Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Suffolk
Landguard Fort
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Landguard Fort
Landguard Fort to fortyfikacja wojskowa umiejscowiona w ujściu rzeki Orwell, na obrzeżach miasta Felixstowe. Jej historycznym zadaniem była ochrona portów Harwich i Ipswich. Za czasów króla Jamesa I, bunkry i mury przekształcono w obszerny fort otoczony wałami. W późniejszych latach dobudowano baraki na twierdzę, aż w końcu Landguard Fort stał się bastionem, przy którym dziś, przez wzgląd na ogarniającą Anglię wojnę w porcie stacjonuje mugolska marynarka wojenna. Fort uznaje się za twierdzę nie do zdobycia, wokół tereny są zabezpieczone, a wszystkie wrogie jednostki zostają natychmiast zlikwidowane przez maszynerię. Czarodzieje zwykle nie zapuszczają się w te rejony, chociaż nadbrzeże obfituje w roślinne ingrediencje. To tu można spotkać skupiska szczwołu plamistego i alihotsy.
Nigdy jeszcze nie był tak blisko – blisko śmierci, blisko mitycznego końca, tajemniczej pustki pochłaniającej wszystko w chwili, w której z otwartych szeroko oczu uciekało życie. Przez moment niemal ją czuł – gdy przybrawszy formę sokoła, ostatnie siły przelewał w desperackie miotanie skrzydłami, starając się umknąć raz jeszcze, oszukać upominający się o niego los, przeciwstawić się ciągnącemu go w tył powietrzu; zmęczenie odebrało mu wzrok, zalało pole widzenia czernią, zresztą: i tak nie był w stanie wysnuć sensu z zalewającej wszystko wody przemieszanej z krwią, z otaczającego go chaosu zbudowanego z powyginanego metalu i powykręcanych macek, rozchodzących się promieniście kłów i przypominających kolce wypustków. Jeśli właśnie to byłaby ostatnia rzecz, jaką zobaczyłby przed spotkaniem ze śmiercią, nie czułby się wcale oszukany; zaginięcie na morzu zdawało się być mu pisane od narodzin, grał z własnym przeznaczeniem w kościanego pokera za każdym razem, gdy kierował statek ku szalejącemu na horyzoncie sztormowi lub zwracał działa przeciwko wrogim okrętom – nie sądził jedynie, że przegra tak wcześnie.
Gwałtowne uderzenie o deski pomostu odebrało mu oddech, z trudem przewrócił się na plecy – orientując się z niejakim zaskoczeniem, że w którymś momencie wrócił do własnej postaci. Zamrugał powiekami, niebo ponad nim zasnute było jednak dymem, a gdy dźwignął się na łokciach, rzeczywistość wokół niego załamała się nienaturalnie i obróciła, raz, drugi; czuł się tak, jakby wylądował na uszkodzonej karuzeli, wykonującej pół chwiejnego obrotu, a później cofającej się do punktu wyjścia. Odkaszlnął, w ustach czuł krew, gardło ściskały mdłości; rzucone zaklęcie zdawało się rozproszyć w powietrzu, w pierwszej chwili nie poczuł niczego – odwrócił się więc, spoglądając w stronę fortu, po raz pierwszy dostrzegając idących w jego stronę… Kogo właściwie? Żołnierzy? Początkowo tak właśnie pomyślał, wróg musiał przegrupować się i szykować do kolejnego ataku; zacisnął mocniej różdżkę w palcach, ale nim zdążyłby zastanowić się nad tym, co robić dalej, dotarła do niego jego własna pomyłka. Wojsko poruszało się inaczej, nie było też słychać wystrzałów; ci, którzy na swojej drodze napotkali niedobitków, rozrywali ich na strzępy gołymi rękami, w ruchach i zachowaniu bardziej podobni do inferiusa, którego Drew powołał do życia na dziedzińcu, niż do mugoli. Mieszanina fascynacji i przerażenia wypełniła jego płuca, nie zdołał jednak choćby się poruszyć – bo wtedy działająca z opóźnieniem magia na powrót pociągnęła go w stronę morza, tym razem wciągając pod wodę jedynie jego umysł.
Wrażenie było nierealne, dziwne, nieporównywalne z niczym; monochromatyczne obrazy zalały przestrzeń wokół niego, jednocześnie znajome i całkowicie obce – jasność dnia, czerń ciągniętego w stronę dna statku – i zmęczenie, wściekłość, ból. Tak bardzo chciał odpocząć – czy to była jego myśl, czy zaczerpnął ją od morskiej bestii? Nie był pewien, dwie jaźnie zlały się jedną; to ich wina, pomyślał – przywołując wspomnienie metalowych statków, ostrych masztów wystrzeliwujących ku niebu, huku wystrzałów, zapachu mugolskiego prochu. Miał nadzieję, że kraken również tak ich postrzegał; że gdy przebudzi się znów i ruszy na łowy, to nie czarodziejskie okręty staną się jego celem. Mógł siać postrach na otaczających Suffolk wodach, chciał, by tak się stało – i to z tym pragnieniem otworzył na powrót powieki, powracając do świata niemieszczącego się już w żadnych wyobrażeniach.
Ocknięcie się zabrało mu chwilę, zmuszenie ociężałych kończyn do posłuszeństwa – jeszcze dłużej; stłuczone kolano pulsowało bólem, nie chcąc utrzymywać ciężaru jego ciała, oparł go więc niemal w całości na prawej nodze, z trudem obracając się w stronę fortu. Musiał wrócić i odnaleźć Macnaira; uniósł różdżkę, szykując się na walkę, niecodzienny pochód ożywieńców jednak go ominął, zmierzając prosto w stronę majaczącego w oddali miasteczka.
Nie miał wątpliwości, że nie pozostawią na swojej drodze ani jednej żywej duszy.
Zabrakło mu sił na kolejną przemianę, był zbyt wyczerpany, by zaryzykować; kuśtykając, ruszył więc w stronę bramy i dziedzińca, ledwie rozpoznając w załamanych krawędziach wyszczerbionych murów gmach wojskowego fortu. Twierdza upadła – co do tego nie było żadnych wątpliwości, jej obrońcy polegli, uginając się pod zalewającą ich potęgą; mocą, której istoty sam Manannan nie rozumiał, siły dzierżonej przez Śmierciożercę, którego odnalazł przy gruzach – wciąż stojącego na własnych nogach, ale stojącego samotnie. Rozejrzał się, nigdzie nie dostrzegając Rity. – Ostatni statek poszedł na dno – odezwał się zachrypniętym głosem, nadal kuśtykając, przekrzywiony niezgrabnie, z jednym barkiem luźno zwisającym wzdłuż tułowia. – Ich wojsko – przepadło – a później wszyscy ożyli, idą w stronę Felixstowe – zabijają każdego po drodze – wyrzucał z siebie, dysząc ciężko; miał wrażenie, że każdy kolejny krok mógł być tym ostatnim, lewe kolano uginało się żałośnie. Zatrzymał spojrzenie na Macnairze, zatrzymując się wreszcie. – To ty? – zapytał z mieszaniną podziwu i czegoś jeszcze, to było twoje dzieło, Drew?; wydawało mu się niemożliwe, by jeden czarodziej mógł dokonać czegoś tak niewyobrażalnego, ale widział już tego dnia wiele: mugoli padających bez życia, utkane z cienia istoty; nieprzeniknioną ciemność wypełnioną szeptami. – Myślisz, że zdążyła się deportować? – rzucił po chwili, przenosząc wzrok na wydartą w dziedzińcu wyrwę, ogromną dziurę otoczoną gruzami. Jeżeli ktokolwiek znajdował się w środku, nie miał szans na przeżycie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Gwałtowne uderzenie o deski pomostu odebrało mu oddech, z trudem przewrócił się na plecy – orientując się z niejakim zaskoczeniem, że w którymś momencie wrócił do własnej postaci. Zamrugał powiekami, niebo ponad nim zasnute było jednak dymem, a gdy dźwignął się na łokciach, rzeczywistość wokół niego załamała się nienaturalnie i obróciła, raz, drugi; czuł się tak, jakby wylądował na uszkodzonej karuzeli, wykonującej pół chwiejnego obrotu, a później cofającej się do punktu wyjścia. Odkaszlnął, w ustach czuł krew, gardło ściskały mdłości; rzucone zaklęcie zdawało się rozproszyć w powietrzu, w pierwszej chwili nie poczuł niczego – odwrócił się więc, spoglądając w stronę fortu, po raz pierwszy dostrzegając idących w jego stronę… Kogo właściwie? Żołnierzy? Początkowo tak właśnie pomyślał, wróg musiał przegrupować się i szykować do kolejnego ataku; zacisnął mocniej różdżkę w palcach, ale nim zdążyłby zastanowić się nad tym, co robić dalej, dotarła do niego jego własna pomyłka. Wojsko poruszało się inaczej, nie było też słychać wystrzałów; ci, którzy na swojej drodze napotkali niedobitków, rozrywali ich na strzępy gołymi rękami, w ruchach i zachowaniu bardziej podobni do inferiusa, którego Drew powołał do życia na dziedzińcu, niż do mugoli. Mieszanina fascynacji i przerażenia wypełniła jego płuca, nie zdołał jednak choćby się poruszyć – bo wtedy działająca z opóźnieniem magia na powrót pociągnęła go w stronę morza, tym razem wciągając pod wodę jedynie jego umysł.
Wrażenie było nierealne, dziwne, nieporównywalne z niczym; monochromatyczne obrazy zalały przestrzeń wokół niego, jednocześnie znajome i całkowicie obce – jasność dnia, czerń ciągniętego w stronę dna statku – i zmęczenie, wściekłość, ból. Tak bardzo chciał odpocząć – czy to była jego myśl, czy zaczerpnął ją od morskiej bestii? Nie był pewien, dwie jaźnie zlały się jedną; to ich wina, pomyślał – przywołując wspomnienie metalowych statków, ostrych masztów wystrzeliwujących ku niebu, huku wystrzałów, zapachu mugolskiego prochu. Miał nadzieję, że kraken również tak ich postrzegał; że gdy przebudzi się znów i ruszy na łowy, to nie czarodziejskie okręty staną się jego celem. Mógł siać postrach na otaczających Suffolk wodach, chciał, by tak się stało – i to z tym pragnieniem otworzył na powrót powieki, powracając do świata niemieszczącego się już w żadnych wyobrażeniach.
Ocknięcie się zabrało mu chwilę, zmuszenie ociężałych kończyn do posłuszeństwa – jeszcze dłużej; stłuczone kolano pulsowało bólem, nie chcąc utrzymywać ciężaru jego ciała, oparł go więc niemal w całości na prawej nodze, z trudem obracając się w stronę fortu. Musiał wrócić i odnaleźć Macnaira; uniósł różdżkę, szykując się na walkę, niecodzienny pochód ożywieńców jednak go ominął, zmierzając prosto w stronę majaczącego w oddali miasteczka.
Nie miał wątpliwości, że nie pozostawią na swojej drodze ani jednej żywej duszy.
Zabrakło mu sił na kolejną przemianę, był zbyt wyczerpany, by zaryzykować; kuśtykając, ruszył więc w stronę bramy i dziedzińca, ledwie rozpoznając w załamanych krawędziach wyszczerbionych murów gmach wojskowego fortu. Twierdza upadła – co do tego nie było żadnych wątpliwości, jej obrońcy polegli, uginając się pod zalewającą ich potęgą; mocą, której istoty sam Manannan nie rozumiał, siły dzierżonej przez Śmierciożercę, którego odnalazł przy gruzach – wciąż stojącego na własnych nogach, ale stojącego samotnie. Rozejrzał się, nigdzie nie dostrzegając Rity. – Ostatni statek poszedł na dno – odezwał się zachrypniętym głosem, nadal kuśtykając, przekrzywiony niezgrabnie, z jednym barkiem luźno zwisającym wzdłuż tułowia. – Ich wojsko – przepadło – a później wszyscy ożyli, idą w stronę Felixstowe – zabijają każdego po drodze – wyrzucał z siebie, dysząc ciężko; miał wrażenie, że każdy kolejny krok mógł być tym ostatnim, lewe kolano uginało się żałośnie. Zatrzymał spojrzenie na Macnairze, zatrzymując się wreszcie. – To ty? – zapytał z mieszaniną podziwu i czegoś jeszcze, to było twoje dzieło, Drew?; wydawało mu się niemożliwe, by jeden czarodziej mógł dokonać czegoś tak niewyobrażalnego, ale widział już tego dnia wiele: mugoli padających bez życia, utkane z cienia istoty; nieprzeniknioną ciemność wypełnioną szeptami. – Myślisz, że zdążyła się deportować? – rzucił po chwili, przenosząc wzrok na wydartą w dziedzińcu wyrwę, ogromną dziurę otoczoną gruzami. Jeżeli ktokolwiek znajdował się w środku, nie miał szans na przeżycie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Ostatnio zmieniony przez Manannan Travers dnia 05.02.22 22:20, w całości zmieniany 1 raz
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Niemoc na moment odeszła, podobnie jak ból spowodowany rozjuszaniem energii kamienia. Nie zdawałem sobie sprawy, jak wielka potęga została zaklęta w przekazanych odłamkach, jak ogromna siła oraz moc wibrowała w pulsujących żyłkach. Wcześniej jedynie śniłem o równie imponującym artefakcie, ale przy tym uważałem go za ułudę, nierealne wyobrażenie krnąbrnego młodzieńca, jaki pozwalał sobie marzyć. Wówczas dzięki Czarnemu Panu byłem świadkiem niemożliwego, a moje oczy nie mogły wyjść z podziwu. Zdawałem sobie sprawę, że za te wszystkie wyjątkowe aspekty odpowiadał odłamek, lecz mogąc decydować o jego użyciu czułem się tego częścią, dominującym pierwiastkiem. Pradawne bóstwa wysłuchały mnie, przyjęły z otwartymi ramionami i choć z pewnością miało to drugie dno, to nie zamierzałem się tym nadto zamartwiać, albowiem dzięki tym kamieniom mogliśmy w pełni zrealizować cel. Dać Lordowi Voldemortowi dokładnie to czego pragnął – władzę nad całą Anglią, a może i nawet więcej.
Uniosłem wysoko brwi, kiedy mgła na dziedzińcu rozstąpiła się i ukazała mi co tak naprawdę miało tam miejsce. Zwłoki powstawały, wypełzywały niczym larwy spod ziemi i stawały na równych nogach pod postacią inferiusów. Istnej armii nieumarłych, którzy wygłodniali ruszyli w poszukiwaniu swych ofiar. Krzyki rozdzierały gardła, działały niczym melodia na me uszy. Nie mogłem się temu napatrzeć, śmiało mogłem przyznać, iż w pewnym momencie zabrakło mi tchu. To co właśnie miało miejsce było pokazem wspomnianej potęgi, nieokiełznanej mocy, której granic prawdopodobnie nie przyjdzie mi poznać. Czy ktoś kiedyś coś podobnego widział? Słyszał? Ja nie i szczerze liczyłem, że właśnie ta moc pradawnego bóstwa zapewni nam jeszcze większy rozgłos, postrach wśród szlam i mugoli, których ograniczona świadomość z pewnością nie mogła tego pojąć. Uśmiechnąłem się, a w tym geście radości można było ujrzeć satysfakcję, dumę i swego rodzaju szeroko pojęte szczęście, albowiem na mych oczach tworzyła się piękna, wyjątkowa historia.
Złapałem w dłoń odłamek, a następnie przeniosłem wzrok na rozszalałe inferiusy. Czułem, że nie będą mi w pełni posłuszne, lecz musiałem spróbować. Nie chciałem, aby dopadły tych, którzy wierni byli naszym ideom oraz poglądom. Pragnąłem ich dotarcia do Czarnego Pana, oddania mu swej woli i pozostania gotowym na dalsze rozkazy. -Idźcie, idźcie przed siebie. Żerujcie na niemagicznych, nie są godni stąpania po tych ziemiach. Dotrzyjcie do Czarnego Pana ukazując w drodze swą niewyobrażalną siłę, przynieście nam chwałę. Bądźcie mu wierni, a da wam to czego tylko chcecie - ofiary- wypowiedziałem niepodobne do siebie słowa, lecz to właśnie one rozbrzmiały w mej głowie. Wzmocniony potęgą Ecne, Arawna oraz Ogmiosa czułem siłę, jakiej wcześniej nie miałem możliwości poznać. Nie chciałem by kiedykolwiek się to skończyło.
Gdy znalazłem się na dziedzińcu magia nie przyniosła mi nowych informacji. Jeśli Rita wciąż żyła to zdążyła uciec albo znajdowała się głęboko pod ziemią. Odetchnąłem widząc zbliżającego się ku mnie Traversa – utykał na jedną nogę, ale żył. To było najważniejsze. -Wyglądasz jak kupa gówna- rzuciłem, gdy tylko stanął tuż obok mnie. -Śmierdzisz też jak kupa gówna- pokręciłem głową, a na mej twarzy na moment zagościł uśmiech, choć nie był to dobry moment na żarty. -Co to było, tam w tej wodzie? Widziałem macki, statki. Słyszałem potworny huk- spytałem dość rzeczowo. -Każdego- zamyśliłem się na jego słowa. Czyli widział armię – to dobrze. -Ciebie oszczędzili z własnej woli?- rzuciłem dość retoryczne pytanie, ale potrzebowałem potwierdzenia. Jeśli takowe nadejdzie, to oznaczałoby, że miałem na nich choć odrobinę wpływu lub był to po prostu przypadek. Kto wie, może to Arwan wskazał im wroga?
Słysząc pytanie, a także towarzyszące jemu emocje przeniosłem spojrzenie na towarzysza i wolno skinąłem głową. -Moc pradawnych bóstw wykracza poza naszą logikę, poza to co już widzieliśmy. To był ich czyn, ja byłem tylko narzędziem- odparłem zgodnie z prawdą.
Zacisnąłem wargi na wspomnienie Rity, po czym ruszyłem w kierunku gruzów. Dłoń docisnąłem do brzucha, krew nieustannie wypływała z rany, a ja czułem coraz większą słabość. Kręciło mi się w głowie. -Jeśli mam być szczery to wątpię. Próbowałem zlokalizować ją zaklęciem, lecz nie przyniosło żadnego efektu. Jest głęboko pod ziemią lub tam- wskazałem dłonią pędzącą na miasto armię inferiusów. -Musimy zrobić tu porządek, oczyścić fort oraz port. Jeśli wciąż żyje to czas nie jest naszym sojusznikiem. Liczy się każda minuta- zawyrokowałem przesuwając wierzchem dłoni wzdłuż twarzy. Byłem zmęczony, cholernie, dopiero teraz to poczułem. -Wezwijmy tutaj kilku ludzi z Londynu, niech zabiorą się od razu do roboty i przy okazji trzymają rękę na pulsie, jakby mugole postanowili ponownie uderzyć. W takim stanie do niczego się nie nadajemy- rzuciłem w kierunku Traversa, po czym kucnąłem przy gruzach. Umorusaną w krwi ręką chwyciłem jeden z kamieni, po czym odrzuciłem go na bok. Było tego od cholery, nawet nie chciałem myśleć o ilości pracy. -Masz jakiś pomysł jak się tego pozbyć? Trzeba jej poszukać, musimy spróbować- mruknąłem, choć bardziej do siebie. -Wrócimy do Mantykory. Polecę pierwszy i powiadomię uzdrowiciela oraz odpowiednich ludzi. Kiedy dotrą na miejsce od razu przybywaj do Karczmy- rzuciłem wierząc, że była to najlepsza i najszybsza droga do postawienia nas na nogi i możliwości powrotu do fortu. Nie mogliśmy udać się we dwoje, to było zbyt duże ryzyko.
Wstałem na równe nogi, po czym wyciągnąłem wężowe drewno ku górze. -Morsmordre- wypowiedziałem pewnie, bez cienia zawahania. Niech wieść się niesie, niech wszyscy widzą, co osiągnęliśmy.
Uniosłem wysoko brwi, kiedy mgła na dziedzińcu rozstąpiła się i ukazała mi co tak naprawdę miało tam miejsce. Zwłoki powstawały, wypełzywały niczym larwy spod ziemi i stawały na równych nogach pod postacią inferiusów. Istnej armii nieumarłych, którzy wygłodniali ruszyli w poszukiwaniu swych ofiar. Krzyki rozdzierały gardła, działały niczym melodia na me uszy. Nie mogłem się temu napatrzeć, śmiało mogłem przyznać, iż w pewnym momencie zabrakło mi tchu. To co właśnie miało miejsce było pokazem wspomnianej potęgi, nieokiełznanej mocy, której granic prawdopodobnie nie przyjdzie mi poznać. Czy ktoś kiedyś coś podobnego widział? Słyszał? Ja nie i szczerze liczyłem, że właśnie ta moc pradawnego bóstwa zapewni nam jeszcze większy rozgłos, postrach wśród szlam i mugoli, których ograniczona świadomość z pewnością nie mogła tego pojąć. Uśmiechnąłem się, a w tym geście radości można było ujrzeć satysfakcję, dumę i swego rodzaju szeroko pojęte szczęście, albowiem na mych oczach tworzyła się piękna, wyjątkowa historia.
Złapałem w dłoń odłamek, a następnie przeniosłem wzrok na rozszalałe inferiusy. Czułem, że nie będą mi w pełni posłuszne, lecz musiałem spróbować. Nie chciałem, aby dopadły tych, którzy wierni byli naszym ideom oraz poglądom. Pragnąłem ich dotarcia do Czarnego Pana, oddania mu swej woli i pozostania gotowym na dalsze rozkazy. -Idźcie, idźcie przed siebie. Żerujcie na niemagicznych, nie są godni stąpania po tych ziemiach. Dotrzyjcie do Czarnego Pana ukazując w drodze swą niewyobrażalną siłę, przynieście nam chwałę. Bądźcie mu wierni, a da wam to czego tylko chcecie - ofiary- wypowiedziałem niepodobne do siebie słowa, lecz to właśnie one rozbrzmiały w mej głowie. Wzmocniony potęgą Ecne, Arawna oraz Ogmiosa czułem siłę, jakiej wcześniej nie miałem możliwości poznać. Nie chciałem by kiedykolwiek się to skończyło.
Gdy znalazłem się na dziedzińcu magia nie przyniosła mi nowych informacji. Jeśli Rita wciąż żyła to zdążyła uciec albo znajdowała się głęboko pod ziemią. Odetchnąłem widząc zbliżającego się ku mnie Traversa – utykał na jedną nogę, ale żył. To było najważniejsze. -Wyglądasz jak kupa gówna- rzuciłem, gdy tylko stanął tuż obok mnie. -Śmierdzisz też jak kupa gówna- pokręciłem głową, a na mej twarzy na moment zagościł uśmiech, choć nie był to dobry moment na żarty. -Co to było, tam w tej wodzie? Widziałem macki, statki. Słyszałem potworny huk- spytałem dość rzeczowo. -Każdego- zamyśliłem się na jego słowa. Czyli widział armię – to dobrze. -Ciebie oszczędzili z własnej woli?- rzuciłem dość retoryczne pytanie, ale potrzebowałem potwierdzenia. Jeśli takowe nadejdzie, to oznaczałoby, że miałem na nich choć odrobinę wpływu lub był to po prostu przypadek. Kto wie, może to Arwan wskazał im wroga?
Słysząc pytanie, a także towarzyszące jemu emocje przeniosłem spojrzenie na towarzysza i wolno skinąłem głową. -Moc pradawnych bóstw wykracza poza naszą logikę, poza to co już widzieliśmy. To był ich czyn, ja byłem tylko narzędziem- odparłem zgodnie z prawdą.
Zacisnąłem wargi na wspomnienie Rity, po czym ruszyłem w kierunku gruzów. Dłoń docisnąłem do brzucha, krew nieustannie wypływała z rany, a ja czułem coraz większą słabość. Kręciło mi się w głowie. -Jeśli mam być szczery to wątpię. Próbowałem zlokalizować ją zaklęciem, lecz nie przyniosło żadnego efektu. Jest głęboko pod ziemią lub tam- wskazałem dłonią pędzącą na miasto armię inferiusów. -Musimy zrobić tu porządek, oczyścić fort oraz port. Jeśli wciąż żyje to czas nie jest naszym sojusznikiem. Liczy się każda minuta- zawyrokowałem przesuwając wierzchem dłoni wzdłuż twarzy. Byłem zmęczony, cholernie, dopiero teraz to poczułem. -Wezwijmy tutaj kilku ludzi z Londynu, niech zabiorą się od razu do roboty i przy okazji trzymają rękę na pulsie, jakby mugole postanowili ponownie uderzyć. W takim stanie do niczego się nie nadajemy- rzuciłem w kierunku Traversa, po czym kucnąłem przy gruzach. Umorusaną w krwi ręką chwyciłem jeden z kamieni, po czym odrzuciłem go na bok. Było tego od cholery, nawet nie chciałem myśleć o ilości pracy. -Masz jakiś pomysł jak się tego pozbyć? Trzeba jej poszukać, musimy spróbować- mruknąłem, choć bardziej do siebie. -Wrócimy do Mantykory. Polecę pierwszy i powiadomię uzdrowiciela oraz odpowiednich ludzi. Kiedy dotrą na miejsce od razu przybywaj do Karczmy- rzuciłem wierząc, że była to najlepsza i najszybsza droga do postawienia nas na nogi i możliwości powrotu do fortu. Nie mogliśmy udać się we dwoje, to było zbyt duże ryzyko.
Wstałem na równe nogi, po czym wyciągnąłem wężowe drewno ku górze. -Morsmordre- wypowiedziałem pewnie, bez cienia zawahania. Niech wieść się niesie, niech wszyscy widzą, co osiągnęliśmy.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 7
'k10' : 7
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 98
'k100' : 98
Echo stoczonej bitwy cichło powoli, pozwalając mu na odepchnięcie od siebie wzbudzonych adrenaliną emocji, rozejrzenie się wokół: na pobojowisko otaczające fort, na martwe skorupy mugolskich pojazdów trawionych przez dogasające płomienie, na wydartą w ziemi wyrwę, na rozsypane dookoła gruzy; wszystko ciche, pokryte osiadającym stopniowo pyłem. Zdawał sobie sprawę, że gdzieś tam w oddali, w miasteczku majaczącym wśród unoszącego się w górę dymu, lada moment miała rozegrać się nowa tragedia, ale póki co czuł się od niej odcięty – odgrodzony ścianą bólu promieniującego ze strzaskanego kolana, gorącą falą rozlewającą się na wysokości barku, w którym wciąż coś uporczywie go uwierało. Wiedział jednak, że często właśnie tak smakowało zwycięstwo – nie winem i beztroską, a zmęczeniem, prochem i cierpieniem wykończonego ciała.
Czasami też podobnie pachniało.
W reakcji na słowa Drew parsknął śmiechem, gdzieś w połowie przeistaczającym się w charczący kaszel; pochylił się do przodu, opierając prawą dłoń na kolanie, lewe pozostawiając w spokoju – stopę wspierając ledwie na palcach, odciążając ją najbardziej, jak tylko mógł; zdając sobie sprawę, że nie miała szansy unieść jego ciężaru. – Ty wyglądasz jak zwykle – odciął się, unosząc wyżej brew, mimo że Macnair prezentował się okropnie; zatrzymał na nim spojrzenie, dopiero teraz zauważając dłoń przyciśniętą do przesiąkniętej krwią szaty. Musiał oberwać; na murze, czy później? – Kraken – odpowiedział, jakby to było oczywiste. – Największe bydle, jakie w życiu widziałem. Zdarza się, że atakują statki na pełnym morzu, ale tutaj, zaraz przy brzegu? Coś musiało go przyciągnąć – odpowiedział, dopiero teraz poświęcając chwilę, żeby się nad tym zastanowić; co właściwie sprawiło, że morska bestia tak bardzo zbliżyła się do brzegu? Czy przyzwały ją mugolskie okręty, czy moc dzierżona przez Drew? Zmarszczył brwi, prostując się z trudem; w ustach wciąż czuł nieprzyjemny, rdzawy posmak krwi. – Wciąż tam jest – na dnie, chociaż przeklęci mugole go zranili, strzelali z tych swoich armatek – dodał. Pamiętał zmęczenie, z jakim potwór opadał na dno, jednak wtedy – przez tę ulotną chwilę, w której byli połączeni umysłami – nie wyczuwał zbliżającej się nieuchronnie śmierci. Jak długo miał tam pozostać – i, co istotniejsze, czy w ogóle planował odejść? Potrzasnął głową, myślami wracając do przemieszczającej się tuż obok niego armii nieumarłych. – Nie wiem – przyznał, przypominając sobie ten przedziwny przemarsz. – Zachowywali się tak, jakby w ogóle mnie nie widzieli. – Czy to był przypadek, czy inferiusy ominęły go celowo? Nie miał pojęcia i wyglądało na to, że póki co nie miał się tego dowiedzieć – tak samo, jak nie miało mu być dane pojąć obserwowanej niedawno potęgi. Skinął głową, nie odnajdując żadnych słów, którymi mógłby skomentować odpowiedź Drew, choć wspomnienie pradawnych bóstw oraz tego, czego dopiero co był świadkiem, sprawiło, że poczuł się dziwnie mały – nieistotny, nieważny; błahy element większego planu, wprawionego w ruch mechanizmu, którego znaczenia póki co zrozumieć nie był w stanie.
Ruszył w ślad za Drew, kuśtykając parę metrów dalej, nie będąc w stanie poruszać się szybciej; lewą nogę bardziej ciągnąc za sobą niż znajdując dla niej jakikolwiek użytek. – Port nie nadaje się w tej chwili do niczego. Każdy statek, który tam wpłynie, nadzieje się na wraki – poinformował, przypominając sobie rozpościerający się z pomostu widok. – Zajmę się tym – wezmę statki, wyciągniemy co się da, resztę – zaczął, znów przerwał mu jednak kaszel; mokry, paskudny – przytknął dłoń do twarzy, a gdy ją odsunął, dostrzegł na skórze ciemnoczerwone ślady krwi – resztę zaciągniemy dalej, na głębiny – dokończył. Musiał napisać do wuja, nie wątpił jednak, że Koronos udzieli im każdej pomocy; swoje stanowisko przedstawił już dawno, każdego dnia starając się zmazać plamę na honorze pozostawioną przez poprzedniego nestora.
Zatrzymał się przy Macnairze, przez sekundę obserwując, jak odrzuca na bok kamień. Sterta gruzów nie wyglądała obiecująco, jeśli ktoś się pod nią znajdował, to wyjątkowo wątpliwym było, by wciąż oddychał, ale nie wypowiedział swoich myśli głośno – zamiast tego kładąc dłoń na ramieniu Śmierciożercy. – Cofnij się – powiedział, w drugiej dłoni mocniej ściskając różdżkę. Sam zaczął się wycofywać, chcąc na bezpieczną odległość odsunąć się od strzaskanych kamieni, niegdyś tworzących fort. Dźwięk inkantacji kazał mu spojrzeć w górę, na moment zatrzymać spojrzenie na wyrastającej ponad nimi czaszce, z której powoli – niespiesznie – zaczął wypełzać wąż. Zielonkawa poświata oświetliła dziedziniec, fort, ciągnące się od bramy pobojowisko; serce zabiło mu mocniej, tuż za mostkiem rozpychało się uczucie, którego wcześniej nie doświadczył – ale nie miał czasu na dłuższe pochylenie się nad nim. – Negforaminis – wypowiedział, końcem różdżki celując ponad zalegające na dziedzińcu gruzy – wcześniej upewniwszy się, że on i Macnair znajdowali się wystarczająco daleko; chcąc ponad ziemią utworzyć energetyczne pole, które pociągnie w swoją stronę całą kamienną stertę, być może – tylko być może – odsłaniając przy tym tkwiącą pod spodem Ritę.
| tu rzut na zaklęcie (udane!); EM: 7/10
Czasami też podobnie pachniało.
W reakcji na słowa Drew parsknął śmiechem, gdzieś w połowie przeistaczającym się w charczący kaszel; pochylił się do przodu, opierając prawą dłoń na kolanie, lewe pozostawiając w spokoju – stopę wspierając ledwie na palcach, odciążając ją najbardziej, jak tylko mógł; zdając sobie sprawę, że nie miała szansy unieść jego ciężaru. – Ty wyglądasz jak zwykle – odciął się, unosząc wyżej brew, mimo że Macnair prezentował się okropnie; zatrzymał na nim spojrzenie, dopiero teraz zauważając dłoń przyciśniętą do przesiąkniętej krwią szaty. Musiał oberwać; na murze, czy później? – Kraken – odpowiedział, jakby to było oczywiste. – Największe bydle, jakie w życiu widziałem. Zdarza się, że atakują statki na pełnym morzu, ale tutaj, zaraz przy brzegu? Coś musiało go przyciągnąć – odpowiedział, dopiero teraz poświęcając chwilę, żeby się nad tym zastanowić; co właściwie sprawiło, że morska bestia tak bardzo zbliżyła się do brzegu? Czy przyzwały ją mugolskie okręty, czy moc dzierżona przez Drew? Zmarszczył brwi, prostując się z trudem; w ustach wciąż czuł nieprzyjemny, rdzawy posmak krwi. – Wciąż tam jest – na dnie, chociaż przeklęci mugole go zranili, strzelali z tych swoich armatek – dodał. Pamiętał zmęczenie, z jakim potwór opadał na dno, jednak wtedy – przez tę ulotną chwilę, w której byli połączeni umysłami – nie wyczuwał zbliżającej się nieuchronnie śmierci. Jak długo miał tam pozostać – i, co istotniejsze, czy w ogóle planował odejść? Potrzasnął głową, myślami wracając do przemieszczającej się tuż obok niego armii nieumarłych. – Nie wiem – przyznał, przypominając sobie ten przedziwny przemarsz. – Zachowywali się tak, jakby w ogóle mnie nie widzieli. – Czy to był przypadek, czy inferiusy ominęły go celowo? Nie miał pojęcia i wyglądało na to, że póki co nie miał się tego dowiedzieć – tak samo, jak nie miało mu być dane pojąć obserwowanej niedawno potęgi. Skinął głową, nie odnajdując żadnych słów, którymi mógłby skomentować odpowiedź Drew, choć wspomnienie pradawnych bóstw oraz tego, czego dopiero co był świadkiem, sprawiło, że poczuł się dziwnie mały – nieistotny, nieważny; błahy element większego planu, wprawionego w ruch mechanizmu, którego znaczenia póki co zrozumieć nie był w stanie.
Ruszył w ślad za Drew, kuśtykając parę metrów dalej, nie będąc w stanie poruszać się szybciej; lewą nogę bardziej ciągnąc za sobą niż znajdując dla niej jakikolwiek użytek. – Port nie nadaje się w tej chwili do niczego. Każdy statek, który tam wpłynie, nadzieje się na wraki – poinformował, przypominając sobie rozpościerający się z pomostu widok. – Zajmę się tym – wezmę statki, wyciągniemy co się da, resztę – zaczął, znów przerwał mu jednak kaszel; mokry, paskudny – przytknął dłoń do twarzy, a gdy ją odsunął, dostrzegł na skórze ciemnoczerwone ślady krwi – resztę zaciągniemy dalej, na głębiny – dokończył. Musiał napisać do wuja, nie wątpił jednak, że Koronos udzieli im każdej pomocy; swoje stanowisko przedstawił już dawno, każdego dnia starając się zmazać plamę na honorze pozostawioną przez poprzedniego nestora.
Zatrzymał się przy Macnairze, przez sekundę obserwując, jak odrzuca na bok kamień. Sterta gruzów nie wyglądała obiecująco, jeśli ktoś się pod nią znajdował, to wyjątkowo wątpliwym było, by wciąż oddychał, ale nie wypowiedział swoich myśli głośno – zamiast tego kładąc dłoń na ramieniu Śmierciożercy. – Cofnij się – powiedział, w drugiej dłoni mocniej ściskając różdżkę. Sam zaczął się wycofywać, chcąc na bezpieczną odległość odsunąć się od strzaskanych kamieni, niegdyś tworzących fort. Dźwięk inkantacji kazał mu spojrzeć w górę, na moment zatrzymać spojrzenie na wyrastającej ponad nimi czaszce, z której powoli – niespiesznie – zaczął wypełzać wąż. Zielonkawa poświata oświetliła dziedziniec, fort, ciągnące się od bramy pobojowisko; serce zabiło mu mocniej, tuż za mostkiem rozpychało się uczucie, którego wcześniej nie doświadczył – ale nie miał czasu na dłuższe pochylenie się nad nim. – Negforaminis – wypowiedział, końcem różdżki celując ponad zalegające na dziedzińcu gruzy – wcześniej upewniwszy się, że on i Macnair znajdowali się wystarczająco daleko; chcąc ponad ziemią utworzyć energetyczne pole, które pociągnie w swoją stronę całą kamienną stertę, być może – tylko być może – odsłaniając przy tym tkwiącą pod spodem Ritę.
| tu rzut na zaklęcie (udane!); EM: 7/10
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Sam uśmiechnąłem się nieco szerzej, kiedy Travers wybuchnął śmiechem na ten jakże uprzejmy komentarz. Miał do siebie dystans, jak na lorda nie przystało, co bardzo w nim ceniłem. -Czyli wyśmienicie?- spytałem z wyraźną kpiną, a moja brew powędrowała wymownie ku górze. Rzecz jasna wyglądałem jak on – czyli jak kupa krakeńskiego łajna, na domiar złego umorusana we krwi. Twarz lepiła mi się od niej, podobnie jak kark i dłonie. Gdyby wycisnąć ubrania, to uzbierałoby się kilka fiolek, Belvina naprawdę będzie miała ręce pełne roboty. Zapewne jeszcze dostanę reprymendę, w końcu miałem na siebie uważać, ale, bo przecież zawsze jest jakieś ale, żyję i powinna to docenić.
-Kraken- powtórzyłem z wyraźnym zdziwieniem. -Jeszcze tutaj kurwa krakena brakowało- westchnąłem, czego od razu pożałowałem, albowiem poczułem promieniujący ból wzdłuż klatki piersiowej. -Może Twój smród- wzruszyłem ramionami, a raczej jednym, bowiem drugie przeszyte było przez kulę, która prawdopodobnie dalej siedziała sobie grzecznie w ranie.
-Widziałeś go już kiedyś?- unikałem statków, ale przebywając często w porcie nasłuchałem się pirackich opowieści o morskich legendach. To stworzenie należało do jednej z nich i o dziwo musiało nam się pokazać dzisiaj w forcie? Było to na tyle nieprawdopodobne, że nie uznałbym tego jako przypadek. Coś naprawdę musiało go zwabić i wbrew własnym słowom wiedziałem, iż nie była to robota wody kolońskiej Traversa. -Jak wielkie stanowi zagrożenie? Jesteś w stanie coś z nim zrobić?- dopytywałem nie mając w tym temacie żadnego doświadczenia. Musiałem zdać się na wiedzę i umiejętności lorda.
Skinąłem głową na potwierdzenie odnośnie inferiusów. -To dobry znak. Nie mam nad nimi kontroli, ale wierzę, że ktoś wydał im rozkazy sprzyjające naszej sprawie- odparłem wieńcząc temat. Nie byliśmy w stanie powstrzymać armii czarnomagicznych istot bez zniszczenia większości miasta, a na to nie mogliśmy sobie pozwolić. Musiałem więc zaufać własnej intuicji.
-Dobrze- zgodziłem się z Traversem. Port był niezwykle istotną częścią hrabstwa, więc musieliśmy zrobić wszystko, aby oczyścić dno i umożliwić swobodne wpływanie statków handlowych. -Z takich zatopionych statków da się coś jeszcze odzyskać? Naprawić je? Może warto wyciągnąć je na brzeg i oddać we właściwe ręce. Przy obecnej sytuacji wiele by to ułatwiło- spytałem nie mając pojęcia, czy w ogóle było to możliwe. Miałem jednak szacunek do materiału, szczególnie kiedy wszystkiego brakowało. -W takim razie mi zostaw uporanie się z tym gruzowiskiem- sprecyzowałem swój plan działania.
Zieleń rozlała się po niebie ukazując czaszkę, znak potęgi i władzy Czarnego Pana. Rozpierała mnie duma i satysfakcja, podobnie jak za każdym razem, kiedy miałem okazję oglądać ten wyjątkowy symbol. Nie mieliśmy jednak czasu na wyniosłe świętowanie, fetowanie jeszcze niepewnego zwycięstwa. Odsunąłem się więc zgodnie z prośbą czarodzieja, po czym w zastanowieniu przyglądałem jego poczynaniom.
Gruzowisko zgodnie z jego wolą uniosło się i przeniosło we wskazane miejsce. Uniosłem wyżej brwi będąc pełen podziwu magii jaką prezentował, albowiem nie znałem tego zaklęcia. -Fortuno- rzuciłem wykorzystując moment na wzmocnienie swego towarzysza. Wkrótce mieliśmy na moment się rozdzielić, a jego rany były rozległe. Musiał wytrzymać. Zaraz po tym wytężyłem wzrok próbując odszukać czegokolwiek pod gruzami, lecz na nic się to zdało. -Nikogo nie widzę- odparłem zgodnie z prawdą, smutną prawdą. Pozostawała nadzieja, niewielka i wątpliwa, ale musieliśmy wierzyć, że wciąż żyła.
-Kraken- powtórzyłem z wyraźnym zdziwieniem. -Jeszcze tutaj kurwa krakena brakowało- westchnąłem, czego od razu pożałowałem, albowiem poczułem promieniujący ból wzdłuż klatki piersiowej. -Może Twój smród- wzruszyłem ramionami, a raczej jednym, bowiem drugie przeszyte było przez kulę, która prawdopodobnie dalej siedziała sobie grzecznie w ranie.
-Widziałeś go już kiedyś?- unikałem statków, ale przebywając często w porcie nasłuchałem się pirackich opowieści o morskich legendach. To stworzenie należało do jednej z nich i o dziwo musiało nam się pokazać dzisiaj w forcie? Było to na tyle nieprawdopodobne, że nie uznałbym tego jako przypadek. Coś naprawdę musiało go zwabić i wbrew własnym słowom wiedziałem, iż nie była to robota wody kolońskiej Traversa. -Jak wielkie stanowi zagrożenie? Jesteś w stanie coś z nim zrobić?- dopytywałem nie mając w tym temacie żadnego doświadczenia. Musiałem zdać się na wiedzę i umiejętności lorda.
Skinąłem głową na potwierdzenie odnośnie inferiusów. -To dobry znak. Nie mam nad nimi kontroli, ale wierzę, że ktoś wydał im rozkazy sprzyjające naszej sprawie- odparłem wieńcząc temat. Nie byliśmy w stanie powstrzymać armii czarnomagicznych istot bez zniszczenia większości miasta, a na to nie mogliśmy sobie pozwolić. Musiałem więc zaufać własnej intuicji.
-Dobrze- zgodziłem się z Traversem. Port był niezwykle istotną częścią hrabstwa, więc musieliśmy zrobić wszystko, aby oczyścić dno i umożliwić swobodne wpływanie statków handlowych. -Z takich zatopionych statków da się coś jeszcze odzyskać? Naprawić je? Może warto wyciągnąć je na brzeg i oddać we właściwe ręce. Przy obecnej sytuacji wiele by to ułatwiło- spytałem nie mając pojęcia, czy w ogóle było to możliwe. Miałem jednak szacunek do materiału, szczególnie kiedy wszystkiego brakowało. -W takim razie mi zostaw uporanie się z tym gruzowiskiem- sprecyzowałem swój plan działania.
Zieleń rozlała się po niebie ukazując czaszkę, znak potęgi i władzy Czarnego Pana. Rozpierała mnie duma i satysfakcja, podobnie jak za każdym razem, kiedy miałem okazję oglądać ten wyjątkowy symbol. Nie mieliśmy jednak czasu na wyniosłe świętowanie, fetowanie jeszcze niepewnego zwycięstwa. Odsunąłem się więc zgodnie z prośbą czarodzieja, po czym w zastanowieniu przyglądałem jego poczynaniom.
Gruzowisko zgodnie z jego wolą uniosło się i przeniosło we wskazane miejsce. Uniosłem wyżej brwi będąc pełen podziwu magii jaką prezentował, albowiem nie znałem tego zaklęcia. -Fortuno- rzuciłem wykorzystując moment na wzmocnienie swego towarzysza. Wkrótce mieliśmy na moment się rozdzielić, a jego rany były rozległe. Musiał wytrzymać. Zaraz po tym wytężyłem wzrok próbując odszukać czegokolwiek pod gruzami, lecz na nic się to zdało. -Nikogo nie widzę- odparłem zgodnie z prawdą, smutną prawdą. Pozostawała nadzieja, niewielka i wątpliwa, ale musieliśmy wierzyć, że wciąż żyła.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 13
'k100' : 13
– Jakbyś wyczołgał się z krakeniej paszczy – odpowiedział bez ogródek, unosząc wyżej brwi; im przyglądał się Macnairowi dłużej, tym bardziej dziwiło go, że nie padł jeszcze trupem, bo błyszczące, mokre, szkarłatno-brunatne plamy na przodzie ubrania nie wyglądały obiecująco – ale skoro był w stanie żartować, to nie mogło być jeszcze aż tak źle. Musiał być ulepiony z twardej gliny, a może w pionie trzymała go siła któregoś z pradawnych bogów – wolał się nad tym nie zastanawiać.
W odpowiedzi na zabarwiony drwiną komentarz, uśmiechnął się półgębkiem. – Prędzej twój – odparł, wbrew pozorom – nie tak do końca żartując; nie miał na myśli unoszącej się w powietrzu woni rozkładu, którą pozostawiły po sobie dźwigające się do życia inferiusy, mimo że miał wrażenie, że wokół nich naprawdę śmierdziało śmiercią – nie zdziwiłby się jednak, gdyby to ta sama moc, która wysysała z przestrzeni światło i przywoływała utkane z cienia kreatury, przywołała do portu morską bestię. Krakeny należały do stworzeń tajemniczych, pojawiających się częściej w opowiadanych wśród żeglarzy legendach niż na szerokich wodach; z pewnością były tak samo stare, jak stara była zaklęta w kamieniu magia – czy mogły ściągać do niej jak ćmy do światła?
Przełożył różdżkę do lewej, wciąż sparaliżowanej bólem ręki, prawą sięgając twarzy; potarł żuchwę w zamyśleniu. – Nie z tak bliska – przyznał; wydawało mu się, że widział kiedyś morskiego potwora wciągającego pod wodę majaczący na odległym horyzoncie statek, choć do końca nie miał pewności, jak wiele ten widok mógł mieć wspólnego z opróżnioną butelką rumu i grzejącym od paru dni słońcem. Dzisiaj spotkał się z nim jednak oko w oko – i to dosłownie, przez parę przerażających sekund zaglądając prosto w rozwarty groźnie pysk krakena. – Biorąc pod uwagę, że zniszczył doszczętnie cztery stalowe okręty, powiedziałbym, że zagrożenie jest istotne – rzucił. Nie musiał wyobrażać sobie, z jaką łatwością silne macki przedarłyby się przez drewniane burty Szalonej Selmy. – Gdyby nie ten ostatni bydlak, to pewnie nawet by go nie drasnęły. – Przesunął dłoń na szyję, drapiąc się w kark. Czy był w stanie coś z nim zrobić? Próbował; nie był jednak pewien, jaki skutek przyniosła krótkotrwała, łącząca go z bestią więź. Nie znał się na magicznych stworzeniach, nie miał na ich temat rozległej wiedzy. Wzruszył ramieniem. – Napiszę do Eberhart. Mogę porozmawiać też z jednym plemieniem trytonów, choć ich wioska jest daleko – wiedzą jednak o głębinach więcej niż ktokolwiek – powiedział, myśląc głośno. W innych okolicznościach poprosiłby o ekspertyzę Tristana albo Mathieu, wiedział jednak, że Rosierowie – podobnie jak oni – byli tego dnia wyjątkowo zajęci, tocząc walkę na zupełnie innym polu bitwy.
Kolejne słowa Macnaira uspokoiły go tylko częściowo, zdecydowanie wolałby, gdyby miał kontrolę nad powołaną do życia armią, zwłaszcza biorąc pod uwagę, jak blisko znajdowało się Norfolk – ale pozostawało mu wierzyć, że ktoś, kto wydawał rozkazy, wypowiedział te właściwe. Musiał w to wierzyć, nie mieli innego wyjścia; żaden z nich nie był w stanie przeciwstawić się tylu przeciwnikom jednocześnie, byli ranni i wyczerpani; sięganie po magię, nawet tą najprostszą, przypominało Manannanowi próbę napełnienia kielicha z niemal pustej beczki.
– Możemy przeszukać ładownie – powiedział; nie miał pojęcia, czy na mugolskich okrętach mogło znajdować się coś cennego, co mogliby wykorzystać czarodzieje, ale może były tam informacje – odnośnie tego, co mieli zamiar zrobić dalej; jaki był ich plan awaryjny. – Co do naprawy… – Pokręcił głową. – Wątpię, czy ktokolwiek z nas byłby w stanie przywrócić to do stanu używalności, nie są takie jak nasze. – Skrzywił się; paskudne bryły metalu wyglądały dla niego niewłaściwie, coś takiego nie miało prawa pływać po morzach. – Nie mówiąc już o pływaniu na tym. Ale jeżeli chcesz – możemy je wyciągnąć – dodał, kiwając głową w stronę Śmierciożercy. Nie zapominał, że to on tu dowodził, w ostatecznym rozrachunku decyzja należała więc do niego – tak samo, jak obwieszczenie wszystkim okolicznym wioskom ich zwycięstwa. Przyglądał się przez chwilę widniejącemu na niebie znakowi, zastanawiając się, czy był widoczny też na morzu – i jak daleko; czy dostrzegały go przepływające wzdłuż wybrzeża statki? Co kiełkowało w głowach żeglarzy, wypatrujących zielonego symbolu ponad angielską ziemią?
Przytaknął milcząco, ludzie wezwani z Londynu powinni poradzić sobie z uprzątnięciem gruzowiska. Wycofawszy się na bezpieczną odległość, zmusił się jednak do ostatniego wysiłku, skupiając magię ponad potężną wyrwą – a później obserwując, jak masywne głazy otoczone chmarą mniejszych kamieni dźwigają się w górę, podrywają z ziemi, zaczynając leniwy taniec wokół okrągłego, pozbawionego światła słońca. Zrobił dwa ostrożne kroki w przód, zbliżając się do pobojowiska – i zatrzymując, gdy ogarnęło go poczucie przyciągania, siły popychającej go w stronę czarnej dziury; nie chciał przez przypadek samemu stać się jej ofiarą. – Nie – potwierdził słowa Macnaira, on również nigdzie nie dostrzegał Rity; potrząsnął głową. – Wybuch mógł odrzucić ją dalej. Słyszałeś eksplozję? – zapytał, przypominając sobie o niej dopiero teraz; o drżeniu muru pod stopami, o huku, który go ogłuszył; wtedy sądził, że dochodził z jednego z bastionów, ale musiał mieć swoje epicentrum tutaj. – Niech nasi sojusznicy mają ją na uwadze – powiedział, opuszczając różdżkę; wiele więcej nie byli w stanie zrobić, nie teraz – nie, dopóki nie opatrzą ran i nie odzyskają przynajmniej części sił. – Widzimy się w Mantykorze? – zapytał, zastanawiając się, czy było jeszcze coś, co mogli tu zyskać – ale nie odnajdując niczego.
W odpowiedzi na zabarwiony drwiną komentarz, uśmiechnął się półgębkiem. – Prędzej twój – odparł, wbrew pozorom – nie tak do końca żartując; nie miał na myśli unoszącej się w powietrzu woni rozkładu, którą pozostawiły po sobie dźwigające się do życia inferiusy, mimo że miał wrażenie, że wokół nich naprawdę śmierdziało śmiercią – nie zdziwiłby się jednak, gdyby to ta sama moc, która wysysała z przestrzeni światło i przywoływała utkane z cienia kreatury, przywołała do portu morską bestię. Krakeny należały do stworzeń tajemniczych, pojawiających się częściej w opowiadanych wśród żeglarzy legendach niż na szerokich wodach; z pewnością były tak samo stare, jak stara była zaklęta w kamieniu magia – czy mogły ściągać do niej jak ćmy do światła?
Przełożył różdżkę do lewej, wciąż sparaliżowanej bólem ręki, prawą sięgając twarzy; potarł żuchwę w zamyśleniu. – Nie z tak bliska – przyznał; wydawało mu się, że widział kiedyś morskiego potwora wciągającego pod wodę majaczący na odległym horyzoncie statek, choć do końca nie miał pewności, jak wiele ten widok mógł mieć wspólnego z opróżnioną butelką rumu i grzejącym od paru dni słońcem. Dzisiaj spotkał się z nim jednak oko w oko – i to dosłownie, przez parę przerażających sekund zaglądając prosto w rozwarty groźnie pysk krakena. – Biorąc pod uwagę, że zniszczył doszczętnie cztery stalowe okręty, powiedziałbym, że zagrożenie jest istotne – rzucił. Nie musiał wyobrażać sobie, z jaką łatwością silne macki przedarłyby się przez drewniane burty Szalonej Selmy. – Gdyby nie ten ostatni bydlak, to pewnie nawet by go nie drasnęły. – Przesunął dłoń na szyję, drapiąc się w kark. Czy był w stanie coś z nim zrobić? Próbował; nie był jednak pewien, jaki skutek przyniosła krótkotrwała, łącząca go z bestią więź. Nie znał się na magicznych stworzeniach, nie miał na ich temat rozległej wiedzy. Wzruszył ramieniem. – Napiszę do Eberhart. Mogę porozmawiać też z jednym plemieniem trytonów, choć ich wioska jest daleko – wiedzą jednak o głębinach więcej niż ktokolwiek – powiedział, myśląc głośno. W innych okolicznościach poprosiłby o ekspertyzę Tristana albo Mathieu, wiedział jednak, że Rosierowie – podobnie jak oni – byli tego dnia wyjątkowo zajęci, tocząc walkę na zupełnie innym polu bitwy.
Kolejne słowa Macnaira uspokoiły go tylko częściowo, zdecydowanie wolałby, gdyby miał kontrolę nad powołaną do życia armią, zwłaszcza biorąc pod uwagę, jak blisko znajdowało się Norfolk – ale pozostawało mu wierzyć, że ktoś, kto wydawał rozkazy, wypowiedział te właściwe. Musiał w to wierzyć, nie mieli innego wyjścia; żaden z nich nie był w stanie przeciwstawić się tylu przeciwnikom jednocześnie, byli ranni i wyczerpani; sięganie po magię, nawet tą najprostszą, przypominało Manannanowi próbę napełnienia kielicha z niemal pustej beczki.
– Możemy przeszukać ładownie – powiedział; nie miał pojęcia, czy na mugolskich okrętach mogło znajdować się coś cennego, co mogliby wykorzystać czarodzieje, ale może były tam informacje – odnośnie tego, co mieli zamiar zrobić dalej; jaki był ich plan awaryjny. – Co do naprawy… – Pokręcił głową. – Wątpię, czy ktokolwiek z nas byłby w stanie przywrócić to do stanu używalności, nie są takie jak nasze. – Skrzywił się; paskudne bryły metalu wyglądały dla niego niewłaściwie, coś takiego nie miało prawa pływać po morzach. – Nie mówiąc już o pływaniu na tym. Ale jeżeli chcesz – możemy je wyciągnąć – dodał, kiwając głową w stronę Śmierciożercy. Nie zapominał, że to on tu dowodził, w ostatecznym rozrachunku decyzja należała więc do niego – tak samo, jak obwieszczenie wszystkim okolicznym wioskom ich zwycięstwa. Przyglądał się przez chwilę widniejącemu na niebie znakowi, zastanawiając się, czy był widoczny też na morzu – i jak daleko; czy dostrzegały go przepływające wzdłuż wybrzeża statki? Co kiełkowało w głowach żeglarzy, wypatrujących zielonego symbolu ponad angielską ziemią?
Przytaknął milcząco, ludzie wezwani z Londynu powinni poradzić sobie z uprzątnięciem gruzowiska. Wycofawszy się na bezpieczną odległość, zmusił się jednak do ostatniego wysiłku, skupiając magię ponad potężną wyrwą – a później obserwując, jak masywne głazy otoczone chmarą mniejszych kamieni dźwigają się w górę, podrywają z ziemi, zaczynając leniwy taniec wokół okrągłego, pozbawionego światła słońca. Zrobił dwa ostrożne kroki w przód, zbliżając się do pobojowiska – i zatrzymując, gdy ogarnęło go poczucie przyciągania, siły popychającej go w stronę czarnej dziury; nie chciał przez przypadek samemu stać się jej ofiarą. – Nie – potwierdził słowa Macnaira, on również nigdzie nie dostrzegał Rity; potrząsnął głową. – Wybuch mógł odrzucić ją dalej. Słyszałeś eksplozję? – zapytał, przypominając sobie o niej dopiero teraz; o drżeniu muru pod stopami, o huku, który go ogłuszył; wtedy sądził, że dochodził z jednego z bastionów, ale musiał mieć swoje epicentrum tutaj. – Niech nasi sojusznicy mają ją na uwadze – powiedział, opuszczając różdżkę; wiele więcej nie byli w stanie zrobić, nie teraz – nie, dopóki nie opatrzą ran i nie odzyskają przynajmniej części sił. – Widzimy się w Mantykorze? – zapytał, zastanawiając się, czy było jeszcze coś, co mogli tu zyskać – ale nie odnajdując niczego.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Zaśmiałem się pod nosem na słowa Traversa, bo choć skupiliśmy się na wymianie złośliwości, to wiedziałem, że obydwoje byliśmy zmęczeni i zmuszeni do powrotu. Z podobnymi ranami nie byliśmy w stanie zaprowadzić tu porządku oraz zabezpieczyć terenu – w tym musieli nam pomóc sojusznicy z Londynu. -Gdyby tak było powstałyby o mnie legendy wszak chyba nikomu się to nie udało?- uniosłem pytająco brew, a kącik ust lekko zadrżał w uśmiechu. Nie znałem się na morskich istotach, nie słyszałem też wielu związanych z nimi historii, jednakże w oczach Traversa dostrzegalny był swego rodzaju podziw dla krakena. Czy była to groźna bestia? Z pewnością, w czym tylko upewniły mnie jego słowa. Musieliśmy na sobie polegać oraz ufać wiedzy oraz doświadczeniu, jakie w tym temacie miał zdecydowanie większe.
-W takim razie musisz upewnić się, że nie będzie stanowić dla miejscowych zagrożenia, a tym bardziej dla portu- odparłem w kierunku towarzysza. -Zostawiam to Tobie i wierzę, że przybędziesz z dobrymi wieściami- skwitowałem z lekkim skinieniem głowy.
Travers miał rację – mugolska technologia była nam obca, tak samo jak budowa stalowych okrętów, ale liczyłem, że mimo wszystko cokolwiek uda się w nich znaleźć. Wiele towarów było wówczas na wagę złota i byłem gotów przypuszczać, że statki nie były puste wszak żołnierze zdawali się na nich przebywać od dłuższego czasu. Być może uda się odzyskać butelki, puszki, odzienie lub inne niezniszczone przez wodę przedmioty. Zapewne wielu nie chciałoby nawet wziąć do ręki niczego należącego wcześniej do niemagicznych, jednakże nie musieliśmy ich o tym informować, a uznać jako dobroczynny gest. W Suffolk z pewnością było wielu potrzebujących czarodziejów, którzy spędzają życie na ulicy niczym nokturnowskie moczymordy. Ciepłe ubranie tudzież butelka taniego alkoholu od razu przysporzą nam zwolenników. -Weźcie to co może nam lub okolicznej społeczności przydać. Jeśli statki okażą się kupą złomu to po prostu zatopcie tak jak mówiłeś- dałem znać Traversowi, że szanowałem jego zdanie. Wiedział o morskich podróżach o wiele więcej, dlatego czułbym się jak kretyn próbując podważać zdanie kapitana. Może i byłem dowódcą, ale nie pozjadałem wszystkich rozumów. W wielu kwestiach się myliłem.
Wiedziałem, że mi pozostawało uporać się z gruzowiskiem. Czas naglił, dlatego rozejrzałem się ostatni raz po dziedzińcu. Straciłem nadzieję na odnalezienie Rity, choć ciągle liczyłem, że w czas zdążyła się teleportować. -Słyszałem, ale była ona w samym centrum dziedzińca, a przynajmniej tak mi się wydaje. Byłem już wtedy na murze- odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Może i odrzuciło ją gdzieś dalej, lecz zaklęcie wykrywające żywych nie przyniosło żadnego efektu mimo swego zasięgu. -Tak im przekażę- skinąłem głową, po czym zacisnąłem w dłoni wężowe drewno. -Czas na mnie, gdy przybędą sojusznicy od razu kieruj się do Mantykory. Będę tam z uzdrowicielką- dodałem i w jednej chwili zmieniłem się w kłąb czarnej mgły, który wzbił się ponad chmury, i ruszył wprost do stolicy.
~~
Manannan musiał uzbroić się w cierpliwość. Czarodzieje na miotłach pokazali się na horyzoncie i od razu ruszyli w kierunku rannego lorda. Nie tracili minut na rozmowę, a od razu zajęli się uprzątnięciem dziedzińca oraz całego terenu fortu, aby móc odszukać ewentualnych poszkodowanych - czy to po stronie wroga, czy też zaginionej Rity. Jeńcy wojenni zawsze mieli swą wartość, dlatego Drew nie pozwolił im zabijać ich bez jego wcześniejszej zgody.
-W takim razie musisz upewnić się, że nie będzie stanowić dla miejscowych zagrożenia, a tym bardziej dla portu- odparłem w kierunku towarzysza. -Zostawiam to Tobie i wierzę, że przybędziesz z dobrymi wieściami- skwitowałem z lekkim skinieniem głowy.
Travers miał rację – mugolska technologia była nam obca, tak samo jak budowa stalowych okrętów, ale liczyłem, że mimo wszystko cokolwiek uda się w nich znaleźć. Wiele towarów było wówczas na wagę złota i byłem gotów przypuszczać, że statki nie były puste wszak żołnierze zdawali się na nich przebywać od dłuższego czasu. Być może uda się odzyskać butelki, puszki, odzienie lub inne niezniszczone przez wodę przedmioty. Zapewne wielu nie chciałoby nawet wziąć do ręki niczego należącego wcześniej do niemagicznych, jednakże nie musieliśmy ich o tym informować, a uznać jako dobroczynny gest. W Suffolk z pewnością było wielu potrzebujących czarodziejów, którzy spędzają życie na ulicy niczym nokturnowskie moczymordy. Ciepłe ubranie tudzież butelka taniego alkoholu od razu przysporzą nam zwolenników. -Weźcie to co może nam lub okolicznej społeczności przydać. Jeśli statki okażą się kupą złomu to po prostu zatopcie tak jak mówiłeś- dałem znać Traversowi, że szanowałem jego zdanie. Wiedział o morskich podróżach o wiele więcej, dlatego czułbym się jak kretyn próbując podważać zdanie kapitana. Może i byłem dowódcą, ale nie pozjadałem wszystkich rozumów. W wielu kwestiach się myliłem.
Wiedziałem, że mi pozostawało uporać się z gruzowiskiem. Czas naglił, dlatego rozejrzałem się ostatni raz po dziedzińcu. Straciłem nadzieję na odnalezienie Rity, choć ciągle liczyłem, że w czas zdążyła się teleportować. -Słyszałem, ale była ona w samym centrum dziedzińca, a przynajmniej tak mi się wydaje. Byłem już wtedy na murze- odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Może i odrzuciło ją gdzieś dalej, lecz zaklęcie wykrywające żywych nie przyniosło żadnego efektu mimo swego zasięgu. -Tak im przekażę- skinąłem głową, po czym zacisnąłem w dłoni wężowe drewno. -Czas na mnie, gdy przybędą sojusznicy od razu kieruj się do Mantykory. Będę tam z uzdrowicielką- dodałem i w jednej chwili zmieniłem się w kłąb czarnej mgły, który wzbił się ponad chmury, i ruszył wprost do stolicy.
Manannan musiał uzbroić się w cierpliwość. Czarodzieje na miotłach pokazali się na horyzoncie i od razu ruszyli w kierunku rannego lorda. Nie tracili minut na rozmowę, a od razu zajęli się uprzątnięciem dziedzińca oraz całego terenu fortu, aby móc odszukać ewentualnych poszkodowanych - czy to po stronie wroga, czy też zaginionej Rity. Jeńcy wojenni zawsze mieli swą wartość, dlatego Drew nie pozwolił im zabijać ich bez jego wcześniejszej zgody.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Przesiąknięte bezczynnością oczekiwanie na przybycie do fortu zapowiedzianych przez Macnaira ludzi dłużyło mu się niemiłosiernie, niczym nieznośnie powolna podróż statkiem w bezwietrzną pogodę; ledwie kłąb czarnej mgły zniknął za szarą ścianą dymu unoszącego się sponad dogasających pojazdów i tlących się murów, Manannan osunął się na pokrytą gruzami ziemię, opierając się plecami o kawałek stojącej jeszcze ściany. Nie miał siły na dalsze poszukiwania, strzaskane kolano pulsowało coraz bardziej uciążliwym bólem, a lewe ramię płonęło gorącem; spróbował nim poruszyć, w środku nadal jednak coś go uwierało, a gdy odkleił od skóry przesiąkniętą krwią koszulę, dostrzegł fragment rozoranego ciała. Samodzielnie nic nie był jednak w stanie z tym zrobić, zresztą – czuł się wewnętrznie wyczerpany, a wykrzesanie z siebie jakiegokolwiek zaklęcia zakrawało o niemożliwość; potrzebował odpocząć, nabrać sił na podróż do Londynu – według słów Drew, w Mantykorze miał czekać na nich uzdrowiciel, zdawał sobie jednak sprawę, że zaleczenie ran będzie tylko początkiem. Miało minąć sporo czasu zanim będzie mu dane zasnąć snem sprawiedliwego – otaczające go rumowisko przypominało o tym wystarczająco wyraźnie, podobnie jak zamazana sylwetka wypchniętego na brzeg okrętu; jedynego, który nie został zatopiony przez krakena.
Przyciągająca kamienie i fragmenty konstrukcji energia osłabła i rozproszyła się, sprawiając, że wypełniające wyrwę gruzy znów runęły na ziemię, na chwilę wzniecając w górę chmurę pyłu i kurzu – opadającego powoli, w miarę, jak ciało Manannana opuszczała pobudzona walką adrenalina, pozostawiając po sobie potęgujące się uczucie odrealnienia. To, że jeszcze godzinę wcześniej fort wypełniony był wojskiem, chmarą uzbrojonych po zęby mugoli, wydawało mu się niemożliwe – podczas gdy wspomnienie skradania się wzdłuż plaży do cichych wieżyczek strażniczych sprawiało wrażenie snu; czegoś, co rozegrało się w zupełnie innym życiu; życiu, w którym u ich boku wciąż stała Rita. Rozejrzał się po dziedzińcu raz jeszcze, tym razem nie spodziewając się już jednak dostrzec jej postaci, strzaskanego ciała; Macnair miał rację – jeśli nie było jej tutaj, to zapewne maszerowała właśnie w stronę miasta, w szeregach przerażającej armii umarłych. Żałował jej śmierci, była zdolną czarownicą i silną sojuszniczką – ale gdyby miał dokonać decyzji pozostawienia jej za sobą raz jeszcze, zrobiłby to bez wahania. Cel misji był istotniejszy niż wszystko inne, w bitwie takiej, jak ta, nie było miejsca na głupie bohaterstwo; piracki kodeks był w tej kwestii bezlitosny – zasada kto zostaje w tyle, ten zostaje w tyle nie pojawiła się w nim bez powodu.
Przetarł twarz otwartą dłonią, wpuszczając pod powieki obezwładniające zmęczenie – jednocześnie starając się zmusić ociężały umysł do pracy, do ułożenia planu działań, jeszcze przez chwilę odpychając od siebie myśli o Corbenic Castle i czekającej tam na niego Melisande.
Na widok nadlatujących sylwetek na miotłach, dźwignął się na nogi, nie chcąc, żeby zastano go półleżącego; z przysłanymi przez Macnaira ludźmi zamienił zaledwie dwa słowa, upewniając się, że wiedzieli, co mieli robić – po czym, korzystając z resztek krążącej w jego żyłach magii, zmusił ciało do kolejnej wymagającej animagicznej przemiany, gotów do podróży do Londynu; nie przystając po drodze ani nie zbaczając z trasy, pomknął wprost do Mantykory, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami spotykając się tam z Drew.
Dorwawszy kilka arkuszy pergaminu, zaczął pisać listy – do lorda nestora, prosząc o wsparcie w doprowadzeniu do stanu używalności portu w Felixstowe i opróżnieniu ładowni mugolskich okrętów; do Amelii Eberhart, po raz kolejny niechętnie przyznając, że potrzebował jej magizoologicznej wiedzy w kwestii okiełznania garboroga w składzie mikstur buchorożca (czy w tym przypadku – krakena odpoczywającego tuż przy brzegu w Suffolku); wreszcie – do pierwszego na Szalonej Selmie, polecając mu upewnienie się, że skoro świt załoga gotowa będzie do wypłynięcia.
Uleczone rany pozwoliły mu na sprawny (acz krótkotrwały) powrót do zamku i odzyskanie części sił, choć tamtej nocy nie spał zbyt długo, po zaledwie paru godzinach odpoczynku ruszając do rodowego portu, skąd – na czele statków zapewnionych przez wuja – popłynąć miał z powrotem do Felixstowe, żeglując wzdłuż wschodniego wybrzeża. Podróż nie była długa, należała jednak do tych ostrożnych – zwłaszcza w końcowym etapie; nie wiedząc, w jakim stanie znajdowała się morska bestia, Traversowie dołożyli wszelkich starań, żeby jej nie zbudzić, zachowując dystans i wypatrując jej aktywności. Dopiero upewniwszy się, że podpłynięcie w pobliże pola niedawnej bitwy było względnie bezpieczne, przystąpili do zadania powierzonego im przez Śmierciożercę.
Przeszukanie porzuconych okrętów zaczęli od tego wyrzuconego na ląd, schodząc na plażę prowadzeni przez Manannana; załoga Szalonej Selmy, wprawiona w grabieniu pokonanych statków, nie miała problemu z przedostaniem się do ładowni. Stamtąd zabierali wszystko, co tylko sprawiało wrażenie przydatnego, skupiając się głównie na możliwych do późniejszego rozdysponowania zapasach: ubraniach, pożywieniu, materiałach, prochu; wszystko, co udawało się wydobyć, składowali w prowizorycznie przygotowanym obozowisku. Od metalowej broni trzymali się z daleka, i tak nie wiedząc, do czego i w jaki sposób mogliby jej użyć.
Przeszukanie maszyn zatopionych, znajdujących się pod wodą, okazało się – rzecz jasna – trudniejsze, tu pomocna okazała się jednak bliska morskim lordom transmutacja: z płetwami wyczarowanymi za pomocą zaklęcia squamacrus i możliwością oddychania zapewnioną przez bąblogłowę, spędzili długie godziny wydobywając na powierzchnię wszystko, co wydało się warte wydobycia, a także przygotowując okręty do przemieszczenia. Wyciągnięcie ich na brzeg wydawało się stratą czasu, żaden szanujący się czarodziej nie byłby w stanie zmusić ich do ponownego wypłynięcia na szerokie wody – nie mogli ich jednak zostawić; zaścielające dno wraki stanowiły śmiertelne zagrożenie dla wpływających do portu statków, czyniąc go bezużytecznym. Zmniejszając ich ciężar za pomocą libramuto, a później przytwierdzając linami do czarodziejskich okrętów, mogli jednak pociągnąć je dalej – na głębiny; tam, gdzie mogły swobodnie opaść głębiej – na tyle, by metalowe maszty nie sięgały drewnianych kadłubów.
Problem krakena omówić miał z Amelią – umówił się więc z nią na spotkanie w porcie, chcąc przede wszystkim, by sprawdziła jego stan; pamiętał szkarłat barwiący fale i wystrzały ze skierowanych ku bestii armatek, choć jednak jej zranienia wydawały się poważne, to osuwając się na dno – w chwili, w której ich umysły były niepodzielnie połączone – potwór nie sprawiał wrażenia bliskiego śmierci. Był zmęczony, wściekły i cierpiał, ale krakeny były stworzeniami zrodzonymi z legend, według opowieści zdolnymi do pożerania całych statków, siejącymi postrach na morzach i oceanach; wątpił, by coś tak potężnego mogło zostać zabitego przez mugoli – nawet takich uzbrojonych w nieznane im pociski i broń potrafiącą przedrzeć się przed twarde mury. Liczył na to, że Eberhart będzie mieć przynajmniej mgliste pojęcie co do tego, co mogło go ściągnąć tak blisko lądu – i, co istotniejsze, czy mogli tę tajemniczą przynętę wykorzystać w przyszłości, do odciągania bestii od okrętów ich sojuszników oraz nakłaniania jej do siania spustoszenia wśród wrogów. Brzmiało to zuchwale, nawet w jego wyobraźni, lecz był już wszakże świadkiem niemożliwego – i nie był pewien, czy granice tego słowa przypadkiem nie przesunęły się już trwale; czy to, co do tej pory za takowe uważali, nie miało stać się ich codziennością.
Gdy ostatni z mugolskich okrętów znalazł się na dalszych wodach – ten najpotężniejszy, długi i stalowy, z masztem i okrągłym bocianim gniazdem, na którym prawie stracił życie (potrzebowali trzech trójmasztowców, by oderwać go od dna) – Manannan udał się jeszcze na Wyspę Wight, żeby poprosić panujących nad nią Lestrange’ów o możliwość nawiązania kontaktu z zaprzyjaźnionym z nimi plemieniem syren. W towarzystwie kuzynów do strony matki spędził sporą część dzieciństwa, a językiem trytonów władał płynnie, swobodnie poruszając się także w ich zwyczajach i kulturze – miał więc nadzieję, że współdzielona przez nich więź z morzem, pozwoli mu na uzyskanie przynajmniej kilku odpowiedzi odnośnie tego, co działo się w morskich głębinach. Morskie bestie, takie jak spoczywający w porcie kraken, nie należały do świata ludzi – żyjąc i pochodząc z tego, w którym swoje królestwo miały trytony. Niewiadomą pozostawało jedynie, czy była to wiedza, którą skłonne byłyby się podzielić – i jaką miała dla nich cenę.
| Mistrzu Gry, korzystając z okazji, że to raczej mój ostatni post w tym temacie, chciałam z całego zachwyconego serduszka podziękować za możliwość wzięcia udziału w evencie, rozwinięcia postaci i przetestowania jej w warunkach magicznie ekstremalnych, za wspaniałą ścieżkę dźwiękową, piękne posty i tonę poświęconego czasu
Informacyjnie: wspomniany w poście list do nestora jest tutaj, do Amelii tutaj, a tutaj będziemy pisać wątek o krakenie jak tylko pojawi się podsumowanie (przepraszam za falstart, wynika z mojego nieogarnięcia i niedoczytania, że nie możemy zaczynać wątków po 16 marca - kajam się).
No i Mani zt
Przyciągająca kamienie i fragmenty konstrukcji energia osłabła i rozproszyła się, sprawiając, że wypełniające wyrwę gruzy znów runęły na ziemię, na chwilę wzniecając w górę chmurę pyłu i kurzu – opadającego powoli, w miarę, jak ciało Manannana opuszczała pobudzona walką adrenalina, pozostawiając po sobie potęgujące się uczucie odrealnienia. To, że jeszcze godzinę wcześniej fort wypełniony był wojskiem, chmarą uzbrojonych po zęby mugoli, wydawało mu się niemożliwe – podczas gdy wspomnienie skradania się wzdłuż plaży do cichych wieżyczek strażniczych sprawiało wrażenie snu; czegoś, co rozegrało się w zupełnie innym życiu; życiu, w którym u ich boku wciąż stała Rita. Rozejrzał się po dziedzińcu raz jeszcze, tym razem nie spodziewając się już jednak dostrzec jej postaci, strzaskanego ciała; Macnair miał rację – jeśli nie było jej tutaj, to zapewne maszerowała właśnie w stronę miasta, w szeregach przerażającej armii umarłych. Żałował jej śmierci, była zdolną czarownicą i silną sojuszniczką – ale gdyby miał dokonać decyzji pozostawienia jej za sobą raz jeszcze, zrobiłby to bez wahania. Cel misji był istotniejszy niż wszystko inne, w bitwie takiej, jak ta, nie było miejsca na głupie bohaterstwo; piracki kodeks był w tej kwestii bezlitosny – zasada kto zostaje w tyle, ten zostaje w tyle nie pojawiła się w nim bez powodu.
Przetarł twarz otwartą dłonią, wpuszczając pod powieki obezwładniające zmęczenie – jednocześnie starając się zmusić ociężały umysł do pracy, do ułożenia planu działań, jeszcze przez chwilę odpychając od siebie myśli o Corbenic Castle i czekającej tam na niego Melisande.
Na widok nadlatujących sylwetek na miotłach, dźwignął się na nogi, nie chcąc, żeby zastano go półleżącego; z przysłanymi przez Macnaira ludźmi zamienił zaledwie dwa słowa, upewniając się, że wiedzieli, co mieli robić – po czym, korzystając z resztek krążącej w jego żyłach magii, zmusił ciało do kolejnej wymagającej animagicznej przemiany, gotów do podróży do Londynu; nie przystając po drodze ani nie zbaczając z trasy, pomknął wprost do Mantykory, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami spotykając się tam z Drew.
Dorwawszy kilka arkuszy pergaminu, zaczął pisać listy – do lorda nestora, prosząc o wsparcie w doprowadzeniu do stanu używalności portu w Felixstowe i opróżnieniu ładowni mugolskich okrętów; do Amelii Eberhart, po raz kolejny niechętnie przyznając, że potrzebował jej magizoologicznej wiedzy w kwestii okiełznania garboroga w składzie mikstur buchorożca (czy w tym przypadku – krakena odpoczywającego tuż przy brzegu w Suffolku); wreszcie – do pierwszego na Szalonej Selmie, polecając mu upewnienie się, że skoro świt załoga gotowa będzie do wypłynięcia.
Uleczone rany pozwoliły mu na sprawny (acz krótkotrwały) powrót do zamku i odzyskanie części sił, choć tamtej nocy nie spał zbyt długo, po zaledwie paru godzinach odpoczynku ruszając do rodowego portu, skąd – na czele statków zapewnionych przez wuja – popłynąć miał z powrotem do Felixstowe, żeglując wzdłuż wschodniego wybrzeża. Podróż nie była długa, należała jednak do tych ostrożnych – zwłaszcza w końcowym etapie; nie wiedząc, w jakim stanie znajdowała się morska bestia, Traversowie dołożyli wszelkich starań, żeby jej nie zbudzić, zachowując dystans i wypatrując jej aktywności. Dopiero upewniwszy się, że podpłynięcie w pobliże pola niedawnej bitwy było względnie bezpieczne, przystąpili do zadania powierzonego im przez Śmierciożercę.
Przeszukanie porzuconych okrętów zaczęli od tego wyrzuconego na ląd, schodząc na plażę prowadzeni przez Manannana; załoga Szalonej Selmy, wprawiona w grabieniu pokonanych statków, nie miała problemu z przedostaniem się do ładowni. Stamtąd zabierali wszystko, co tylko sprawiało wrażenie przydatnego, skupiając się głównie na możliwych do późniejszego rozdysponowania zapasach: ubraniach, pożywieniu, materiałach, prochu; wszystko, co udawało się wydobyć, składowali w prowizorycznie przygotowanym obozowisku. Od metalowej broni trzymali się z daleka, i tak nie wiedząc, do czego i w jaki sposób mogliby jej użyć.
Przeszukanie maszyn zatopionych, znajdujących się pod wodą, okazało się – rzecz jasna – trudniejsze, tu pomocna okazała się jednak bliska morskim lordom transmutacja: z płetwami wyczarowanymi za pomocą zaklęcia squamacrus i możliwością oddychania zapewnioną przez bąblogłowę, spędzili długie godziny wydobywając na powierzchnię wszystko, co wydało się warte wydobycia, a także przygotowując okręty do przemieszczenia. Wyciągnięcie ich na brzeg wydawało się stratą czasu, żaden szanujący się czarodziej nie byłby w stanie zmusić ich do ponownego wypłynięcia na szerokie wody – nie mogli ich jednak zostawić; zaścielające dno wraki stanowiły śmiertelne zagrożenie dla wpływających do portu statków, czyniąc go bezużytecznym. Zmniejszając ich ciężar za pomocą libramuto, a później przytwierdzając linami do czarodziejskich okrętów, mogli jednak pociągnąć je dalej – na głębiny; tam, gdzie mogły swobodnie opaść głębiej – na tyle, by metalowe maszty nie sięgały drewnianych kadłubów.
Problem krakena omówić miał z Amelią – umówił się więc z nią na spotkanie w porcie, chcąc przede wszystkim, by sprawdziła jego stan; pamiętał szkarłat barwiący fale i wystrzały ze skierowanych ku bestii armatek, choć jednak jej zranienia wydawały się poważne, to osuwając się na dno – w chwili, w której ich umysły były niepodzielnie połączone – potwór nie sprawiał wrażenia bliskiego śmierci. Był zmęczony, wściekły i cierpiał, ale krakeny były stworzeniami zrodzonymi z legend, według opowieści zdolnymi do pożerania całych statków, siejącymi postrach na morzach i oceanach; wątpił, by coś tak potężnego mogło zostać zabitego przez mugoli – nawet takich uzbrojonych w nieznane im pociski i broń potrafiącą przedrzeć się przed twarde mury. Liczył na to, że Eberhart będzie mieć przynajmniej mgliste pojęcie co do tego, co mogło go ściągnąć tak blisko lądu – i, co istotniejsze, czy mogli tę tajemniczą przynętę wykorzystać w przyszłości, do odciągania bestii od okrętów ich sojuszników oraz nakłaniania jej do siania spustoszenia wśród wrogów. Brzmiało to zuchwale, nawet w jego wyobraźni, lecz był już wszakże świadkiem niemożliwego – i nie był pewien, czy granice tego słowa przypadkiem nie przesunęły się już trwale; czy to, co do tej pory za takowe uważali, nie miało stać się ich codziennością.
Gdy ostatni z mugolskich okrętów znalazł się na dalszych wodach – ten najpotężniejszy, długi i stalowy, z masztem i okrągłym bocianim gniazdem, na którym prawie stracił życie (potrzebowali trzech trójmasztowców, by oderwać go od dna) – Manannan udał się jeszcze na Wyspę Wight, żeby poprosić panujących nad nią Lestrange’ów o możliwość nawiązania kontaktu z zaprzyjaźnionym z nimi plemieniem syren. W towarzystwie kuzynów do strony matki spędził sporą część dzieciństwa, a językiem trytonów władał płynnie, swobodnie poruszając się także w ich zwyczajach i kulturze – miał więc nadzieję, że współdzielona przez nich więź z morzem, pozwoli mu na uzyskanie przynajmniej kilku odpowiedzi odnośnie tego, co działo się w morskich głębinach. Morskie bestie, takie jak spoczywający w porcie kraken, nie należały do świata ludzi – żyjąc i pochodząc z tego, w którym swoje królestwo miały trytony. Niewiadomą pozostawało jedynie, czy była to wiedza, którą skłonne byłyby się podzielić – i jaką miała dla nich cenę.
| Mistrzu Gry, korzystając z okazji, że to raczej mój ostatni post w tym temacie, chciałam z całego zachwyconego serduszka podziękować za możliwość wzięcia udziału w evencie, rozwinięcia postaci i przetestowania jej w warunkach magicznie ekstremalnych, za wspaniałą ścieżkę dźwiękową, piękne posty i tonę poświęconego czasu
Informacyjnie: wspomniany w poście list do nestora jest tutaj, do Amelii tutaj, a tutaj będziemy pisać wątek o krakenie jak tylko pojawi się podsumowanie (przepraszam za falstart, wynika z mojego nieogarnięcia i niedoczytania, że nie możemy zaczynać wątków po 16 marca - kajam się).
No i Mani zt
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Powrót do Londynu nie trwał długo, choć odniosłem zupełnie inne wrażenie. Zmęczony, z rozległymi ranami i nieustannie sączącą się z nich krwią nie byłem w stanie nic więcej wskórać w forcie, tym bardziej że w naszych szeregach zabrakło wprawnego uzdrowiciela. Rzucanie zaklęć leczniczych na własną rękę nie mogło skończyć się dobrze, dlatego nawet nie próbowałem wychodzić przed szereg. Eliksirami podzieliłem się z Ritą, o której do tej pory nie miałem żadnych wieści – zdążyła uciec? Na to liczyłem, albowiem nie wyobrażałem sobie, aby pod moim dowództwem jakikolwiek Rycerz przypłacił misję życiem. Rzecz jasna składało się na to wiele aspektów; umiejętności, doświadczenie, zachowanie zimnej krwi oraz rozwagi w kryzysowej chwili, jednak zawsze jakiś czynnik zależny był ode mnie. Chociażby taki, iż od razu mogłem rozkazać jej powrócić do stolicy. Znaliśmy cenę tej walki, byliśmy gotów ją ponieść, ale strata zawsze budziła swego rodzaju zawód, konieczność głębszej analizy popełnionych błędów. Na ten moment mogłem zastanawiać się, czy wysadzenie beczek było dobrym pomysłem wszak można było obejść fort na wiele innych sposób, ale z drugiej strony co jeśli to właśnie ten ruch sprawił, że zdobyliśmy przewagę? Wrogów, nawet jeśli indywidualnie względnie groźnych, były dziesiątki, może nawet setki, zaś nas? Zaledwie trójka, trzech szaleńców na całe pieprzone wojsko.
Nim udałem się do Mantykory zatrzymałem się w porcie, gdzie podwładni Goyla zawsze byli gotów do pomocy. Przekazując zastępcy najważniejsze informacje nakazałem bezzwłocznie udać się na miejsce, aby móc zwolnić Traversa ze straży. Wspomniałem o zaginionym Rycerzu Walpurgii oraz gruzach, jakie należało czym prędzej przeszukać, a następnie usunąć z największą dbałością o ostrożność. Zawalenie się ich do osuwiska mogłoby być tragiczne w skutkach, bo gdzieś w głębi siebie czułem, że właśnie tam znajdowała się Rita. Zasugerowałem też, aby zwerbować lokalne moczymordy, które za kilka sykli byli w stanie użyczyć rąk do pracy.
Kolejnym przystankiem było moje własne mieszkanie. Liczyłem, że Belvina zgodnie z obietnicą będzie oczekiwać, choć takowa nie obejmowała konieczności pomocy w innych miejscach. Na szczęście, gdy tylko zjawiłem się w kuchni ta opuściła sypialnię i powitała mnie dość ostrożnym, choć pełnym ulgi spojrzeniem. Opowiedziałem jej o planie, wspomniałem o konieczności zdobycia mugolskiego fortu naszpikowanego żołnierzami, dlatego zdawała sobie sprawę z ryzyka. Finalnie rany nie okazały się najgorsze. Nie musiałem daleko sięgać pamięcią, kiedy po wyprawie do podziemi Gringotta nie byłem w stanie dotrzeć do jej domu o własnych siłach.
Chwytając w rękę skrawek papieru nakreśliłem krótki list do Xaviera, wierząc że potraktuje sprawę pilnie. Musiał zdawać sobie sprawę z priorytetów oraz celów, jakie musieliśmy osiągnąć dla Czarnego Pana, dlatego nie oczekiwałem na odpowiedź.
Nie marnując czasu spakowaliśmy najważniejsze rzeczy; eliksiry, pożywienie oraz czyste ubrania i wodę, po czym udaliśmy się do Karczmy pod Mantykorą. Traversa jeszcze nie było, ale nie spodziewałem się równie rychłego przybycia. Sama podróż do Suffolk kosztowała sporą ilość minut, a przecież mieli jeszcze zwerbować dodatkową pomoc. Belvina od razu przeszła do działania, które szybko przyniosło wyczekiwaną ulgę. W chwili zasklepienia ran dopadło mnie jeszcze większe zmęczenie, zapewne dodatkowo spotęgowane spadkiem adrenaliny. Potrzebowałem snu, walczyłem ze sobą, aby nie zamknąć powiek, ale te zdawały się znacznie cięższe niżeli moja silna wola. Ostatkiem sił sięgnąłem po szklaneczkę wypełnioną trunkiem, którą zaraz po moim przyjściu postawił przy mnie barman. Alkohol zawsze potrafił zdziałać cuda. Może i nie zwalczył chęci legnięcia się w pierzynie, ale sprawił, że odetchnąłem powstrzymując lawinę myśli oraz zmartwień.
Minęło kilka godzin nim podjąłem decyzję o powrocie. Niespokojny sen nie zapewnił regeneracji, ale oszukiwałbym sam siebie licząc, że będzie inaczej. Zapewne gdyby nie list od Xaviera to wróciłbym znacznie wcześniej chcąc trzymać rękę na pulsie, ale jego zapewnienie odnośnie osobistego dopilnowania ludzi w forcie kupiło mi nieco czasu. Obolały przyodziałem czyste ubrania, po czym zmieniłem się w kłąb czarnego dymu.
Fort był ruiną, co z góry było jeszcze bardziej dostrzegalne. Wszędzie walały się gruzy, zniszczone mugolskie bronie i pojazdy. Ogromny dół był problemem, z którym prędzej czy później będziemy musieli się uporać, ale rad byłem że zgodnie z mymi instrukcjami nie uczynili z nim nic bez mojej zgody. Nakazałem go przeszukiwać po każdym usunięciu warstwy kamieni, rzucać zaklęcie wykrywające czyjąś obecność w nadziei, iż może w końcu pojawi się poświata.
Rozbiliśmy też prowizoryczny obóz, gdzie każdy mógł odpocząć i najeść się do syta, dzięki zgromadzonym w spichlerzu zapasom. Wolałem, aby wszyscy pozostali na miejscu do zakończenia prac, gdyż w każdej chwili mógł nadejść wróg. Z pewnością ich dowódcy wiedzieli o sromotnej porażce i mogłem tylko się domyślać, co tliło się w ich głowach. Może właśnie szybki kontratak? Dmuchanie na zimne nigdy nikomu nie zaszkodziło. Ryzyko było na tym etapie po prostu zbędne.
Rozmówiłem się z Xavierem, który zdecydował się wraz ze mną pozostać w forcie do czasu, aż zasilimy go odpowiednimi osobami. Biorąc ze sobą kilku pomocników przeszukiwaliśmy pozostałe pomieszczenia w celu odnalezienia jakichkolwiek przydatnych rzeczy tudzież ewentualnego zagrożenia. Byłem ostrożny i to też poleciłem lordowi, albowiem mugolska broń była nam zupełnie obca i w zasadzie nie byliśmy do końca świadom, jakie niespodzianki mogą nas zastać. Fakt, że w zabezpieczeniu budynku brali udział czarodzieje też sporo utrudniał – każdy krok musiał być przemyślany i poprzedzony zaklęciem wykrywającym pułapki oraz klątwy. Na to drugie zdecydowanie mniej liczyłem, choć nie wykluczałem żadnej możliwości. Niszczyliśmy wszelkie bronie oraz nieznane nam, lecz groźnie wyglądające przedmioty i wrzucaliśmy do drewnianych skrzyń, które wkrótce miały pójść na dno morza. Wraz z nimi trafiły tam beczki z prochem i innymi substancjami. Pamiętałem też o tej długiej lufie w bastionie, która była w stanie rozbić mugolski pojazd w drobny mak – wszystkich jej podobnych również się pozbyliśmy. Ważni byli też jeńcy, bowiem wrogie jednostki wciąż mogły gdzieś czaić się w ukrytych przejściach tudzież podziemiach, którymi sami dostaliśmy się do środka. Fort był ogromny, dlatego kryjówek mogło być wiele. Nieustannie mieliśmy oczy szeroko otwarte.
Sterta kamieni z każdą godziną rosła, ale w końcu dziedziniec można było swobodnie przejść i o nic się nie potknąć. Mugolskie pojazdy poszły na dno wraz ze statkami, a te których resztki porozrzucane były w promieniu kilkudziesięciu metrów znajdowały się zeskładowane tuż obok gruzu. Liczyłem, że za pomocą magii będziemy w stanie naprawić budowlę, albowiem wbrew pozorom stanowiła niezwykle ciekawy, taktyczny punkt miasta. Ponadto mogła służyć marynarzom, którzy wkrótce mieli licznie przybywać do portów. Część ludzi pracowała nad tym, choć mając w zanadrzu wiele innych zmartwień nie byłem w stanie na bieżąco kontrolować efektów.
Zasugerowałem, aby po zakończeniu prac zawartość spichlerza oddać w ręce nowego, mianowanego rzecz jasna przez Ministerstwo Magii, włodarza tego rejonu. Wierni naszej sprawie czarodzieje z pewnością to docenią, gdyż wszędzie panował kryzys związany z brakiem dostępu do żywności.
Jeszcze kilka długich dni pozostawałem na miejscu. Mantykorą zajęła się Belvina, dlatego wolałem mieć wszystko na oku i pod osobistą kontrolą.
|Drew zt
Mistrzu Gry wydaje mi się, że to by było chyba na tyle <3 Bardzo dziękuję za piękny event i włożoną w niego pracę! Bawiłam się ekstra, choć Drew pewnie mniej jako szwajcarski ser i tarcza treningowa mugolskiego wojska. Mam nadzieję, żenie napsułam krwi tą samą kością trzy razy pod rząd. Niech nastanie ciemność! Jeszcze raz wielkie dzięki!
ps. gramy wątek leczniczy w Mantykorze i jeśli mogę, bo nie wiem czy mogę, to tych moich pięknych dwóch ziomków o długich czaszkach stawiam na straży fortu - jeśli rzecz jasna jeszcze są, bo do tego miałam wątpliwość
Nim udałem się do Mantykory zatrzymałem się w porcie, gdzie podwładni Goyla zawsze byli gotów do pomocy. Przekazując zastępcy najważniejsze informacje nakazałem bezzwłocznie udać się na miejsce, aby móc zwolnić Traversa ze straży. Wspomniałem o zaginionym Rycerzu Walpurgii oraz gruzach, jakie należało czym prędzej przeszukać, a następnie usunąć z największą dbałością o ostrożność. Zawalenie się ich do osuwiska mogłoby być tragiczne w skutkach, bo gdzieś w głębi siebie czułem, że właśnie tam znajdowała się Rita. Zasugerowałem też, aby zwerbować lokalne moczymordy, które za kilka sykli byli w stanie użyczyć rąk do pracy.
Kolejnym przystankiem było moje własne mieszkanie. Liczyłem, że Belvina zgodnie z obietnicą będzie oczekiwać, choć takowa nie obejmowała konieczności pomocy w innych miejscach. Na szczęście, gdy tylko zjawiłem się w kuchni ta opuściła sypialnię i powitała mnie dość ostrożnym, choć pełnym ulgi spojrzeniem. Opowiedziałem jej o planie, wspomniałem o konieczności zdobycia mugolskiego fortu naszpikowanego żołnierzami, dlatego zdawała sobie sprawę z ryzyka. Finalnie rany nie okazały się najgorsze. Nie musiałem daleko sięgać pamięcią, kiedy po wyprawie do podziemi Gringotta nie byłem w stanie dotrzeć do jej domu o własnych siłach.
Chwytając w rękę skrawek papieru nakreśliłem krótki list do Xaviera, wierząc że potraktuje sprawę pilnie. Musiał zdawać sobie sprawę z priorytetów oraz celów, jakie musieliśmy osiągnąć dla Czarnego Pana, dlatego nie oczekiwałem na odpowiedź.
Nie marnując czasu spakowaliśmy najważniejsze rzeczy; eliksiry, pożywienie oraz czyste ubrania i wodę, po czym udaliśmy się do Karczmy pod Mantykorą. Traversa jeszcze nie było, ale nie spodziewałem się równie rychłego przybycia. Sama podróż do Suffolk kosztowała sporą ilość minut, a przecież mieli jeszcze zwerbować dodatkową pomoc. Belvina od razu przeszła do działania, które szybko przyniosło wyczekiwaną ulgę. W chwili zasklepienia ran dopadło mnie jeszcze większe zmęczenie, zapewne dodatkowo spotęgowane spadkiem adrenaliny. Potrzebowałem snu, walczyłem ze sobą, aby nie zamknąć powiek, ale te zdawały się znacznie cięższe niżeli moja silna wola. Ostatkiem sił sięgnąłem po szklaneczkę wypełnioną trunkiem, którą zaraz po moim przyjściu postawił przy mnie barman. Alkohol zawsze potrafił zdziałać cuda. Może i nie zwalczył chęci legnięcia się w pierzynie, ale sprawił, że odetchnąłem powstrzymując lawinę myśli oraz zmartwień.
Minęło kilka godzin nim podjąłem decyzję o powrocie. Niespokojny sen nie zapewnił regeneracji, ale oszukiwałbym sam siebie licząc, że będzie inaczej. Zapewne gdyby nie list od Xaviera to wróciłbym znacznie wcześniej chcąc trzymać rękę na pulsie, ale jego zapewnienie odnośnie osobistego dopilnowania ludzi w forcie kupiło mi nieco czasu. Obolały przyodziałem czyste ubrania, po czym zmieniłem się w kłąb czarnego dymu.
Fort był ruiną, co z góry było jeszcze bardziej dostrzegalne. Wszędzie walały się gruzy, zniszczone mugolskie bronie i pojazdy. Ogromny dół był problemem, z którym prędzej czy później będziemy musieli się uporać, ale rad byłem że zgodnie z mymi instrukcjami nie uczynili z nim nic bez mojej zgody. Nakazałem go przeszukiwać po każdym usunięciu warstwy kamieni, rzucać zaklęcie wykrywające czyjąś obecność w nadziei, iż może w końcu pojawi się poświata.
Rozbiliśmy też prowizoryczny obóz, gdzie każdy mógł odpocząć i najeść się do syta, dzięki zgromadzonym w spichlerzu zapasom. Wolałem, aby wszyscy pozostali na miejscu do zakończenia prac, gdyż w każdej chwili mógł nadejść wróg. Z pewnością ich dowódcy wiedzieli o sromotnej porażce i mogłem tylko się domyślać, co tliło się w ich głowach. Może właśnie szybki kontratak? Dmuchanie na zimne nigdy nikomu nie zaszkodziło. Ryzyko było na tym etapie po prostu zbędne.
Rozmówiłem się z Xavierem, który zdecydował się wraz ze mną pozostać w forcie do czasu, aż zasilimy go odpowiednimi osobami. Biorąc ze sobą kilku pomocników przeszukiwaliśmy pozostałe pomieszczenia w celu odnalezienia jakichkolwiek przydatnych rzeczy tudzież ewentualnego zagrożenia. Byłem ostrożny i to też poleciłem lordowi, albowiem mugolska broń była nam zupełnie obca i w zasadzie nie byliśmy do końca świadom, jakie niespodzianki mogą nas zastać. Fakt, że w zabezpieczeniu budynku brali udział czarodzieje też sporo utrudniał – każdy krok musiał być przemyślany i poprzedzony zaklęciem wykrywającym pułapki oraz klątwy. Na to drugie zdecydowanie mniej liczyłem, choć nie wykluczałem żadnej możliwości. Niszczyliśmy wszelkie bronie oraz nieznane nam, lecz groźnie wyglądające przedmioty i wrzucaliśmy do drewnianych skrzyń, które wkrótce miały pójść na dno morza. Wraz z nimi trafiły tam beczki z prochem i innymi substancjami. Pamiętałem też o tej długiej lufie w bastionie, która była w stanie rozbić mugolski pojazd w drobny mak – wszystkich jej podobnych również się pozbyliśmy. Ważni byli też jeńcy, bowiem wrogie jednostki wciąż mogły gdzieś czaić się w ukrytych przejściach tudzież podziemiach, którymi sami dostaliśmy się do środka. Fort był ogromny, dlatego kryjówek mogło być wiele. Nieustannie mieliśmy oczy szeroko otwarte.
Sterta kamieni z każdą godziną rosła, ale w końcu dziedziniec można było swobodnie przejść i o nic się nie potknąć. Mugolskie pojazdy poszły na dno wraz ze statkami, a te których resztki porozrzucane były w promieniu kilkudziesięciu metrów znajdowały się zeskładowane tuż obok gruzu. Liczyłem, że za pomocą magii będziemy w stanie naprawić budowlę, albowiem wbrew pozorom stanowiła niezwykle ciekawy, taktyczny punkt miasta. Ponadto mogła służyć marynarzom, którzy wkrótce mieli licznie przybywać do portów. Część ludzi pracowała nad tym, choć mając w zanadrzu wiele innych zmartwień nie byłem w stanie na bieżąco kontrolować efektów.
Zasugerowałem, aby po zakończeniu prac zawartość spichlerza oddać w ręce nowego, mianowanego rzecz jasna przez Ministerstwo Magii, włodarza tego rejonu. Wierni naszej sprawie czarodzieje z pewnością to docenią, gdyż wszędzie panował kryzys związany z brakiem dostępu do żywności.
Jeszcze kilka długich dni pozostawałem na miejscu. Mantykorą zajęła się Belvina, dlatego wolałem mieć wszystko na oku i pod osobistą kontrolą.
|Drew zt
Mistrzu Gry wydaje mi się, że to by było chyba na tyle <3 Bardzo dziękuję za piękny event i włożoną w niego pracę! Bawiłam się ekstra, choć Drew pewnie mniej jako szwajcarski ser i tarcza treningowa mugolskiego wojska. Mam nadzieję, że
ps. gramy wątek leczniczy w Mantykorze i jeśli mogę, bo nie wiem czy mogę, to tych moich pięknych dwóch ziomków o długich czaszkach stawiam na straży fortu - jeśli rzecz jasna jeszcze są, bo do tego miałam wątpliwość
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Malujący się obraz był i piękny i przerażający jednocześnie. Wokół dym unoszący w stronę nieba, gęste chmury powoli opadające na fort. Spowite ciszą morze, choć wokół portu wciąż zdawało się unosić echo trzasku stali i chlupotu wody. Pokonana przez krakena flota znalazła się na dnie, u wejścia do portu w Felixtowe. Manannan czuł się dziwnie. Jakby coś w nim się zmieniło. Mógł uparcie ignorować to przeczucie, ale od chwili, kiedy ocknął się pod fortem, na pomoście już nic nie mogło być takie samo.
Ranny Travers zaburzył grawitację na dziedzińcu. Wszystkie kamienie, głazy, rumowisko, zostało wciągnięte w jeden punkt. Unoszące się gigantyczne betonowe odłamki odsłaniały rumowisko, aż w końcu pojawiła się trawa. Między gruzami wznosiły się także ciała, mniej lub bardziej zmasakrowane. Zaklęcie odsłoniło także głęboką wyrwę, dziurę powstałą w wyniku silnej eksplozji — wśród dawnych murów fortu, dokładnie tam, gdzie pozostawili za sobą Ritę. Czarodzieje bez trudu mogli zrozumieć, że w ziemię uderzyło potężne zaklęcie, doświadczenie pozwalało im podejrzewać jakie — kto mógł je rzucić, trudno było ocenić.
Inferiusy opuściły Landguard Fort, pełznąc w stronę miasta. Zalały całe miasto przed zmrokiem, zabijając każdego, kogo spotkały na swojej drodze — bezpieczni pozostawali tylko ci, którzy zdążyli przed zapadnięciem wieczoru uciec i zamknąć się w swoich domach. Pozbawione skrupułów potwory wymordowały połowę ludności miasteczka, a później rozpełzły się dalej, w kierunku Ipswich i dalej do reszty Suffolk, rozpierzchając się we wszystkich kierunkach. Wszyscy mugole już następnego dnia zabrali tyle, ile byli w stanie i opuścili Felixtowe, kierując się w swoich pojazdach lub piechotą, koleją w głąb lądu, ale i do portu w Ipswich, wierząc, że statkami będą w stanie wydostać się z kraju.
Mroczny Znak zawisł na niebie, rozjaśniając ciemne kłęby dymu symbolem czaski z wężem. Symbolem dobrze znanym czarodziejom. Dla mugoli upiorny znak nie miał żadnego znaczenia, ale niósł ważna informację dla czarodziejów mieszkających w Felixtowe. Znak był widoczny i z ziemi i z powietrza i morza.
W reakcji na rozmowy Drew w porcie najęto ludzi do pracy na zlecenie Rycerzy Walpurgii. Po kilku dniach w Suffolk, w pobliżu fortu pojawili się czarodzieje, którzy zajęli się uprzątnięciem terenu, gruzowisk i mugolskich pojazdów, które zostały zniszczone i zepchnięte do morza. Sporej wielkości dół pozostawał pusty, a zaklęcia wykrywające obecność ludzi nie przynosiły żadnych efektów. Zgodnie z poleceniami wydanymi im w Londynie przez Śmierciożercę zajęli się uprzątnięciem gruzowiska. Była to długa, wyczerpująca i mozolna praca. Nie znaleziono żadnych jeńców. Pośród kamieni znaleziono głównie szczątki, które nie były w stanie przeistoczyć się w inferiusy i ruszyć do boju ożywione mocą pradawnego kamienia. Ale pośród gruzów odnaleziono także zmasakrowane ciało poszukiwanej czarownicy - Rity Runcorn. Ciało, które nie mogło stać się inferiusem, jeśli magicznie dusza opuściła wcześniej truchło. Duch Rity na zawsze pozostanie związany z tym miejscem. Przeszukanie fortu zakończyło się znalezieniem olbrzymiej ilości mugolskiej broni, amunicji, sprzętu, którym czarodzieje nie mogli się posługiwać. W ocalałych komnatach znaleziono olbrzymie ilości jedzenia i przedmiotów, które przeznaczone były dla mugolskiej armii — ubrania, koce, przedmioty codziennego użytku. Znaleziono także szafę z fiolkami, które specjaliści od alchemii mogli rozpoznać po zawartości. Były to czarodziejskie eliksiry. W jednej z komnat znaleziono także czarodziejskie woluminy o magicznych pułapkach i numerologii. Całe militarne wyposażenie mogolskiej armii poszło na dno. Najemnicy rozpoczęli naprawdę Landguard Fortu. Spichlerz znajdujący się nieopodal ocalał i został zabezpieczony.
Kraken wciąż pozostawał w porcie. Na jego dnie, pośród spoczywających wszędzie wraków. Był słaby, zraniony, ale wciąż niebezpieczny dla wszystkich, którzy zamierzali go atakować. Nie wydawał się jednak być negatywnie nastawiony do budowli ocalałych w porcie, ani czarodziejów, którzy się tam znaleźli po czasie. Trudno było wyjaśnić jego zachowanie, raczej uległe niż wrogie. Zdawał się unikać kontaktu z okrętami Traversów, które przypłynęły wraz z Manannanem. Pozostawał jednak czujny. Z zatopionych wraków udało się odzyskać puszki z żywnością, imponującej wielkości zapasy, podobnie, jak ubrania, koce, przedmioty codziennego użytku — wszystko było jednak pod wodą, wymagało odpowiedniego zajęcia się później. Amunicja i mugolska broń pozostały w okrętach, prochu nie znaleziono. Uprzątnięcie dna z okrętów zmusiło krakena do zmiany miejsca, odsunięcia się jak najdalej od działań czarodziejów. Stwór musiał być poważnie ranny, nie był agresywny. Zdawał się raczej zmęczony, senny. Możliwe, że po odzyskaniu sił i równowagi opuści ujście rzeki Orwell. Wraki mugolskich okrętów zostały przeniesione w głąb morza, nie blokując już drogi do portu Ipswich.
Spotkanie z syrenami przyniosło tylko część poszukiwanych przez Manannana odpowiedzi. Dziwne samopoczucie czarodzieja, czyjaś ciągła obecność w pobliżu to nie tylko klątwa i echo wydarzeń. Syreny zwróciły uwagę na jego odmienność i dziwną aurę wokół, magię i moc, która była nęcąca i intrygująca, ale jednocześnie niebezpieczna. Same wydawały się być ciekawe jego osoby. Kamień, który Drew nosił przy sobie, pękł na pół. Jedna jego część pozostała przy nim. Druga zdawała się coraz głośniej szeptać. Szept zdawał się coraz głośniejszy, coraz wyraźniejszy, aż w końcu Macnair usłyszał w niezrozumiałych słowach w obcym języku jedno imię: Manannan. I to Śmierciożerca miał nieść najwięcej odpowiedzi na pytania żeglarza.
To już koniec wydarzenia. Udało Wam się dotrzeć do końca. Możecie kontynuować rozgrywki, działania — od tej pory wszystkie zgłaszane powinny być już w temacie spokojnie jak na wojnie.
Manannan, narażony na intensywne działanie efektu kamieni, zostałeś splamionym mocą czarnego kryształu (Arawn). Twoja żywotność spada o 20 punktów.
Do ekwipunku Drew dodano znalezione eliksiry:
- Maść z pijawek (1 porcje, st.25)
- Eliksir ożywiający (1 porcje, st.25)
- Pasta na odmrożenia (1 porcje, st.25, moc 103)
- Eliksir wzmacniający krew (1 porcje, st.25)
- Eliksir uspokajający (1 porcja, moc +46)
Rita, w związku z samobójczym przedsięwzięciem i dopiskiem skierowanym do mistrza gry dotyczącym świadomości podjętych czynów, zostajesz duchem. Jesteś zobowiązana do przerobienia swojej karty postaci zgodnie ze wzorem karty postaci ducha. W tym celu prześlij ją w wiadomości prywatnej swojemu sprawdzającemu.
Wszystkie informacje o zdobytych punktach i nagrodach za udział pojawią się w podsumowaniu. Mistrz gry bardzo dziękuje Wam za sprawne odpisy, wielkie zaangażowanie i rozrywkę.
Ranny Travers zaburzył grawitację na dziedzińcu. Wszystkie kamienie, głazy, rumowisko, zostało wciągnięte w jeden punkt. Unoszące się gigantyczne betonowe odłamki odsłaniały rumowisko, aż w końcu pojawiła się trawa. Między gruzami wznosiły się także ciała, mniej lub bardziej zmasakrowane. Zaklęcie odsłoniło także głęboką wyrwę, dziurę powstałą w wyniku silnej eksplozji — wśród dawnych murów fortu, dokładnie tam, gdzie pozostawili za sobą Ritę. Czarodzieje bez trudu mogli zrozumieć, że w ziemię uderzyło potężne zaklęcie, doświadczenie pozwalało im podejrzewać jakie — kto mógł je rzucić, trudno było ocenić.
Inferiusy opuściły Landguard Fort, pełznąc w stronę miasta. Zalały całe miasto przed zmrokiem, zabijając każdego, kogo spotkały na swojej drodze — bezpieczni pozostawali tylko ci, którzy zdążyli przed zapadnięciem wieczoru uciec i zamknąć się w swoich domach. Pozbawione skrupułów potwory wymordowały połowę ludności miasteczka, a później rozpełzły się dalej, w kierunku Ipswich i dalej do reszty Suffolk, rozpierzchając się we wszystkich kierunkach. Wszyscy mugole już następnego dnia zabrali tyle, ile byli w stanie i opuścili Felixtowe, kierując się w swoich pojazdach lub piechotą, koleją w głąb lądu, ale i do portu w Ipswich, wierząc, że statkami będą w stanie wydostać się z kraju.
Mroczny Znak zawisł na niebie, rozjaśniając ciemne kłęby dymu symbolem czaski z wężem. Symbolem dobrze znanym czarodziejom. Dla mugoli upiorny znak nie miał żadnego znaczenia, ale niósł ważna informację dla czarodziejów mieszkających w Felixtowe. Znak był widoczny i z ziemi i z powietrza i morza.
W reakcji na rozmowy Drew w porcie najęto ludzi do pracy na zlecenie Rycerzy Walpurgii. Po kilku dniach w Suffolk, w pobliżu fortu pojawili się czarodzieje, którzy zajęli się uprzątnięciem terenu, gruzowisk i mugolskich pojazdów, które zostały zniszczone i zepchnięte do morza. Sporej wielkości dół pozostawał pusty, a zaklęcia wykrywające obecność ludzi nie przynosiły żadnych efektów. Zgodnie z poleceniami wydanymi im w Londynie przez Śmierciożercę zajęli się uprzątnięciem gruzowiska. Była to długa, wyczerpująca i mozolna praca. Nie znaleziono żadnych jeńców. Pośród kamieni znaleziono głównie szczątki, które nie były w stanie przeistoczyć się w inferiusy i ruszyć do boju ożywione mocą pradawnego kamienia. Ale pośród gruzów odnaleziono także zmasakrowane ciało poszukiwanej czarownicy - Rity Runcorn. Ciało, które nie mogło stać się inferiusem, jeśli magicznie dusza opuściła wcześniej truchło. Duch Rity na zawsze pozostanie związany z tym miejscem. Przeszukanie fortu zakończyło się znalezieniem olbrzymiej ilości mugolskiej broni, amunicji, sprzętu, którym czarodzieje nie mogli się posługiwać. W ocalałych komnatach znaleziono olbrzymie ilości jedzenia i przedmiotów, które przeznaczone były dla mugolskiej armii — ubrania, koce, przedmioty codziennego użytku. Znaleziono także szafę z fiolkami, które specjaliści od alchemii mogli rozpoznać po zawartości. Były to czarodziejskie eliksiry. W jednej z komnat znaleziono także czarodziejskie woluminy o magicznych pułapkach i numerologii. Całe militarne wyposażenie mogolskiej armii poszło na dno. Najemnicy rozpoczęli naprawdę Landguard Fortu. Spichlerz znajdujący się nieopodal ocalał i został zabezpieczony.
Kraken wciąż pozostawał w porcie. Na jego dnie, pośród spoczywających wszędzie wraków. Był słaby, zraniony, ale wciąż niebezpieczny dla wszystkich, którzy zamierzali go atakować. Nie wydawał się jednak być negatywnie nastawiony do budowli ocalałych w porcie, ani czarodziejów, którzy się tam znaleźli po czasie. Trudno było wyjaśnić jego zachowanie, raczej uległe niż wrogie. Zdawał się unikać kontaktu z okrętami Traversów, które przypłynęły wraz z Manannanem. Pozostawał jednak czujny. Z zatopionych wraków udało się odzyskać puszki z żywnością, imponującej wielkości zapasy, podobnie, jak ubrania, koce, przedmioty codziennego użytku — wszystko było jednak pod wodą, wymagało odpowiedniego zajęcia się później. Amunicja i mugolska broń pozostały w okrętach, prochu nie znaleziono. Uprzątnięcie dna z okrętów zmusiło krakena do zmiany miejsca, odsunięcia się jak najdalej od działań czarodziejów. Stwór musiał być poważnie ranny, nie był agresywny. Zdawał się raczej zmęczony, senny. Możliwe, że po odzyskaniu sił i równowagi opuści ujście rzeki Orwell. Wraki mugolskich okrętów zostały przeniesione w głąb morza, nie blokując już drogi do portu Ipswich.
Spotkanie z syrenami przyniosło tylko część poszukiwanych przez Manannana odpowiedzi. Dziwne samopoczucie czarodzieja, czyjaś ciągła obecność w pobliżu to nie tylko klątwa i echo wydarzeń. Syreny zwróciły uwagę na jego odmienność i dziwną aurę wokół, magię i moc, która była nęcąca i intrygująca, ale jednocześnie niebezpieczna. Same wydawały się być ciekawe jego osoby. Kamień, który Drew nosił przy sobie, pękł na pół. Jedna jego część pozostała przy nim. Druga zdawała się coraz głośniej szeptać. Szept zdawał się coraz głośniejszy, coraz wyraźniejszy, aż w końcu Macnair usłyszał w niezrozumiałych słowach w obcym języku jedno imię: Manannan. I to Śmierciożerca miał nieść najwięcej odpowiedzi na pytania żeglarza.
Manannan, narażony na intensywne działanie efektu kamieni, zostałeś splamionym mocą czarnego kryształu (Arawn). Twoja żywotność spada o 20 punktów.
Do ekwipunku Drew dodano znalezione eliksiry:
- Maść z pijawek (1 porcje, st.25)
- Eliksir ożywiający (1 porcje, st.25)
- Pasta na odmrożenia (1 porcje, st.25, moc 103)
- Eliksir wzmacniający krew (1 porcje, st.25)
- Eliksir uspokajający (1 porcja, moc +46)
Rita, w związku z samobójczym przedsięwzięciem i dopiskiem skierowanym do mistrza gry dotyczącym świadomości podjętych czynów, zostajesz duchem. Jesteś zobowiązana do przerobienia swojej karty postaci zgodnie ze wzorem karty postaci ducha. W tym celu prześlij ją w wiadomości prywatnej swojemu sprawdzającemu.
Wszystkie informacje o zdobytych punktach i nagrodach za udział pojawią się w podsumowaniu. Mistrz gry bardzo dziękuje Wam za sprawne odpisy, wielkie zaangażowanie i rozrywkę.
Po zakończeniu walk i wydaniu pierwszych poleceń związanych z uprzątnięciem fortu nie przypuszczałem, że wkrótce stanę się osobą w pełni decyzyjną o losach hrabstwa Suffolk. Pierwszy kwietnia, dzień wyjątkowy, pełen wyniosłych przemów oraz nagród przyniósł nie tylko gro zaszczytów, ale przede wszystkim obowiązek, który zupełnie niespodziewanie spadł na moje barki. Wówczas jeszcze niedowierzałem w nowy tytuł, w końcu gdy obudziłem się nad ranem nie miałem pojęcia gdzie byłem, jednak rzeczywistość dopadła mnie szybciej niż przypuszczałem. Lodowate wiadro wody wylane na moją głowę sprawiło, że nie miałem czasu na oddech, na dobrą sprawę nie było go nawet na rekonwalescencję po ciężkim boju z mugolską armią.
Najtrudniej było mi się odnaleźć w trakcie pierwszych dni, kiedy to witałem się z lokalnymi włodarzami oraz wysoko postawionymi rodzinami. Każdy miał inne wymagania, zupełnie odrębny obraz rozwoju hrabstwa, a ja na dobrą sprawę nie miałem zielonego pojęcia na co przystać. Polityka była aspektem, w jaki nigdy nie wnikałem, bowiem kojarzyła mi się tylko i wyłącznie z gniazdem węży, które chciały za wszelką cenę przejąć jak najwyższy stołek. Wówczas to ja grałem pierwsze skrzypce, miałem najważniejszy głos i musiałem nauczyć się stawać przed szereg, by snute plany wcielić w życie. Pytany o przyszłość, aspiracje oraz morale wstrzymywałem się od rzucania pochopnych obietnic, gdyż dla mnie nie był to odpowiedni czas – wpierw musieliśmy naprawić szkody i zapewnić ludziom schronienie wszak to oni byli zmuszeni własnymi rękoma doprowadzić miasto do stanu sprzed walki.
Felixstowe zostawiłem w dobrych, sprawdzonych rękach. Wychodziłem z założenia, że pracownik godny zaufania to taki, który nie boi się kontroli, dlatego też początkowo regularnie zjawiałem się przy ujściu rzeki Orwell i doglądałem prac. Szły sprawnie, choć ilość ciał oraz mugolskiego sprzętu była wręcz powalająca. Nie zdawałem sobie sprawy, że w jednym miejscu można zgromadzić równie wielkie zapasy i czułem, że stali za tym czarodzieje, parszywe gnidy, które gotów były przelać krew swych pobratymców w imię wizji szaleńca. Nie chciałem nawet myśleć jakie krzywdy mogliby wyrządzić czarodziejskiej społeczności, gdyby niespodziewanie wysunęli przeciw nim cały swój arsenał.
Sam fort nie był największym zmartwieniem, podobna fortyfikacja – choć z pewnością cenna strategicznie – nie była nam na ten moment niezbędna, dlatego podjęliśmy decyzję o wstrzymaniu prac remontowych. W większej części zniszczona, z wielką wyrwą u swej podstawy stanowiła niemal symbol nowych, lepszych dni. Czas pozbycia się mugolskiego reżimu i wyjścia czarodziejów z ukrycia, którzy w końcu mogli godnie i z należytą wyższością uczestniczyć w życiu publicznym. Wbrew pozorom cieszył oko w takiej formie i póki nie zajdzie taka konieczność wolałbym go tak pozostawić, bowiem w pełni oddawał trudy walki oraz obrazował siłę wroga. Nie zależało mi na wywołaniu strachu, choć z niejednej strony dochodziły mnie słuchy, że taka forma władania była najskuteczniejsza, ale zachowania dowodu historii zapisanej szesnastego marca przez Rycerzy Walpurgii. Ponadto zleciłem umieszczenie tabliczki poświęconej pamięci Rity, która właśnie tu zaczerpnęła ostatni haust powietrza – oddała własne życie w imię wolności hrabstwa. Czy zrobiła to celowo? Świadomie złamała rozkaz? Nie wiedziałem i nigdy już nie przyjdzie mi poznać prawdy. To jednak było nieistotne, bowiem każda legenda musiała mieć swojego bohatera wszak to oni zaszczepiali w ludziach nadzieję i pragnienie utrzymania tego, za co inni zmuszeni byli poświęcić najcenniejszy dar.
Największą z bolączek pozostawały cienie, jakie rozpierzchły się wzdłuż i wszerz wschodniej części hrabstwa. Pozostawione zgliszcza budziły strach mniejszy tylko od kreatur, które były jego przyczyną. Wiedziałem, że w końcu nastąpi czas pierwszego wystąpienia, konieczności przedstawienia się społeczności i wyjaśnienia owego zajścia w najprostszy sposób. Lecz czy istniało jakiekolwiek wyjaśnienie? Argument stanowiący solidną podstawę? Sam nie rozumiałem tej magii, znałem jej powód, ale istota była mi obca, pozbawiona większego sensu i wykraczająca poza umiejętności zwykłego czarodzieja. Locus Nihil, bogowie i zesłane przez nich demony – czy ktoś by się w tym połapał? Ktoś, kto nie widział na własne oczy obłędu czającego się w zakątkach podziemi Gringotta, który atakował nawet najsilniejsze umysły? Śmiem byłem wątpić.
Ilość zebranych osób była większa niż przypuszczałem, więc przez moment żałowałem, iż nie mogę wejść w jedno z swoich jeszcze nie tak dawnych ja. Pamiętałem tego wygadanego, aroganckiego dupka, jaki zagadałby nawet samego Ministra, jednak jak na złość wcielenia odeszły w niepamięć akurat wtedy, kiedy okazały się – o dziwo po raz pierwszy – przydatne. Przywitałem wszystkich szablonową regułką zasłyszaną podczas wystąpień innych, a następnie wydukałem kilka słów o przyszłości hrabstwa, by w miarę płynnie przejść do nieplanowanych ofiar wśród cywili. Zapewniłem, że ich poświęcenie nie pozostanie zapomniane, a do wszystkich poszkodowanych rodzin nadciągnie pomoc; czy to materialna, czy uzdrowicielska. Miałem u swego boku Belvinę, więc nie widziałem żadnych przeszkód, aby wsparła mnie w działaniach szczególnie w początkowej, najtrudniejszej fazie. Kwestię cieni wyjaśniłem pokrótce opierając się na kłamstwie; niewiedzy i obciążeniu winą czarodziejów stojących ramię w ramię z mugolami. Obiecałem, że badanie jest sprawy jest w toku i gdy tylko dojdziemy prawdy to wyjawimy ją wszystkim zainteresowanym.
Kolejnym etapem było wyplewienie pozostałych w hrabstwie mugoli. Nie chciało mi się wierzyć, że te szczury same z siebie przekroczyłyby granice i ruszyły w nieznane. Od strony wody byli ograniczeni, a zatem pozostało im jedynie wałęsać się wzdłuż granic z Norfolk, którego tereny były dla nich iście niebezpieczne, podobnie jak te pod władaniem Yaxleów, dlatego najwięcej posiłków wysłaliśmy w okolicę Essexu. Wszystkie jednostki, jakie udało nam się schwycić, prowadzone były do Felixstowe, gdzie otrzymywały wyrok śmierci, czyli nic innego jak publicznej egzekucji. Miała to być przestroga, dowód nie tyle co na bezwzględność, ale pewność wobec idei jakie chcieliśmy na stałe zaszczepić w mieszkańcach. Nie było mowy o zawahaniu szczególnie w stosunku do jegomości, którzy pomagali im w ucieczce – takowych kara spotykała jeszcze surowsza, bowiem podobny los spotkał całe ich rodziny. Uschnięte korzenia należało ucinać, zawsze to powtarzałem. Dawanie drugiej szansy, budzenie naiwnej wiary, iż był to jedynie wypadek przy pracy nie miało najmniejszego sensu. Albo byli z nami, albo przeciwko nam.
Rozrywka, bez niej trudno było o dobre morale. Młodzian, jakiego poznałem na przyjęciu tuż po rozdaniu nagród, okazał się muzykiem mającym nie tylko umiejętności, ale i kontakty. Za jego pomocą ściągnąłem do największej z lokalnych restauracji muzyków, którzy przez przeszło tydzień cieszyli uszy mieszkańców swą twórczością. Piwo oraz wino, co prawda kiepskiej jakości, zapewniłem od tego samego dostawcy, jaki zaopatrywał Mantykorę. Trudniej było o posiłki, ponieważ zawartość mugolskiego spichlerza została odesłana do znacznie bardziej zrujnowanej, zachodniej części hrabstwa, ale czy było one niezbędne do dobrej zabawy? W ciągu tych dni chodziło o nią, o świętowanie i głoszenie radosnej wieści nowego początku odgrodzonego grubą linią od przeszłości.
Finalnie przystąpiłem do analizy osób, z którymi przyszło mi do tej pory pracować. Zdawałem sobie sprawę, iż najbliższe tygodnie, a może nawet miesiące będę zmuszony spędzić na ziemiach ze stolicą w Bury St Edmunds, których mieszkańcy znacznie bardziej odczuli skutki walk. Zgliszcza nie były tam wynikiem wędrówki cieni, ale szatańskiej pożogi, która wymknęła się spod kontroli Rycerzy, dlatego musiałem mieć pewność, że pozostawiam sprawy hrabstwa w dobrych rękach. Może i nie byłem w stanie w pełni ocenić kompetencji, ale za to prawdomówność, więc bez żadnych skrupułów wymieniałem każdego, kogo choć raz złapałem na kłamstwie. Musiałem im zaufać, chociażby czysto zawodowo, gdyż sam nie byłem w stanie utrzymać obu hrabstw w ryzach, kiedy dopiero co zostały wyrwane ze szponów wroga.
/zt
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Landguard Fort
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Suffolk