Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Suffolk
Landguard Fort
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Landguard Fort
Landguard Fort to fortyfikacja wojskowa umiejscowiona w ujściu rzeki Orwell, na obrzeżach miasta Felixstowe. Jej historycznym zadaniem była ochrona portów Harwich i Ipswich. Za czasów króla Jamesa I, bunkry i mury przekształcono w obszerny fort otoczony wałami. W późniejszych latach dobudowano baraki na twierdzę, aż w końcu Landguard Fort stał się bastionem, przy którym dziś, przez wzgląd na ogarniającą Anglię wojnę w porcie stacjonuje mugolska marynarka wojenna. Fort uznaje się za twierdzę nie do zdobycia, wokół tereny są zabezpieczone, a wszystkie wrogie jednostki zostają natychmiast zlikwidowane przez maszynerię. Czarodzieje zwykle nie zapuszczają się w te rejony, chociaż nadbrzeże obfituje w roślinne ingrediencje. To tu można spotkać skupiska szczwołu plamistego i alihotsy.
The member 'Manannan Travers' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 21, 15
'k100' : 21, 15
Pod postacią czarnej mgły byłem nietykalny, żadne czary, podobnie jak mugolska broń, z jaką miałem już do czynienia była mi niestraszna. Nie mogłem jednak dłużej pozostać w niematerialnej formie, musiałem wspomóc swych towarzyszy, albowiem najważniejszy w tym wszystkim był główny cel misji, a mianowicie wyparcie z fortu wojsk wroga. Opuściłem kłęby dymów nieopodal Traversa, jaki uratował się od upadku animagiczną przemianą – takowa wciąż wzbudzała we mnie swego rodzaju podziw. Mogłoby się wydawać, że nie była to nader dobra umiejętność, jednak o jej możliwościach mogłem przekonać się naocznie i to już niejednokrotnie.
-To dziwne- mruknąłem pod nosem spoglądając to na drzwi, to na szafę. Czyżby jedno rozwiązanie prowadziło do otwarcia obu zamków? Potarłem dłonią brodę w zastanowieniu, po czym rozejrzałem się ponownie po pomieszczeniu próbując dostrzec elementy mogące powiedzieć mi coś więcej o tym miejscu. Zdawałem sobie sprawę, że czarodzieje wspierali szeregi mugolskich wojsk, lecz nie przypuszczałbym, iż byli gotów wspomagać ich nawet magicznymi wyrobami. Czyż nie było to dla nich szkodliwe? Może zaś opatentowali sposób na podawanie płynów bez zbędnych konsekwencji? Mogliśmy zakładać wiele opcji, już niejednokrotnie mieliśmy okazję upewnić się, że podobnie jak dla nas, nie było dla nich żadnych granic w kwestii osiągnięcia celu. Wojna była niczym wyścig, liczyła się nie tylko siła, ale spryt i wiedza. -Ile jest ich na oko?- spytałem na krótko zerkając w stronę okna. Nie brałem pod uwagę alarmu, nie sądziłem, że byli w jakikolwiek sposób w stanie zorientować się, co do naszej obecności. Chyba, że ktoś zjawił się w pomieszczeniach, gdzie zostawiliśmy dość… wyraźne ślady. -Zaczekaj, niczego nie dotykaj, przyjrzę- zacząłem, ale nie zdążyłem zwieńczyć myśli, albowiem momentalnie rozległ się dźwięk syreny. Przekląłem bezgłośnie zdając sobie sprawę, że pomyliłem się, najwyraźniej nie doceniłem ich możliwości oraz szybkości. -Nie wszystko złoto co się świeci. Szybciej, musimy zyskać kilka kroków przewagi- odparłem zaciskając usta w wąską linię. Ruszyłem w kierunku schodów mając świadomość, że czas nie tylko okazał się naszym konkurentem, ale i wrogiem. Musieliśmy reagować, czym prędzej przemieścić się i być może spróbować ponownie ukryć, jednakże wcześniej najważniejszym było zniszczenie owej przestrzeni. Na myśl nie przychodziło mi żadne zaklęcie, które byłem w stanie rzucić, aby to uczynić i gdy tylko otworzyłem usta, aby spytać o zdanie resztę Rita wypowiedziała inkantację. Zrozumiałem, co chciała uczynić, być może była to nierozważna decyzja, ale żadna inna nie przychodziła mi do głowy. Proch musiał nam ułatwić osiągnięcie celu, choć z pewnością zniszczy nie tylko to, co założyłem. -Do mnie- rzuciłem pewnym tonem, jaki nie cierpiał sprzeciwu.
Kiedy znaleźliśmy się w znacznej odległości, a Rita oraz Travers stanęli tuż za mną zacisnąłem nieco mocniej wężowe drewno. -Protego Totalum- wyartykułowałem pragnąc wyczarować kopułę, która ochroni nas przed wszelkimi niepożądanymi efektami wybuchu – jeśli takowy miał w ogóle nastąpić. Na nic jednak zdała się ta próba i wiedziałem już, że zabraknie mi sekund, aby wypowiedzieć je po raz kolejny. Było zbyt trudne, zbyt wymagające. -Protego Maxima- rzuciłem pragnąc ochronić siebie oraz ustawionych za mną towarzyszów. Nie wiedziałem na ile mogło nam to pomóc, ale pokładałem nadzieję, że tarcza uchroni nas przed najgorszym.
| Totalum z absorpcją Maxima przede mną oraz obok mnie, próbuję ochronić wszystkich.
-To dziwne- mruknąłem pod nosem spoglądając to na drzwi, to na szafę. Czyżby jedno rozwiązanie prowadziło do otwarcia obu zamków? Potarłem dłonią brodę w zastanowieniu, po czym rozejrzałem się ponownie po pomieszczeniu próbując dostrzec elementy mogące powiedzieć mi coś więcej o tym miejscu. Zdawałem sobie sprawę, że czarodzieje wspierali szeregi mugolskich wojsk, lecz nie przypuszczałbym, iż byli gotów wspomagać ich nawet magicznymi wyrobami. Czyż nie było to dla nich szkodliwe? Może zaś opatentowali sposób na podawanie płynów bez zbędnych konsekwencji? Mogliśmy zakładać wiele opcji, już niejednokrotnie mieliśmy okazję upewnić się, że podobnie jak dla nas, nie było dla nich żadnych granic w kwestii osiągnięcia celu. Wojna była niczym wyścig, liczyła się nie tylko siła, ale spryt i wiedza. -Ile jest ich na oko?- spytałem na krótko zerkając w stronę okna. Nie brałem pod uwagę alarmu, nie sądziłem, że byli w jakikolwiek sposób w stanie zorientować się, co do naszej obecności. Chyba, że ktoś zjawił się w pomieszczeniach, gdzie zostawiliśmy dość… wyraźne ślady. -Zaczekaj, niczego nie dotykaj, przyjrzę- zacząłem, ale nie zdążyłem zwieńczyć myśli, albowiem momentalnie rozległ się dźwięk syreny. Przekląłem bezgłośnie zdając sobie sprawę, że pomyliłem się, najwyraźniej nie doceniłem ich możliwości oraz szybkości. -Nie wszystko złoto co się świeci. Szybciej, musimy zyskać kilka kroków przewagi- odparłem zaciskając usta w wąską linię. Ruszyłem w kierunku schodów mając świadomość, że czas nie tylko okazał się naszym konkurentem, ale i wrogiem. Musieliśmy reagować, czym prędzej przemieścić się i być może spróbować ponownie ukryć, jednakże wcześniej najważniejszym było zniszczenie owej przestrzeni. Na myśl nie przychodziło mi żadne zaklęcie, które byłem w stanie rzucić, aby to uczynić i gdy tylko otworzyłem usta, aby spytać o zdanie resztę Rita wypowiedziała inkantację. Zrozumiałem, co chciała uczynić, być może była to nierozważna decyzja, ale żadna inna nie przychodziła mi do głowy. Proch musiał nam ułatwić osiągnięcie celu, choć z pewnością zniszczy nie tylko to, co założyłem. -Do mnie- rzuciłem pewnym tonem, jaki nie cierpiał sprzeciwu.
Kiedy znaleźliśmy się w znacznej odległości, a Rita oraz Travers stanęli tuż za mną zacisnąłem nieco mocniej wężowe drewno. -Protego Totalum- wyartykułowałem pragnąc wyczarować kopułę, która ochroni nas przed wszelkimi niepożądanymi efektami wybuchu – jeśli takowy miał w ogóle nastąpić. Na nic jednak zdała się ta próba i wiedziałem już, że zabraknie mi sekund, aby wypowiedzieć je po raz kolejny. Było zbyt trudne, zbyt wymagające. -Protego Maxima- rzuciłem pragnąc ochronić siebie oraz ustawionych za mną towarzyszów. Nie wiedziałem na ile mogło nam to pomóc, ale pokładałem nadzieję, że tarcza uchroni nas przed najgorszym.
| Totalum z absorpcją Maxima przede mną oraz obok mnie, próbuję ochronić wszystkich.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 50
'k100' : 50
Lewitując przed szafą, Rita, pomimo słów ostrzegawczych Drew, sięgnęła ręką do jednej z dolnych półek, po eliksir kameleona. Kiedy jej palce zetknęły się z delikatną powłoką, cała bariera zaiskrzyła mocno, elektrycznymi ładunkami, a Runcorn poczuła piekący, przeszywający ból palców lewej dłoni i swąd palonego, ludzkiego mięsa. Odruchowo cofnęła rękę, a kilka iskier posypało się na ziemię. Ból zaczął promieniować na cały nadgarstek i przedramię — palce dłoni były czerwone i bolały, a dłoń pokrywała siatka niebieskich żył, zupełnie jakby skóra była przezroczysta. W rzeczywistości ładunek elektryczny, z którym się zetknęła poparzył ją i odbił na skórze ślad większych naczyń krwionośnych. Bariera znów stała się lekką poświatą, która chroniła zapas dwudziestu pięciu fiolek i znajdującego się na ostatniej, najbliższej półce tajemniczego naczynia. Ochronne zaklęcie zabezpieczało je przed kradzieżą i sięganiem po nie niepowołanych osób, ale Runcorn była pewna, że przy każdym ułożeniu konia na płycie z runami to właśnie z szafy dobiegał odgłos. W ślad za pozostałymi, od razu poleciała do drzwi, które pozostawiła za sobą otwarte. Alarm, który rozbrzmiał w całym forcie i okolicy mógł być zapoczątkowany z wielu powodów. Czarodzieje pozostawili za sobą wiele ciał. Travers, który znalazł się w korytarzu szybko zareagował. Wycelował różdżką w kierunku beczek z prochem i wypowiedział inkantację. Nie mógł wiedzieć, czy jego zaklęcie odniosło skutek. Zaraz potem skierował różdżkę gdzie indziej. Machnął nią, ale nie otrzymał żadnego potwierdzenia, co do skuteczności własnych działań. Drew, jak przystało na mądrego lidera, wziął pod uwagę ewentualne skutki następujących zdarzeń. I choć czarodzieje zdawali się porozumiewać częściowo bez słów, bariera ochronna miała zapewnić im bezpieczeństwo. Błękitna kopuła ledwie błysnęła wokół nich; magia zawiodła Drew. Zaklęcie było trudne i wymagające, ale dawało gwarancję bezpieczeństwa. Śmierciożerca nie podjął jednak tego samego ryzyka po raz drugi, od razu wyczarowując silną tarczę, która była w stanie ochronić jego i jeszcze kogoś. Błękitne światło błysnęło, w chwili, w której Rita skierowała swoją różdżkę w kierunku zbrojowni. Chcąc trafić w znajdujące się tam pod ścianą beczki z prochem, musiała stać dość blisko drzwi i schodów, inaczej nie miałaby szans ujrzeć beczek i — czego nie wiedziała — skrzyni z mugolską amunicją, na których stały. Zaklęcie, które posłała było precyzyjne. Wiązka energii uformowana w świetlistą włócznię szybko podczas lotu uformowała się w ognisty oręż, który w chwili zetknięcia z beczką zainicjował katastrofę.
Wpierw rozległ się pierwszy wybuch, ale nim jego echo dobiegło końca doszło do następnych, które zlały się w jeden potężny huk, który całkowicie oszołomił czarodziejów. Zaraz za nim doszedł rozbłysk światła, a na końcu, podmuch gorącego powietrza, który buchnął przez drzwi. Ziemia się trzęsła dramatycznie — i wtedy, wszystko zniknęło, na moment nastała całkowita ciemność.
Syrena i krzyki ludzi zaczęły powoli docierać do uszu czarodziejów, którzy powoli odzyskiwali przytomność. Coś mocno drapało ich w gardle, zmuszało do kaszlu. Drew poczuł potworny, tępy ból głowy, który rozsadzał mu czaszkę. Kiedy otworzył oczy, wszędzie unosił się pył i kurz. Oświetlony korytarz, w którym się znajdowali składał się z gruzów. Coś spływało mu po twarzy — lepka, ciemnoczerwona krew z rozbitej głowy. Włosy były brudne z posoki i kurzu, oprószone kamyczkami i resztkami po wybuchu. Leżał między kamieniami, szczęśliwie, nad jego głową zawisł fragment stropu, który rozciągał się przez kilka metrów, osłaniając go przed sypiącym się podczas eksplozji sufitem. Teraz, nad ich głowami nie było już żadnego. Dzięki tarczy, największa siła idąca od zbrojowni musiała zostać zatrzymana — uniknęli niechybnej śmierci. Manannan, walcząc z kaszlem mógł poczuć rozrywający ból lewej nogi, a kiedy spojrzał na nią miał szansę zobaczyć, że jeden coś, najprawdopodobniej pręt ze stropu skaleczył go w łydkę. Rana nie była jednak głęboka, choć rozległa, a rozszarpane spodnie szybko zawilgły od powoli krzepnącej krwi. W najgorszej sytuacji okazała się być stojąca najbliżej eksplozji inicjatorka wybuchu i jednocześnie czarownica, której nie objęła tarcza Śmierciożercy — Rita. Jej prawa noga była poważnie uszkodzona. Złamana kość wystawała z nogi przygniecionej jednym z kamieni, ale ból przyszedł dopiero po chwili i rozlał się na całe ciało. Kobietą w momencie szarpnęły dreszcze, a na brudnych z kurzu i pyłu skroniach pojawiły się pierwsze krople potu. Własnymi siłami nie była w stanie zrzucić z nogi kamienia, potrzebowała pomocy — innych, lub magii. Czarodzieje byli poobijani — mieli na ciele wiele siniaków i drobnych otarć.
Wokół pełno było gruzów. Po zbrojowni nie było ani śladu, całe pomieszczenie było niemalże zrównane z ziemią; kamienie rozsypane po całym dziedzińcu i terenie bliżej plaży. Mugolski fort z lotu ptaka musiał wyglądać piękne — zniszczony w jednej przecież lub czwartej, pogrążony w dymie, ogniu i zniszczeniu. Czarne kłęby dymu unosiły się wokoło w chmury, ale z dołu czarodzieje jeszcze ich nie widzieli. Dopiero kiedy kurz zaczął opadać. W miejscu, gdzie znajdowała się zbrojownia gdzieniegdzie palił się jeszcze spod spodu ogień. Lekka bryza świszczała pomiędzy murami, rozganiając unoszący się i ograniczający widoczność pył. Korytarz za zbrojownią także tworzył rumowisko, dopiero daleko wyłaniały się nadszarpnięte mury. Nad głowami czarodziejów znajdowały się betonowe stropy, które sprawiły, że kamienie sufitu nie runęły im na głowę — wzmocnione, rozbudowane po latach mury popękały i zapadły się, tworząc nad czarodziejami szczęśliwy dach, którego naprawdę nie mieli już nad sobą. Siła rażenia odrzucająca elementy fortyfikacji od miejsca wybuchu była spora. Dzieciniec był zawalony odłamkami, kamieniami. Przed czarodziejami, na końcu korytarza, który teraz jak mogli ujrzeć rozpoczynał bastion, wbita w ziemię, była wielka maszyna przypominająca armatę — ta, którą Travers widział z lotu ptaka. I ta, która musiała znajdować się na szczycie bastionu.
Alarm wył, ale krzyki dochodziły z daleka. Na dziedzicu nie było żywej duszy, najprawdopodobniej wszyscy znajdowali się pod gruzami, a biorąc pod uwagę, że mugole byli mniej odporni niż czarodzieje — zapewne martwi. Kiedy pył zaczynał osiadać, czarodzieje, pomiędzy kamieniami mogli dostrzec powoli drugą stronę fortu, mury po których biegali szeregiem uzbrojeni żołnierze. Nie było ich wielu, ale wystarczająco, aby wykorzystując niedyspozycję czarodziejów ich pokonać. Rumowisko było nierówne, było sporo miejsc, za którymi można było się ukryć przed ewentualnym ostrzałem. Także to, w którym się znajdowali dawało chwilowe poczucie bezpieczeństwa, przynajmniej dopóki czarodzieje wciąż tkwili w ukryciu. Śmierciożerca nie mógł już się ukryć pod niewidzialnością, ale Travers i Runcorn pozostawali pod wpływem zaklęcia. Kurz na ich ciałach, który osiadł po wybuchu z bliska jednak zdradzał ich pozycje.
Tura jedenasta. Na odpis macie czas do 21 grudnia godz: 20:00. Rzuty
Kameleon:
ST wykrycia Manannana: 138 4/5
ST wykrycia Rity: 140 4/5
Żywotność:
Drew: 190/244 -10
-54 tłuczone i cięte (głowa)
Manannan: 248/260
-12 cięte (lewa noga)
Rita: 121/222 -20
-20 oparzenie (lewa dłoń);
-81 tłuczone i cięte (prawa noga)
Energia magiczna:
Drew: 33/50
Manannan: 32/50
Rita: 38/50
Wpierw rozległ się pierwszy wybuch, ale nim jego echo dobiegło końca doszło do następnych, które zlały się w jeden potężny huk, który całkowicie oszołomił czarodziejów. Zaraz za nim doszedł rozbłysk światła, a na końcu, podmuch gorącego powietrza, który buchnął przez drzwi. Ziemia się trzęsła dramatycznie — i wtedy, wszystko zniknęło, na moment nastała całkowita ciemność.
* * *
Syrena i krzyki ludzi zaczęły powoli docierać do uszu czarodziejów, którzy powoli odzyskiwali przytomność. Coś mocno drapało ich w gardle, zmuszało do kaszlu. Drew poczuł potworny, tępy ból głowy, który rozsadzał mu czaszkę. Kiedy otworzył oczy, wszędzie unosił się pył i kurz. Oświetlony korytarz, w którym się znajdowali składał się z gruzów. Coś spływało mu po twarzy — lepka, ciemnoczerwona krew z rozbitej głowy. Włosy były brudne z posoki i kurzu, oprószone kamyczkami i resztkami po wybuchu. Leżał między kamieniami, szczęśliwie, nad jego głową zawisł fragment stropu, który rozciągał się przez kilka metrów, osłaniając go przed sypiącym się podczas eksplozji sufitem. Teraz, nad ich głowami nie było już żadnego. Dzięki tarczy, największa siła idąca od zbrojowni musiała zostać zatrzymana — uniknęli niechybnej śmierci. Manannan, walcząc z kaszlem mógł poczuć rozrywający ból lewej nogi, a kiedy spojrzał na nią miał szansę zobaczyć, że jeden coś, najprawdopodobniej pręt ze stropu skaleczył go w łydkę. Rana nie była jednak głęboka, choć rozległa, a rozszarpane spodnie szybko zawilgły od powoli krzepnącej krwi. W najgorszej sytuacji okazała się być stojąca najbliżej eksplozji inicjatorka wybuchu i jednocześnie czarownica, której nie objęła tarcza Śmierciożercy — Rita. Jej prawa noga była poważnie uszkodzona. Złamana kość wystawała z nogi przygniecionej jednym z kamieni, ale ból przyszedł dopiero po chwili i rozlał się na całe ciało. Kobietą w momencie szarpnęły dreszcze, a na brudnych z kurzu i pyłu skroniach pojawiły się pierwsze krople potu. Własnymi siłami nie była w stanie zrzucić z nogi kamienia, potrzebowała pomocy — innych, lub magii. Czarodzieje byli poobijani — mieli na ciele wiele siniaków i drobnych otarć.
Wokół pełno było gruzów. Po zbrojowni nie było ani śladu, całe pomieszczenie było niemalże zrównane z ziemią; kamienie rozsypane po całym dziedzińcu i terenie bliżej plaży. Mugolski fort z lotu ptaka musiał wyglądać piękne — zniszczony w jednej przecież lub czwartej, pogrążony w dymie, ogniu i zniszczeniu. Czarne kłęby dymu unosiły się wokoło w chmury, ale z dołu czarodzieje jeszcze ich nie widzieli. Dopiero kiedy kurz zaczął opadać. W miejscu, gdzie znajdowała się zbrojownia gdzieniegdzie palił się jeszcze spod spodu ogień. Lekka bryza świszczała pomiędzy murami, rozganiając unoszący się i ograniczający widoczność pył. Korytarz za zbrojownią także tworzył rumowisko, dopiero daleko wyłaniały się nadszarpnięte mury. Nad głowami czarodziejów znajdowały się betonowe stropy, które sprawiły, że kamienie sufitu nie runęły im na głowę — wzmocnione, rozbudowane po latach mury popękały i zapadły się, tworząc nad czarodziejami szczęśliwy dach, którego naprawdę nie mieli już nad sobą. Siła rażenia odrzucająca elementy fortyfikacji od miejsca wybuchu była spora. Dzieciniec był zawalony odłamkami, kamieniami. Przed czarodziejami, na końcu korytarza, który teraz jak mogli ujrzeć rozpoczynał bastion, wbita w ziemię, była wielka maszyna przypominająca armatę — ta, którą Travers widział z lotu ptaka. I ta, która musiała znajdować się na szczycie bastionu.
Alarm wył, ale krzyki dochodziły z daleka. Na dziedzicu nie było żywej duszy, najprawdopodobniej wszyscy znajdowali się pod gruzami, a biorąc pod uwagę, że mugole byli mniej odporni niż czarodzieje — zapewne martwi. Kiedy pył zaczynał osiadać, czarodzieje, pomiędzy kamieniami mogli dostrzec powoli drugą stronę fortu, mury po których biegali szeregiem uzbrojeni żołnierze. Nie było ich wielu, ale wystarczająco, aby wykorzystując niedyspozycję czarodziejów ich pokonać. Rumowisko było nierówne, było sporo miejsc, za którymi można było się ukryć przed ewentualnym ostrzałem. Także to, w którym się znajdowali dawało chwilowe poczucie bezpieczeństwa, przynajmniej dopóki czarodzieje wciąż tkwili w ukryciu. Śmierciożerca nie mógł już się ukryć pod niewidzialnością, ale Travers i Runcorn pozostawali pod wpływem zaklęcia. Kurz na ich ciałach, który osiadł po wybuchu z bliska jednak zdradzał ich pozycje.
Kameleon:
ST wykrycia Manannana: 138 4/5
ST wykrycia Rity: 140 4/5
Żywotność:
Drew: 190/244 -10
-54 tłuczone i cięte (głowa)
Manannan: 248/260
-12 cięte (lewa noga)
Rita: 121/222 -20
-20 oparzenie (lewa dłoń);
-81 tłuczone i cięte (prawa noga)
Energia magiczna:
Drew: 33/50
Manannan: 32/50
Rita: 38/50
- Ekwipunek:
- Ekwipunek:
Drew:
Różdżka, oprawiona czarna perła i odłamek granatowego kamienia na łańcuszku, klamra od paska z runą kwitnącego życia (+36 do żywotności), 50 PM, woda, suszone owoce, piersiówka wypełniona Quintinem, mapa fortu.
Nakładka na pas z sakwami:
- wywar ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 29)
- wieczny płomień (1 porcja, stat. 29, moc +10)
- kameleon (1 porcja, stat. 29)
- smocza łza (1 porcja, stat. 29, moc +5)
- eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 40)
- maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 32)
Manannan:
- ciemnogranatowy płaszcz z wełny lunaballi (-2 do rzutów k100 na zaklęcia wymagające celowania skierowane przeciwko postaci; +3 du rzutów k100 na czarną magię, postać otrzymuje 2k3 obr. za każde rzucone czarnomagiczne zaklęcie; ST zaklęć ograniczających swobodę ruchu zostaje podniesione o 6); skórzane wysokie buty, czarne spodnie, skórzane rękawiczki;
- magiczny kompas,
- różdżkę,
- maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, moc 36);
- wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu (1 porcja, moc +39) (od Drew)
- eliksir kociego kroku (1 porcja, stat. 15) (od Drew)
Rita:
szata: płaszcz z wełny kudłonia i tkaniny z włókien sierści skocznych czarokrólików + buty obszyte skórą tebo (buty odporne na poślizg, dwa dodatkowe miejsca na przedmioty, -5 do rzutów k100 na zaklęcia wymagające celowania skierowane przeciwko postaci, +12 do żywotności)
talizman: Runa Przemykającego Cienia (+22 do skradania i spostrzegawczości) w wisiorku z wroną
-różdżka
-oko ślepego (na palcu, w formie pierścienia)
-maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, moc 36)
-kameleon (1 porcja, stat. 32, z mocą 114 oczek)
-wywar ze szczuroszczeta (1 porcja)
w szacie:
-wygaszacz
-miotła bardzo dobrej jakości (pomniejszona)
-kryształ upijajacy
-kryształ teleportujący
-20g tytoniu niskiej jakości (skręcone papierosy w metalowej papierośnicy w wewnętrznej kieszeni płaszcza na piersi)
-skórzana butelka z wodą
-30PM w sakiewce
Irytujące, przeciągłe wycie alarmowej syreny przedzierało się stopniowo przez otaczającą go pustkę, zastępując powoli dziwne, nienaturalnie dzwonienie, swoje źródło zdające się mieć gdzieś we wnętrzu obolałej czaszki. W pierwszej chwili nie pamiętał, w jakich okolicznościach znalazł się na skalnym wybrzeżu; czy jego statek został zatopiony, czy jedynie musiał się z niego ratować, skacząc prosto w fale? Wiedział, że nie był już na Selmie, bo pod sobą nie czuł charakterystycznego kołysania pokładu; podłoże było stabilne, twarde i kanciaste, a w jego lewą nogę coś dotkliwie się wbijało. Zastanawiał się, czy to ten ból przywrócił go do rzeczywistości, czy było to coś innego; z pewnością nie chluśnięcie wody – bo w gardle czuł jedynie szorstką suchość, a jego język zdawał się powleczony przesuszonym, pomiętym pergaminem.
Posiniaczone ciało zatrzęsło się w nagłym proteście, kiedy razem z powietrzem, wciągnął do płuc porcję lepkiego pyłu; zakaszlał gwałtownie, odruchowo unosząc się na łokciu, a później podciągając się do pozycji siedzącej, wciąż ogłuszony tym agresywnym wyciem. Uchylił powieki – po czym zamrugał kilkakrotnie, kiedy z rzęs prosto do oczu zsypał się szary proch, sprawiając, że te napełniły się łzami. Sięgnął do nich dłonią, przecierając je i jednocześnie starając się opanować kaszel. Jasność dnia poprzetykanego nieregularnymi cieniami wdarła się w jego pole widzenia, dopiero po paru sekundach przybierając wyraźniejsze kształty, układające się w resztki pozbawionej kolorów ściany, metalowe pręty wystające z czegoś, co do niedawna musiało być stropem, oraz stalową sylwetkę wbitej w ziemię armaty, która wyglądała, jakby spadła z dużej wysokości. Serce zadudniło niespokojnie o mostek, a razem z ledwie co odzyskaną zdolnością do normalnego oddychania wróciły wspomnienia: mugolscy żołnierze na dziedzińcu, pozbawione odpowiedzi pytanie Drew, ognista wiązka zaklęcia; beczki z prochem, niemrawy błysk nieudanej tarczy, przecinające powietrze polecenie; a potem huk – jeden i kolejny, ciemność połykająca korytarz, odrzut uderzający w niego z siłą wściekłego olbrzyma.
Gdzie byli Drew i Rita?
Zmusił się do dźwignięcia na nogi, przez chwilę balansując niepewnie wyłącznie na prawej, sprawdzając, czy lewa była w stanie udźwignąć jego ciężar. Widział krew plamiącą poszarpaną nogawkę, skóra płonęła piekącym bólem, ale miał wrażenie, że rana była powierzchowna – choć mogło to być równie dobrze myślenie życzeniowe. Rozejrzał się, starając się dojrzeć sylwetki swoich towarzyszy, w pierwszej chwili zamiast nich dostrzegając jednak jego: brodatego mężczyznę z raną połyskującą srebrzyście w klatce piersiowej, jak gdyby nigdy nic opartego nonszalancko o pozostałości schodów; z dymiącą fajką kołyszącą się leniwie w półotwartych ustach. – Starzejesz się, Travers, dawniej wiedziałeś, że głupio jest wysadzać okręt, z którego się jeszcze nie zeszło – odezwał się, w jakiś sposób dając radę przekrzyczeć alarm, mimo że wcale nie podnosił głosu.
– Bardzo, kurwa, śmieszne – warknął Manannan, instynktownie zaciskając palce na różdżce, ale nim zdążyłby posłać zaklęcie w pustkę, jego uwagę przyciągnął ruch; odwrócił się, dopiero teraz zauważając przysypanego kurzem mężczyznę, w którym z trudem rozpoznał Drew. Zrobił krok w jego stronę, starając się ignorować uporczywą obecność Earwyna (nie ma cię tutaj, powiedział stanowczo w myślach, tak jakby ta mantra kiedykolwiek działała). – Żyjesz, Macnair? – zapytał, przyglądając się krwi spływającej po jego twarzy. Wyglądał paskudnie, ale zapewne on sam nie prezentował się lepiej. Przetarł twarz, w ostatniej chwili powstrzymując kolejną falę kaszlu. Kurz powoli opadał, odsłaniając tlący się w rumowisku ogień; coś gryzło go w oczy, a gdy uniósł wzrok w górę, dostrzegł kłęby czarnego dymu. Skąd się wydobywał? Nie był w stanie stwierdzić, niepewny, czy w ogóle miało to znaczenie; zrobił krok w stronę, gdzie – jak mu się wydawało – wcześniej znajdowała się zbrojownia, choć prawdę mówiąc mógł jedynie zgadywać. – Runcorn? – rzucił w przestrzeń, przez sekundę zastanawiając się, czy nie zwraca się do trupa.
Zobaczył ją chwilę później, choć wciąż działające zaklęcie czyniło to trudniejszym; łzawiące już mniej oko wychwyciło jednak poruszenie przygniecionej kamieniem szarości, pyłu układającego się w kształt mgliście przypominający ludzką sylwetkę. Podszedł do niej, starając się ustalić, gdzie znajdowały się poszczególne części jej ciała. – Krakenia mać, nie ruszaj się – powiedział; w głowie zamajaczyła mu myśl, odruchowa i nie do końca niechciana, że będą musieli ją tutaj zostawić – nie wyobrażał sobie, by mieli nieść ją dalej, o ile istniało jakieś dalej – ale nic nie powiedział. – Przesunę te gruzy – stwierdził; przykucnięcie wywołało kolejną falę rozrywającego bólu łydki, ale zacisnął zęby, przyklękając na jednym kolanie i szukając lepszego oparcia; potrzebował pary wolnych rąk, zacisnął więc zęby na różdżce, dłonie wsuwając pod ostrą krawędź przygniatającego Ritę kamienia, po czym szarpnął mocno, próbując odrzucić go na bok.
Nawet nie próbował zastanawiać się, czym był chaos kształtów w okolicach jej nogi, ciężki oddech i krople potu na brudnej posadzce zdradzały jednak, że nie było dobrze. – Co z twoją nogą? Jesteś w stanie wstać? – zapytał, na powrót biorąc różdżkę do ręki. Nie znał się na magicznej medycynie, nie próbował więc nawet rozważać nastawiania kości czy wykonania opatrunku; dobiegające z oddali krzyki świadczyły o tym, że nie mieli wiele czasu, Runcorn musiała stanąć na nogi albo tu zostać, nie było innej możliwości. – Saxio – wypowiedział, kierując koniec morskiego drewna na czarownicę; widział krew połyskującą na posadzce, wzmocnienie mięśni i ścięgien mogło spowolnić jej upływ; a przynajmniej tak mu się wydawało. – Mam jeszcze eliksir od Macnaira, trzymaj – odezwał się, sięgając do kieszeni, żeby sekundę później wcisnąć kobiecie w rękę fiolkę. Odwrócił się przez ramię, szukając Śmierciożercy wzrokiem; zastanawiając się, co dalej – i licząc na to, że Drew znał odpowiedź na to pytanie.
| pierwszy rzut - próbuję zrzucić kamień z nogi Rity; drugi rzut - Saxio na Ritę
+ przekazuję Ricie: wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu (1 porcja, moc +39)
Posiniaczone ciało zatrzęsło się w nagłym proteście, kiedy razem z powietrzem, wciągnął do płuc porcję lepkiego pyłu; zakaszlał gwałtownie, odruchowo unosząc się na łokciu, a później podciągając się do pozycji siedzącej, wciąż ogłuszony tym agresywnym wyciem. Uchylił powieki – po czym zamrugał kilkakrotnie, kiedy z rzęs prosto do oczu zsypał się szary proch, sprawiając, że te napełniły się łzami. Sięgnął do nich dłonią, przecierając je i jednocześnie starając się opanować kaszel. Jasność dnia poprzetykanego nieregularnymi cieniami wdarła się w jego pole widzenia, dopiero po paru sekundach przybierając wyraźniejsze kształty, układające się w resztki pozbawionej kolorów ściany, metalowe pręty wystające z czegoś, co do niedawna musiało być stropem, oraz stalową sylwetkę wbitej w ziemię armaty, która wyglądała, jakby spadła z dużej wysokości. Serce zadudniło niespokojnie o mostek, a razem z ledwie co odzyskaną zdolnością do normalnego oddychania wróciły wspomnienia: mugolscy żołnierze na dziedzińcu, pozbawione odpowiedzi pytanie Drew, ognista wiązka zaklęcia; beczki z prochem, niemrawy błysk nieudanej tarczy, przecinające powietrze polecenie; a potem huk – jeden i kolejny, ciemność połykająca korytarz, odrzut uderzający w niego z siłą wściekłego olbrzyma.
Gdzie byli Drew i Rita?
Zmusił się do dźwignięcia na nogi, przez chwilę balansując niepewnie wyłącznie na prawej, sprawdzając, czy lewa była w stanie udźwignąć jego ciężar. Widział krew plamiącą poszarpaną nogawkę, skóra płonęła piekącym bólem, ale miał wrażenie, że rana była powierzchowna – choć mogło to być równie dobrze myślenie życzeniowe. Rozejrzał się, starając się dojrzeć sylwetki swoich towarzyszy, w pierwszej chwili zamiast nich dostrzegając jednak jego: brodatego mężczyznę z raną połyskującą srebrzyście w klatce piersiowej, jak gdyby nigdy nic opartego nonszalancko o pozostałości schodów; z dymiącą fajką kołyszącą się leniwie w półotwartych ustach. – Starzejesz się, Travers, dawniej wiedziałeś, że głupio jest wysadzać okręt, z którego się jeszcze nie zeszło – odezwał się, w jakiś sposób dając radę przekrzyczeć alarm, mimo że wcale nie podnosił głosu.
– Bardzo, kurwa, śmieszne – warknął Manannan, instynktownie zaciskając palce na różdżce, ale nim zdążyłby posłać zaklęcie w pustkę, jego uwagę przyciągnął ruch; odwrócił się, dopiero teraz zauważając przysypanego kurzem mężczyznę, w którym z trudem rozpoznał Drew. Zrobił krok w jego stronę, starając się ignorować uporczywą obecność Earwyna (nie ma cię tutaj, powiedział stanowczo w myślach, tak jakby ta mantra kiedykolwiek działała). – Żyjesz, Macnair? – zapytał, przyglądając się krwi spływającej po jego twarzy. Wyglądał paskudnie, ale zapewne on sam nie prezentował się lepiej. Przetarł twarz, w ostatniej chwili powstrzymując kolejną falę kaszlu. Kurz powoli opadał, odsłaniając tlący się w rumowisku ogień; coś gryzło go w oczy, a gdy uniósł wzrok w górę, dostrzegł kłęby czarnego dymu. Skąd się wydobywał? Nie był w stanie stwierdzić, niepewny, czy w ogóle miało to znaczenie; zrobił krok w stronę, gdzie – jak mu się wydawało – wcześniej znajdowała się zbrojownia, choć prawdę mówiąc mógł jedynie zgadywać. – Runcorn? – rzucił w przestrzeń, przez sekundę zastanawiając się, czy nie zwraca się do trupa.
Zobaczył ją chwilę później, choć wciąż działające zaklęcie czyniło to trudniejszym; łzawiące już mniej oko wychwyciło jednak poruszenie przygniecionej kamieniem szarości, pyłu układającego się w kształt mgliście przypominający ludzką sylwetkę. Podszedł do niej, starając się ustalić, gdzie znajdowały się poszczególne części jej ciała. – Krakenia mać, nie ruszaj się – powiedział; w głowie zamajaczyła mu myśl, odruchowa i nie do końca niechciana, że będą musieli ją tutaj zostawić – nie wyobrażał sobie, by mieli nieść ją dalej, o ile istniało jakieś dalej – ale nic nie powiedział. – Przesunę te gruzy – stwierdził; przykucnięcie wywołało kolejną falę rozrywającego bólu łydki, ale zacisnął zęby, przyklękając na jednym kolanie i szukając lepszego oparcia; potrzebował pary wolnych rąk, zacisnął więc zęby na różdżce, dłonie wsuwając pod ostrą krawędź przygniatającego Ritę kamienia, po czym szarpnął mocno, próbując odrzucić go na bok.
Nawet nie próbował zastanawiać się, czym był chaos kształtów w okolicach jej nogi, ciężki oddech i krople potu na brudnej posadzce zdradzały jednak, że nie było dobrze. – Co z twoją nogą? Jesteś w stanie wstać? – zapytał, na powrót biorąc różdżkę do ręki. Nie znał się na magicznej medycynie, nie próbował więc nawet rozważać nastawiania kości czy wykonania opatrunku; dobiegające z oddali krzyki świadczyły o tym, że nie mieli wiele czasu, Runcorn musiała stanąć na nogi albo tu zostać, nie było innej możliwości. – Saxio – wypowiedział, kierując koniec morskiego drewna na czarownicę; widział krew połyskującą na posadzce, wzmocnienie mięśni i ścięgien mogło spowolnić jej upływ; a przynajmniej tak mu się wydawało. – Mam jeszcze eliksir od Macnaira, trzymaj – odezwał się, sięgając do kieszeni, żeby sekundę później wcisnąć kobiecie w rękę fiolkę. Odwrócił się przez ramię, szukając Śmierciożercy wzrokiem; zastanawiając się, co dalej – i licząc na to, że Drew znał odpowiedź na to pytanie.
| pierwszy rzut - próbuję zrzucić kamień z nogi Rity; drugi rzut - Saxio na Ritę
+ przekazuję Ricie: wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu (1 porcja, moc +39)
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
The member 'Manannan Travers' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 65
--------------------------------
#2 'k100' : 43
#1 'k100' : 65
--------------------------------
#2 'k100' : 43
Zasyczałam, gdy tylko przez moje ciało przeszedł nieprzyjemny prąd, który, choć najpierw zdawał mi się piekielnie lodowaty, tak niedługo później okazał się poparzeniem. Syrena wyła nad naszymi głowami, a ja nie miałam czasu nawet zastanawiać się, jak zostało stworzone zabezpieczenie, na które nacięłam się, niczym skończona idiotka. Powinnam wiedzieć lepiej, ale zadziałałam instynktownie. Nie byłam doświadczona w statystyce, ale zwykle ten mnie nie zawodził, poza kilkoma razami, takimi właśnie jak ten. Ból zdawał się być nie do zniesienia, ale teraz nie mogłam się na nim skupić, smród palonego mięsa, które przecież należało do mnie, gryzł w nozdrza, ale wciąż najintensywniejszym bodźcem pozostawał hałas, wraz z uczuciem zbliżającego się końca względnego spokoju. Zawsze wolałam działać cicho, pod osłoną nocy, albo w cieniu, tam sprawdzałam się na najlepiej, a na nas czekała bitwa. Wylatując z sali i kierując różdżkę w stronę beczek z prochem, nie spodziewałam się innego scenariusza, niż te, które miało zaraz nastąpić, chociaż nigdy nie powiedziałabym, że byłam na nie gotowa. Widziałam, jak promień ognia leci w stronę beczek i gdy czas niemal zatrzymał się, na chwilę przed uderzeniem, ja wzięłam głęboki wdech. — KRYYYJ- — cie się... A potem pamiętam już tylko ciemność.
Coś gniotło mnie w biodro. Powinnam naprawić, albo wymienić materac na moim łóżku już lata temu, ale ciężko było mi przyzwyczaić się do myśli, że to teraz jest mój dom. Pościel uciekła, zapewne na podłogę, a coś dociskało moją nogę. — Przesuń się — wychrypiałam przez sen do Augustusa, ale ten nie odpowiedział. Jednoosobowe łóżko było dla nas zdecydowanie za małe, ale ja nigdy nie byłam wygodnicka, potrzebowałam tylko nieco więcej przestrzeni. — Przesuń, miażdżysz mi nogę — ruszyłam się w bok, aby zrzucić go z siebie, ale to nic nie dało. Do moich uszu zaczęły docierać dźwięki, zapewne starego zegara z kukułką, który w sypialni rodziców rozpoczynał swoją symfonię codziennie o północy. Czemu więc przez moje powieki przeciskały się promienie jasnego światła? Przecież nie zdarzało mi się spać do południa. Melodia kukułki stawała się coraz mniej możliwa do wytrzymania, a ciało Rookwooda było cięższe z każdą sekundą. Chłód, jaki przechodził przez moje ramiona i suchość w gardle narastały, a wraz z nimi rósł ból. Z początku drętwiejący, lecz niedługo potem doprowadzający do szaleństwa.
Nie byłam w moim dziecięcym pokoju, nie było obok człowieka, przy którym budziłam się przez ostatnie miesiące, nie było nic oprócz alarmu i krzyków. Otworzyłam oczy, dostrzegając wokół siebie jedynie ruinę, słońce raziło mnie w oczy, a ja nie byłam pewna ile czasu minęło od kiedy niewidzialna siła umieściła mnie w tym miejscu. Ból zaś rozlewał się na całe ciało, nie dając się zlokalizować, aż nie spostrzegłam własnej krwi, uciekającej po kamieniu, który nie był nogą kochanką, a gruzem miażdżącym mi kończynę. — AAAAAAA! — wydobyło się z moich płuc, ale nie krzyczałam wcale głośno. Miałam wrażenie, że ten uwiązł mi w gardle. Zimny pot spowijał czoło, a jego krople osadzały się na skroniach, gdy mi z otumanienia kręciło się w głowie. Nie byłam w stanie oderwać wzroku od własnej nogi, od brei krwi i mięśni, od kości wystającej z niej jak z króliczej łapki. Oddech przyspieszał, a palce drżały, gdy powracały wspomnienia sprzed minuty, sprzed dziesięciu, sprzed trzydziestu. Wybuch, fala uderzeniowa trafiająca prosto w moje bezwiedne przy niej ciało. Wiedziałam, co potrafi zrobić proch, lecz wierzyłam, że zdążymy się ochronić. Rozglądałam się, wciąż tkwiąc w szoku, aż spostrzegłam Drew i oblepioną pyłem niewidoczną niemal sylwetkę, zapewne Manannana. Gdy ten zaczął do mnie mówić, jego słowa więzły gdzieś w opadającym dymie, nie docierając do moich uszu, bo te słyszały jedynie syrenę i krzyki mugolskich żołnierzy. — Ała! — wydarło się z moich ust, gdy tylko Travers ruszył kamień, ale jaźń zdawała się wrócić na ziemię, aby z powrotem słyszeć bez dzielącej nas mgły. — Ja pierdole... — prawie się tam zrzygałam, ból kompletnie mamił moją głowę, marzyłam, aby zasnąć, aby ponownie obudzić się z nogą Augustusa na sobie, ze wbijającą się w biodro sprężyną i kukułczym zegarem w sypialni rodziców.
— Z tego nic... Nic nie będzie — powiedziałam tonem, jakby w gardle stała mi zbyt sucha bułka, nie mogąc oderwać oczu od wystającej z nogi białej kości, z której uciekała krew. Każdy ruch wywoływał ból. Resztki zdrowego rozsądku sięgnęły po butelkę z wodą, a ja przechyliłam ją, wlewając sobie kilka kropel do gardła. Widziałam podobne przypadki, pamiętam noce w lecznicy, gdy zapach krwinkowaru i szałwi rozchodził się po zbyt ciasnych salach. Odpinając klamrę paska, ściągnęłam go z siebie drżącymi rękami, a następnie zagryzając zęby o zęby, zacisnęłam na nodze, powyżej rany, obwiązując kilka razy wokół siebie, aby odciąć dopływ krwi. Urwałam własny kawałek spódnicy, która z pomocą gruzu i tak do niczego się nie nadawała, a potem odnajdując coś na rodzaj kawałka belki, próbowałam usztywnić sobie nogę. Próbowałam myśleć logicznie, skupiać się na przestrzeni, rozglądać dookoła, dostrzegając żołnierzy na murach. To było kwestią czasu, zanim dotrą do nas.
— Zostawcie mnie. Proszę — powiedziałam bez zawahania się, odbierając eliksir od Traversa, za który podziękowałam skinięciem głowy. — Na tym etapie będę bezużyteczna, tylko was opóźnię i nie ma szans, że dotrę dalej — z sakwy która wcześniej była przy moim pasku wyciągnęłam dwa kryształy, jeden, chowając do wewnętrznej kieszeni płaszcza, a drugi w kształcie nieforemnej bryłki lodu wciskając w rękę Macnairowi. — To lepsze niż whisky — wydukałam z uśmiechem, ale ten był wynikiem bólu i niepojętego uczucia zbliżającego się końca — Spróbuję tu wytrzymać i... Wytrzymam — mój wzrok podążył do jednego z bastionów, które ocalały, a ja ścisnęłam w dłoni różdżkę, drugą dłonią sięgając najpierw po eliksir kameleona, który oddałam Drew, a następnie po wygaszacz, który przekazałam Traversowi. — Mogę ściągnąć na siebie ich oddział, skorzystać z magii przestrzennej. Jeśli odsuniecie się dość szybko i niepostrzeżenie, to skupią się na mnie. Będziecie mieli większe szanse... — nie wiem już sama, czy wierzyłam, że dam radę walczyć z pułkiem mugoli na raz, ale obserwując teren wokół mnie, widziałam przestrzeń, w której mogłabym przeczekać, a potem może... Może przy odpowiednim skupieniu, mogłabym zasłać na nich potężny urok, który pociągnie ich za ten świat. Gotowa byłam spróbować, nawet jeśli to mogło być ostatnim, co przyjdzie mi zrobić. W spojrzeniu Drew poszukiwałam potwierdzenia, ale musiał w moim głosie słyszeć, że jestem gotowa tu zostać. To było logiczne, to było sensowne. Dostrzegłam krew cieknącą z jego głowy, więc chwytając odrobinę maści z wodnej gwiazdy na palce, próbowałam skupić się na ranie mężczyzny, nakładając ją na głowę Macnaira, tak jak kiedyś uczyła mnie Cassandra.
Mogłam zapomnieć o swojej karierze w quidditchu, nie żebym kiedykolwiek taką prognozowała. Nie probowałam nawet myśleć o własnych umiejętnościach i zwinności, która teraz była kompletnie bezużyteczna. Musiałam tylko przetrwać, a potem... Potem coś się wymyśli...
przekazuję Drew: eliksir kameleona (1 porcja, stat. 32, z mocą 114 oczek) oraz kryształ
przekazuję Manannanowi: wygaszacz
kryształ wkładam do kieszeni wewnętrznej płaszcza
smaruję głowę Drew maścią z wodnej gwiazdy (1 porcja, moc 36) ze swojego ekwipunku
jeśli za daleko poleciałam z usztywnianiem nogi, to proszę mnie zastopować i niech się dzieje wola nieba
Coś gniotło mnie w biodro. Powinnam naprawić, albo wymienić materac na moim łóżku już lata temu, ale ciężko było mi przyzwyczaić się do myśli, że to teraz jest mój dom. Pościel uciekła, zapewne na podłogę, a coś dociskało moją nogę. — Przesuń się — wychrypiałam przez sen do Augustusa, ale ten nie odpowiedział. Jednoosobowe łóżko było dla nas zdecydowanie za małe, ale ja nigdy nie byłam wygodnicka, potrzebowałam tylko nieco więcej przestrzeni. — Przesuń, miażdżysz mi nogę — ruszyłam się w bok, aby zrzucić go z siebie, ale to nic nie dało. Do moich uszu zaczęły docierać dźwięki, zapewne starego zegara z kukułką, który w sypialni rodziców rozpoczynał swoją symfonię codziennie o północy. Czemu więc przez moje powieki przeciskały się promienie jasnego światła? Przecież nie zdarzało mi się spać do południa. Melodia kukułki stawała się coraz mniej możliwa do wytrzymania, a ciało Rookwooda było cięższe z każdą sekundą. Chłód, jaki przechodził przez moje ramiona i suchość w gardle narastały, a wraz z nimi rósł ból. Z początku drętwiejący, lecz niedługo potem doprowadzający do szaleństwa.
Nie byłam w moim dziecięcym pokoju, nie było obok człowieka, przy którym budziłam się przez ostatnie miesiące, nie było nic oprócz alarmu i krzyków. Otworzyłam oczy, dostrzegając wokół siebie jedynie ruinę, słońce raziło mnie w oczy, a ja nie byłam pewna ile czasu minęło od kiedy niewidzialna siła umieściła mnie w tym miejscu. Ból zaś rozlewał się na całe ciało, nie dając się zlokalizować, aż nie spostrzegłam własnej krwi, uciekającej po kamieniu, który nie był nogą kochanką, a gruzem miażdżącym mi kończynę. — AAAAAAA! — wydobyło się z moich płuc, ale nie krzyczałam wcale głośno. Miałam wrażenie, że ten uwiązł mi w gardle. Zimny pot spowijał czoło, a jego krople osadzały się na skroniach, gdy mi z otumanienia kręciło się w głowie. Nie byłam w stanie oderwać wzroku od własnej nogi, od brei krwi i mięśni, od kości wystającej z niej jak z króliczej łapki. Oddech przyspieszał, a palce drżały, gdy powracały wspomnienia sprzed minuty, sprzed dziesięciu, sprzed trzydziestu. Wybuch, fala uderzeniowa trafiająca prosto w moje bezwiedne przy niej ciało. Wiedziałam, co potrafi zrobić proch, lecz wierzyłam, że zdążymy się ochronić. Rozglądałam się, wciąż tkwiąc w szoku, aż spostrzegłam Drew i oblepioną pyłem niewidoczną niemal sylwetkę, zapewne Manannana. Gdy ten zaczął do mnie mówić, jego słowa więzły gdzieś w opadającym dymie, nie docierając do moich uszu, bo te słyszały jedynie syrenę i krzyki mugolskich żołnierzy. — Ała! — wydarło się z moich ust, gdy tylko Travers ruszył kamień, ale jaźń zdawała się wrócić na ziemię, aby z powrotem słyszeć bez dzielącej nas mgły. — Ja pierdole... — prawie się tam zrzygałam, ból kompletnie mamił moją głowę, marzyłam, aby zasnąć, aby ponownie obudzić się z nogą Augustusa na sobie, ze wbijającą się w biodro sprężyną i kukułczym zegarem w sypialni rodziców.
— Z tego nic... Nic nie będzie — powiedziałam tonem, jakby w gardle stała mi zbyt sucha bułka, nie mogąc oderwać oczu od wystającej z nogi białej kości, z której uciekała krew. Każdy ruch wywoływał ból. Resztki zdrowego rozsądku sięgnęły po butelkę z wodą, a ja przechyliłam ją, wlewając sobie kilka kropel do gardła. Widziałam podobne przypadki, pamiętam noce w lecznicy, gdy zapach krwinkowaru i szałwi rozchodził się po zbyt ciasnych salach. Odpinając klamrę paska, ściągnęłam go z siebie drżącymi rękami, a następnie zagryzając zęby o zęby, zacisnęłam na nodze, powyżej rany, obwiązując kilka razy wokół siebie, aby odciąć dopływ krwi. Urwałam własny kawałek spódnicy, która z pomocą gruzu i tak do niczego się nie nadawała, a potem odnajdując coś na rodzaj kawałka belki, próbowałam usztywnić sobie nogę. Próbowałam myśleć logicznie, skupiać się na przestrzeni, rozglądać dookoła, dostrzegając żołnierzy na murach. To było kwestią czasu, zanim dotrą do nas.
— Zostawcie mnie. Proszę — powiedziałam bez zawahania się, odbierając eliksir od Traversa, za który podziękowałam skinięciem głowy. — Na tym etapie będę bezużyteczna, tylko was opóźnię i nie ma szans, że dotrę dalej — z sakwy która wcześniej była przy moim pasku wyciągnęłam dwa kryształy, jeden, chowając do wewnętrznej kieszeni płaszcza, a drugi w kształcie nieforemnej bryłki lodu wciskając w rękę Macnairowi. — To lepsze niż whisky — wydukałam z uśmiechem, ale ten był wynikiem bólu i niepojętego uczucia zbliżającego się końca — Spróbuję tu wytrzymać i... Wytrzymam — mój wzrok podążył do jednego z bastionów, które ocalały, a ja ścisnęłam w dłoni różdżkę, drugą dłonią sięgając najpierw po eliksir kameleona, który oddałam Drew, a następnie po wygaszacz, który przekazałam Traversowi. — Mogę ściągnąć na siebie ich oddział, skorzystać z magii przestrzennej. Jeśli odsuniecie się dość szybko i niepostrzeżenie, to skupią się na mnie. Będziecie mieli większe szanse... — nie wiem już sama, czy wierzyłam, że dam radę walczyć z pułkiem mugoli na raz, ale obserwując teren wokół mnie, widziałam przestrzeń, w której mogłabym przeczekać, a potem może... Może przy odpowiednim skupieniu, mogłabym zasłać na nich potężny urok, który pociągnie ich za ten świat. Gotowa byłam spróbować, nawet jeśli to mogło być ostatnim, co przyjdzie mi zrobić. W spojrzeniu Drew poszukiwałam potwierdzenia, ale musiał w moim głosie słyszeć, że jestem gotowa tu zostać. To było logiczne, to było sensowne. Dostrzegłam krew cieknącą z jego głowy, więc chwytając odrobinę maści z wodnej gwiazdy na palce, próbowałam skupić się na ranie mężczyzny, nakładając ją na głowę Macnaira, tak jak kiedyś uczyła mnie Cassandra.
Mogłam zapomnieć o swojej karierze w quidditchu, nie żebym kiedykolwiek taką prognozowała. Nie probowałam nawet myśleć o własnych umiejętnościach i zwinności, która teraz była kompletnie bezużyteczna. Musiałam tylko przetrwać, a potem... Potem coś się wymyśli...
przekazuję Drew: eliksir kameleona (1 porcja, stat. 32, z mocą 114 oczek) oraz kryształ
przekazuję Manannanowi: wygaszacz
kryształ wkładam do kieszeni wewnętrznej płaszcza
smaruję głowę Drew maścią z wodnej gwiazdy (1 porcja, moc 36) ze swojego ekwipunku
jeśli za daleko poleciałam z usztywnianiem nogi, to proszę mnie zastopować i niech się dzieje wola nieba
dobranoc panowie
Teacher says that I've been naughty, I must learn to concentrate. But the girls they pull my hair and with the boys, I can't relate. Daddy says I'm good for nothing, mama says that it's from him.
Wpierw zobaczyłem błysk tarczy, a zaraz po nim nie było już nic.
Chrapliwy kaszel wyrwał się z mych ust jeszcze przed tym jak z trudem uchyliłem powieki. Czułem ogromne ilości pyłu, które drażniły nozdrza oraz gardło zapewne zalegając tam w sporych ilościach. Przesunąłem dłonią wzdłuż twarzy starając się zdusić otępienie oraz promieniujący ból mający swe źródło w okolicach górnej części czaszki. Pod palcami czułem lepką krew oraz gdzieniegdzie jej skrzepy, a zatem nie leżałem tutaj zaledwie chwili. Pragnąłem odezwać się, zawołać Traversa oraz Ritę, lecz głos ugrzązł gdzieś głęboko we mnie, jakobym wciąż znajdował się na granicy. Jak rozległe były obrażenia? Zmusiłem się do poruszenia palcami u stóp i rąk, aby upewnić się, że te były względnie całe, podobnie jak kręgosłup wszak jego uszkodzenie z pewnością by mi to uniemożliwiło. Odetchnąłem z ulgą, choć zalała mnie kolejna fala kaszlu, przez którego w końcu przebił się głos Manannana. -No właśnie- mruknąłem musząc na moment przerwać, aby złapać haust powietrza. -nie bardzo kurwa śmieszne- dodałem czując falę napływającej złości wobec własnej niemocy. Zdawałem sobie sprawę, że zaklęcie Protego Totalum prawdopodobnie uchroniłoby nas przed fatalnymi skutkami wybuchu. Co żeśmy sobie myśleli? Mieliśmy ogromne szczęście, że skończyło się to w ten, a nie inny sposób, choć jeszcze niewiadomą pozostała Rita, jaka nie tylko odczuła skutki pułapki, ale i podobnie jak my musiała się zmierzyć z zawaleniem budynku. To była czysta loteria – kto jak stanął, jaką przyjął pozę i jak grube miał kości. Czasem nawet jednak to nie wystarczyło, albowiem jeden odłamek niefortunnie raniący głowę mógł zakończyć misję na dobre czyniąc ją ostatnią, jakiej dany czarodziej mógł się podjąć. -Rita?- spytałem ignorując pytanie Traversa celowo. Wiedział, że żyję. -Co za syf- mruknąłem sam do siebie, po czym uniosłem wzrok ku górze, co sprawiło mi dodatkowy ból. Zauważyłem strop, na jakim zawisła pozostała część sufitu – czyżby to właśnie on uratował mi życie? Zdawałem sobie sprawę, że tarcza obroniła nas przed wybuchem od frontu i choć czułem, że jej brak prawdopodobnie by nas pogrzebał, to nieustannie plułem sobie w brodę za to niepowodzenie. -Ciekawe ile wrogów padło. Myślisz, że będą szukać tych swoich rurek w gruzach? Mogliby tutaj wezwać ekipę specjalizującą się w wykopaliskach- rzuciłem pół żartem, pół serio, bo choć powodów do śmiechu nie było, to musieliśmy wziąć się w garść. Misja wciąż trwała.
Dźwignąłem się na nogi i rozejrzałem po ruinach. Promienie słońca przebijały się do środka budynku drażniąc wzrok, podobnie jak słuch ta cholerna syrena. -Ochujeli z tym alarmem? Tylko kretyn by się nie zorientował, że mają towarzystwo- rzuciłem zatykając uszy. Połączenie rozbitej głowy i głośnych dźwięków sprawiało, iż znacznie trudniej było mi zachować równowagę oraz pełną świadomość.
Dopiero, po chwili usłyszałem Traversa, który prawdopodobnie zmienił swe położenie. Zaklęcie kameleona wciąż działało, dlatego trudno mi było określić jego konkretną lokalizację. Dostrzegłem jednak krople krwi w gruzowisku nieopodal siebie, więc ruszyłem w tamtym kierunku. Miałem nadzieję, że mi się nie przesłyszało, albowiem byłem przekonany, iż głos należał do Runcorn. Czyżby odnalazł ją w tym rumowisku? Widziałem jak poruszył się kamień oraz uniósł pył w towarzystwie głośnych krzyków, a więc żyła, mogłem mieć co do tego pewność. Pozostawało pytanie w jakim była stanie? Ilość krwi nie wróżyła niczego dobrego i co gorsza nie było wśród nas żadnego uzdrowiciela. -Wyglądasz zjawiskowo, lepiej jak u Nottów na sabacie. Ta biała maska skutecznie ukrywa twą tożsamość- rzuciłem z nieprzyjemnym ukłuciem zawodu, albowiem o jej niedyspozycję obarczałem siebie. Nie byłem w stanie ochronić wszystkich, lecz gdyby magia mnie nie zawiodła to prawdopodobnie wybuch nie zrobiłby podobnego przesiewu w naszych szeregach.
Widziałem, że odłamki poruszały się i to był dobry znak. -Jak rozległe masz rany?- spytałem, po czym poczułem jak coś wciska mi w dłoń. Schowałem przedmiot do kieszeni płaszcza. -Dobij każdego kogo dojrzysz w ruinach, jeśli poczujesz się znacznie gorzej lub siły wroga będą zbyt duże od razu wracaj do Londynu- rzekłem zgadzając się z nią w kwestii opóźniania. Nie mogliśmy sobie pozwolić na przestoje, być może była to jedyna okazja, żeby ponownie zaatakować. Kto wie, może mugole już nas pogrzebali?
Rozejrzałem się po forcie mogąc pierwszy raz dostrzec jego drugą stronę. Grupy żołnierzy wciąż maszerowały, podobnie jak pojedyncze jednostki na dziedzińcu. Kucnąłem, kiedy pociągnęła mnie za płaszcz i syknąłem kiedy dotknęła rozcięcia na głowie. Poczułem chłodną maść, jaka wkrótce prawdopodobnie miała przynieść mi ulgę. -Smocza łza i wieczny płomień. Jak zbiorą się przy Tobie to będziesz wiedzieć, co robić. Powodzenia- rzuciłem ceniąc jej odwagę, po czym wyjąłem odpowiednie fiolki i położyłem tuż obok dziewczyny, na twardej posadzce. Upewniłem się też, że nie było wokół nich oraz nad nimi niczego, co mogłoby je zniszczyć. -Travers ruszamy w kierunku bastionu i kierujemy się na drugą stronę fortu. Eliminujemy wszystkich po drodze- opowiedziałem pokrótce o prostym planie – nie było już szans na cichy mord, musieliśmy działać prężnie. -Spróbujemy się tam przedostać wykorzystując zniszczenia, pomoże nam to uchronić się przed atakiem- dodałem czując jak kamień na mojej szyi nieco zadrżał. Wolnym ruchem sięgnąłem ku niemu i zacisnąłem go w dłoni – jeśli miał wielką moc, to był idealny moment, aby nam to udowodnił. Potrzebowaliśmy wsparcia.
| Przekazuję Ricie smoczą łzę oraz wieczny płomień.
Chrapliwy kaszel wyrwał się z mych ust jeszcze przed tym jak z trudem uchyliłem powieki. Czułem ogromne ilości pyłu, które drażniły nozdrza oraz gardło zapewne zalegając tam w sporych ilościach. Przesunąłem dłonią wzdłuż twarzy starając się zdusić otępienie oraz promieniujący ból mający swe źródło w okolicach górnej części czaszki. Pod palcami czułem lepką krew oraz gdzieniegdzie jej skrzepy, a zatem nie leżałem tutaj zaledwie chwili. Pragnąłem odezwać się, zawołać Traversa oraz Ritę, lecz głos ugrzązł gdzieś głęboko we mnie, jakobym wciąż znajdował się na granicy. Jak rozległe były obrażenia? Zmusiłem się do poruszenia palcami u stóp i rąk, aby upewnić się, że te były względnie całe, podobnie jak kręgosłup wszak jego uszkodzenie z pewnością by mi to uniemożliwiło. Odetchnąłem z ulgą, choć zalała mnie kolejna fala kaszlu, przez którego w końcu przebił się głos Manannana. -No właśnie- mruknąłem musząc na moment przerwać, aby złapać haust powietrza. -nie bardzo kurwa śmieszne- dodałem czując falę napływającej złości wobec własnej niemocy. Zdawałem sobie sprawę, że zaklęcie Protego Totalum prawdopodobnie uchroniłoby nas przed fatalnymi skutkami wybuchu. Co żeśmy sobie myśleli? Mieliśmy ogromne szczęście, że skończyło się to w ten, a nie inny sposób, choć jeszcze niewiadomą pozostała Rita, jaka nie tylko odczuła skutki pułapki, ale i podobnie jak my musiała się zmierzyć z zawaleniem budynku. To była czysta loteria – kto jak stanął, jaką przyjął pozę i jak grube miał kości. Czasem nawet jednak to nie wystarczyło, albowiem jeden odłamek niefortunnie raniący głowę mógł zakończyć misję na dobre czyniąc ją ostatnią, jakiej dany czarodziej mógł się podjąć. -Rita?- spytałem ignorując pytanie Traversa celowo. Wiedział, że żyję. -Co za syf- mruknąłem sam do siebie, po czym uniosłem wzrok ku górze, co sprawiło mi dodatkowy ból. Zauważyłem strop, na jakim zawisła pozostała część sufitu – czyżby to właśnie on uratował mi życie? Zdawałem sobie sprawę, że tarcza obroniła nas przed wybuchem od frontu i choć czułem, że jej brak prawdopodobnie by nas pogrzebał, to nieustannie plułem sobie w brodę za to niepowodzenie. -Ciekawe ile wrogów padło. Myślisz, że będą szukać tych swoich rurek w gruzach? Mogliby tutaj wezwać ekipę specjalizującą się w wykopaliskach- rzuciłem pół żartem, pół serio, bo choć powodów do śmiechu nie było, to musieliśmy wziąć się w garść. Misja wciąż trwała.
Dźwignąłem się na nogi i rozejrzałem po ruinach. Promienie słońca przebijały się do środka budynku drażniąc wzrok, podobnie jak słuch ta cholerna syrena. -Ochujeli z tym alarmem? Tylko kretyn by się nie zorientował, że mają towarzystwo- rzuciłem zatykając uszy. Połączenie rozbitej głowy i głośnych dźwięków sprawiało, iż znacznie trudniej było mi zachować równowagę oraz pełną świadomość.
Dopiero, po chwili usłyszałem Traversa, który prawdopodobnie zmienił swe położenie. Zaklęcie kameleona wciąż działało, dlatego trudno mi było określić jego konkretną lokalizację. Dostrzegłem jednak krople krwi w gruzowisku nieopodal siebie, więc ruszyłem w tamtym kierunku. Miałem nadzieję, że mi się nie przesłyszało, albowiem byłem przekonany, iż głos należał do Runcorn. Czyżby odnalazł ją w tym rumowisku? Widziałem jak poruszył się kamień oraz uniósł pył w towarzystwie głośnych krzyków, a więc żyła, mogłem mieć co do tego pewność. Pozostawało pytanie w jakim była stanie? Ilość krwi nie wróżyła niczego dobrego i co gorsza nie było wśród nas żadnego uzdrowiciela. -Wyglądasz zjawiskowo, lepiej jak u Nottów na sabacie. Ta biała maska skutecznie ukrywa twą tożsamość- rzuciłem z nieprzyjemnym ukłuciem zawodu, albowiem o jej niedyspozycję obarczałem siebie. Nie byłem w stanie ochronić wszystkich, lecz gdyby magia mnie nie zawiodła to prawdopodobnie wybuch nie zrobiłby podobnego przesiewu w naszych szeregach.
Widziałem, że odłamki poruszały się i to był dobry znak. -Jak rozległe masz rany?- spytałem, po czym poczułem jak coś wciska mi w dłoń. Schowałem przedmiot do kieszeni płaszcza. -Dobij każdego kogo dojrzysz w ruinach, jeśli poczujesz się znacznie gorzej lub siły wroga będą zbyt duże od razu wracaj do Londynu- rzekłem zgadzając się z nią w kwestii opóźniania. Nie mogliśmy sobie pozwolić na przestoje, być może była to jedyna okazja, żeby ponownie zaatakować. Kto wie, może mugole już nas pogrzebali?
Rozejrzałem się po forcie mogąc pierwszy raz dostrzec jego drugą stronę. Grupy żołnierzy wciąż maszerowały, podobnie jak pojedyncze jednostki na dziedzińcu. Kucnąłem, kiedy pociągnęła mnie za płaszcz i syknąłem kiedy dotknęła rozcięcia na głowie. Poczułem chłodną maść, jaka wkrótce prawdopodobnie miała przynieść mi ulgę. -Smocza łza i wieczny płomień. Jak zbiorą się przy Tobie to będziesz wiedzieć, co robić. Powodzenia- rzuciłem ceniąc jej odwagę, po czym wyjąłem odpowiednie fiolki i położyłem tuż obok dziewczyny, na twardej posadzce. Upewniłem się też, że nie było wokół nich oraz nad nimi niczego, co mogłoby je zniszczyć. -Travers ruszamy w kierunku bastionu i kierujemy się na drugą stronę fortu. Eliminujemy wszystkich po drodze- opowiedziałem pokrótce o prostym planie – nie było już szans na cichy mord, musieliśmy działać prężnie. -Spróbujemy się tam przedostać wykorzystując zniszczenia, pomoże nam to uchronić się przed atakiem- dodałem czując jak kamień na mojej szyi nieco zadrżał. Wolnym ruchem sięgnąłem ku niemu i zacisnąłem go w dłoni – jeśli miał wielką moc, to był idealny moment, aby nam to udowodnił. Potrzebowaliśmy wsparcia.
| Przekazuję Ricie smoczą łzę oraz wieczny płomień.
Ostatnio zmieniony przez Drew Macnair dnia 21.12.21 15:02, w całości zmieniany 1 raz
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'LH: Opętanie' :
'LH: Opętanie' :
Wstrząsające wydarzenie zbudziło uśpione duchy. Travers, pomimo uporczywych wizji nawiedzających jego psychikę, zadziałał dość sprawnie i trzeźwo. Z całej trójki, w eksplozji amunicji i prochu, szczęśliwie ucierpiał najmniej. Rana była wyczuwalna, ale potrafił się na trafionej nodze przemieszczać nie czując dyskomfortu, a jedynie lekki ból, który powoli ustawał w miarę, jak krew krzepła. Czujnie rozglądając się po gruzowisku, niewidoczny wciąż dla żołnierzy, idąc za cichym krzykiem, odszukał leżącą Runcorn. Jej noga była przygnieciona przez kamień, ale bez problemu go odsunął, uwalniając złamaną nogę kobiety. Nie widział jej, nie był w stanie ocenić szkód — kierując się jednak dowodami zauważalnymi wokół, jak ilością krwi, czy osypanymi z kurzu zarysami kończyn słusznie uznał, że jej stan jest poważny. Poruszanie się w ten sposób było trudne, a jej los stał się kolejną trudną decyzją, którą Rycerzom Walpurgii przyjdzie podjąć. Zaklęcie, które wypowiedział Manannan zaraz po tym przemknęło szybko, niemalże od razu sięgając celu. Skóra czarownicy wzmocniła się i choć nie było to widoczne dla nikogo, nie tylko z powodu zlewania się z otoczeniem, ale także wszystkich ubrań, które na sobie miała, efekt został osiągnięty. Rita mogła poczuć, jak jej plastyczne, miękkie ciało staje się odrobinę sztywniejsze, a otarcia o kamienie, które wokół się znajdowały przestały być wyczuwalne. Uniewrażliwiła się na kolejne ewentualnie obrażenia. Stwardniała skóra zdawała się chłodniejsza, a naczynia krwionośne pod spodem zaczęły się powoli obkurczać, krew bardzo powoli krzepnąć. Przeszłość i doświadczenie przyszły z pomocą, gdy dzięki chłodnemu i rozsądnemu podejściu do sytuacji Rita zdecydowała się pomóc sama sobie. Uciśnięcie nogi paski zahamowało wypływ krwi, a owinięcie rany kawałkiem spódnicy wokół spopielonego odłamka jednej z szaf pozwoliło na usztywnienie nogi. Kobieta nie była uzdrowicielem, ale sam zdrowy rozsądek podpowiadał, że wędrówki w tym stanie były zupełnie niemożliwe, nawet z usztywnieniem. Zdroworozsądkowe podejście czarownicy skazywało ją na samotność — a może nawet śmierć, ale Rycerze Walpurgii doskonale wiedzieli, po co tutaj przyszli i co chcieli — musieli — osiągnąć dla Czarnego Pana. Ich życie w perspektywie jego niezadowolenia i gniewu i tak traciło na wartości. Przekazawszy fiolkę z eliksirem, magiczny kryształ znaleziony po anomaliach i wygaszacz, z pełną determinacją chwyciła za różdżkę. W pobliżu znajdowała się także jej miotła, pokryta kurzem; lakier i wici były nieco zwęglone, ale w nienajgorszej kondycji. Prawdopodobnie była wciąż sprawna. Rita wmasowała delikatnie zieloną maść wokół rany Śmierciożercy, gdy ten zjawił się tuż obok niej, jako jedyny widoczny z całej trójki. Ta była tłusta i gęsta, ale włosy Drew były i tak brudne z lepkiej krwi. Medykament zapiekł odrobinę, ale przyniósł także ulgę po chwili, pozwalając, by rana lekko zasklepiła się i przestała krwawić, aż pozostało po niej jedynie zaczerwienienie i zaschniętą krew. Czarne poczucie humoru pasowało do obrazu sytuacji, w jakiej znaleźli się czarodzieje. Alarm wył. Echem słychać było coraz liczniejsze kroki, coraz bliżej. Czarodzieje znaleźli się w potrzasku, gdy na miejsce zaczęły docierać siły, które nie były w stanie ucierpieć podczas tej eksplozji. Sylwetki żołnierzy stawały się coraz wyraźniejsze. Kurz opadał; zwiewany morską bryzą dym się rozganiał. Miało być ciężko, wiedzieli o tym z każdą upływającą sekundą. Śmierciożerca zostawił rannej czarownicy dwie fiolki z eliksirami, a później, czując budzącego się w nim pradawnego ducha, sięgnął po kamień.
Żadne z nich nie wiedziało, jak działały odłamki otrzymane od Czarnego Pana, ale ci, którzy wybrali się do Locus Nihil słyszeli o legendarności poszukiwanego i szczęśliwie odnalezionego artefaktu. Czarny Pan nie zostawił go sobie. Podzielił kamienie pośród tych, którzy nieświadomie otrzymali moc władania nimi, powierzając im wielką, pradawną magię. Drew zacisnął w dłoni niebieski odłamek; odłamek ducha, którego w sobie nosił i którego obecność nagle poczuł intensywnie, jakby chciał się zbudzić i przejąć kontrolę. Szafirowe światło błysnęło wokół niego — poczuł moc tak wielką, jak jeszcze nigdy wcześniej, jakby wypełniała jego żyły, głowę, ciało, promieniowała z niego na zewnątrz. W pogoni za światłem, które rozjaśniło zewnętrzny dziedziniec, ruiny, gruzy, mury i kłęby dymu nad głowami ruszył pisk, który całkowicie ogłuszył czarodziejów. Wrzask wdzierał się do głowy i rozrywał ją od środka, wywołując rozpierający, intensywny ból. Trwał w nieskończoność; powalając Traversa na kolano, paraliżując Ritę. Obu czarodziejom zdawało się, że pisk i światło, które rozchodziły się od Drew ich zabiją; mieli wrażenie, że z ich oczu i uszu spływa gęsta krew, a ich narządy pękają od wewnątrz.
Ale wszystko ucichło. Wszystko poza alarmem. Ten wciąż wył, choć prócz niego, gdy szafirowy blask zgasł, a pisk umilkł, nastała wszędzie cisza. Nie było słychać już echa kroku, biegów, szczęku przeładowywanej broni. Nie było słychać krzyków. A kiedy czarodzieje rozejrzeli się wokół ujrzeli ciała. Wszędzie znajdowały się ciała mugolskich żołnierzy — na dziedzińcu, gdy spadały z murów; na murach, jeśli zdołali się utrzymać, na gruzach przy bastionie. Nie było nikogo. Nikt w zasięgu wzroku nie przeżył. Ale moc kamienia miała swoją cenę — nieprzyjemne ukłucie z tyłu głowy i skonfundowanie pozostało. Czuła to zarówno Rita, jak i Manannan, dla których ta moc nie miała końca, zaś dla Drew trwało to ledwie ułamek sekundy.
Tura dwunasta. Jeśli wam się uda odpisać do 23.12 godz. 22:00 to postaram się wam jeszcze odpisać. Jeśli nie, macie czas do 27.12 godz. 20:00. rzut
podkład
Rzuty
Kameleon:
ST wykrycia Manannana: 138 5/5
ST wykrycia Rity: 140 5/5
Żywotność:
Drew: 242/244
-2 tłuczone i cięte (głowa)
Manannan: 232/260 -5
-12 cięte (lewa noga)
-16 psychiczne
Rita: 216/333 -30
-20 oparzenie (lewa dłoń);
-81 tłuczone i cięte (prawa noga)
-16 psychiczne
Energia magiczna:
Drew: 33/50
Manannan: 28/50
Rita: 38/50
Żadne z nich nie wiedziało, jak działały odłamki otrzymane od Czarnego Pana, ale ci, którzy wybrali się do Locus Nihil słyszeli o legendarności poszukiwanego i szczęśliwie odnalezionego artefaktu. Czarny Pan nie zostawił go sobie. Podzielił kamienie pośród tych, którzy nieświadomie otrzymali moc władania nimi, powierzając im wielką, pradawną magię. Drew zacisnął w dłoni niebieski odłamek; odłamek ducha, którego w sobie nosił i którego obecność nagle poczuł intensywnie, jakby chciał się zbudzić i przejąć kontrolę. Szafirowe światło błysnęło wokół niego — poczuł moc tak wielką, jak jeszcze nigdy wcześniej, jakby wypełniała jego żyły, głowę, ciało, promieniowała z niego na zewnątrz. W pogoni za światłem, które rozjaśniło zewnętrzny dziedziniec, ruiny, gruzy, mury i kłęby dymu nad głowami ruszył pisk, który całkowicie ogłuszył czarodziejów. Wrzask wdzierał się do głowy i rozrywał ją od środka, wywołując rozpierający, intensywny ból. Trwał w nieskończoność; powalając Traversa na kolano, paraliżując Ritę. Obu czarodziejom zdawało się, że pisk i światło, które rozchodziły się od Drew ich zabiją; mieli wrażenie, że z ich oczu i uszu spływa gęsta krew, a ich narządy pękają od wewnątrz.
Ale wszystko ucichło. Wszystko poza alarmem. Ten wciąż wył, choć prócz niego, gdy szafirowy blask zgasł, a pisk umilkł, nastała wszędzie cisza. Nie było słychać już echa kroku, biegów, szczęku przeładowywanej broni. Nie było słychać krzyków. A kiedy czarodzieje rozejrzeli się wokół ujrzeli ciała. Wszędzie znajdowały się ciała mugolskich żołnierzy — na dziedzińcu, gdy spadały z murów; na murach, jeśli zdołali się utrzymać, na gruzach przy bastionie. Nie było nikogo. Nikt w zasięgu wzroku nie przeżył. Ale moc kamienia miała swoją cenę — nieprzyjemne ukłucie z tyłu głowy i skonfundowanie pozostało. Czuła to zarówno Rita, jak i Manannan, dla których ta moc nie miała końca, zaś dla Drew trwało to ledwie ułamek sekundy.
podkład
Rzuty
Kameleon:
ST wykrycia Manannana: 138 5/5
ST wykrycia Rity: 140 5/5
Żywotność:
Drew: 242/244
-2 tłuczone i cięte (głowa)
Manannan: 232/260 -5
-12 cięte (lewa noga)
-16 psychiczne
Rita: 216/333 -30
-20 oparzenie (lewa dłoń);
-81 tłuczone i cięte (prawa noga)
-16 psychiczne
Energia magiczna:
Drew: 33/50
Manannan: 28/50
Rita: 38/50
- Ekwipunek:
- Ekwipunek:
Drew:
Różdżka, oprawiona czarna perła i odłamek granatowego kamienia na łańcuszku, klamra od paska z runą kwitnącego życia (+36 do żywotności), 50 PM, woda, suszone owoce, piersiówka wypełniona Quintinem, mapa fortu.
Nakładka na pas z sakwami:
- wywar ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 29)- kameleon (1 porcja, stat. 29)- wieczny płomień (1 porcja, stat. 29, moc +10)
- smocza łza (1 porcja, stat. 29, moc +5)
- eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 40)- maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 32)
-kryształ upijajacy (od Rity)
-kameleon (1 porcja, stat. 32, z mocą 114 oczek) (od Rity)
Manannan:
- ciemnogranatowy płaszcz z wełny lunaballi (-2 do rzutów k100 na zaklęcia wymagające celowania skierowane przeciwko postaci; +3 du rzutów k100 na czarną magię, postać otrzymuje 2k3 obr. za każde rzucone czarnomagiczne zaklęcie; ST zaklęć ograniczających swobodę ruchu zostaje podniesione o 6); skórzane wysokie buty, czarne spodnie, skórzane rękawiczki;
- magiczny kompas,
- różdżkę,
- maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, moc 36);
- eliksir kociego kroku (1 porcja, stat. 15) (od Drew)
- wygaszacz (od Rity)
Rita:
szata: płaszcz z wełny kudłonia i tkaniny z włókien sierści skocznych czarokrólików + buty obszyte skórą tebo (buty odporne na poślizg, dwa dodatkowe miejsca na przedmioty, -5 do rzutów k100 na zaklęcia wymagające celowania skierowane przeciwko postaci, +12 do żywotności)
talizman: Runa Przemykającego Cienia (+22 do skradania i spostrzegawczości) w wisiorku z wroną
-różdżka
-oko ślepego (na palcu, w formie pierścienia)
-maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, moc 36)-kameleon (1 porcja, stat. 32, z mocą 114 oczek)- wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu (1 porcja, moc +39) [(od Drew)od Manannana]
-wywar ze szczuroszczeta (1 porcja)
w szacie:
-miotła bardzo dobrej jakości (pomniejszona)
-kryształ teleportujący-kryształ upijajacy
-20g tytoniu niskiej jakości (skręcone papierosy w metalowej papierośnicy w wewnętrznej kieszeni płaszcza na piersi)
-skórzana butelka z wodą
- wieczny płomień (1 porcja, stat. 29, moc +10) (od Drew)
- smocza łza (1 porcja, stat. 29, moc +5) (od Drew)
-30PM w sakiewce
Nie potrafił odpędzić od siebie wrażenia, że to wszystko nie działo się naprawdę.
Czuł się jak we śnie; jednym z tych odrealnionych, dziwnych, stworzonych ze skrawków wypaczonych wyobraźnią myśli, nawiedzających go na ogół po wieczorach zbyt mocno zakrapianych rumem; takich, w których nic nie składało się w całość, ani miejsca, ani ludzie, ani wydarzenia; zupełnie jakby wybuch beczek z prochem wymiótł realizm z otaczającej go rzeczywistości, odzierając ją z sensu. Wyjący wciąż alarm go dezorientował, angażując sporą część świadomości w odepchnięcie go i odizolowanie, szczelne zamknięcie w możliwym do zignorowania kącie umysłu; pozostała część zajęta była poukładaniem w całość faktów: tego, że byli ranni; że lada moment miała otoczyć ich chmara mugolskiego wojska; że Earwyn jak gdyby nigdy nic wciąż siedział na kupie gruzu, ćmiąc fajkę i przyglądając się z zainteresowaniem Ricie, która podjęła beznadziejną próbę doprowadzenia do stanu używalności zmasakrowanej nogi. Starał się uparcie nie patrzeć w jego kierunku, milczeniem odpowiadając na słowa Drew; to nie był dobry moment na przyznawanie się, że tak naprawdę wcale nie zwracał się do żadnego z nich.
To w ogóle nie był dobry moment. - Nie mam pojęcia, ale mam nadzieję, że trzepnęło nimi równie mocno - rzucił, mgliście przypominając sobie żołnierzy zbierających się na dziedzińcu, tuż przed wybuchem; ilu mogło ich być? Spróbował wrócić do tego wspomnienia, ale jego myśli były rozproszone, jakby śliskie; rozwarstwiając się i rozpadając, nim na dobre zdążyłyby się uformować.
Przeniósł spojrzenie na Runcorn, z niedowierzaniem wysłuchując jej propozycji. Wiedział, że była rozsądna - że jeśli istniały jeszcze jakiekolwiek szanse na powodzenie misji, to nie mogli ciągnąć jej za sobą - ale nie był pewien, czy w jej położeniu byłby w stanie zachować się równie wspaniałomyślnie. Zostając w tyle, unieruchomiona i sama, skazywała się na niechybną śmierć z rąk mugoli; znalezienie jej pośród gruzów było jedynie kwestią czasu, a chociaż w przeciwieństwie do żołnierzy władała magią, to nie mogła bronić się w nieskończoność. - Co to jest? - zapytał, biorąc od niej przypominający zapalniczkę wygaszacz i obracając go w palcach, ale ostatecznie chowając przedmiot do wewnętrznej kieszeni; tej samej, z której chwilę wcześniej wyciągnął fiolkę z eliksirem. Słysząc słowa Macnaira, podniósł się, kiwając głową; w milczeniu ciesząc się, że tym razem to nie do niego należało podejmowanie decyzji. - Aye - przytaknął, robiąc krok w stronę gruzowiska, żeby wyjrzeć zza niego i wypatrzeć ich cel; nim jednak zdążyłby powiedzieć coś jeszcze, po raz drugi w ciągu ostatniej godziny stało się coś, czego nie przewidział.
Najpierw oślepiło go światło; szafirowe, jaskrawe, jak płytkie wody ciepłych mórz, połyskujące w blasku południowego słońca - ale pozbawione jakiejkolwiek łagodności drobnych fal, ostre, przedzierające się przez mury i zaciśnięte odruchowo powieki, zdawało się wdzierać prosto do jego głowy, wypalając po drodze źrenice. Cofnął się instynktownie, chwiejnie, wolną dłonią sięgając twarzy w desperackiej próbie zasłonięcia oczu, ale wtedy za światłem podążył dźwięk - wysoki i niemożliwie głośny pisk, ogłuszający mocniej niż chór wyjących szyszymor, mocniej niż mugolski alarm, mocniej niż łopoczący żaglami, sztormowy wiatr. Zatkanie uszu nic nie dało, fale dźwiękowe wydawały się namacalne, fizyczne, setką ostrych jak brzytwa sztyletów wbijając się w umysł, przenikając przez skórę i rozrywając wnętrzności. Nie wiedział nawet, kiedy upadł; ból rozlewający się wokół kolana był niczym w porównaniu z tym wszechobecnym piskiem, który - był tego pewien - miał być ostatnią rzeczą, jaką usłyszy w życiu. Umierał; jego ciało się poddawało, pękało od środka; w ustach czuł krew, stracił poczucie czasu; przestrzeń zmieniła konsystencję, od momentu jego upadku mogły minąć sekundy albo miesiące - nie miał pojęcia, chcąc już tylko, żeby ogarnęła go ciemność i cisza, żeby to wszystko się skończyło.
A później naprawdę się skończyło.
W pierwszej chwili był pewien, że ogłuchł; pustka, która otoczyła go, kiedy ucichła kakofonia, rozciągała się bez końca, niezakłócona żadnym, nawet najdrobniejszym dźwiękiem. Wycie alarmu powróciło do niej dopiero po chwili, w zestawieniu z piskiem brzmiało jednak głucho, słabo; ostrzegawcza syrena stała się nagle nieistotna, tak samo, jak nieistotny czuł się on - tym bardziej, kiedy z wahaniem otworzył powieki, żeby przenieść spojrzenie najpierw na leżącą na ziemi Ritę, a później na Drew, nadal stojącego na własnych nogach, z dziwnym kamieniem zaciśniętym w palcach; w otoczeniu niezliczonych trupów, bezwładnych ciał mugolskich żołnierzy, powalonych bez najlżejszego uniesienia różdżki.
Jak?
Słyszał o mocy posiadanej przez Czarnego Pana; snujące się po Wyspach legendy dotarły do niego zanim jeszcze po wielu latach zawinął do rodzimego portu, wiedział też, że Śmierciożercy zajmowali wśród popleczników czarnoksiężnika pozycję najwyższą, ale teraz - klęcząc pośród gruzów i ciał wrogów - po raz pierwszy zaczął rozumieć, dlaczego. Wyprostował się powoli, jakby jeszcze niepewnie, spojrzenie - na ogół wypełnione arogancją i butą, teraz: podziwem i szacunkiem - przenosząc na Macnaira. To, czego właśnie był świadkiem, wykraczało poza jego pojęcie, kojarząc się raczej z legendami, których echa przez większość życia ścigał, niż z rzeczywistością; a jednak było nią - i kiedy obserwował otoczenie, starając się bezskutecznie zrozumieć, co przed momentem się stało, poczuł coś jeszcze: budzące się we wnętrznościach pragnienie podobnej potęgi; potęgi, którą podarować mogła wyłącznie jedna osoba.
Jak?, chciał zapytać, ale w głowie wciąż dźwięczał mu rozkaz, musieli dotrzeć do kolejnego bastionu; nie byli pewni, jak wiele czasu spędzili pozbawieni przytomności, posiłki mogły więc dotrzeć do fortu lada chwila. - Co to było? - zapytał więc jedynie, robiąc dwa kroki w przód, wyczuwając na nowo obolałe mięśnie; z tyłu czaszki nadal czuł dyskomfort; ból, którego nie potrafił ani jednoznacznie opisać, ani zlokalizować. - Widzimy się na miejscu? - upewnił się jeszcze, nim po raz drugi skupił się na animagicznej przemianie - wiedząc, że właśnie w ten sposób mógł znaleźć się po przeciwnej stronie fortu najszybciej, dostrzec więcej; starając się odepchnąć od siebie wrażenie, że jego ciało nie należało już do niego, zmuszał je do transformacji, a gdy już mu się to udało - rozłożył skrzydła i poderwał się do lotu, kierując się ku kolejnemu z bastionów.
Czuł się jak we śnie; jednym z tych odrealnionych, dziwnych, stworzonych ze skrawków wypaczonych wyobraźnią myśli, nawiedzających go na ogół po wieczorach zbyt mocno zakrapianych rumem; takich, w których nic nie składało się w całość, ani miejsca, ani ludzie, ani wydarzenia; zupełnie jakby wybuch beczek z prochem wymiótł realizm z otaczającej go rzeczywistości, odzierając ją z sensu. Wyjący wciąż alarm go dezorientował, angażując sporą część świadomości w odepchnięcie go i odizolowanie, szczelne zamknięcie w możliwym do zignorowania kącie umysłu; pozostała część zajęta była poukładaniem w całość faktów: tego, że byli ranni; że lada moment miała otoczyć ich chmara mugolskiego wojska; że Earwyn jak gdyby nigdy nic wciąż siedział na kupie gruzu, ćmiąc fajkę i przyglądając się z zainteresowaniem Ricie, która podjęła beznadziejną próbę doprowadzenia do stanu używalności zmasakrowanej nogi. Starał się uparcie nie patrzeć w jego kierunku, milczeniem odpowiadając na słowa Drew; to nie był dobry moment na przyznawanie się, że tak naprawdę wcale nie zwracał się do żadnego z nich.
To w ogóle nie był dobry moment. - Nie mam pojęcia, ale mam nadzieję, że trzepnęło nimi równie mocno - rzucił, mgliście przypominając sobie żołnierzy zbierających się na dziedzińcu, tuż przed wybuchem; ilu mogło ich być? Spróbował wrócić do tego wspomnienia, ale jego myśli były rozproszone, jakby śliskie; rozwarstwiając się i rozpadając, nim na dobre zdążyłyby się uformować.
Przeniósł spojrzenie na Runcorn, z niedowierzaniem wysłuchując jej propozycji. Wiedział, że była rozsądna - że jeśli istniały jeszcze jakiekolwiek szanse na powodzenie misji, to nie mogli ciągnąć jej za sobą - ale nie był pewien, czy w jej położeniu byłby w stanie zachować się równie wspaniałomyślnie. Zostając w tyle, unieruchomiona i sama, skazywała się na niechybną śmierć z rąk mugoli; znalezienie jej pośród gruzów było jedynie kwestią czasu, a chociaż w przeciwieństwie do żołnierzy władała magią, to nie mogła bronić się w nieskończoność. - Co to jest? - zapytał, biorąc od niej przypominający zapalniczkę wygaszacz i obracając go w palcach, ale ostatecznie chowając przedmiot do wewnętrznej kieszeni; tej samej, z której chwilę wcześniej wyciągnął fiolkę z eliksirem. Słysząc słowa Macnaira, podniósł się, kiwając głową; w milczeniu ciesząc się, że tym razem to nie do niego należało podejmowanie decyzji. - Aye - przytaknął, robiąc krok w stronę gruzowiska, żeby wyjrzeć zza niego i wypatrzeć ich cel; nim jednak zdążyłby powiedzieć coś jeszcze, po raz drugi w ciągu ostatniej godziny stało się coś, czego nie przewidział.
Najpierw oślepiło go światło; szafirowe, jaskrawe, jak płytkie wody ciepłych mórz, połyskujące w blasku południowego słońca - ale pozbawione jakiejkolwiek łagodności drobnych fal, ostre, przedzierające się przez mury i zaciśnięte odruchowo powieki, zdawało się wdzierać prosto do jego głowy, wypalając po drodze źrenice. Cofnął się instynktownie, chwiejnie, wolną dłonią sięgając twarzy w desperackiej próbie zasłonięcia oczu, ale wtedy za światłem podążył dźwięk - wysoki i niemożliwie głośny pisk, ogłuszający mocniej niż chór wyjących szyszymor, mocniej niż mugolski alarm, mocniej niż łopoczący żaglami, sztormowy wiatr. Zatkanie uszu nic nie dało, fale dźwiękowe wydawały się namacalne, fizyczne, setką ostrych jak brzytwa sztyletów wbijając się w umysł, przenikając przez skórę i rozrywając wnętrzności. Nie wiedział nawet, kiedy upadł; ból rozlewający się wokół kolana był niczym w porównaniu z tym wszechobecnym piskiem, który - był tego pewien - miał być ostatnią rzeczą, jaką usłyszy w życiu. Umierał; jego ciało się poddawało, pękało od środka; w ustach czuł krew, stracił poczucie czasu; przestrzeń zmieniła konsystencję, od momentu jego upadku mogły minąć sekundy albo miesiące - nie miał pojęcia, chcąc już tylko, żeby ogarnęła go ciemność i cisza, żeby to wszystko się skończyło.
A później naprawdę się skończyło.
W pierwszej chwili był pewien, że ogłuchł; pustka, która otoczyła go, kiedy ucichła kakofonia, rozciągała się bez końca, niezakłócona żadnym, nawet najdrobniejszym dźwiękiem. Wycie alarmu powróciło do niej dopiero po chwili, w zestawieniu z piskiem brzmiało jednak głucho, słabo; ostrzegawcza syrena stała się nagle nieistotna, tak samo, jak nieistotny czuł się on - tym bardziej, kiedy z wahaniem otworzył powieki, żeby przenieść spojrzenie najpierw na leżącą na ziemi Ritę, a później na Drew, nadal stojącego na własnych nogach, z dziwnym kamieniem zaciśniętym w palcach; w otoczeniu niezliczonych trupów, bezwładnych ciał mugolskich żołnierzy, powalonych bez najlżejszego uniesienia różdżki.
Jak?
Słyszał o mocy posiadanej przez Czarnego Pana; snujące się po Wyspach legendy dotarły do niego zanim jeszcze po wielu latach zawinął do rodzimego portu, wiedział też, że Śmierciożercy zajmowali wśród popleczników czarnoksiężnika pozycję najwyższą, ale teraz - klęcząc pośród gruzów i ciał wrogów - po raz pierwszy zaczął rozumieć, dlaczego. Wyprostował się powoli, jakby jeszcze niepewnie, spojrzenie - na ogół wypełnione arogancją i butą, teraz: podziwem i szacunkiem - przenosząc na Macnaira. To, czego właśnie był świadkiem, wykraczało poza jego pojęcie, kojarząc się raczej z legendami, których echa przez większość życia ścigał, niż z rzeczywistością; a jednak było nią - i kiedy obserwował otoczenie, starając się bezskutecznie zrozumieć, co przed momentem się stało, poczuł coś jeszcze: budzące się we wnętrznościach pragnienie podobnej potęgi; potęgi, którą podarować mogła wyłącznie jedna osoba.
Jak?, chciał zapytać, ale w głowie wciąż dźwięczał mu rozkaz, musieli dotrzeć do kolejnego bastionu; nie byli pewni, jak wiele czasu spędzili pozbawieni przytomności, posiłki mogły więc dotrzeć do fortu lada chwila. - Co to było? - zapytał więc jedynie, robiąc dwa kroki w przód, wyczuwając na nowo obolałe mięśnie; z tyłu czaszki nadal czuł dyskomfort; ból, którego nie potrafił ani jednoznacznie opisać, ani zlokalizować. - Widzimy się na miejscu? - upewnił się jeszcze, nim po raz drugi skupił się na animagicznej przemianie - wiedząc, że właśnie w ten sposób mógł znaleźć się po przeciwnej stronie fortu najszybciej, dostrzec więcej; starając się odepchnąć od siebie wrażenie, że jego ciało nie należało już do niego, zmuszał je do transformacji, a gdy już mu się to udało - rozłożył skrzydła i poderwał się do lotu, kierując się ku kolejnemu z bastionów.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Drew ewidentnie dopisywał humor, na co sama uśmiechnęłam się pod nosem. — Złamanie otwarte nogi. Myślisz, że lady Nott gra w kości? — rzuciłam sarkastycznym czarnym żartem, którego zaraz potem pożałowałam, bo najmniejszy ruch wywołał kolejny spazm bólu. Przyjęłąm jednak rozkaz Śmierciożercy, uważałam zresztą, że ten plan ma więcej sensu niż włócząca się za nimi uszkodzona ja. Spojrzeniem objęłam jeszcze moją miotłę, której nie było sensu już pomniejszać. Nigdy nie latałam z usztywnioną nogą, w dodatku taką, z której wystaje tkanka kostna, ale może zawsze musiał być ten pierwszy raz? Kryształ, który teraz pozostawał w mojej kieszeni, a który zdawał mi się działać jak świstoklik, przez uczucie ciągnięcia za pępek, któremu do tej pory nie chciałam się poddać, był odpowiednią drogą ucieczki. Co prawda stawialiśmy wszystko na jedną kartę, ale nie byłam niedoświadczonym młodzikiem. Chociaż nigdy nie przyszło mi wcześniej atakować podobnego fortu, zwłaszcza w trzy ledwo osoby, tak nie był to mój pierwszy raz w walce. — To wygaszacz. Pstrykasz tym i zbiera całe światło w okolicy — pokazałam Manannanowi, w jaki sposób użytkować ten drobiazg, który nie raz w pracy potrafił ratować mi tyłek. Dobre, aby szybko zwiać z małego pomieszczenia, albo, że skonfundować przeciwnika. Przyjęłam eliksiry od Drew. — Wiem. Zrobię, co trzeba — potwierdziłam, odbierając je.
Nie mogliśmy wiedzieć, co tak naprawdę szykował dla nas los. Łudziłam się, że jeśli widniałaby w nim śmierć, tak Cassandra już dawno by mnie uświadomiła. Ból był nie do zniesienia i jedynie myśl o tym, jak wygląda złość Czarnego Pana, trzymała mnie przy zdrowych zmysłach. Już dawno zrozumiałam, że jestem żołnierzem i nie zamierzałam się z tego wycofać. Moc, którą posiadł, była potężniejsza niż wszystko to, co wcześniej widziałam, lecz tego co miało nadejść — zwyczajnie się nie spodziewałam. Prowizorycznie usztywniona noga musiała wystarczyć na ten moment, choć odcinając do niej dopływ krwi, skazywałam się na konsekwencje. Potem się tym zajmę, teraz musiałam skupić się na walce. Żołnierze mugolscy, którzy zjawiali się na murach i zmierzali w naszą stronę, nie przerażali mnie, te ich pukawki też nie, ale nie mogę powiedzieć, że nie czułam nic. Serce dygotało jak szalone, gdy próbowałam podnieść się z ziemi, aby sprawdzić własną mobilność. Szykowałam się na najgorsze, lecz tego co się stało, zupełnie się nie spodziewałam.
Pisk, chorobliwy skrzek nieprzypominający już nawet ludzkiego. Choć może, jakby sto głosów rozdzierało przestrzeń. Tuż po tym jak szafirowe światło rozbłysło się wokół Drew, coś się zmieniło. Nieporównywalny do niczego ból głowy, który wkradał się nie przez uszy, a zdawał się wydobywać z jej środka, kompletnie mnie paraliżował. Nie chciałam zamykać oczu, lecz czułam, jakby napływała do nich krew, jakby każdy organ w moim ciele kurczył się i rozrastał jednocześnie, a każda kość kruszyła się pod naporem tego dźwięku. Czy tak właśnie wygląda śmierć? Nie byłam gotowa, nie byłam gotowa, nie byłam gotowa. Nie mam pojęcia, czy krzyczałam, nie wiem nawet, ile to trwało, ani co oznaczało.
Wtem nastała cisza. Po raz kolejny przerażająca, jak wtedy po wybuchu. Czy ja umarłam? Nie potrafiłam znaleźć odpowiedzi na to pytanie, dopóki moich uszu nie dobiegł alarm, ten sam wyjący mugolski alarm, którego przecież nie mogłabym słyszeć po śmierci. Paraliż ciała ustąpił, więc ruszyłam się znów w tył, a krótki impuls przechodzący przez moją nogą uświadomił mi, że wciąż żyję. Dopiero wtedy, rozglądając się wokół, dostrzegłam kolejne ciała, te same, które miałam zniszczyć, teraz leżące pod naszymi stopami, na rumowisku i wokół niego. Nie wiedziałam, czym była ta moc, ale zdołała zabić wszystkich mugoli, ale czy mogła zabić też nas? Spadające z murów ciała odbijały się echem, lecz pewnie jedynie w mojej głowie. Miałam potworne wrażenie, że to jeszcze nie koniec. Nie odezwałam się ni słowem, oddychając głęboko i fiolkę otrzymanego wcześniej wywaru ze sproszkowanego srebra i dyptamu, wylewając ostrożnie na ranę, która choć związana, tak wciąż bolała jak diabli. Upewniałam się, że nie rozlewam eliksiru na boki, chociaż przyznaję, że dłoń zdawała mi się drżeć. Jeśli go starczyło, tak samo chciałam zająć się siecią poparzeń, po tej potwornej pułapce, na którą się nacięłam, choć rozum podpowiadał, aby nie próbować. Nie mogliśmy wiedzieć, czym była ta urna, ale przez moją głowę przemknęła myśl, że jeśli była tak pilnie strzeżona, to być może wciąż jest pod gruzami. Podniosłam się z ziemi, zachowując stabilność i opierając o jeden z kamieni. Prowizoryczne usztywnienie musiało mi wystarczyć, ale nie zamierzałam przesadnie się ruszać, dlatego stałam oparta w punkcie w którym mogłam szybko schować się za gruzem. Chowając do kieszeni pozostawione mi przez Drew eliksiry, ścisnęłam mocniej różdżkę. Gdy mężczyźni oddalili się, wtedy ja miałam zacząć swoją część.
— Homenum Revelio — wypowiedziałam czar, próbując roztoczyć wokół siebie mgiełkę, aby wiedzieć, skąd mogę spodziewać się ataku. Nie próbowałam być cicho, chciałam, aby mnie zauważyli i powoli zmierzali w moją stronę, choć nie mogłam być pewna, czy w ogóle ktoś przeżył. Czy to cisza przed burzą, czy może świat się skończył?
chowam eliksiry od Drew do kieszeni
1. aplikuje wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu na prawą nogę i jak starczy to na lewą dłoń
2. homenum revelio
Nie mogliśmy wiedzieć, co tak naprawdę szykował dla nas los. Łudziłam się, że jeśli widniałaby w nim śmierć, tak Cassandra już dawno by mnie uświadomiła. Ból był nie do zniesienia i jedynie myśl o tym, jak wygląda złość Czarnego Pana, trzymała mnie przy zdrowych zmysłach. Już dawno zrozumiałam, że jestem żołnierzem i nie zamierzałam się z tego wycofać. Moc, którą posiadł, była potężniejsza niż wszystko to, co wcześniej widziałam, lecz tego co miało nadejść — zwyczajnie się nie spodziewałam. Prowizorycznie usztywniona noga musiała wystarczyć na ten moment, choć odcinając do niej dopływ krwi, skazywałam się na konsekwencje. Potem się tym zajmę, teraz musiałam skupić się na walce. Żołnierze mugolscy, którzy zjawiali się na murach i zmierzali w naszą stronę, nie przerażali mnie, te ich pukawki też nie, ale nie mogę powiedzieć, że nie czułam nic. Serce dygotało jak szalone, gdy próbowałam podnieść się z ziemi, aby sprawdzić własną mobilność. Szykowałam się na najgorsze, lecz tego co się stało, zupełnie się nie spodziewałam.
Pisk, chorobliwy skrzek nieprzypominający już nawet ludzkiego. Choć może, jakby sto głosów rozdzierało przestrzeń. Tuż po tym jak szafirowe światło rozbłysło się wokół Drew, coś się zmieniło. Nieporównywalny do niczego ból głowy, który wkradał się nie przez uszy, a zdawał się wydobywać z jej środka, kompletnie mnie paraliżował. Nie chciałam zamykać oczu, lecz czułam, jakby napływała do nich krew, jakby każdy organ w moim ciele kurczył się i rozrastał jednocześnie, a każda kość kruszyła się pod naporem tego dźwięku. Czy tak właśnie wygląda śmierć? Nie byłam gotowa, nie byłam gotowa, nie byłam gotowa. Nie mam pojęcia, czy krzyczałam, nie wiem nawet, ile to trwało, ani co oznaczało.
Wtem nastała cisza. Po raz kolejny przerażająca, jak wtedy po wybuchu. Czy ja umarłam? Nie potrafiłam znaleźć odpowiedzi na to pytanie, dopóki moich uszu nie dobiegł alarm, ten sam wyjący mugolski alarm, którego przecież nie mogłabym słyszeć po śmierci. Paraliż ciała ustąpił, więc ruszyłam się znów w tył, a krótki impuls przechodzący przez moją nogą uświadomił mi, że wciąż żyję. Dopiero wtedy, rozglądając się wokół, dostrzegłam kolejne ciała, te same, które miałam zniszczyć, teraz leżące pod naszymi stopami, na rumowisku i wokół niego. Nie wiedziałam, czym była ta moc, ale zdołała zabić wszystkich mugoli, ale czy mogła zabić też nas? Spadające z murów ciała odbijały się echem, lecz pewnie jedynie w mojej głowie. Miałam potworne wrażenie, że to jeszcze nie koniec. Nie odezwałam się ni słowem, oddychając głęboko i fiolkę otrzymanego wcześniej wywaru ze sproszkowanego srebra i dyptamu, wylewając ostrożnie na ranę, która choć związana, tak wciąż bolała jak diabli. Upewniałam się, że nie rozlewam eliksiru na boki, chociaż przyznaję, że dłoń zdawała mi się drżeć. Jeśli go starczyło, tak samo chciałam zająć się siecią poparzeń, po tej potwornej pułapce, na którą się nacięłam, choć rozum podpowiadał, aby nie próbować. Nie mogliśmy wiedzieć, czym była ta urna, ale przez moją głowę przemknęła myśl, że jeśli była tak pilnie strzeżona, to być może wciąż jest pod gruzami. Podniosłam się z ziemi, zachowując stabilność i opierając o jeden z kamieni. Prowizoryczne usztywnienie musiało mi wystarczyć, ale nie zamierzałam przesadnie się ruszać, dlatego stałam oparta w punkcie w którym mogłam szybko schować się za gruzem. Chowając do kieszeni pozostawione mi przez Drew eliksiry, ścisnęłam mocniej różdżkę. Gdy mężczyźni oddalili się, wtedy ja miałam zacząć swoją część.
— Homenum Revelio — wypowiedziałam czar, próbując roztoczyć wokół siebie mgiełkę, aby wiedzieć, skąd mogę spodziewać się ataku. Nie próbowałam być cicho, chciałam, aby mnie zauważyli i powoli zmierzali w moją stronę, choć nie mogłam być pewna, czy w ogóle ktoś przeżył. Czy to cisza przed burzą, czy może świat się skończył?
chowam eliksiry od Drew do kieszeni
1. aplikuje wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu na prawą nogę i jak starczy to na lewą dłoń
2. homenum revelio
dobranoc panowie
Teacher says that I've been naughty, I must learn to concentrate. But the girls they pull my hair and with the boys, I can't relate. Daddy says I'm good for nothing, mama says that it's from him.
The member 'Rita Runcorn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 73
'k100' : 73
Nie przypuszczałem, że jedna maść była w stanie zdziałać tak wiele. Być może nadszedł czas, aby bardziej zagłębić się w sztukę eliksirów oraz magii leczniczej? W końcu po raz kolejny miałem pokaz ich siły na polu walki, albowiem nagła słabość odeszła w niepamięć podobnie jak pulsujący ból w okolicach skroni. Po ranie pozostała jedynie zaschnięta krew, a ja ponownie mogłem poczuć pełnie sił i motywacji do zrobienia następnego kroku. Wiedziałem, że to nie był jeszcze koniec i co gorsza być może nawet początek. Żołnierze zbroili się, mieli świadomość obecności wroga i pędzili w naszym kierunku ze wzmożoną czujnością, lecz czy w tym wszystkim żałowałem decyzji o podpaleniu beczek? Nie, wbrew pozorom to mogło dać nam przewagę. Ich były dziesiątki, nas zaledwie trójka.
Byłem rad, że Rita podjęła próbę walki. Poddanie się w takim momencie nie byłoby równe z tchórzliwością wszak nie była w stanie ustać na własnych nogach. Złamanie otwarte brzmiało niczym wyrok, zakończenie działań i możliwie szybką ewakuację, jednakże ta wbrew wszelkim przeciwnościom znalazła w sobie tę odwagę, wewnętrzne pragnienie pozostania do samego końca – do momentu, kiedy lawirowanie na granicy życia i śmierci stanie się objawem głupoty, nie męstwa.
Chwycenie kamienia nie było ostatecznością, łapaniem się jedynej deski ratunku. Czułem jak zaklęty we mnie demon wzywał mnie, przypominał o swej mocy licznymi wibracjami i rozchodzącym się wzdłuż pojedynczych żyłek ciepłem. Żył ze mną, a właściwie we mnie, już kilka miesięcy i niejednokrotnie udowodnił jak wielką posiadał moc. Czarny Pan nie dał nam odłamków bez powodu, a jemu ufałem bezgranicznie. Poczułem szansę, strategiczny moment i choć początkowo błysk sprawił, że w mej głowie pojawił się cień zwątpienia, to kolejne padające ciała dostatecznie takowy zagłuszył. Pisk był trudny do wytrzymania, czułem jakby ktoś pragnął wedrzeć się do mego umysłu, przejąć nad nim kontrolę, ale nie zdarzyło się to po raz pierwszy. Jednolita symfonia, pojedyncza moc obudziła we mnie przekonanie, że to był dobry ruch – wyzwolona energia przywołała potęgę jednego, a nie siedmiu z mych ostatnich kompanów.
Nagła cisza przyszła wraz ze spokojem. Zerknąłem po swych towarzyszach, którzy z trudem dochodzili do siebie i zapewne jak inni poczuli wielką moc kamienia. Nie chciałem dokładać im kolejnych trudów, lecz musieli zrozumieć, musieli zaufać i wierzyć, że wiedziałem co robiłem. Tylko to mogło doprowadzić nas do sukcesu. -Moc, której nikt z nas nigdy nie okiełzna- odparłem nieco lakonicznie Traversowi, po czym przeniosłem spojrzenie na jednego z martwych żołnierzy. W mej głowie pojawił się pomysł, może nieco szalony i niemożliwy do zrealizowania, ale dziś już wielokrotnie działaliśmy intuicyjnie. -Inferni- wypowiedziałem kierując wężowe drewno na jednego ze zmarłych, który leżał najbliżej nas. Fragment jego ciała znajdował się pod gruzami, jego głowa była rozbita, więc doszedłem do wniosku, że po użyciu mocy kamienia nie miał żadnych szans na przeżycie. Zaraz po inkantacji przeniosłem wymowny wzrok na Ritę, po czym powróciłem spojrzeniem do – jak liczyłem – kreatury. -Masz wykonywać każde rozkazy Rity, masz jej nie atakować, lecz bronić. Jeśli nadarzy się okazja masz ją bezpiecznie przetransportować do następnego bastionu, na który natrafisz przemieszczając się dziedzińcem lub tym korytarzem- wydałem dyspozycje wskazując mu właściwą drogę. Być może Ritcie to nie odpowiadało, ale nie dbałem o to, chciałem aby pozostała przy życiu.
Odnalazłem ciemność w kłębach czarnego dymu zaraz po tym jak skinąłem Traversowi. Kolejny bastion był naszym celem. Nim jednak moje ciało stało się niematerialne ponownie przesunąłem palcami wzdłuż powierzchni drgającego odłamka – być może chciał pozostawić mnie przy życiu wszak byłem jego żywicielem, zaś z drugiej strony może pragnął uczynić coś innego?
Byłem rad, że Rita podjęła próbę walki. Poddanie się w takim momencie nie byłoby równe z tchórzliwością wszak nie była w stanie ustać na własnych nogach. Złamanie otwarte brzmiało niczym wyrok, zakończenie działań i możliwie szybką ewakuację, jednakże ta wbrew wszelkim przeciwnościom znalazła w sobie tę odwagę, wewnętrzne pragnienie pozostania do samego końca – do momentu, kiedy lawirowanie na granicy życia i śmierci stanie się objawem głupoty, nie męstwa.
Chwycenie kamienia nie było ostatecznością, łapaniem się jedynej deski ratunku. Czułem jak zaklęty we mnie demon wzywał mnie, przypominał o swej mocy licznymi wibracjami i rozchodzącym się wzdłuż pojedynczych żyłek ciepłem. Żył ze mną, a właściwie we mnie, już kilka miesięcy i niejednokrotnie udowodnił jak wielką posiadał moc. Czarny Pan nie dał nam odłamków bez powodu, a jemu ufałem bezgranicznie. Poczułem szansę, strategiczny moment i choć początkowo błysk sprawił, że w mej głowie pojawił się cień zwątpienia, to kolejne padające ciała dostatecznie takowy zagłuszył. Pisk był trudny do wytrzymania, czułem jakby ktoś pragnął wedrzeć się do mego umysłu, przejąć nad nim kontrolę, ale nie zdarzyło się to po raz pierwszy. Jednolita symfonia, pojedyncza moc obudziła we mnie przekonanie, że to był dobry ruch – wyzwolona energia przywołała potęgę jednego, a nie siedmiu z mych ostatnich kompanów.
Nagła cisza przyszła wraz ze spokojem. Zerknąłem po swych towarzyszach, którzy z trudem dochodzili do siebie i zapewne jak inni poczuli wielką moc kamienia. Nie chciałem dokładać im kolejnych trudów, lecz musieli zrozumieć, musieli zaufać i wierzyć, że wiedziałem co robiłem. Tylko to mogło doprowadzić nas do sukcesu. -Moc, której nikt z nas nigdy nie okiełzna- odparłem nieco lakonicznie Traversowi, po czym przeniosłem spojrzenie na jednego z martwych żołnierzy. W mej głowie pojawił się pomysł, może nieco szalony i niemożliwy do zrealizowania, ale dziś już wielokrotnie działaliśmy intuicyjnie. -Inferni- wypowiedziałem kierując wężowe drewno na jednego ze zmarłych, który leżał najbliżej nas. Fragment jego ciała znajdował się pod gruzami, jego głowa była rozbita, więc doszedłem do wniosku, że po użyciu mocy kamienia nie miał żadnych szans na przeżycie. Zaraz po inkantacji przeniosłem wymowny wzrok na Ritę, po czym powróciłem spojrzeniem do – jak liczyłem – kreatury. -Masz wykonywać każde rozkazy Rity, masz jej nie atakować, lecz bronić. Jeśli nadarzy się okazja masz ją bezpiecznie przetransportować do następnego bastionu, na który natrafisz przemieszczając się dziedzińcem lub tym korytarzem- wydałem dyspozycje wskazując mu właściwą drogę. Być może Ritcie to nie odpowiadało, ale nie dbałem o to, chciałem aby pozostała przy życiu.
Odnalazłem ciemność w kłębach czarnego dymu zaraz po tym jak skinąłem Traversowi. Kolejny bastion był naszym celem. Nim jednak moje ciało stało się niematerialne ponownie przesunąłem palcami wzdłuż powierzchni drgającego odłamka – być może chciał pozostawić mnie przy życiu wszak byłem jego żywicielem, zaś z drugiej strony może pragnął uczynić coś innego?
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'LH: Opętanie' :
'LH: Opętanie' :
Landguard Fort
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Suffolk