ku podniesionej wysoko bakburcie; fala przychodząca z tamtego kierunku mogłaby zachwiać statkiem, przechylić go mocniej – a przelewając się przez pokład, być może zmyć razem ze sobą część załogi, zalać proch w armatkach. Zacisnął zęby, ból w nodze prawie go paraliżował – przez cały czas lewą ręką przytrzymywał się jednak masztu; prawą zacisnął na drewnie różdżki, gdzieś po drodze zapominając o forcie i dziwnych stworach, o wciąż walczącym z żołnierzami Macnairze; wiedział, że sobie z nimi poradzi. – Fluxobedio! – wykrzyknął, końcem różdżki wskazując na morze burzące się za bakburtą – chcąc zmusić je, by spiętrzyło się w falę, na tyle wysoką i silną, żeby przelała się przez pokład okrętu i przechyliła go mocniej ku sterburcie; wyszarpnąć wodę spod kadłuba, pozbawić go stabilności, pomóc ciągnącym go w dół mackom. Siła uderzająca w ten sposób miała szansę narobić najwięcej szkód, to dlatego statków nigdy nie ustawiało się w poprzek do nadchodzącej fali; przeszkodą mogła być jego masywność – i dlatego w następnej sekundzie wymierzył w jedną z metalowych burt, w kawał oblepiającego ją metalu. – Libramuto! – rzucił; chcąc dodatkowo zachwiać wyważeniem konstrukcji, pozbawić ją częściowo ciężaru. Nie miał szans zadziałać na całość, była zbyt potężna, złożona ze zbyt wielu elementów – ale dla atakującego okręt potwora pozbawienie solidności samego kadłuba mogło zrobić ogromną różnicę; lżejszy, słabiej przeciwstawiał się falom i prądom, które – prędzej czy później – miały zacząć niechybnie ciągnąć go w stronę wiru.
Oby stało się to jak najszybciej, port był niepokojąco blisko; walka musiała dobiec końca, kraken musiał odpłynąć, uspokoić się; zrozumieć, że nie miał już z kim walczyć. Zacisnął mocniej ramię wokół masztu, obracając się powoli w jego stronę; dając sobie sekundę na przyjrzenie się – raz jeszcze – temu niezwykłemu widokowi, zapewne jedynemu w swoim rodzaju; wątpił, by jeszcze kiedykolwiek miał być świadkiem czegoś podobnego, magicznego stworzenia zgniatającego mugolską siłę; i to nie tylko dlatego, że walczył właśnie o zatopienie statku, na którym sam się znajdował. Krzyknął – ile sił w płucach, dając upust nagromadzonym emocjom, kotłującym się w nim, odkąd po raz pierwszy postawił stopę w forcie; adrenalina krążyła w jego żyłach jak szalona, nie dbał już, czy żołnierze go zauważą – a nawet jeśli, to było mało prawdopodobne, by uznali go za poważniejsze zagrożenie od tego, które mieli tuż przed sobą. – Zniszcz go i odejdź! – wrzasnął – instynktownie, z jakiegoś powodu sięgając po doskonale znany sobie język trytonów. Nie spodziewał się, by jego słowa naprawdę dotarły do krakena, choć wiedział, że żyjące w podwodnych wioskach plemiona w jakiś sposób komunikowały się z morskimi stworzeniami; użycie ich języka wydało mu się zwyczajnie właściwe, na miejscu – a może po prostu zrobił to z szacunku dla bestii, która podobnie jak oni walczyła z mugolską zarazą.
Nie był pewien – jego myśli pędziły jak szalone.
| przepraszam mistrzu gry, nie wiem, co to jest
1. fluxobedio; 2. libramuto - i niech się dzieje wolanieba morza
Widok był niezwykły, przerażający i fascynujący jednocześnie, zapierający oddech; dwa ogromne metalowe okręty tonęły – zapadając się w wodę metr po metrze, opuszczane przez ostatnie wyskakujące z pokładów sylwetki. Trzeci, niemal bliźniaczy, oplatały potężne macki morskiej bestii – wijące się w złości, w gniewie; słusznym – morskie fale nie były miejscem dla mugoli, dla ich paskudnych statków, dla niemagicznej maszynerii. Chociaż Manannan wiedział o nich niewiele, nie znając ich zwyczajów, nie rozumiejąc tradycji i dziwnych przyzwyczajeń – to przemierzając oceany, a tego dnia – obserwując od środka mugolski fort, nie miał wątpliwości, że były to istoty prymitywne, pozbawione poszanowania dla drzemiącej w morskich głębinach potęgi. Nie pojmowali magii rządzącej morzami; magii, przed którą niejednokrotnie uginały się nawet czarodziejskie, zaklęte okręty; magii będącej w stanie rzucić nimi i ich statkiem jak nieznaczącą nic łupiną. Zasłużyli na to, co ich spotykało, sami ściągnęli na siebie zgubę – i gdyby nie to, że nie mógł pozwolić, by niszczycielski zasięg toczącej się w porcie walki sięgnął strategicznych zabudowań i spichlerza, z przyjemnością przez kolejne minuty obserwowałby ten spektakl z góry, z satysfakcją przyglądając się, jak morze samo odbiera mugolom należne sobie tereny.
Ci jednak nie zaniechali bitwy: ogłuszający huk wystrzałów po raz kolejny wstrząsnął powietrzem, zaskakując Manannana w locie; ostrzeżenie przyszło za późno, ledwie zdążył umknąć przed niosącą się we wszystkie strony falą, dźwięk go zdezorientował; lewe skrzydło się poddało, stracił równowagę, gubiąc gdzieś pojęcie góry i dołu. Zamachał skrzydłami desperacko, szarość rozkołysanych fal zbliżyła się niebezpiecznie, przez przerażającą sekundę był pewien, że w nie wpadnie – ale w ostatniej chwili natrafił na powietrze wystarczająco gęste i stabilne, by odepchnąć się w górę, wzbić z powrotem w przestrzeń. Ulga nie trwała jednak długo – świszczące pociski były coraz bliżej, każdy jeden zdolny do przebicia się przez drobniejsze i mniej odporne ciało sokoła; musiał wylądować, powrócić do ludzkiej postaci, lecz jedynym możliwym miejscem wydawał się przechylony mugolski okręt – który jako ostatni wciąż walczył, i wyglądało na to, że jakimś cudem udało mu się zranić krakena.
Nie na tyle szybko, by uratować atakowany przez bestię okręt; przeszywający trzask łamiącej się konstrukcji przebił się przez tumult bez trudu, w górę buchnęły płomienie; woda zawrzała, kotłując się jak w obracającym się naczyniu, macki zniknęły pod powierzchnią – ale Manannan wiedział już, że tylko na chwilę. Ból i huk musiały rozwścieczyć morskiego potwora, teraz nie było już szans, by zwyczajnie się wycofał – nie, dopóki w porcie pozostawał chociaż jeden plujący pociskami statek. Mógł niemal przewidzieć, w którym miejscu kraken zaatakuje ponownie – i miał rację, potężne ramiona wystrzeliły z wody, sięgając pozbawionych żagli masztów, wzniecona fala uderzyła w nabrzeże, wylewając się na ląd. Bestia była jednak ranna – słyszał jej rozpaczliwe wycie, gdy miotając się desperacko, walczyła z ostatnim z przeciwników, ciągnąc go ku rosnącemu wirowi – i ten dźwięk budził u niego gniew, gorący, szarpiący zakończeniami nerwowymi. Psidwakosyńcy, plugawi mugole; szarpnął skrzydłami, zmieniając tor lotu, kierując się bliżej przechylonego statku, omiatając go spojrzeniem, przelatując ponad zabarwionym szarłatem wirem; w normalnych okolicznościach pojedynczy okręt nie miałby szans w starciu z krakenem, ale ten był już osłabiony – a metalowy potwór znacznie cięższy i masywniejszy od czarodziejskich trójmasztowców. Zacięta walka mogła ciągnąć się przez kolejne niekończące się minuty, wraz z każdą następną siejąc coraz większe spustoszenie w porcie; nie mógł na to pozwolić – oni, Rycerze Walpurgii, nie mogli sobie na to pozwolić – a on sam nie miał zamiaru bezczynnie patrzeć na to starcie morskiej potęgi z plugawymi siłami mugoli.
Walcząc z wiatrem i zmęczeniem, zbliżył się do grotmasztu, obniżając lot tuż ponad metalową platformą, która musiała pełnić rolę bocianiego gniazda; przechylona podobnie jak pokład, opadający coraz stromiej w stronę sterburty, z całą pewnością nie stanowiła stabilnego oparcia dla stóp, nie chciał lądować jednak pośród załogi – chwytając się nikłej szansy, że póki co spojrzenia żołnierzy pozostawały zwrócone ku atakującemu ich krakenowi. Nie na długo, wiedział, że prędzej czy później go dostrzegą – ale nie potrzebował dużo czasu; rozkładając szeroko skrzydła, zmusił ciało do kolejnej przemiany, przygotowując się na falę bólu roznoszącą się od nadwyrężonego, lewego kolana – instynktownie starając się oprzeć większość ciężaru ciała na prawym; lądując tuż za masztem, tak, by od razu być w stanie uchwycić się go ramionami, powstrzymać stopy przez zsunięciem się ku krawędzi platformy. Nie było to łatwe, wiatr uderzył w niego bezlitośnie, ramię i noga zapłonęły cierpieniem; zdusił krzyk, z całej siły zaciskając ręce na pionowej części grotmasztu, stabilizując pozycję – i przyzwyczajając ciało do chwiejącego się na falach podłoża. Niestanowiącego dla niego żadnej nowości, niejednokrotnie prowadził Szalonę Selmę w sam środek sztormu, w trakcie spędzonych na morzu lat ucząc się, jak uratować zmagający się z żywiołem statek przed utonięciem.
Doskonale zdając sobie sprawę również z tego, co mogło sprawić, żeby z tym żywiołem przegrał.
Rozejrzał się – wzrokiem przesuwając po pokładzie, po dziwnej, obcej konstrukcji – szukając w niej czegokolwiek znajomego; czegoś, co podpowiedziałoby mu, czy był w stanie tym mugolskim dziwadłem w jakikolwiek sposób pokierować, zmusić do zmiany kierunku. Musiał pozbawić go stabilności, sprawić, by przechylił się zupełnie, by poszedł na dno; widział macki morskiej bestii, oplecione wokół masztów poniżej miejsca, w którym stał, siłujące się z nimi beznadziejnie, dostrzegał też krawędź rosnącego wiru – znajdującą się jednak jeszcze zbyt daleko, by ten był w stanie połknąć stalowego potwora. Czy mógł go ku niemu popchnąć, ułatwić zadanie krakenowi? Rozpaczliwe wycie wciąż do niego docierało, bestia walczyła, ale ostatkami sił; kolejny atak z przymasztowych działek był zapewne kwestią czasu.
Odwrócił się w drugą stronę, tym razem twarzą kierując się ku podniesionej wysoko bakburcie; fala przychodząca z tamtego kierunku mogłaby zachwiać statkiem, przechylić go mocniej – a przelewając się przez pokład, być może zmyć razem ze sobą część załogi, zalać proch w armatkach. Zacisnął zęby, ból w nodze prawie go paraliżował – przez cały czas lewą ręką przytrzymywał się jednak masztu; prawą zacisnął na drewnie różdżki, gdzieś po drodze zapominając o forcie i dziwnych stworach, o wciąż walczącym z żołnierzami Macnairze; wiedział, że sobie z nimi poradzi. – Fluxobedio! – wykrzyknął, końcem różdżki wskazując na morze burzące się za bakburtą – chcąc zmusić je, by spiętrzyło się w falę, na tyle wysoką i silną, żeby przelała się przez pokład okrętu i przechyliła go mocniej ku sterburcie; wyszarpnąć wodę spod kadłuba, pozbawić go stabilności, pomóc ciągnącym go w dół mackom. Siła uderzająca w ten sposób miała szansę narobić najwięcej szkód, to dlatego statków nigdy nie ustawiało się w poprzek do nadchodzącej fali; przeszkodą mogła być jego masywność – i dlatego w następnej sekundzie wymierzył w jedną z metalowych burt, w kawał oblepiającego ją metalu. – Libramuto! – rzucił; chcąc dodatkowo zachwiać wyważeniem konstrukcji, pozbawić ją częściowo ciężaru. Nie miał szans zadziałać na całość, była zbyt potężna, złożona ze zbyt wielu elementów – ale dla atakującego okręt potwora pozbawienie solidności samego kadłuba mogło zrobić ogromną różnicę; lżejszy, słabiej przeciwstawiał się falom i prądom, które – prędzej czy później – miały zacząć niechybnie ciągnąć go w stronę wiru.
Oby stało się to jak najszybciej, port był niepokojąco blisko; walka musiała dobiec końca, kraken musiał odpłynąć, uspokoić się; zrozumieć, że nie miał już z kim walczyć. Zacisnął mocniej ramię wokół masztu, obracając się powoli w jego stronę; dając sobie sekundę na przyjrzenie się – raz jeszcze – temu niezwykłemu widokowi, zapewne jedynemu w swoim rodzaju; wątpił, by jeszcze kiedykolwiek miał być świadkiem czegoś podobnego, magicznego stworzenia zgniatającego mugolską siłę; i to nie tylko dlatego, że walczył właśnie o zatopienie statku, na którym sam się znajdował. Krzyknął – ile sił w płucach, dając upust nagromadzonym emocjom, kotłującym się w nim, odkąd po raz pierwszy postawił stopę w forcie; adrenalina krążyła w jego żyłach jak szalona, nie dbał już, czy żołnierze go zauważą – a nawet jeśli, to było mało prawdopodobne, by uznali go za poważniejsze zagrożenie od tego, które mieli tuż przed sobą. – Zniszcz go i odejdź! – wrzasnął – instynktownie, z jakiegoś powodu sięgając po doskonale znany sobie język trytonów. Nie spodziewał się, by jego słowa naprawdę dotarły do krakena, choć wiedział, że żyjące w podwodnych wioskach plemiona w jakiś sposób komunikowały się z morskimi stworzeniami; użycie ich języka wydało mu się zwyczajnie właściwe, na miejscu – a może po prostu zrobił to z szacunku dla bestii, która podobnie jak oni walczyła z mugolską zarazą.
Nie był pewien – jego myśli pędziły jak szalone.
| przepraszam mistrzu gry, nie wiem, co to jest
1. fluxobedio; 2. libramuto - i niech się dzieje wola
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
The member 'Manannan Travers' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 55, 55
'k100' : 55, 55
Mugole nie odpuszczali, choć ich odziały zdawały się kurczyć, zmniejszać z każdą chwilą, podobnie jak opór jaki stawiali. W ich głowach tlił się lęk, umysły dalekie były od trzeźwych i skupionych na konkretnym celu, wrogu, którym my byliśmy. Wybijali sami siebie, naciskali spusty ze stuprocentową pewnością, że to sojusznicy byli ich największym zmartwieniem. Uśmiechnąłem się pod nosem widząc ten obraz, słabość będącą ich największym przekleństwem. Nie mogli stawić czoła mocy bóstwu, potędze przed jaką i moje kolana mogły się ugiąć. Ecne był głodny, rządny ofiar, emocji oraz uczuć, podobnie jak Ogmios wspomnień i ja zamierzałem im to dać, spełnić pragnienia, aby tylko pozostawali wierni naszej idei. Ich czyny oraz siła mogły zapewnić Czarnemu Panu rychlejsze zwycięstwo i finalne oczyszczenie całej Anglii ze szlamu oraz brudnej krwi.
Dostrzegłem Traversa, który popędził w kierunku wzburzonej wody pod animagiczną postacią, zaraz po tym jak rzuciłem zaklęcie. Nie przyniosło ono zamierzonego skutku, choć liczyłem, że bariera chociaż w pewnym stopniu ochroni fort przed kolejnym ostrzałem. Nie mogliśmy dopuścić do zupełnego zniszczenia murów, a w szczególności spichlerza, który zaopatrywał miejską ludność w żywność. Byłaby to ogromna strata, albowiem głód zawsze obniżał morale, powodował poszukiwanie winnych, którymi z pewnością zostalibyśmy my, gdyż przed atakiem nie musieli mierzyć się z podobnym problemem. Nie wpłynęłoby to korzystnie na nasz wizerunek, na wpływy będące kluczem do przejęcia władzy w hrabstwie ogarniętym przez chaos. Oczywiście wiele błędów można było wytłumaczyć, ale nie chciało mi się wierzyć, że jakiekolwiek polityczne gadki zmyją z nas tę plamę, sprawią że ci najprostsi czarodzieje będą gotów odpuścić i zabrać się za obudowę miasta pod naszym dowództwem.
Uniosłem dłoń na wysokość brzucha, dotknąłem mokrej od posoki koszuli i zacisnąłem usta w wąską linię czując pulsujący ból. Wzrokiem powędrowałem w dół, a mym oczom ukazały się palce brudne od krwi. Było jej dużo i z pewnością nieustannie przybywało na co wskazywał przeciekający materiał. Starałem się oddychać głęboko, lecz każdy ruch klatki piersiowej powodował kolejny nieprzyjemny prąd rozchodzący się wzdłuż mięśni oraz nerwów. Nie miałem wcześniej do czynienia z podobną raną, nie potrafiłem jej opatrzyć i zatamować krwawienia, choć zdawałem sobie sprawę, że prawdopodobnie było to nieuniknione jeśli chciałem wytrzymać jeszcze trochę, a musiałem – musiałem do samego końca.
Niejednokrotnie widziałem jak Belvina zajmowała się moimi mniej lub bardziej rozległymi rozcięciami, jednak służyła jej przy tym magia. Pamiętałem jak wspominała, że pierwszą czynnością jaką należało wykonać było możliwie szybkie uniemożliwienie krwi dalszego wycieku, dlatego wolną ręką uciskałem ranę. Zdawałem sobie sprawę, że było to na krótką metę, ale nie miałem żadnego innego pomysłu, a tym bardziej eliksiru. Wziąłem ze sobą zbyt mało leczniczych? Prawdopodobnie i na domiar złego oddałem Ricie te, które pozwalały na taktyczną zmianę pozycji tudzież rozpętanie jeszcze większego chaosu. Wieczny płomień idealnie odnalazłby się na terenach pomiędzy fortem a morzem, gdzie walczyły same ze sobą liczne, mugolskie jednostki. Nie było jednak czasu na zmartwienia i szukanie rozwiązań, które nie mogły dojść do skutku. Musieliśmy czym prędzej wymyślić coś nowego, coś co pozwoli nam wznieść sztandar i wynieść wroga na tarczy.
Kilkukrotnie zamrugałem powiekami, kiedy skupiony na tafli wody ujrzałem wir, a następnie ogromne macki, które wzniosły się i zaraz po tym opadły roztrzaskując kolejny statek. Wcześniej byłem przekonany, że to wojskowi walczyli sami ze sobą, że armia dąży do zatopienia wszystkich innych łodzi z uwagi na Ecne i tego co im zrobił. Właściwie co ja zrobiłem. Ściągnąłem brwi przemieszczając się kilka kroków do przodu, pod sam skraj muru i zmrużyłem oczy mając nadzieję, że zobaczę coś więcej, a przede wszystkim swego wiernego towarzysza. Travers musiał radzić sobie sam, albowiem moja wiedza odnośnie morskich stworzeń była nikła, właściwie żadna. Nie byłem w stanie mu pomóc, przynajmniej nie bez jasnych i klarownych instrukcji. Musieliśmy go powstrzymać, zadbać aby możliwie szybko odpłynął i pozostawił ruinę w takim, a nie jeszcze gorszym stanie.
Umysły mugoli z pewnością szalały, przestawali wierzyć własnym oczom i nieszczególnie im się dziwiłem. Bóstwa, kraken, istoty, magia – to ich przerastało, czyniło zlęknionymi i udowadniało jak mierni byli w czarodziejskim świecie. Bezosobowi, nędzni i niepotrzebni. Trzeba było doprowadzić sprawy do końca, a zatem gdy kolejny cień spoglądał w moim kierunku w oczekiwaniu na rozkazy wydałem mu dokładnie do samo polecenie, co pierwszemu. Zabij, zabij wszystkich, jacy staną ci na drodze i oszczędź tylko moich sojuszników. Dłonią jednak wskazałem drugą stronę muru, dziedziniec. Wolałem się upewnić, że był czysty. Co jednak z Ritą? Może zdążyła uciec? Na to szczerze liczyłem. Takie miała rozkazy. Miarą bohaterstwa nie jest trwanie do końca, ale umiejętne wycofanie, kiedy przekracza się granice męstwa i wkracza w obszar głupoty.
Ecne zjaw się, doprowadź to do końca. Pozbaw ich życia, spraw, że umrą – umrą ze strachu. W cierpieniu i samotności, smutku i poczuciu przegranej. Chodź ze mną ramię w ramię, jak z prawdziwym druhem i zakończmy to. Mówiłem sam do siebie, zdawałem sobie z tego sprawę, jednak potrzebowałem jego potęgi.
Momentalnie mych uszu doszedł huk wystrzału. Nim zdążyłem zareagować kamienie pod moimi nogami zadrżały i runęły w dół. Instynktownie zmieniłem się w kłąb czarnego dymu i wzbiłem w powietrze. Nie mogłem sobie pozwolić na kolejne rany, nie jeśli chciałem dotrwać do samego końca i upewnić się, że Czarny Pan otrzyma to czego oczekiwał.
Zatoczyłem koło dookoła fortu próbując za pomocą echolokacji zbadać ilość pozostałych jednostek i ocenić nasze możliwości, znaleźć najlepsze rozwiązanie. Nim jednak ponownie wylądowałem skupiłem się na cieniach, na ciemności, która wkrótce miała objąć roztrzaskane mury i oddziały znajdujące się przed budynkiem. Kiedy nie będą w stanie zobaczyć mnie, nie będą mogli atakować, a tym bardziej znaleźć drogi ucieczki. Czarna magia była mi posłuszna i nie wyobrażałem sobie, aby tym razem miało się to zmienić. Wylądowałem na murze nieopodal wbijając wzrok w strzępy formującej się mgły.
| Rzucam kamień, zmieniam się w mgłę i próbuję wykorzystać umiejętność zaćmienia.
Dostrzegłem Traversa, który popędził w kierunku wzburzonej wody pod animagiczną postacią, zaraz po tym jak rzuciłem zaklęcie. Nie przyniosło ono zamierzonego skutku, choć liczyłem, że bariera chociaż w pewnym stopniu ochroni fort przed kolejnym ostrzałem. Nie mogliśmy dopuścić do zupełnego zniszczenia murów, a w szczególności spichlerza, który zaopatrywał miejską ludność w żywność. Byłaby to ogromna strata, albowiem głód zawsze obniżał morale, powodował poszukiwanie winnych, którymi z pewnością zostalibyśmy my, gdyż przed atakiem nie musieli mierzyć się z podobnym problemem. Nie wpłynęłoby to korzystnie na nasz wizerunek, na wpływy będące kluczem do przejęcia władzy w hrabstwie ogarniętym przez chaos. Oczywiście wiele błędów można było wytłumaczyć, ale nie chciało mi się wierzyć, że jakiekolwiek polityczne gadki zmyją z nas tę plamę, sprawią że ci najprostsi czarodzieje będą gotów odpuścić i zabrać się za obudowę miasta pod naszym dowództwem.
Uniosłem dłoń na wysokość brzucha, dotknąłem mokrej od posoki koszuli i zacisnąłem usta w wąską linię czując pulsujący ból. Wzrokiem powędrowałem w dół, a mym oczom ukazały się palce brudne od krwi. Było jej dużo i z pewnością nieustannie przybywało na co wskazywał przeciekający materiał. Starałem się oddychać głęboko, lecz każdy ruch klatki piersiowej powodował kolejny nieprzyjemny prąd rozchodzący się wzdłuż mięśni oraz nerwów. Nie miałem wcześniej do czynienia z podobną raną, nie potrafiłem jej opatrzyć i zatamować krwawienia, choć zdawałem sobie sprawę, że prawdopodobnie było to nieuniknione jeśli chciałem wytrzymać jeszcze trochę, a musiałem – musiałem do samego końca.
Niejednokrotnie widziałem jak Belvina zajmowała się moimi mniej lub bardziej rozległymi rozcięciami, jednak służyła jej przy tym magia. Pamiętałem jak wspominała, że pierwszą czynnością jaką należało wykonać było możliwie szybkie uniemożliwienie krwi dalszego wycieku, dlatego wolną ręką uciskałem ranę. Zdawałem sobie sprawę, że było to na krótką metę, ale nie miałem żadnego innego pomysłu, a tym bardziej eliksiru. Wziąłem ze sobą zbyt mało leczniczych? Prawdopodobnie i na domiar złego oddałem Ricie te, które pozwalały na taktyczną zmianę pozycji tudzież rozpętanie jeszcze większego chaosu. Wieczny płomień idealnie odnalazłby się na terenach pomiędzy fortem a morzem, gdzie walczyły same ze sobą liczne, mugolskie jednostki. Nie było jednak czasu na zmartwienia i szukanie rozwiązań, które nie mogły dojść do skutku. Musieliśmy czym prędzej wymyślić coś nowego, coś co pozwoli nam wznieść sztandar i wynieść wroga na tarczy.
Kilkukrotnie zamrugałem powiekami, kiedy skupiony na tafli wody ujrzałem wir, a następnie ogromne macki, które wzniosły się i zaraz po tym opadły roztrzaskując kolejny statek. Wcześniej byłem przekonany, że to wojskowi walczyli sami ze sobą, że armia dąży do zatopienia wszystkich innych łodzi z uwagi na Ecne i tego co im zrobił. Właściwie co ja zrobiłem. Ściągnąłem brwi przemieszczając się kilka kroków do przodu, pod sam skraj muru i zmrużyłem oczy mając nadzieję, że zobaczę coś więcej, a przede wszystkim swego wiernego towarzysza. Travers musiał radzić sobie sam, albowiem moja wiedza odnośnie morskich stworzeń była nikła, właściwie żadna. Nie byłem w stanie mu pomóc, przynajmniej nie bez jasnych i klarownych instrukcji. Musieliśmy go powstrzymać, zadbać aby możliwie szybko odpłynął i pozostawił ruinę w takim, a nie jeszcze gorszym stanie.
Umysły mugoli z pewnością szalały, przestawali wierzyć własnym oczom i nieszczególnie im się dziwiłem. Bóstwa, kraken, istoty, magia – to ich przerastało, czyniło zlęknionymi i udowadniało jak mierni byli w czarodziejskim świecie. Bezosobowi, nędzni i niepotrzebni. Trzeba było doprowadzić sprawy do końca, a zatem gdy kolejny cień spoglądał w moim kierunku w oczekiwaniu na rozkazy wydałem mu dokładnie do samo polecenie, co pierwszemu. Zabij, zabij wszystkich, jacy staną ci na drodze i oszczędź tylko moich sojuszników. Dłonią jednak wskazałem drugą stronę muru, dziedziniec. Wolałem się upewnić, że był czysty. Co jednak z Ritą? Może zdążyła uciec? Na to szczerze liczyłem. Takie miała rozkazy. Miarą bohaterstwa nie jest trwanie do końca, ale umiejętne wycofanie, kiedy przekracza się granice męstwa i wkracza w obszar głupoty.
Ecne zjaw się, doprowadź to do końca. Pozbaw ich życia, spraw, że umrą – umrą ze strachu. W cierpieniu i samotności, smutku i poczuciu przegranej. Chodź ze mną ramię w ramię, jak z prawdziwym druhem i zakończmy to. Mówiłem sam do siebie, zdawałem sobie z tego sprawę, jednak potrzebowałem jego potęgi.
Momentalnie mych uszu doszedł huk wystrzału. Nim zdążyłem zareagować kamienie pod moimi nogami zadrżały i runęły w dół. Instynktownie zmieniłem się w kłąb czarnego dymu i wzbiłem w powietrze. Nie mogłem sobie pozwolić na kolejne rany, nie jeśli chciałem dotrwać do samego końca i upewnić się, że Czarny Pan otrzyma to czego oczekiwał.
Zatoczyłem koło dookoła fortu próbując za pomocą echolokacji zbadać ilość pozostałych jednostek i ocenić nasze możliwości, znaleźć najlepsze rozwiązanie. Nim jednak ponownie wylądowałem skupiłem się na cieniach, na ciemności, która wkrótce miała objąć roztrzaskane mury i oddziały znajdujące się przed budynkiem. Kiedy nie będą w stanie zobaczyć mnie, nie będą mogli atakować, a tym bardziej znaleźć drogi ucieczki. Czarna magia była mi posłuszna i nie wyobrażałem sobie, aby tym razem miało się to zmienić. Wylądowałem na murze nieopodal wbijając wzrok w strzępy formującej się mgły.
| Rzucam kamień, zmieniam się w mgłę i próbuję wykorzystać umiejętność zaćmienia.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
#1 'k3' : 3, 3, 1
--------------------------------
#2 'k6' : 3
--------------------------------
#3 'k100' : 54
--------------------------------
#4 'LN: Splamienie' :
#1 'k3' : 3, 3, 1
--------------------------------
#2 'k6' : 3
--------------------------------
#3 'k100' : 54
--------------------------------
#4 'LN: Splamienie' :
Sącząca się z ran krew powoli zasychała — na ciężkawych ubraniach, na ptasich piórach. Stygła, gdzieniegdzie płynęła wartką strugą, ale w chwilach takich jak te, nikt nie zwracał na nią uwagi. Adrenalina w żyłach czyniła Rycerzy silniejszymi, gotowymi do działań i zaciętymi. Najważniejsza dla nich była misja i jej sukces. Manannan, z trudem radzący sobie z hukami wystrzałów, które paraliżowały go w tej formie, ogłuszały, zaburzając percepcję, nie zawrócił. Wręcz przeciwnie, runął łukiem prosto nad wirem, w którym morska bestia próbowała wciągnąć ostatni z największym okrętów — mugolski krążownik. Walczyła, a woda barwiła się szkarłatem, bordem, czernią, kotłując się w spienionych falach. Nie tylko dramatyczne odgłosy wydawane przez cierpiącą i rozjuszoną bestię, ale także — a może przede wszystkim — priorytetowy port zmusił Traversa do zdecydowanej reakcji. Desperacki, szaleńczy ruch skutkujący abordażem na wrogi okręt i przemianą w swoją ludzką postać skutkował potężną falą bólu, która przeszyła jego ciało. Widok, który się przed nim rozpościerał był nieprawdopodobny — dosłownie zaglądał śmierci w oczy. Tuż przed nim z wody powoli wyłaniał się odwłok krakena, ostrzelany, z sączącymi się ranami. Powoli, jak unoszący burtę nad taflę tonący okręt. Wyciągał swoje długie macki w kierunku stalowego potwora, w tym także, Manannana. Bocianie gniazdo, a raczej to, co sprawiało takie wrażenie, znajdowało się wysoko, ponad metalowym pokładem, na którym widział biegających, walczących już nie tylko z żywiołem, ale także potworem żołnierzy. Nawet jeśli z początku w ich działaniach można było dostrzec jakiś schemat, prawną procedurę, z każda upływającą chwilą zdawało się, że działają bardziej intuicyjnie niż według jakichkolwiek zasad. Próbowali strzelać — prosto w krakena; Travers nie widział niczego, co byłoby znane jemu, żeglarzowi tradycyjnych okrętów. Wszystko wyglądało zupełnie obco, odmiennie. Zewsząd wystawały działka, metalowe igły stroszące się we wszystkich kierunkach, przedziwne talerze. W ułamkach sekund nie był w stanie dostrzec żadnego steru, który mógłby zmienić jego kierunek — wszystko było zabudowane, osłonięte. Czymkolwiek ta maszyna była, z pewnością była bardzo solidnie zabezpieczona i choć nie magią to metalem, który opierał się morskiej bestii i szalejącej wodzie. Wszystko, co mogłoby mu pomóc — jeśli w ogóle istniało — z pewnością znajdowało się pod pokładem. I to właśnie to miał być słaby punkt tej maszyny; to co niewidoczne dla oka. Czarodziej miał jednak doświadczenie, które łatwo mu pozwalało stwierdzić, że nierównomierny poziom zanurzenia okrętu, szczeliny wywołane zderzeniami zawsze mogły pozbawić okręt balansu i szybciej posłać go na dno. Szybka reakcja, zdecydowane działanie — czarodziej bez namysłu skierował różdżkę na fale. Zaklęcie pomknęło prosto w wodę, uderzając w taflę z wielką siłą, ale odgłos utonął w falach, trzaskach, krzykach i rykach. Nie zwlekając, posłał kolejną wiązkę prosto w burtę. Tym razem efekt pojawił się natychmiast. Okręt zaczął się przechylać, wyraźnie, niebezpiecznie. Maszt powoli zbliżał się w kierunku wody — cały okręt tracił balans, tonął. Szum fal z boku wydał swój ostrzegawczy sygnał. Natura uderzyła w dzieło człowieka z gigantyczną siłą, uderzając w przeciwległą burtę, zalewając pokład, pchając okręt w bok. To wszystko, połączone z mackami, które łapały metalowe maszty uczyniło z wojennego okrętu papierowy statek, który jak niesiony lekkim podmuchem wiatru, parł w wodę, tonął, szedł na dno w akompaniamencie dramatycznych hałasów, strzałów i syreny alarmowej.
Krzyk żeglarza pomknął w wodę, ale nie doczekał się żadnej odpowiedzi. Kraken, wyłaniał się z wody coraz bardziej, coraz silniej ciągnąć wątły, pozbawiony już oporu okrętu ku sobie. Działa wystrzeliły raz jeszcze, pomknęły w wodę; macki potwora puściły stalową maszynę. Znajdujący się wciąż wysoko Manannan miał więcej szczęścia niż się spodziewał. Przewalający się na drugą stronę wprost na fale okręt szarpnął, a on runął w dół, spadając na metalowy podest, o włos nie wypadając z metalowej imitacji bocianiego gniazda. Jego ciało oparło się o stalową poręcz, wywołując w nim mdłości i ból otrzymanych ran. Ale to nie był wciąż koniec. Kraken zaatakował po raz kolejny, ostatni. Chwycił mackami okręt i wraz kolejną falą jednym szarpnięciem pociągnął go w dół, w otchłań — a wraz z nim, walczącego o życie Manannana. Od wody dzieliły go jardy — miał jedną, jedyną szansę, by uciec zanim pochłonął go fale, wir i w końcu przerażająca paszcza krakena, która rozdziawiała się, sięgając od tafli aż po samo niebo. Kotłująca się woda spryskała go z dołu; poczuł ziąb morza, szum wiru zagłuszał jego myśli, woda mąciła wzrok a cień potwora nad nim przysłaniał mu aby pozostały świat.
Śmierciożerca wciąż znajdował się na murze. Istota, którą przywołał, potwór utkany z cienia, czarnej magii, pradawnej mocy odwrócił się, by zejść powoli po schodach i w ślad za poprzednim ruszyć na żer. ich zadanie było proste, nie było mowy o pomyłce — ich wygląd przerażał, budził niepewność także w tych, którzy świadomie lub nie przyzywali te istoty. Ich puste oczodoły, pozbawiona twarzy i mimiki głowa z jeleniej kości, imponujące poroże i masywna sylwetka siały przerażenie wśród najbardziej zagorzałych mogolskich żołnierzy. Strzały pod murami się rozległy, ale żaden mugolski pocisk nie mógł zabić tych istot. Macnair mógł widzieć na własne oczy jak podążają za wrogiem, zbliżają się do oddziałów, a później szybko, brutalnie pozbawiają wrogie jednostki życia. Po sojuszniczce nie było ani śladu. Gruzowisko pozostawało nieruchome, nie zdradzając, czy istniał choćby cień szansy na to, kto ktoś mógł to przeżyć — a czyny Runcorn być może na zawsze pozostaną tajemnicą, podobnie jak przyczyna zapadliska i ostatniej eksplozji na dziedzińcu.
Kiedy strzały rozległy się w stronę muru, czarnoksiężnik nie zwlekał. Wykorzystując opanowaną przez siebie, tajemną sztukę przemienił ciało w kłęby smolistej mgły. Czarne opary wzbiły się w powietrze — Drew nie był pewien, jak wielu żywych pozostało w forcie. Przemierzając po jego murach raz po raz słyszał jednak krzyki, przeraźliwe, alarmujące — i strzały. Pamiętał, że wypuścił jedną z upiornych istot na żer jeszcze na dziedzińcu. To musiała być ona. To ona musiała siać spustoszenie wewnątrz gmachu. Kiedy się zmaterializował, ciemność, z której się wyłonił rozlała się tuż za jego plecami. Czarnomagiczne opary, niczym gęsta, czarna mgła zajmowała coraz to większą przestrzeń wokół niego, aż pochłonęła go całkowicie. Strzały ucichły, mury spowiła ciemność; ciemny dym, przez który nie dało dostrzec się niczego.
Obraz malujący się przez ostatnimi walczącymi mugolami wykraczał poza ich możliwości. Patrzyli jak demony zbliżają się do nich, mordując ich towarzyszy bez wahania, a tuż przed nimi, czarne opary spowijały cały fort, opadając na niego niczym kotara.
Fortyfikację spowiła cisza.
Dochodzące z portu dźwięki poniosły się echem. Manannan, który niemalże wpadał w wodny wir nie miał szans dostrzec tego, co działo się tam, na cyplu. Złowieszcza cisza miała jednak swój kres, kiedy spod mgły wypełzły pierwsze istoty — zamordowane i wskrzeszone do życia ponownie.
Arawn odpowiedział na wezwanie Drew. Czarnoksiężnik stał nieruchomo, pośród mgły, nie widząc nic, ale czując katusze, będąc na pograniczu śmierci. Sceny z życia pojawiały się w jego głowie, dźwięki znanych mu osób, bliskich. Patrzył na słodki uśmiech Bleviny, ale zaraz jej twarz wykrzywiła się w przerażającej deformacji, z otworu gębowego wyciekła czarna smoła, oczy rozpuściły się i krwistą smugą zalały twarz. Coś próbowało wciągnąć go w kamień, w dół, zanurzyć w murze, na którym stał. Robactwo pełzało pod jego skórą, wywoływało odrętwienie w kończynach. W pobliżu nie było nikogo znajomego, żadnej bliskiej duszy — cierpiał więc sam, podrążając się w najbardziej upiornej wizji, nie wiedząc, że jego błaganie o pomoc — nieme, naznaczone bólem, usłyszeli zmarli. Ciała powstawały jedno za drugim, ale ukryte w mrocznych cieniach pozostawały niezauważalne. Nikt nie mógł wiedzieć, skąd przybyły naprawdę, kim były — wyłaniały się spod zasłony okalającej fort i ruszały prosto na mugolskich żołnierzy. Ale to był dopiero początek horroru, który miał się rozpętać. Mugolscy żołnierze, martwi leżący między żywymi, przeistaczali się w coś, co trudno było wyjaśnić, nazwać. Inferiusy powstawały — jeden za drugim, każde jedne pozbawione życia ciało zostało tchnięte energią i zmuszone do powrotu. Inferiusy były wściekłe, żądne krwi, agresywne, a mugole — nie mieli już żadnych szans. Pogrążeni pośród tych wszystkich istot ginęli, jeden za drugim. W katuszach, męczarniach. Padające bez tchu ciała nie mogły zaznać spokoju, a duchy pozostawały uwięzione i przeistaczane w czarnomagiczną energię. Cała mugolska armia miała wkrótce stanąć po stronie lorda Voldemorta pod postacią inferiusów — i siać spustoszenia. Niemożliwa do okiełznania, atakowania i powstrzymania armia umarłych ruszyła na port, który miał być pierwszym przystankiem w drodze ku zniszczeniu.
Tura dziewiętnasta. (3/3) Na odpis macie czas do 3 lutego godz: 22:00.
Żywotność:
Drew: 137/244 -20
-2 tłuczone i cięte (głowa)
-5 (draśnięta noga)
-45 (postrzelony bark + krwawienie)
-45 (postrzelony brzuch + krwawienie)
-10 (tłuczone- lewa dłoń)
Manannan: 173/260 -15
-12 cięte (lewa noga)
-16 psychiczne
-3 (draśnięta szyja)
-20 (postrzelona ręka)
-26 (przestrzelony brzuch)
-10 (tłuczone - kolano)
Rita: ???/333
-20 oparzenie (lewa dłoń);
-15 złamanie (prawa noga)
-16 psychiczne
Energia magiczna:
Drew: 22/50
Manannan: 15/50
Rita: ???/50
Krzyk żeglarza pomknął w wodę, ale nie doczekał się żadnej odpowiedzi. Kraken, wyłaniał się z wody coraz bardziej, coraz silniej ciągnąć wątły, pozbawiony już oporu okrętu ku sobie. Działa wystrzeliły raz jeszcze, pomknęły w wodę; macki potwora puściły stalową maszynę. Znajdujący się wciąż wysoko Manannan miał więcej szczęścia niż się spodziewał. Przewalający się na drugą stronę wprost na fale okręt szarpnął, a on runął w dół, spadając na metalowy podest, o włos nie wypadając z metalowej imitacji bocianiego gniazda. Jego ciało oparło się o stalową poręcz, wywołując w nim mdłości i ból otrzymanych ran. Ale to nie był wciąż koniec. Kraken zaatakował po raz kolejny, ostatni. Chwycił mackami okręt i wraz kolejną falą jednym szarpnięciem pociągnął go w dół, w otchłań — a wraz z nim, walczącego o życie Manannana. Od wody dzieliły go jardy — miał jedną, jedyną szansę, by uciec zanim pochłonął go fale, wir i w końcu przerażająca paszcza krakena, która rozdziawiała się, sięgając od tafli aż po samo niebo. Kotłująca się woda spryskała go z dołu; poczuł ziąb morza, szum wiru zagłuszał jego myśli, woda mąciła wzrok a cień potwora nad nim przysłaniał mu aby pozostały świat.
Śmierciożerca wciąż znajdował się na murze. Istota, którą przywołał, potwór utkany z cienia, czarnej magii, pradawnej mocy odwrócił się, by zejść powoli po schodach i w ślad za poprzednim ruszyć na żer. ich zadanie było proste, nie było mowy o pomyłce — ich wygląd przerażał, budził niepewność także w tych, którzy świadomie lub nie przyzywali te istoty. Ich puste oczodoły, pozbawiona twarzy i mimiki głowa z jeleniej kości, imponujące poroże i masywna sylwetka siały przerażenie wśród najbardziej zagorzałych mogolskich żołnierzy. Strzały pod murami się rozległy, ale żaden mugolski pocisk nie mógł zabić tych istot. Macnair mógł widzieć na własne oczy jak podążają za wrogiem, zbliżają się do oddziałów, a później szybko, brutalnie pozbawiają wrogie jednostki życia. Po sojuszniczce nie było ani śladu. Gruzowisko pozostawało nieruchome, nie zdradzając, czy istniał choćby cień szansy na to, kto ktoś mógł to przeżyć — a czyny Runcorn być może na zawsze pozostaną tajemnicą, podobnie jak przyczyna zapadliska i ostatniej eksplozji na dziedzińcu.
Kiedy strzały rozległy się w stronę muru, czarnoksiężnik nie zwlekał. Wykorzystując opanowaną przez siebie, tajemną sztukę przemienił ciało w kłęby smolistej mgły. Czarne opary wzbiły się w powietrze — Drew nie był pewien, jak wielu żywych pozostało w forcie. Przemierzając po jego murach raz po raz słyszał jednak krzyki, przeraźliwe, alarmujące — i strzały. Pamiętał, że wypuścił jedną z upiornych istot na żer jeszcze na dziedzińcu. To musiała być ona. To ona musiała siać spustoszenie wewnątrz gmachu. Kiedy się zmaterializował, ciemność, z której się wyłonił rozlała się tuż za jego plecami. Czarnomagiczne opary, niczym gęsta, czarna mgła zajmowała coraz to większą przestrzeń wokół niego, aż pochłonęła go całkowicie. Strzały ucichły, mury spowiła ciemność; ciemny dym, przez który nie dało dostrzec się niczego.
Obraz malujący się przez ostatnimi walczącymi mugolami wykraczał poza ich możliwości. Patrzyli jak demony zbliżają się do nich, mordując ich towarzyszy bez wahania, a tuż przed nimi, czarne opary spowijały cały fort, opadając na niego niczym kotara.
Fortyfikację spowiła cisza.
Dochodzące z portu dźwięki poniosły się echem. Manannan, który niemalże wpadał w wodny wir nie miał szans dostrzec tego, co działo się tam, na cyplu. Złowieszcza cisza miała jednak swój kres, kiedy spod mgły wypełzły pierwsze istoty — zamordowane i wskrzeszone do życia ponownie.
Arawn odpowiedział na wezwanie Drew. Czarnoksiężnik stał nieruchomo, pośród mgły, nie widząc nic, ale czując katusze, będąc na pograniczu śmierci. Sceny z życia pojawiały się w jego głowie, dźwięki znanych mu osób, bliskich. Patrzył na słodki uśmiech Bleviny, ale zaraz jej twarz wykrzywiła się w przerażającej deformacji, z otworu gębowego wyciekła czarna smoła, oczy rozpuściły się i krwistą smugą zalały twarz. Coś próbowało wciągnąć go w kamień, w dół, zanurzyć w murze, na którym stał. Robactwo pełzało pod jego skórą, wywoływało odrętwienie w kończynach. W pobliżu nie było nikogo znajomego, żadnej bliskiej duszy — cierpiał więc sam, podrążając się w najbardziej upiornej wizji, nie wiedząc, że jego błaganie o pomoc — nieme, naznaczone bólem, usłyszeli zmarli. Ciała powstawały jedno za drugim, ale ukryte w mrocznych cieniach pozostawały niezauważalne. Nikt nie mógł wiedzieć, skąd przybyły naprawdę, kim były — wyłaniały się spod zasłony okalającej fort i ruszały prosto na mugolskich żołnierzy. Ale to był dopiero początek horroru, który miał się rozpętać. Mugolscy żołnierze, martwi leżący między żywymi, przeistaczali się w coś, co trudno było wyjaśnić, nazwać. Inferiusy powstawały — jeden za drugim, każde jedne pozbawione życia ciało zostało tchnięte energią i zmuszone do powrotu. Inferiusy były wściekłe, żądne krwi, agresywne, a mugole — nie mieli już żadnych szans. Pogrążeni pośród tych wszystkich istot ginęli, jeden za drugim. W katuszach, męczarniach. Padające bez tchu ciała nie mogły zaznać spokoju, a duchy pozostawały uwięzione i przeistaczane w czarnomagiczną energię. Cała mugolska armia miała wkrótce stanąć po stronie lorda Voldemorta pod postacią inferiusów — i siać spustoszenia. Niemożliwa do okiełznania, atakowania i powstrzymania armia umarłych ruszyła na port, który miał być pierwszym przystankiem w drodze ku zniszczeniu.
Żywotność:
Drew: 137/244 -20
-2 tłuczone i cięte (głowa)
-5 (draśnięta noga)
-45 (postrzelony bark + krwawienie)
-45 (postrzelony brzuch + krwawienie)
-10 (tłuczone- lewa dłoń)
Manannan: 173/260 -15
-12 cięte (lewa noga)
-16 psychiczne
-3 (draśnięta szyja)
-20 (postrzelona ręka)
-26 (przestrzelony brzuch)
-10 (tłuczone - kolano)
-20 oparzenie (lewa dłoń);
-15 złamanie (prawa noga)
-16 psychiczne
Energia magiczna:
Drew: 22/50
Manannan: 15/50
- Ekwipunek:
- Ekwipunek:
Drew:
Różdżka, oprawiona czarna perła i odłamek granatowego kamienia na łańcuszku, klamra od paska z runą kwitnącego życia (+36 do żywotności), 50 PM, woda, suszone owoce, piersiówka wypełniona Quintinem, mapa fortu.
Nakładka na pas z sakwami:
- wywar ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 29)- kameleon (1 porcja, stat. 29)- wieczny płomień (1 porcja, stat. 29, moc +10)
- smocza łza (1 porcja, stat. 29, moc +5)
- eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 40)- maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 32)
-kryształ upijajacy (od Rity)
-kameleon (1 porcja, stat. 32, z mocą 114 oczek) (od Rity)
Manannan:
- ciemnogranatowy płaszcz z wełny lunaballi (-2 do rzutów k100 na zaklęcia wymagające celowania skierowane przeciwko postaci; +3 du rzutów k100 na czarną magię, postać otrzymuje 2k3 obr. za każde rzucone czarnomagiczne zaklęcie; ST zaklęć ograniczających swobodę ruchu zostaje podniesione o 6); skórzane wysokie buty, czarne spodnie, skórzane rękawiczki;
- magiczny kompas,
- różdżkę,- maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, moc 36);
- eliksir kociego kroku (1 porcja, stat. 15) (od Drew)
- wygaszacz (od Rity)
Rita:
szata: płaszcz z wełny kudłonia i tkaniny z włókien sierści skocznych czarokrólików + buty obszyte skórą tebo (buty odporne na poślizg, dwa dodatkowe miejsca na przedmioty, -5 do rzutów k100 na zaklęcia wymagające celowania skierowane przeciwko postaci, +12 do żywotności)
talizman: Runa Przemykającego Cienia (+22 do skradania i spostrzegawczości) w wisiorku z wroną
-różdżka
-oko ślepego (na palcu, w formie pierścienia)
-maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, moc 36)-kameleon (1 porcja, stat. 32, z mocą 114 oczek)- wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu (1 porcja, moc +39) [(od Drew)od Manannana]
-wywar ze szczuroszczeta (1 porcja)
w szacie:
-miotła bardzo dobrej jakości (pomniejszona)
-kryształ teleportujący-kryształ upijajacy
-20g tytoniu niskiej jakości (skręcone papierosy w metalowej papierośnicy w wewnętrznej kieszeni płaszcza na piersi)
-skórzana butelka z wodą
- wieczny płomień (1 porcja, stat. 29, moc +10) (od Drew)
- smocza łza (1 porcja, stat. 29, moc +5) (od Drew)
-30PM w sakiewce
W ciszy przyglądałem się złowieszczym istotom, jakie bez cienia zawahania pozbawiały wrogów życia. Były mi oddane, lojalne i gotów zrobić wszystko, co im rozkażę. Nie wiedziałem czy była to wola pradawnych bóstw, może po prostu służyły temu kto je wezwał? Może czuły bijącą z odłamków magię, ich moc oraz potęgę, a zostały stworzone do tego, aby poszerzać wieść o nich? Wzbudzać strach, panikę i gniew osób nie mających dostępu do sztuki równie piękniej, co czarnomagicznej? Doskonale pamiętałem te zjawy, ich zapach, głód i zniszczenie. Nie chciały odejść bez nasycenia, bez ofiary mogącej spełnić ich najbardziej prymitywne pragnienia. Czy właśnie to nimi kierowało? Nieustanny apetyt? Mi nie zrobiłyby krzywdy, podobnie jak nie uczyniły wtem Craigowi, lecz co gdyby w moim otoczeniu zabrakło wroga? Został jedynie sojusznik?
Ścisnąłem na moment powieki chcąc odrzucić ponure myśli. Zdecydowanie zbyt wiele analizowałem, doszukiwałem się odpowiedzi, które na tę chwilę nie były żadnym priorytetem. Moje uszy wypełnił krzyk, głośny i donośny lament. Instynktownie pomknąłem w odpowiednim kierunku wzrokiem, lecz poza kreaturą nie dostrzegłem nikogo innego – nie widziałem Rity. Ścisnąłem dłonie w pięści, poczułem jak paznokcie wbijają się w skórę. Zacisnąłem mocniej usta, a dolną wargę przegryzłem, aż do krwi. Nie mogłem pozwolić im umrzeć, nawet jeśli doskonale zdawali sobie z ceny, jaką może nam przyjść zapłacić. Rozmawialiśmy o tym nawet po wybuchu, jednakże wtem działała adrenalina, wola walki była ogromna, zaś wówczas wszystko mogło się zmienić, zwolnić. Zabrakło jej chwili na działanie? Sekund na teleportację? Może to uczyniła, ale w ferworze walki nie udało nam się niczego dostrzec? Pytania mnożyły się nieubłagalnie.
Uniosłem spojrzenie na wysokość brzegowej linii w poszukiwaniu drugiego z towarzyszów. Jego pozycja również pozostawała dla mnie tajemnicą. Przekląłem myślach, krzyknąłem sam do siebie w akompaniamencie kolejnych wybuchów, strzałów mugolskiej broni, z którą nigdy wcześniej nie miałem styczności. Jak mogłem być głupi licząc, że te nędzne metalowe rurki to wszystko, co może nas zaskoczyć. Dlaczego nie przestudiowałem ich sposobu obrony, możliwości – kto wie, może uniknęlibyśmy tego wszystkiego? Znaleźli lepszy plan na podbój fortu, jaki z zewnątrz sprawiał wrażenie nafaszerowanej żołnierzami fortecy? Pieprzonej twierdzy nie do zdobycia? Może wystarczyło wziąć tego cholernego Sallowa za fraki i przepytać? Wyciągnąć wszystkie informacje, jakie mogłyby rzucić nowe światło na działanie? Zwiady oraz rozpytywanie się ludzi w Suffolk nie dało nam wystarczająco dużo i wiedziałem, że był to głównie mój błąd. To ja odpowiadałem za powodzenie tej misji.
Nadciągająca ciemność skąpała w swych odmętach sporą część terenu. Za czarną, utkaną z plugawej magii peleryną skrywały się zjawy oraz mugole, którzy zdołali przetrwać. Ich minuty, a może nawet sekundy były już policzone, jednak rozprawienie się z nimi pozostawiłem istotom. Broń nie była w stanie ich zranić, uczynić najmniejszej krzywdy, dlatego nie widziałem sensu w mieszanie się w ten konflikt. Nie kiedy wciąż pozostawały niezamknięte i niewyjaśnione sprawy.
Momentalnie poczułem ból zupełnie niepodobny, do tego jaki towarzyszył mi wcześniej. Nijak miał się do ran od mugolskiego oręża, rozcięć oraz przygryzionej wargi. Katusze obezwładniające, odbierające dech, przypominające setki robaków pełzających po truchle, wgryzającym się w pozostałe tkanki i pozbywające się jej na dobre. Wygiął mnie spazm bólu, byłem wręcz pewien, że oczy przeszły mi krwią. Zakręciło mi się w głowie, choć próbowałem walczyć. Uniosłem spojrzenie próbując złapać równowagę, a wtem dostrzegłem twarz – twarz mej słodkiej Belviny, z która ulega deformacji. Zatoczyłem się ku tyłowi, wyciągnąłem przed siebie dłonie, jakoby starając się ochronić przed tym potwornym widokiem. Głośne nie huczało mi w głowie, powtarzałem je jak mantrę. Smoła z ust, krew z obezwładniających tęczówek, czy to było prawdziwe? Realne? Dla każdego realisty nie, ale pod wpływem chwili, siły pradawnego odłamka, naprawdę w to wierzyłem. Dawałem wiarę wszystkiemu, co dostrzegłem. Osunąłem się na kolana chowając w dłoniach twarz; musiałem się uspokoić.
Mych uszu doszły nietypowe dźwięki, skowyt oraz ruch, liczny tupot stóp, lecz w znacznie szybszym tempie. Uniosłem głowę, ale skąpany we mgle dziedziniec nie pozwalał mi zobaczyć niczego. Skupiłem się zatem na kolejnej z umiejętności, wiedzy przekazanej nam przez Czarnego Pana. Pragnąłem przejąć kontrolę nad strzępami dymu, rozsunąć je tak, abym mógł spostrzec wszystkich znajdujących się w jej sidłach. Musiałem wiedzieć, co tam się działo, co u licha miało miejsce.
Kolejny krzyk, ponowny skowyt. Obróciwszy się w odpowiednim kierunku ujrzałem inferiusa, który rzucił się na mugolskiego żołnierza. Uniosłem nieco wyżej brwi orientując się, że nie był to ochroniarz Rity, a co lepsze tuż za nim pojawił się kolejny. Opuszczali kłęby mgły w znacznych ilościach, jakie przekraczały możliwości zwykłego czarodzieja, a zatem któż za to odpowiadał? Zerknąłem na odłamek, zacisnąłem go w dłoni i wtem już wiedziałem, że były to bóstwa. Pradawne moce, z którymi szliśmy dziś ramię w ramię. Idźcie, pokażcie naszą moc i siłę rażenia. Nieście chwałę i cześć Czarnego Pana, Rycerzy Walpurgii i wolnego Londynu. Niech każdy uklęknie, niech każdy złoży broń i przysięgę wierności. To był nasz czas, nasza chwila, nasze marzenia i cele.
Pragnąłem to oglądać, być tej sceny naocznym świadkiem, lecz nie mogłem stać w miejscu - nie było na to czasu. W kącikach mych ust pojawił się triumfalny uśmiech, choć w głowie wciąż pojawiały się myśli o potędze, jaką przyszło mi władać.
Zyskałem chwilę na zbadanie dziedzińca, a zatem ruszyłem wzdłuż muru próbując znaleźć jakieś schody. W ten czas szukałem wzrokiem pozostałych osób w forcie, a konkretniej na placu.
-Homenum Revelio- wypowiedziałem zaciskając w palcach wężowe drewno. Być może i widziałem każdą osobę w ciemności, ale nie te, które znajdowały się pod gruzami.
Ścisnąłem na moment powieki chcąc odrzucić ponure myśli. Zdecydowanie zbyt wiele analizowałem, doszukiwałem się odpowiedzi, które na tę chwilę nie były żadnym priorytetem. Moje uszy wypełnił krzyk, głośny i donośny lament. Instynktownie pomknąłem w odpowiednim kierunku wzrokiem, lecz poza kreaturą nie dostrzegłem nikogo innego – nie widziałem Rity. Ścisnąłem dłonie w pięści, poczułem jak paznokcie wbijają się w skórę. Zacisnąłem mocniej usta, a dolną wargę przegryzłem, aż do krwi. Nie mogłem pozwolić im umrzeć, nawet jeśli doskonale zdawali sobie z ceny, jaką może nam przyjść zapłacić. Rozmawialiśmy o tym nawet po wybuchu, jednakże wtem działała adrenalina, wola walki była ogromna, zaś wówczas wszystko mogło się zmienić, zwolnić. Zabrakło jej chwili na działanie? Sekund na teleportację? Może to uczyniła, ale w ferworze walki nie udało nam się niczego dostrzec? Pytania mnożyły się nieubłagalnie.
Uniosłem spojrzenie na wysokość brzegowej linii w poszukiwaniu drugiego z towarzyszów. Jego pozycja również pozostawała dla mnie tajemnicą. Przekląłem myślach, krzyknąłem sam do siebie w akompaniamencie kolejnych wybuchów, strzałów mugolskiej broni, z którą nigdy wcześniej nie miałem styczności. Jak mogłem być głupi licząc, że te nędzne metalowe rurki to wszystko, co może nas zaskoczyć. Dlaczego nie przestudiowałem ich sposobu obrony, możliwości – kto wie, może uniknęlibyśmy tego wszystkiego? Znaleźli lepszy plan na podbój fortu, jaki z zewnątrz sprawiał wrażenie nafaszerowanej żołnierzami fortecy? Pieprzonej twierdzy nie do zdobycia? Może wystarczyło wziąć tego cholernego Sallowa za fraki i przepytać? Wyciągnąć wszystkie informacje, jakie mogłyby rzucić nowe światło na działanie? Zwiady oraz rozpytywanie się ludzi w Suffolk nie dało nam wystarczająco dużo i wiedziałem, że był to głównie mój błąd. To ja odpowiadałem za powodzenie tej misji.
Nadciągająca ciemność skąpała w swych odmętach sporą część terenu. Za czarną, utkaną z plugawej magii peleryną skrywały się zjawy oraz mugole, którzy zdołali przetrwać. Ich minuty, a może nawet sekundy były już policzone, jednak rozprawienie się z nimi pozostawiłem istotom. Broń nie była w stanie ich zranić, uczynić najmniejszej krzywdy, dlatego nie widziałem sensu w mieszanie się w ten konflikt. Nie kiedy wciąż pozostawały niezamknięte i niewyjaśnione sprawy.
Momentalnie poczułem ból zupełnie niepodobny, do tego jaki towarzyszył mi wcześniej. Nijak miał się do ran od mugolskiego oręża, rozcięć oraz przygryzionej wargi. Katusze obezwładniające, odbierające dech, przypominające setki robaków pełzających po truchle, wgryzającym się w pozostałe tkanki i pozbywające się jej na dobre. Wygiął mnie spazm bólu, byłem wręcz pewien, że oczy przeszły mi krwią. Zakręciło mi się w głowie, choć próbowałem walczyć. Uniosłem spojrzenie próbując złapać równowagę, a wtem dostrzegłem twarz – twarz mej słodkiej Belviny, z która ulega deformacji. Zatoczyłem się ku tyłowi, wyciągnąłem przed siebie dłonie, jakoby starając się ochronić przed tym potwornym widokiem. Głośne nie huczało mi w głowie, powtarzałem je jak mantrę. Smoła z ust, krew z obezwładniających tęczówek, czy to było prawdziwe? Realne? Dla każdego realisty nie, ale pod wpływem chwili, siły pradawnego odłamka, naprawdę w to wierzyłem. Dawałem wiarę wszystkiemu, co dostrzegłem. Osunąłem się na kolana chowając w dłoniach twarz; musiałem się uspokoić.
Mych uszu doszły nietypowe dźwięki, skowyt oraz ruch, liczny tupot stóp, lecz w znacznie szybszym tempie. Uniosłem głowę, ale skąpany we mgle dziedziniec nie pozwalał mi zobaczyć niczego. Skupiłem się zatem na kolejnej z umiejętności, wiedzy przekazanej nam przez Czarnego Pana. Pragnąłem przejąć kontrolę nad strzępami dymu, rozsunąć je tak, abym mógł spostrzec wszystkich znajdujących się w jej sidłach. Musiałem wiedzieć, co tam się działo, co u licha miało miejsce.
Kolejny krzyk, ponowny skowyt. Obróciwszy się w odpowiednim kierunku ujrzałem inferiusa, który rzucił się na mugolskiego żołnierza. Uniosłem nieco wyżej brwi orientując się, że nie był to ochroniarz Rity, a co lepsze tuż za nim pojawił się kolejny. Opuszczali kłęby mgły w znacznych ilościach, jakie przekraczały możliwości zwykłego czarodzieja, a zatem któż za to odpowiadał? Zerknąłem na odłamek, zacisnąłem go w dłoni i wtem już wiedziałem, że były to bóstwa. Pradawne moce, z którymi szliśmy dziś ramię w ramię. Idźcie, pokażcie naszą moc i siłę rażenia. Nieście chwałę i cześć Czarnego Pana, Rycerzy Walpurgii i wolnego Londynu. Niech każdy uklęknie, niech każdy złoży broń i przysięgę wierności. To był nasz czas, nasza chwila, nasze marzenia i cele.
Pragnąłem to oglądać, być tej sceny naocznym świadkiem, lecz nie mogłem stać w miejscu - nie było na to czasu. W kącikach mych ust pojawił się triumfalny uśmiech, choć w głowie wciąż pojawiały się myśli o potędze, jaką przyszło mi władać.
Zyskałem chwilę na zbadanie dziedzińca, a zatem ruszyłem wzdłuż muru próbując znaleźć jakieś schody. W ten czas szukałem wzrokiem pozostałych osób w forcie, a konkretniej na placu.
-Homenum Revelio- wypowiedziałem zaciskając w palcach wężowe drewno. Być może i widziałem każdą osobę w ciemności, ale nie te, które znajdowały się pod gruzami.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 67
'k100' : 67
Ból, huk fal, kakofonia wystrzałów, oddech uciekający z płuc wraz z ginącym w tym wszystkim krzykiem – jego własnym, cudzym? Nie był pewien, rzeczywistość wokół niego wypaczyła się; odczucia, obrazy, dźwięki – zlały się w jedno, w ogłuszającą i odurzającą mozaikę bodźców, sprawiającą, że wszystko poza tym jednym statkiem przestało istnieć, straciło znaczenie; był tylko on, grupa tonących w chaosie mugoli i morska bestia, potężny kraken oplatający mackami metalowy okręt. Widział go, był coraz bliżej, wijące się cielsko znajdowało się tuż obok, na wyciągnięcie ręki; był w stanie dostrzec okrągłe wypustki, rozbryzgującą się wodę, gigantyczną paszczę otwierającą się coraz szerzej, barwiący fale szkarłat. Wzniecona fala posłusznie zalała pokład, konstrukcja przesunęła się pod jego stopami – wiedział, że nie utrzyma się w ten sposób długo, mocniej zacisnął jednak ramię wokół masztu, mając wrażenie, że stanęło w płomieniach. Rozszarpane pociskami mięśnie protestowały, krawędzie pola widzenia zasnuła czerwona mgiełka; coś ciężkiego przesunęło się po pokładzie z rozdzierającym uszy zgrzytem metalu, i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że się udało – i że za moment cały statek, stalowe pręty, maszty, talerze, oraz bocianie gniazdo, na którym tkwił – znajdą się pod powierzchnią, w morskiej głębinie – albo we wnętrznościach krakena.
Nigdy wcześniej nie czuł się tak bardzo żywy jak wtedy, gdy znajdował się zaledwie o parę jardów od śmierci.
Znów krzyknął, kiedy targnęło nim ostre szarpnięcie, a śliski podest uciekł mu spod nóg; nie zdołał w porę zaprzeć się stopami, strzaskane kolano się poddało. Upadł, poleciał do przodu – cudem jedynie zatrzymując się na stalowej obręczy, która – wcześniej pionowa – przyjęła pozycję poziomą; siła uderzenia o twarde pręty prawie odebrała mu przytomność, zrobiło mu się słabo – ale krążąca w żyłach adrenalina nie pozwoliła umysłowi odpłynąć w nicość. Dźwignął się, wolną ręką chwytając za barierkę, ale ciało utraciło stabilność, przesuwało się w dół, spadał – pod sobą miał fale, wokół siebie macki, z których ułożenia nie potrafił wysnuć już sensu. Był za blisko, morska bestia przestała być oglądaną z daleka całością, zamiast tego stając się zbiorem detali: wzorem na łuskach, krzywizną zębów, otchłanią otwartej szeroko paszczy. Nie mógł się deportować – nie miał dokąd, pociągnięta zaklęciem różdżka również zdołałaby posłać go jedynie w fale; szansę na ucieczkę miał tylko jedną, i tylko jedno mógł zrobić – dlatego, przeciwstawiając się osłabieniu, zacisnął z całej siły powieki, żeby raz jeszcze tego dnia zmusić ciało do animagicznej przemiany – gdzieś po drodze tracąc stabilność stalowej konstrukcji, przecinając powietrze, spadając; zamachał ramionami, licząc na to, że zdążyły już przekształcić się w obrośnięte piórami skrzydła, po czym rzucił się w bok – chcąc przemknąć ponad krakenem, nad falą wznieconą przez zapadający się w morze statek. Wiedział, że był już słaby, skupił się więc na dotarciu jedynie do portu, lądując na pierwszym skrawku lądu, jaki dostrzegł – na drewnianym pomoście, kamiennym nabrzeżu, betonowej platformie; to tam się odmienił, opadając na kolana i dłonie, łapiąc oddech. Nie widział, co działo się w forcie – był zbyt daleko, mury wydawały się zasnute mgłą przemieszaną z dymem z płonących pojazdów i zapadniętych budynków, zresztą: cokolwiek robił Macnair, póki co i tak pozostawał poza jego zasięgiem. Wierzył, że sobie poradzi, widział tego dnia jego potęgę niejednokrotnie – był świadkiem mugoli padających jak muchy, widmowych postaci przyzywanych z mroku, pochłaniającej świat ciemności; nawet gdyby tam był, nie byłby w stanie zrobić nic więcej.
Zimny wiatr uderzył go w twarz, gdy obracał się raz jeszcze w stronę morza, gdzie potężna bestia kończyła właśnie nierówną walkę z mugolskim okrętem. Stacjonująca w porcie flota należała do przeszłości, wątpił, by z zatopionych statków uratował się ktokolwiek – to nie na nie jednak spoglądał, zamiast tego zatrzymując spojrzenie na oplatających metalowe części mackach. Morski potwór zwyciężał, co jednak miało się z nim stać potem? Czy miał odpłynąć, atakując wszystkie zbliżające się do cypla okręty, czy może mógł zostać ich strażnikiem – ściągając zgubę jedynie na te mugolskie, na paskudne abominacje utkane ze stali? Język morskich stworzeń nie mógł mu tu pomóc, próbował już porozumieć się ze stworzeniem w ten sposób – ale istniał jeszcze inny, równie ryzykowny, co szalony; skoro już jednak dokonał dzisiaj niemożliwego, to czy nie mógł zagrać w kości raz jeszcze?
Uniósł różdżkę, kierując ją w stronę krakena. – Prae oculis – wypowiedział, kreśląc w powietrzu skomplikowany wzór, wykorzystując resztki magicznych, opuszczających go sił; chcąc spojrzeć na świat jego oczami, połączyć ich umysły w jedno; przekazać mu instrukcje – albo przynajmniej pojąć, jakimi się kierował.
| mistrzu gry, nie wiem, czy mogę założyć, że ucieczka była udana - jeśli nie, to całą resztę po należy zignorować <3
Nigdy wcześniej nie czuł się tak bardzo żywy jak wtedy, gdy znajdował się zaledwie o parę jardów od śmierci.
Znów krzyknął, kiedy targnęło nim ostre szarpnięcie, a śliski podest uciekł mu spod nóg; nie zdołał w porę zaprzeć się stopami, strzaskane kolano się poddało. Upadł, poleciał do przodu – cudem jedynie zatrzymując się na stalowej obręczy, która – wcześniej pionowa – przyjęła pozycję poziomą; siła uderzenia o twarde pręty prawie odebrała mu przytomność, zrobiło mu się słabo – ale krążąca w żyłach adrenalina nie pozwoliła umysłowi odpłynąć w nicość. Dźwignął się, wolną ręką chwytając za barierkę, ale ciało utraciło stabilność, przesuwało się w dół, spadał – pod sobą miał fale, wokół siebie macki, z których ułożenia nie potrafił wysnuć już sensu. Był za blisko, morska bestia przestała być oglądaną z daleka całością, zamiast tego stając się zbiorem detali: wzorem na łuskach, krzywizną zębów, otchłanią otwartej szeroko paszczy. Nie mógł się deportować – nie miał dokąd, pociągnięta zaklęciem różdżka również zdołałaby posłać go jedynie w fale; szansę na ucieczkę miał tylko jedną, i tylko jedno mógł zrobić – dlatego, przeciwstawiając się osłabieniu, zacisnął z całej siły powieki, żeby raz jeszcze tego dnia zmusić ciało do animagicznej przemiany – gdzieś po drodze tracąc stabilność stalowej konstrukcji, przecinając powietrze, spadając; zamachał ramionami, licząc na to, że zdążyły już przekształcić się w obrośnięte piórami skrzydła, po czym rzucił się w bok – chcąc przemknąć ponad krakenem, nad falą wznieconą przez zapadający się w morze statek. Wiedział, że był już słaby, skupił się więc na dotarciu jedynie do portu, lądując na pierwszym skrawku lądu, jaki dostrzegł – na drewnianym pomoście, kamiennym nabrzeżu, betonowej platformie; to tam się odmienił, opadając na kolana i dłonie, łapiąc oddech. Nie widział, co działo się w forcie – był zbyt daleko, mury wydawały się zasnute mgłą przemieszaną z dymem z płonących pojazdów i zapadniętych budynków, zresztą: cokolwiek robił Macnair, póki co i tak pozostawał poza jego zasięgiem. Wierzył, że sobie poradzi, widział tego dnia jego potęgę niejednokrotnie – był świadkiem mugoli padających jak muchy, widmowych postaci przyzywanych z mroku, pochłaniającej świat ciemności; nawet gdyby tam był, nie byłby w stanie zrobić nic więcej.
Zimny wiatr uderzył go w twarz, gdy obracał się raz jeszcze w stronę morza, gdzie potężna bestia kończyła właśnie nierówną walkę z mugolskim okrętem. Stacjonująca w porcie flota należała do przeszłości, wątpił, by z zatopionych statków uratował się ktokolwiek – to nie na nie jednak spoglądał, zamiast tego zatrzymując spojrzenie na oplatających metalowe części mackach. Morski potwór zwyciężał, co jednak miało się z nim stać potem? Czy miał odpłynąć, atakując wszystkie zbliżające się do cypla okręty, czy może mógł zostać ich strażnikiem – ściągając zgubę jedynie na te mugolskie, na paskudne abominacje utkane ze stali? Język morskich stworzeń nie mógł mu tu pomóc, próbował już porozumieć się ze stworzeniem w ten sposób – ale istniał jeszcze inny, równie ryzykowny, co szalony; skoro już jednak dokonał dzisiaj niemożliwego, to czy nie mógł zagrać w kości raz jeszcze?
Uniósł różdżkę, kierując ją w stronę krakena. – Prae oculis – wypowiedział, kreśląc w powietrzu skomplikowany wzór, wykorzystując resztki magicznych, opuszczających go sił; chcąc spojrzeć na świat jego oczami, połączyć ich umysły w jedno; przekazać mu instrukcje – albo przynajmniej pojąć, jakimi się kierował.
| mistrzu gry, nie wiem, czy mogę założyć, że ucieczka była udana - jeśli nie, to całą resztę po należy zignorować <3
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
The member 'Manannan Travers' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 11
'k100' : 11
Władza jaką dzierżył we własnych dłoniach Drew w tej chwili była całkowicie nieporównywalna z tym, czego doświadczył dotąd. Pogrążony w bólu i w obezwładniającym mroku śmierciożerca nie mógł być świadkiem przerażających widoków, które rozgrywać miały się na dziedzińcu i dalej, przed murami rozpadającego się fortu. Słyszał to wszystko, pośród dalekiego echa wystrzałów; trzasków i ryku. Odgłos sypiących się kamieni, dźwięcznego rechotu, upiornych pomruków. Ale cień, który wezwał wciąż znajdował się pod jego panowaniem, posłuszny jego woli mógł obrać dowolne kształty, uczynić co tylko zechciał. Kiedy tylko skoncentrował się na nim, rozstąpił się, niczym gęsta pchana wiatrem, ukazując czarnoksiężnikowi to, co nigdy dotąd nawet mu się nie śniło. Inferiusy, niczym karaluchy wypełzające spod ziemi, wylęgały się spod gruzów, wyszarpując z mugolskich podartych mundurów. Jeden za drugim, podążały przed siebie, w kierunku bramy. Były zbyt daleko, by mogły dotrzeć do niego krzyki. Mugolskie wojsko zostało rozbite, pokonane. Cena była wysoka — niedocenione służby przez czarodziejów miały środki, którymi mogły ich powstrzymać, ale żaden ze śmiertelników nie przewidział, że magia była nieprzewidywalna, a jej siła wykraczająca poza ograniczone umysły ludzi. Armia inferiusów ruszyła, ale czarnoksiężnik nie wiedział dokąd i po co. Mógł być jednak pewien, z taką siłą nikt nie mógł dziś wygrać.
Zaginięcie Rity spędzało sen z powiek czarnoksiężnika. Wiedział bowiem, że każdy sojusznik w tej walce był cenny i próba odszukania go była koniecznością, nie wyrazem sympatii. Machnął różdżką, czując, że był już słaby, czerpanie magii, rzucanie zaklęć, władanie cennymi mocami wyssało z niego siły. Ich resztkami rzucił zaklęcie. Powietrze zadrżało, ale Macnairowi odpowiedziała pustka. Jego zaklęcie niczego nie wykazało — wokół niego, w najbliższej przestrzeni, nie znajdowała się już ani jedna żywa istota. Kiedy obrócił się na port, mógł być świadkiem tamtych dramatycznych zdarzeń.
Manannan bowiem patrzył śmierci w oczy. Otwór gębowy krakena, otoczony ostrymi, długimi kolcami, kłami, rozwierał się stopniowo, gotów, by go pochłonąć. Czuł, jak go wciąga, jak okręt, na którym się jeszcze chwilę znajdował zapada się i schodzi pod wodę. W zrywie szaleńczej desperacji, resztkami sił, chcąc ochronić się przed pójściem na dno lub w głąb paszczy potwora, wzbił się powietrze, jardy od jego paszczy. Zakrwawione i słabe ptasie skrzydła walczyły z wiatrem; czuł prąd powietrza, który wytwarzał kraken, jego otwór zasysający wszystko do środka. Wybrnięcie z tego wiru kosztowało go mnóstwo wysiłku. Żywioły nie miały sobie równych. Pod nim woda, bryzgające fale, na ziemi dalej ogień szalejący pośród dopalających się mugolskich pojazdów; w końcu powietrze, dotąd jego sprzymierzeniec — w ułamkach sekund zmienił się we wroga. Kiedy dotarł jednak na skraj lądu, wpadł przez pomost na ziemię i powrócił do swojej postaci i poczuł jakby płonął. Był zmęczony, wyczerpany, osłabiony. Trudno było mu skupić się na czymkolwiek. Uniósł różdżkę, chcąc połączyć swój umysł z umysłem potwora, ale był wycieńczony, kręciło mu się w głowie, a bark bolał okrutnie. Zaklęcie sięgnęło potwora, było jednak słabe. Manannan, zdołał jednak spostrzec kątem oka zmierzające ku niemu inferiusy, armię, wypełzającą z fortu w jego stronę. Wtedy dla niego czas się zatrzymał, opadł nieprzytomny na ziemię, cienką nicią łącząc siebie z wodnym stworem.
Ujrzał przed sobą łamiącą się stal, lecz widział ją słabo, ledwie kontury tego, co znajdowało się przed nim. Obraz wokół był rozmazany, niewyraźny. Na piaskowym obrazie czernią migotały tonące okręty. Kontrasty oparte na grze światła, tym postrzegał otoczenie właśnie teraz Manannan były przedziwnym wrażeniem. Szedł w wodę, ciągnąć ze sobą okręt. I o ile ponad powierzchnią wody widział słabo, tak obraz wyostrzył się pod nią, kontrasty się zwiększyły, ukazując kontury zatopionych, połamanych okrętów, opadające powoli elementy, których nie był w stanie dobrze zobaczyć i wyszczególnić. Woda zdawała się mętna, ale Travers wiedział, że kraken był ranny. I wściekły. I gdy pociągnął ostatni ze statków w kierunku dna, sam opadał wraz z nim, jakby chciał osiąść, odpocząć.
Na powierzchni otaczające go inferiusy zdawały się go nie dostrzegać. Były głodne, rozjuszone i podążały w port. Tam, chwytały ostatnich, uratowanych przed utopieniem lub walczących z obrażeniami żołnierzy, odbierając im ostatnie tchnienie. Kierowały się w stronę miasta, by uczynić masakrę.
Tura dwudziesta i ostatnia. Macie czas do 10 lutego godz: 20:00 na podjęcie wszystkich działań związanych z tym wydarzeniem — dokończenie rozpoczętych akcji, podjęcie ewakuacji i odniesienie się do aktualnego posta MG. W przypadku działań w samym forcie tuż po bitwie obowiązuje Was wysokość posiadanej energii magicznej. Dalsze kroki będą wymagały od was uwzględnienia odpoczynku.
A także, w tym samym poście możecie (jeśli chcecie) podjąć działania następujące później (godzinę, dwie, dzień, dwa) zrealizować plany i zamierzenia ściśle powiązane z misją. Opisujecie swoje działania, sposób wykonania, zużyte środki, umiejętności, zaklęcia najdokładniej jak potraficie - czynicie to w dowolnej formie, najbardziej pasującej Wam (opowiadanie, kontynuacja wątku). Możecie w niewielki sposób ingerować w otoczenie, określając jego zachowanie, nie uwzględniacie jednak istotniejszych i obszerniejszych skutków i konsekwencji waszych działań (dotyczących więcej niż kilku osób) — nimi zajmę się ja. Nie obowiązują Was już tury ani limity akcji.
Mistrz Gry dokona podsumowania. Do tej pory należy wstrzymać się z rozpoczynaniem wątków po 16 marca.
Żywotność:
Drew: 137/244 -20
-2 tłuczone i cięte (głowa)
-5 (draśnięta noga)
-45 (postrzelony bark + krwawienie)
-45 (postrzelony brzuch + krwawienie)
-10 (tłuczone- lewa dłoń)
Manannan: 173/260 -15
-12 cięte (lewa noga)
-16 psychiczne
-3 (draśnięta szyja)
-20 (postrzelona ręka)
-26 (przestrzelony brzuch)
-10 (tłuczone - kolano)
Rita: ???/333
-20 oparzenie (lewa dłoń);
-15 złamanie (prawa noga)
-16 psychiczne
Energia magiczna:
Drew: 19/50
Manannan: 10/50
Rita: ???/50
Zaginięcie Rity spędzało sen z powiek czarnoksiężnika. Wiedział bowiem, że każdy sojusznik w tej walce był cenny i próba odszukania go była koniecznością, nie wyrazem sympatii. Machnął różdżką, czując, że był już słaby, czerpanie magii, rzucanie zaklęć, władanie cennymi mocami wyssało z niego siły. Ich resztkami rzucił zaklęcie. Powietrze zadrżało, ale Macnairowi odpowiedziała pustka. Jego zaklęcie niczego nie wykazało — wokół niego, w najbliższej przestrzeni, nie znajdowała się już ani jedna żywa istota. Kiedy obrócił się na port, mógł być świadkiem tamtych dramatycznych zdarzeń.
Manannan bowiem patrzył śmierci w oczy. Otwór gębowy krakena, otoczony ostrymi, długimi kolcami, kłami, rozwierał się stopniowo, gotów, by go pochłonąć. Czuł, jak go wciąga, jak okręt, na którym się jeszcze chwilę znajdował zapada się i schodzi pod wodę. W zrywie szaleńczej desperacji, resztkami sił, chcąc ochronić się przed pójściem na dno lub w głąb paszczy potwora, wzbił się powietrze, jardy od jego paszczy. Zakrwawione i słabe ptasie skrzydła walczyły z wiatrem; czuł prąd powietrza, który wytwarzał kraken, jego otwór zasysający wszystko do środka. Wybrnięcie z tego wiru kosztowało go mnóstwo wysiłku. Żywioły nie miały sobie równych. Pod nim woda, bryzgające fale, na ziemi dalej ogień szalejący pośród dopalających się mugolskich pojazdów; w końcu powietrze, dotąd jego sprzymierzeniec — w ułamkach sekund zmienił się we wroga. Kiedy dotarł jednak na skraj lądu, wpadł przez pomost na ziemię i powrócił do swojej postaci i poczuł jakby płonął. Był zmęczony, wyczerpany, osłabiony. Trudno było mu skupić się na czymkolwiek. Uniósł różdżkę, chcąc połączyć swój umysł z umysłem potwora, ale był wycieńczony, kręciło mu się w głowie, a bark bolał okrutnie. Zaklęcie sięgnęło potwora, było jednak słabe. Manannan, zdołał jednak spostrzec kątem oka zmierzające ku niemu inferiusy, armię, wypełzającą z fortu w jego stronę. Wtedy dla niego czas się zatrzymał, opadł nieprzytomny na ziemię, cienką nicią łącząc siebie z wodnym stworem.
Ujrzał przed sobą łamiącą się stal, lecz widział ją słabo, ledwie kontury tego, co znajdowało się przed nim. Obraz wokół był rozmazany, niewyraźny. Na piaskowym obrazie czernią migotały tonące okręty. Kontrasty oparte na grze światła, tym postrzegał otoczenie właśnie teraz Manannan były przedziwnym wrażeniem. Szedł w wodę, ciągnąć ze sobą okręt. I o ile ponad powierzchnią wody widział słabo, tak obraz wyostrzył się pod nią, kontrasty się zwiększyły, ukazując kontury zatopionych, połamanych okrętów, opadające powoli elementy, których nie był w stanie dobrze zobaczyć i wyszczególnić. Woda zdawała się mętna, ale Travers wiedział, że kraken był ranny. I wściekły. I gdy pociągnął ostatni ze statków w kierunku dna, sam opadał wraz z nim, jakby chciał osiąść, odpocząć.
Na powierzchni otaczające go inferiusy zdawały się go nie dostrzegać. Były głodne, rozjuszone i podążały w port. Tam, chwytały ostatnich, uratowanych przed utopieniem lub walczących z obrażeniami żołnierzy, odbierając im ostatnie tchnienie. Kierowały się w stronę miasta, by uczynić masakrę.
A także, w tym samym poście możecie (jeśli chcecie) podjąć działania następujące później (godzinę, dwie, dzień, dwa) zrealizować plany i zamierzenia ściśle powiązane z misją. Opisujecie swoje działania, sposób wykonania, zużyte środki, umiejętności, zaklęcia najdokładniej jak potraficie - czynicie to w dowolnej formie, najbardziej pasującej Wam (opowiadanie, kontynuacja wątku). Możecie w niewielki sposób ingerować w otoczenie, określając jego zachowanie, nie uwzględniacie jednak istotniejszych i obszerniejszych skutków i konsekwencji waszych działań (dotyczących więcej niż kilku osób) — nimi zajmę się ja. Nie obowiązują Was już tury ani limity akcji.
Mistrz Gry dokona podsumowania. Do tej pory należy wstrzymać się z rozpoczynaniem wątków po 16 marca.
Żywotność:
Drew: 137/244 -20
-2 tłuczone i cięte (głowa)
-5 (draśnięta noga)
-45 (postrzelony bark + krwawienie)
-45 (postrzelony brzuch + krwawienie)
-10 (tłuczone- lewa dłoń)
Manannan: 173/260 -15
-12 cięte (lewa noga)
-16 psychiczne
-3 (draśnięta szyja)
-20 (postrzelona ręka)
-26 (przestrzelony brzuch)
-10 (tłuczone - kolano)
-20 oparzenie (lewa dłoń);
-15 złamanie (prawa noga)
-16 psychiczne
Energia magiczna:
Drew: 19/50
Manannan: 10/50
- Ekwipunek:
- Ekwipunek:
Drew:
Różdżka, oprawiona czarna perła i odłamek granatowego kamienia na łańcuszku, klamra od paska z runą kwitnącego życia (+36 do żywotności), 50 PM, woda, suszone owoce, piersiówka wypełniona Quintinem, mapa fortu.
Nakładka na pas z sakwami:
- wywar ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 29)- kameleon (1 porcja, stat. 29)- wieczny płomień (1 porcja, stat. 29, moc +10)
- smocza łza (1 porcja, stat. 29, moc +5)
- eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 40)- maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 32)
-kryształ upijajacy (od Rity)
-kameleon (1 porcja, stat. 32, z mocą 114 oczek) (od Rity)
Manannan:
- ciemnogranatowy płaszcz z wełny lunaballi (-2 do rzutów k100 na zaklęcia wymagające celowania skierowane przeciwko postaci; +3 du rzutów k100 na czarną magię, postać otrzymuje 2k3 obr. za każde rzucone czarnomagiczne zaklęcie; ST zaklęć ograniczających swobodę ruchu zostaje podniesione o 6); skórzane wysokie buty, czarne spodnie, skórzane rękawiczki;
- magiczny kompas,
- różdżkę,- maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, moc 36);
- eliksir kociego kroku (1 porcja, stat. 15) (od Drew)
- wygaszacz (od Rity)
Rita:
szata: płaszcz z wełny kudłonia i tkaniny z włókien sierści skocznych czarokrólików + buty obszyte skórą tebo (buty odporne na poślizg, dwa dodatkowe miejsca na przedmioty, -5 do rzutów k100 na zaklęcia wymagające celowania skierowane przeciwko postaci, +12 do żywotności)
talizman: Runa Przemykającego Cienia (+22 do skradania i spostrzegawczości) w wisiorku z wroną
-różdżka
-oko ślepego (na palcu, w formie pierścienia)
-maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, moc 36)-kameleon (1 porcja, stat. 32, z mocą 114 oczek)- wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu (1 porcja, moc +39) [(od Drew)od Manannana]
-wywar ze szczuroszczeta (1 porcja)
w szacie:
-miotła bardzo dobrej jakości (pomniejszona)
-kryształ teleportujący-kryształ upijajacy
-20g tytoniu niskiej jakości (skręcone papierosy w metalowej papierośnicy w wewnętrznej kieszeni płaszcza na piersi)
-skórzana butelka z wodą
- wieczny płomień (1 porcja, stat. 29, moc +10) (od Drew)
- smocza łza (1 porcja, stat. 29, moc +5) (od Drew)
-30PM w sakiewce
Landguard Fort
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Suffolk