Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Suffolk
Landguard Fort
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Landguard Fort
Landguard Fort to fortyfikacja wojskowa umiejscowiona w ujściu rzeki Orwell, na obrzeżach miasta Felixstowe. Jej historycznym zadaniem była ochrona portów Harwich i Ipswich. Za czasów króla Jamesa I, bunkry i mury przekształcono w obszerny fort otoczony wałami. W późniejszych latach dobudowano baraki na twierdzę, aż w końcu Landguard Fort stał się bastionem, przy którym dziś, przez wzgląd na ogarniającą Anglię wojnę w porcie stacjonuje mugolska marynarka wojenna. Fort uznaje się za twierdzę nie do zdobycia, wokół tereny są zabezpieczone, a wszystkie wrogie jednostki zostają natychmiast zlikwidowane przez maszynerię. Czarodzieje zwykle nie zapuszczają się w te rejony, chociaż nadbrzeże obfituje w roślinne ingrediencje. To tu można spotkać skupiska szczwołu plamistego i alihotsy.
Troje czarodziejów przeciwko armii mugolskiego wojska. Zadanie pozornie niewykonalne, pomimo magii, umiejętności. Przewaga liczebna i zbyt długa walka, wykańczająca Rycerzy Walpurgii prędzej czy później zaczęłaby przechylać widmo sukcesu w stronę niemagicznych. Ale Czarny Pan nie wysłał tej trójki na śmierć. Wierząc w ich trzeźwe umysły, umiejętności, zaangażowanie i lojalność ofiarował im moc niezwykłą, legendarną, ale także bardzo niebezpieczną. Rozsądne gospodarowanie nią mogło im przynieść upragnioną satysfakcję i zwycięstwo. Wokół gęsto słały się trupy. Wpierw, za sprawką wybuchu, później dzięki mocy szafirowego kamienia, który budził do życia nie tylko siebie, ale także demona czającego się w Śmierciożercy.
Manannan i Drew
Travers wiedział, że nie ma czasu na to, by wspólnie ruszyli dalej. Ten kurczył się niebezpiecznie, sprawiając, że każda kolejna minuta zwłoki mogła utrudniać i wydłużać misję, narażając ich na osłabienie i utratę magicznych sił. Porozumiawszy się z pozostałymi, skoncentrował się na swojej wyjątkowej i rzadkiej umiejętności. Jego ciało przeszyło przyjemne mrowienie; kończyny w mig przetransmitowały się w inne. Ręce w długie skrzydła, nogi w ptasie nóżki. Pierzasty ogon rozpostarł się, kiedy podrywał się do lotu, zbierając powietrze, które unosiło go w górę. Pod postacią ptaka wzbił się w powietrze. jego czujne, bystre oczy widziały więcej; nawet z wysokości dostrzegł trupy, które po sobie zostawili. Skalę zniszczeń po eksplozji, którą wywołali. Ale czarodziej dostrzegł coś jeszcze. I choć wewnątrz fortu zdawało się, że nie było nikogo - przynajmniej na zewnątrz; drogą, od strony miasta ciągnęły się przedziwne pojazdy. Był pewien, że nie widział takich jeszcze, ale wzbijając się w górę miał szanse ujrzeć, że poruszały się w kierunku fortu od portu, w którym... zgromadziła się pokaźna już ilość ludzi. Dwa wielkie, stalowe okręty, niczym upiorne bestie zamknięte w szarym pancerzu wypluwały z siebie gromadę wojska. Organizowali się szybko, żwawo, bardzo sprawnie. Z daleka był pewien, że musieli być uzbrojeni choć nie widział już szczegółów dobrze. Wsiadali do opancerzonych maszyn, które jedna po drugiej zjeżdżały z innego okrętu, który musiał dobić do portu podczas ich podróży korytarzami Landguard Fortu. Lecąc wysoko, kierując się w stronę bastionu, Manannan widział coś jeszcze. Od strony morza, coś poruszało się, płynąc tuż pod powierzchnią. Nie mógł być pewien, czy to okręt magiczny miał wynurzyć się tam lada moment, czy może była to jakaś morska istota. Bez wątpienia jednak dość szybko zbliżała się w stronę kanału prowadzącego do portu.
Moc, którą władał Drew była wyjątkowo potężna. Rozchodziła się od niego, sięgając każdego, kto stanął jej na drodze. Trudno było ją zrozumieć, a co dopiero pojąć. Zaklęta w magicznym odłamku połączyła się z wewnętrznym duchem noszonym przez Śmierciożercę i wznieciła chaos. Macnair, który ściągnął tu, do fortu śmierć, z pewnością poczuł jej odór. Była ich trójka, jedna mocno ranna, ale doskonale był świadom, jak wielka odpowiedzialność na nim ciąży, a także że los tego hrabstwa leży w ich dłoniach. Potężny czarnoksiężnik skierował kraniec różdżki w kierunku jednego przygniecionych, zmasakrowanych ciał. Zaklęcie, które wypowiedział — wyjątkowo plugawe, nekromanckie, sięgnęło celu, zmieniając ludzkie kończyny w odwłoki istoty zrodzonej z czarnej, zakazanej magii. Ożywione zwłoki, nie do końca sprawne i nie do końca właściwe wydały z siebie dzieciny odgłos, po czym czołgając się po gruzowisku, ruszyło za poleceniem Drew, w kierunku Rity. Magia kamienia wzywała Drew, szepcząc mu do ucha, nęcąc go i prowokując. Idąc za podszeptem w jego głowie czarodziej skusił się, sięgając po moc kamienia raz jeszcze, by zaraz przemienić się w klab czarnej mgły.
Jeśli mugolskie wojsko znajdowało się jeszcze wewnątrz fortu, ani Travers ani Drew z powietrza ich nie widzieli. Nigdzie. Możliwe, że byli ostrożniejsi, uczyli się na błędach. Nim dotarli do bastionu zaklęcie kameleona przestało działać, czarodziej pod postacią ptaka był widoczny, ale nie było wokół nikogo, kto mógłby się nim zainteresować. Zbliżywszy się do samej fortyfikacji, mogąc spokojnie obniżyć lot i stanąć na murze ujrzał, że do bastionu wbiega dwóch żołnierzy. Ale tylko jeden z nich miał swoją długa broń. Drugi błyskawicznie zajął miejsce za armatą i zwinnym i szybkim ruchem rąk i palców uruchomił ją w nieznany czarodziejowi sposób. Coś szczęknęło, coś zgrzytnęło — armata, zwana działem przeciwlotniczym, powoli zaczęła się obracać, długą, cienką lufę kierując w stronę wnętrza fortu.
Rita
Czarownica była pewna swojej decyzji, al musiała także mieć świadomość, że priorytetem była misja i zakończenie jej sukcesem. Chcąc przetrwać i zmniejszyć ból, odkorkowała fiolkę z eliksirem, który wylała prosto na ranę, zgodnie z zaleceniami. Ciecz wylała się na nogę. Pojawiło się pieczenie, a później swędzenie. Krwawa rana zaczęła się zasklepiać, kawałek po kawałku, otaczając wystającą, białą kość. Na skórze pozostał brud i zaschnięta krew, ale świeża nie wydostawała się póki co, z zasklepionej rany. Runcorn przeznaczyła na swoją ranę całą fiolkę, nie pozostało jej już nic na inne obrażenia, ale to wystarczyło, aby na chwilę poczuła się znacznie lepiej. Mimo to, wystająca kość wciąż nie stanowiła żadnego podparcia dla jej sylwetki, a każdy niewłaściwy ruch mógł ją kosztować utratę zdrowia w bardzo dotkliwy sposób. Czarownica sięgnęła też po różdżkę. Wykonała nią lekki ruch, wypowiadając inkantację, ale pod wpływem emocji i bólu, palce zacisnęły się na drewnie zbyt mocnom, zbyt gwałtownie szarpnęła nadgarstkiem, ale wokół powietrze lekko zawibrowało — Rita nie mogła dostrzec jaśniejsze i ciemniejsze, jaśniejące stopniowo ludzki sylwetki przy gruzach, na dziedzińcu — dokładnie tam, gdzie wcześniej widziała ludzkie zwłoki. Nigdzie w pobliżu, wokół niej, nie dostrzegła stojącej osoby. Tuż po tym, jak Drew wypowiedział zaklęcie, przerażający inferius ruszył w jej kierunku. Czarownica znów była widoczna.
Kiedy Drew sięgnął po moc kamienia, a później zmaterializował się i zniknął z pola widzenia, cień, który rzucał kawałek betonowego stropu wydłużył się. Wyłoniły się z niego bardziej sprecyzowane kształty; łapy, kończyny przednie aż do ziemi, pysk jak u czaszki jakiegoś rogatego zwierzęcia, poroże, gruby kark i pochylona sylwetka, na końcu tylne nogi i ogon. Wszystko powstałe z cienia, z migocącymi, pustymi oczami, które rozglądały się wokół uważnie. I choć istota nie wydawała się być realna, budziła grozę, strach. Ruszyła szybko, błyskawicznie, rozmywając się w jasności i pojawiając w cieniu, momentalnie znikając Ricie z oczu.
Szczęśliwego Nowego Roku! Tura trzynasta. Na odpis macie czas do 5 stycznia godz: 20:00
Żywotność:
Drew: 242/244
-2 tłuczone i cięte (głowa)
Manannan: 232/260 -5
-12 cięte (lewa noga)
-16 psychiczne
Rita: 282/333 -10
-20 oparzenie (lewa dłoń);
-15 złamanie (prawa noga)
-16 psychiczne
Energia magiczna:
Drew: 33/50
Manannan: 26/50
Rita: 35/50
Manannan i Drew
Travers wiedział, że nie ma czasu na to, by wspólnie ruszyli dalej. Ten kurczył się niebezpiecznie, sprawiając, że każda kolejna minuta zwłoki mogła utrudniać i wydłużać misję, narażając ich na osłabienie i utratę magicznych sił. Porozumiawszy się z pozostałymi, skoncentrował się na swojej wyjątkowej i rzadkiej umiejętności. Jego ciało przeszyło przyjemne mrowienie; kończyny w mig przetransmitowały się w inne. Ręce w długie skrzydła, nogi w ptasie nóżki. Pierzasty ogon rozpostarł się, kiedy podrywał się do lotu, zbierając powietrze, które unosiło go w górę. Pod postacią ptaka wzbił się w powietrze. jego czujne, bystre oczy widziały więcej; nawet z wysokości dostrzegł trupy, które po sobie zostawili. Skalę zniszczeń po eksplozji, którą wywołali. Ale czarodziej dostrzegł coś jeszcze. I choć wewnątrz fortu zdawało się, że nie było nikogo - przynajmniej na zewnątrz; drogą, od strony miasta ciągnęły się przedziwne pojazdy. Był pewien, że nie widział takich jeszcze, ale wzbijając się w górę miał szanse ujrzeć, że poruszały się w kierunku fortu od portu, w którym... zgromadziła się pokaźna już ilość ludzi. Dwa wielkie, stalowe okręty, niczym upiorne bestie zamknięte w szarym pancerzu wypluwały z siebie gromadę wojska. Organizowali się szybko, żwawo, bardzo sprawnie. Z daleka był pewien, że musieli być uzbrojeni choć nie widział już szczegółów dobrze. Wsiadali do opancerzonych maszyn, które jedna po drugiej zjeżdżały z innego okrętu, który musiał dobić do portu podczas ich podróży korytarzami Landguard Fortu. Lecąc wysoko, kierując się w stronę bastionu, Manannan widział coś jeszcze. Od strony morza, coś poruszało się, płynąc tuż pod powierzchnią. Nie mógł być pewien, czy to okręt magiczny miał wynurzyć się tam lada moment, czy może była to jakaś morska istota. Bez wątpienia jednak dość szybko zbliżała się w stronę kanału prowadzącego do portu.
Moc, którą władał Drew była wyjątkowo potężna. Rozchodziła się od niego, sięgając każdego, kto stanął jej na drodze. Trudno było ją zrozumieć, a co dopiero pojąć. Zaklęta w magicznym odłamku połączyła się z wewnętrznym duchem noszonym przez Śmierciożercę i wznieciła chaos. Macnair, który ściągnął tu, do fortu śmierć, z pewnością poczuł jej odór. Była ich trójka, jedna mocno ranna, ale doskonale był świadom, jak wielka odpowiedzialność na nim ciąży, a także że los tego hrabstwa leży w ich dłoniach. Potężny czarnoksiężnik skierował kraniec różdżki w kierunku jednego przygniecionych, zmasakrowanych ciał. Zaklęcie, które wypowiedział — wyjątkowo plugawe, nekromanckie, sięgnęło celu, zmieniając ludzkie kończyny w odwłoki istoty zrodzonej z czarnej, zakazanej magii. Ożywione zwłoki, nie do końca sprawne i nie do końca właściwe wydały z siebie dzieciny odgłos, po czym czołgając się po gruzowisku, ruszyło za poleceniem Drew, w kierunku Rity. Magia kamienia wzywała Drew, szepcząc mu do ucha, nęcąc go i prowokując. Idąc za podszeptem w jego głowie czarodziej skusił się, sięgając po moc kamienia raz jeszcze, by zaraz przemienić się w klab czarnej mgły.
Jeśli mugolskie wojsko znajdowało się jeszcze wewnątrz fortu, ani Travers ani Drew z powietrza ich nie widzieli. Nigdzie. Możliwe, że byli ostrożniejsi, uczyli się na błędach. Nim dotarli do bastionu zaklęcie kameleona przestało działać, czarodziej pod postacią ptaka był widoczny, ale nie było wokół nikogo, kto mógłby się nim zainteresować. Zbliżywszy się do samej fortyfikacji, mogąc spokojnie obniżyć lot i stanąć na murze ujrzał, że do bastionu wbiega dwóch żołnierzy. Ale tylko jeden z nich miał swoją długa broń. Drugi błyskawicznie zajął miejsce za armatą i zwinnym i szybkim ruchem rąk i palców uruchomił ją w nieznany czarodziejowi sposób. Coś szczęknęło, coś zgrzytnęło — armata, zwana działem przeciwlotniczym, powoli zaczęła się obracać, długą, cienką lufę kierując w stronę wnętrza fortu.
Rita
Czarownica była pewna swojej decyzji, al musiała także mieć świadomość, że priorytetem była misja i zakończenie jej sukcesem. Chcąc przetrwać i zmniejszyć ból, odkorkowała fiolkę z eliksirem, który wylała prosto na ranę, zgodnie z zaleceniami. Ciecz wylała się na nogę. Pojawiło się pieczenie, a później swędzenie. Krwawa rana zaczęła się zasklepiać, kawałek po kawałku, otaczając wystającą, białą kość. Na skórze pozostał brud i zaschnięta krew, ale świeża nie wydostawała się póki co, z zasklepionej rany. Runcorn przeznaczyła na swoją ranę całą fiolkę, nie pozostało jej już nic na inne obrażenia, ale to wystarczyło, aby na chwilę poczuła się znacznie lepiej. Mimo to, wystająca kość wciąż nie stanowiła żadnego podparcia dla jej sylwetki, a każdy niewłaściwy ruch mógł ją kosztować utratę zdrowia w bardzo dotkliwy sposób. Czarownica sięgnęła też po różdżkę. Wykonała nią lekki ruch, wypowiadając inkantację, ale pod wpływem emocji i bólu, palce zacisnęły się na drewnie zbyt mocnom, zbyt gwałtownie szarpnęła nadgarstkiem, ale wokół powietrze lekko zawibrowało — Rita nie mogła dostrzec jaśniejsze i ciemniejsze, jaśniejące stopniowo ludzki sylwetki przy gruzach, na dziedzińcu — dokładnie tam, gdzie wcześniej widziała ludzkie zwłoki. Nigdzie w pobliżu, wokół niej, nie dostrzegła stojącej osoby. Tuż po tym, jak Drew wypowiedział zaklęcie, przerażający inferius ruszył w jej kierunku. Czarownica znów była widoczna.
Kiedy Drew sięgnął po moc kamienia, a później zmaterializował się i zniknął z pola widzenia, cień, który rzucał kawałek betonowego stropu wydłużył się. Wyłoniły się z niego bardziej sprecyzowane kształty; łapy, kończyny przednie aż do ziemi, pysk jak u czaszki jakiegoś rogatego zwierzęcia, poroże, gruby kark i pochylona sylwetka, na końcu tylne nogi i ogon. Wszystko powstałe z cienia, z migocącymi, pustymi oczami, które rozglądały się wokół uważnie. I choć istota nie wydawała się być realna, budziła grozę, strach. Ruszyła szybko, błyskawicznie, rozmywając się w jasności i pojawiając w cieniu, momentalnie znikając Ricie z oczu.
Żywotność:
Drew: 242/244
-2 tłuczone i cięte (głowa)
Manannan: 232/260 -5
-12 cięte (lewa noga)
-16 psychiczne
Rita: 282/333 -10
-20 oparzenie (lewa dłoń);
-15 złamanie (prawa noga)
-16 psychiczne
Energia magiczna:
Drew: 33/50
Manannan: 26/50
Rita: 35/50
- Ekwipunek:
- Ekwipunek:
Drew:
Różdżka, oprawiona czarna perła i odłamek granatowego kamienia na łańcuszku, klamra od paska z runą kwitnącego życia (+36 do żywotności), 50 PM, woda, suszone owoce, piersiówka wypełniona Quintinem, mapa fortu.
Nakładka na pas z sakwami:
- wywar ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 29)- kameleon (1 porcja, stat. 29)- wieczny płomień (1 porcja, stat. 29, moc +10)
- smocza łza (1 porcja, stat. 29, moc +5)
- eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 40)- maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 32)
-kryształ upijajacy (od Rity)
-kameleon (1 porcja, stat. 32, z mocą 114 oczek) (od Rity)
Manannan:
- ciemnogranatowy płaszcz z wełny lunaballi (-2 do rzutów k100 na zaklęcia wymagające celowania skierowane przeciwko postaci; +3 du rzutów k100 na czarną magię, postać otrzymuje 2k3 obr. za każde rzucone czarnomagiczne zaklęcie; ST zaklęć ograniczających swobodę ruchu zostaje podniesione o 6); skórzane wysokie buty, czarne spodnie, skórzane rękawiczki;
- magiczny kompas,
- różdżkę,
- maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, moc 36);
- eliksir kociego kroku (1 porcja, stat. 15) (od Drew)
- wygaszacz (od Rity)
Rita:
szata: płaszcz z wełny kudłonia i tkaniny z włókien sierści skocznych czarokrólików + buty obszyte skórą tebo (buty odporne na poślizg, dwa dodatkowe miejsca na przedmioty, -5 do rzutów k100 na zaklęcia wymagające celowania skierowane przeciwko postaci, +12 do żywotności)
talizman: Runa Przemykającego Cienia (+22 do skradania i spostrzegawczości) w wisiorku z wroną
-różdżka
-oko ślepego (na palcu, w formie pierścienia)
-maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, moc 36)-kameleon (1 porcja, stat. 32, z mocą 114 oczek)- wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu (1 porcja, moc +39) [(od Drew)od Manannana]
-wywar ze szczuroszczeta (1 porcja)
w szacie:
-miotła bardzo dobrej jakości (pomniejszona)
-kryształ teleportujący-kryształ upijajacy
-20g tytoniu niskiej jakości (skręcone papierosy w metalowej papierośnicy w wewnętrznej kieszeni płaszcza na piersi)
-skórzana butelka z wodą
- wieczny płomień (1 porcja, stat. 29, moc +10) (od Drew)
- smocza łza (1 porcja, stat. 29, moc +5) (od Drew)
-30PM w sakiewce
Wzbicie się w powietrze, ponad unoszący się tuż przy ziemi pył, było tym, czego potrzebował, żeby na nowo się obudzić – otrząsnąć, przynajmniej częściowo, z trzymającego się go otumanienia, z dezorientacji po niedawnym wybuchu, niby rozpraszającej się już i zanikającej, ale jednak od czasu do czasu wciąż odzywającej się irytującym dzwonieniem gdzieś w tyle jego czaszki. Chociaż ani na moment nie przestał zdawać sobie sprawy z otaczającego ich coraz ciaśniej niebezpieczeństwa, to uczucie uderzającego o skrzydła wiatru było przynajmniej czymś znajomym, znanym; w przestworzach czuł się pewniej, czuł się wolny – nawet jeśli gdzieś w połowie drogi ku drugiemu z bastionów z jego ciała wyparowały resztki zapewniającej mu niewidzialność magii. Nieistotne; dyskrecji potrzebowali wyłącznie, żeby przedostać się w głąb fortu, teraz wszystkie siły wroga w okolicy były już świadome ich obecności – choć skalę wybuchu, który na parę chwil pozbawił ich przytomności, dopiero zaczynał dostrzegać, w miarę, jak wzbijał się wyżej, z lotu ptaka obserwując pięcioboczną konstrukcję zabudowań, wyglądającą, jakby sporą jej część zmiotła potężna fala. Dym, który unosił się znad dawnej zbrojowni, wzbijał się wysoko, jego szare spirale coraz mocniej zasnuwały południowe niebo, nie zdołały jednak zupełnie zasłonić mu widoku na port – a gdy kierował czujne oczy sokoła w tamtym kierunku, poczuł, jak całe jego ciało napina się i drętwieje, jakby przygotowywało się do odparcia nadchodzącego rychło ataku.
Port, jeszcze do niedawna pusty, roił się od żołnierzy; ludzkie sylwetki, poruszające się niczym ryby w ławicy, wylewały się z cumujących statków, ustawiając się w schludne formacje na prowadzącej do głównej bramy ścieżce; towarzyszyły im maszyny, dziwne i obce, przypominające trochę wozy do przewożenia zwierząt – z tym, że zdawały się poruszać bez pomocy koni czy aetonanów, ciągnięte w przód siłą, której Manannan nie potrafił pojąć. A jeszcze dalej – pod szarą morską taflą woda burzyła się, gdy tuż pod jej powierzchnią zaczął przesuwać się potężny kształt, Traversowi mgliście kojarzący się z magicznymi okrętami, choć pozbawiony ich gracji; czy to mógł być potwór, kreatura pozostająca pod władaniem mugoli? Instynkt nakazywał mu zmienić kurs i to sprawdzić, ciekawość pchała go ku nieznanemu, ale wiedział, że nie mieli na to czasu; piasek w klepsydrze niemal się przesypał, jego ostatnie ziarenka znikały pod butami maszerujących w ich stronę żołnierzy, poza tym – nie miał zamiaru przeciwstawić się rozkazowi Macnaira. Czy Śmierciożerca widział to samo, co on? Dostrzegł go kątem oka, smugę czarnego dymu przesuwającą się z niezwykłą prędkością, mknącą ku bastionowi.
Dwa kolejne machnięcia skrzydeł poniosły go ponad budowlę, na której przysiadł, obserwując – ale tylko na moment, dwie ludzkie sylwetki niemal natychmiast przyciągnęły jego spojrzenie, podobnie jak zrobił to błysk metalu, z którego wykonany był podłużny, trzymany przez jednego z żołnierzy przedmiot. Widział go już wcześniej, słyszał huk pocisku wystrzelonego w podziemiach w kierunku Rity, i zdawał sobie sprawę, że tym razem nie mogli pozwolić sobie na podobne rozproszenie – zwłaszcza, gdy drugi z mężczyzn zajął pozycję przy groźnie wyglądającej broni.
Wzbił się w powietrze tak szybko, jak tylko pozwoliły mu skrzydła, jedynie mgliście rejestrując powracającego do swojej materialnej postaci Śmierciożercę. Zatoczył łuk, zwiększając pułap, lecąc w górę, po to jednak tylko, żeby gwałtownie zmienić kierunek lotu, a później – rzucić się w dół, prosto na żołnierza z metalową rurką, prędko, jak najprędzej – byle nie dać mu czasu na reakcję, przyklejając skrzydła do tułowia i zwiększając prędkość – a w ostatniej chwili wysuwając zakończone szponami nogi do przodu, chcąc zatopić je w twarzy mugola, zaczepić się o mięśnie i policzki, skonfundować go, zranić, uniemożliwić oddanie strzału; skrzydłami zamachał wściekle, pragnąc utrzymać się w tej pozycji jak najdłużej, nie dać się zrzucić, jednocześnie wyginając ptasie ciało, żeby ostrym dziobem wymierzyć w miękką skórę; celował w oczy, dziobiąc i drapiąc. W sokolej postaci nie był w stanie uszkodzić solidnej, stalowej broni, jednak ślepy żołnierz nie miał być już tak groźny – a potrzebowali jedynie kupić sobie trochę czasu, potrzebnego Drew do zajęcia się drugim z mugoli.
| przypuszczam atak z powietrza, rzucam na wyważony cios w oko (?)
Port, jeszcze do niedawna pusty, roił się od żołnierzy; ludzkie sylwetki, poruszające się niczym ryby w ławicy, wylewały się z cumujących statków, ustawiając się w schludne formacje na prowadzącej do głównej bramy ścieżce; towarzyszyły im maszyny, dziwne i obce, przypominające trochę wozy do przewożenia zwierząt – z tym, że zdawały się poruszać bez pomocy koni czy aetonanów, ciągnięte w przód siłą, której Manannan nie potrafił pojąć. A jeszcze dalej – pod szarą morską taflą woda burzyła się, gdy tuż pod jej powierzchnią zaczął przesuwać się potężny kształt, Traversowi mgliście kojarzący się z magicznymi okrętami, choć pozbawiony ich gracji; czy to mógł być potwór, kreatura pozostająca pod władaniem mugoli? Instynkt nakazywał mu zmienić kurs i to sprawdzić, ciekawość pchała go ku nieznanemu, ale wiedział, że nie mieli na to czasu; piasek w klepsydrze niemal się przesypał, jego ostatnie ziarenka znikały pod butami maszerujących w ich stronę żołnierzy, poza tym – nie miał zamiaru przeciwstawić się rozkazowi Macnaira. Czy Śmierciożerca widział to samo, co on? Dostrzegł go kątem oka, smugę czarnego dymu przesuwającą się z niezwykłą prędkością, mknącą ku bastionowi.
Dwa kolejne machnięcia skrzydeł poniosły go ponad budowlę, na której przysiadł, obserwując – ale tylko na moment, dwie ludzkie sylwetki niemal natychmiast przyciągnęły jego spojrzenie, podobnie jak zrobił to błysk metalu, z którego wykonany był podłużny, trzymany przez jednego z żołnierzy przedmiot. Widział go już wcześniej, słyszał huk pocisku wystrzelonego w podziemiach w kierunku Rity, i zdawał sobie sprawę, że tym razem nie mogli pozwolić sobie na podobne rozproszenie – zwłaszcza, gdy drugi z mężczyzn zajął pozycję przy groźnie wyglądającej broni.
Wzbił się w powietrze tak szybko, jak tylko pozwoliły mu skrzydła, jedynie mgliście rejestrując powracającego do swojej materialnej postaci Śmierciożercę. Zatoczył łuk, zwiększając pułap, lecąc w górę, po to jednak tylko, żeby gwałtownie zmienić kierunek lotu, a później – rzucić się w dół, prosto na żołnierza z metalową rurką, prędko, jak najprędzej – byle nie dać mu czasu na reakcję, przyklejając skrzydła do tułowia i zwiększając prędkość – a w ostatniej chwili wysuwając zakończone szponami nogi do przodu, chcąc zatopić je w twarzy mugola, zaczepić się o mięśnie i policzki, skonfundować go, zranić, uniemożliwić oddanie strzału; skrzydłami zamachał wściekle, pragnąc utrzymać się w tej pozycji jak najdłużej, nie dać się zrzucić, jednocześnie wyginając ptasie ciało, żeby ostrym dziobem wymierzyć w miękką skórę; celował w oczy, dziobiąc i drapiąc. W sokolej postaci nie był w stanie uszkodzić solidnej, stalowej broni, jednak ślepy żołnierz nie miał być już tak groźny – a potrzebowali jedynie kupić sobie trochę czasu, potrzebnego Drew do zajęcia się drugim z mugoli.
| przypuszczam atak z powietrza, rzucam na wyważony cios w oko (?)
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
The member 'Manannan Travers' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 12
--------------------------------
#2 'k8' : 4, 1
#1 'k100' : 12
--------------------------------
#2 'k8' : 4, 1
Cudem stałam jeszcze na nogach i miałam wrażenie, chociaż z pomocą wywarów ból mijał, że tak naprawdę zbliżało się coś znacznie gorszego, że nadchodziła śmierć. I tak wolałam ją niż gniew Czarnego Pana. Widziałam go do tej pory albo zadowolonego, albo niewzruszonego. Chociaż... Czy taka istota jak on odczuwał jeszcze emocje? Na sam wpierw przebudzający się obok mnie trup wywołał poczucie strachu, choć ten szybko stłumiłam, przypominając sobie o arkanach czarnej magii, jaką przyszło mi widzieć. Nie zgłębiałam jej tajników, nie sądziłam też, że kiedyś będę miała ku temu sposobność lub siłę.
Moje zaklęcie wskazało jedynie na trupy, chociaż wyjątkowo ciężko było mi uwierzyć, że byliśmy tu sami. A jednak mistyczna moc, która uwolniła się dzięki Macnairowi, zdawała się opustoszyć teren. Musiałam myśleć szybko, tak więc rozejrzałam się jeszcze po rumowisku, w jedną z dłoni chwytając moją miotłę. Była lekko porysowana, ale nie stała jej się większa szkoda. Tyle dobrze... Zanim jednak zdołałam podjąć decyzję, ze strony, w którą udał się Drew i Manannan wyleciało stworzenie, które zaparło mi dech w piersiach i to wcale nie w dobrym tego słowa znaczeniu. Chociaż nie ruszyłam się na krok, wciąż tkwiąc jak kołek i opierając się głównie na zdrowej nodze, podpierając jeszcze o miotłę, tak nawet bez tego bólu, najpewniej nie byłabym w stanie zareagować. Przygarbiona istota o kończynach do ziemi, z twarzą... Nie... Z pyskiem przypominającym czaszkę zwierzęcia, które zgniło w lesie. Zdawała się być nie z tego świata, a jednak byłam pewna, że gdyby tylko chciała, mogłaby mnie zranić. Nagle jednak ruszyła gdzieś, a mi pozostało po niej uczucie niedopowiedzenia i gorzka ślina na języku.
W takich momentach najważniejszym było działać, skupić się na celu, przestać rozpraszać, nawet jeśli mroczna magia była niepowtarzalną.
— Orcumiano — wypowiedziałam czar, wskazując różdżką ziemie w bramie, przez którą w każdej chwili mogły dostać się posiłki. Niedaleko było miasto i port, wybuch był potężny, spodziewałam się, że cisza nie potrwa zbyt długo. Travers i Macnair pędzili dalej, a jeśli spotkają na swojej drodze mugoli, lepiej by ci nie mieli drogi ucieczki. Tunele na szczęście, przynajmniej tak mi się wydawało, zostały zawalone... Kosztem mojej nogi. — Orcumiano — powiedziałam raz jeszcze, aby na pewno utworzyć pomiędzy murami dół niemożliwy do pokonania dla mugoli, a przynajmniej na to liczyłam. Z zasięgu wzroku próbowałam nie tracić trupa, którego ożywił Drew.
1 i 2. rzucam Orcumiano na podłogę/ziemię w bramie
Moje zaklęcie wskazało jedynie na trupy, chociaż wyjątkowo ciężko było mi uwierzyć, że byliśmy tu sami. A jednak mistyczna moc, która uwolniła się dzięki Macnairowi, zdawała się opustoszyć teren. Musiałam myśleć szybko, tak więc rozejrzałam się jeszcze po rumowisku, w jedną z dłoni chwytając moją miotłę. Była lekko porysowana, ale nie stała jej się większa szkoda. Tyle dobrze... Zanim jednak zdołałam podjąć decyzję, ze strony, w którą udał się Drew i Manannan wyleciało stworzenie, które zaparło mi dech w piersiach i to wcale nie w dobrym tego słowa znaczeniu. Chociaż nie ruszyłam się na krok, wciąż tkwiąc jak kołek i opierając się głównie na zdrowej nodze, podpierając jeszcze o miotłę, tak nawet bez tego bólu, najpewniej nie byłabym w stanie zareagować. Przygarbiona istota o kończynach do ziemi, z twarzą... Nie... Z pyskiem przypominającym czaszkę zwierzęcia, które zgniło w lesie. Zdawała się być nie z tego świata, a jednak byłam pewna, że gdyby tylko chciała, mogłaby mnie zranić. Nagle jednak ruszyła gdzieś, a mi pozostało po niej uczucie niedopowiedzenia i gorzka ślina na języku.
W takich momentach najważniejszym było działać, skupić się na celu, przestać rozpraszać, nawet jeśli mroczna magia była niepowtarzalną.
— Orcumiano — wypowiedziałam czar, wskazując różdżką ziemie w bramie, przez którą w każdej chwili mogły dostać się posiłki. Niedaleko było miasto i port, wybuch był potężny, spodziewałam się, że cisza nie potrwa zbyt długo. Travers i Macnair pędzili dalej, a jeśli spotkają na swojej drodze mugoli, lepiej by ci nie mieli drogi ucieczki. Tunele na szczęście, przynajmniej tak mi się wydawało, zostały zawalone... Kosztem mojej nogi. — Orcumiano — powiedziałam raz jeszcze, aby na pewno utworzyć pomiędzy murami dół niemożliwy do pokonania dla mugoli, a przynajmniej na to liczyłam. Z zasięgu wzroku próbowałam nie tracić trupa, którego ożywił Drew.
1 i 2. rzucam Orcumiano na podłogę/ziemię w bramie
dobranoc panowie
Teacher says that I've been naughty, I must learn to concentrate. But the girls they pull my hair and with the boys, I can't relate. Daddy says I'm good for nothing, mama says that it's from him.
The member 'Rita Runcorn' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 47, 98
--------------------------------
#2 'k3' : 2, 2
#1 'k100' : 47, 98
--------------------------------
#2 'k3' : 2, 2
Zegar tykał nieubłagalnie, minuta za minutą, sekunda za sekundą i to właśnie on zbliżał nas do zaognienia konfliktu w forcie. Nie wierzyłem w to, aby równie wielki wybuch nie ściągnął nam na głowę posiłków ze strony mugolskiego wojska. Być może mogliśmy odmówić im możliwości, siły oraz prawa życia pośród nas, lecz byli charakterni oraz przede wszystkim lojalni swoim dowódcom, co czyniło ich względnie niebezpiecznymi. Posługiwali się bronią, jakiej nie znaliśmy i przy podobnych walkach był to wielki błąd, albowiem nie mogliśmy zabezpieczyć się przed ewentualną siłą rażenia. Przyszło mi spotkać się z długimi rurami, z których wystrzeliwali kule, poznać sposób komunikacji oraz możliwość bronienia wejść nietypowymi kodami i choć bez większego trudu mogliśmy to uszkodzić, ominąć przeszkody, to finalnie każdy kolejny krok był swego rodzaju niespodzianką. Nie lubiłem takowych, wolałem działać z głową i przemyślanym planem.
Wówczas jednak musieliśmy postawić na instynkt, cholerną intuicję oraz moc kamienia wręczonego mi przez Czarnego Pana. Już wcześniej poznałem na własnej skórze jego potęgę, musiałem zmierzyć się z wielką siłą i stawić opór, kiedy nieubłagalnie wwiercała mi się w umysł czyniąc ze mnie żywiciela. Coś się zmieniło, ale wciąż pozostawał element zaskoczenia, niewiadomej i właśnie dlatego nie było już szansy na dogłębne przemyślenie każdej decyzji.
Pozostawiając Ritę z demonami oraz inferiusem wzbiłem się w powietrze pod postacią czarnej mgły. Niematerialna postać, kłęby czarnej mgły czyniły mnie nieuchwytnym, nieosiągalnym dla wroga oraz jego broni. Nie to jednak było moim celem. Próbowałem wyczuć Traversa, pomknąć tuż za nim we wskazane wcześniej miejsce, albowiem nie miałem wątpliwości, że to właśnie tam zamierzał się udać. Był lojalnym sługą najpotężniejszego z czarodziejów i znał wagę powierzonych zadań. Opuściłem kłęby dymu na murze i skinąłem głową do, wciąż pozostającego pod animagiczną postacią, Manannana. Przez chwilę przyjrzałem się nadciągającym siłom, mnogości żołnierzy przemieszczających się do fortu od strony portu i towarzyszącym ich statkom, a następnie dziwnym puszkom, jakie poruszały się w kierunku bramy. Zacisnąłem usta w wąską linię i wyciągnąłem przed siebie wężowe drewno będąc gotów do podjęcia kolejnego kroku, ataku będącego aktem bezwzględnej lojalności wobec sprawy. Wydawać by się mogło, że jesteśmy na przegranej pozycji wszak naprzeciw całej armii stała nas zaledwie dwójka, a leżała jedna.
Kątem oka dostrzegłem wbiegających do bastionu mężczyzn, choć przez moment miałem wrażenie, że fortyfikacja pozostawała pusta. Jeden z nich zajął pozycje za dziwną, podłużną rurą i zaczął coś przy niej majstrować, zaś drugi wyciągnął broń. -Mi zostaw tego za tym dziwnym czymś- mruknąłem do Traversa, po czym obróciłem się w kierunku żołnierza za bronią, z jaką nie mieliśmy okazji wcześniej się spotkać. Czułem jednak, że te mniejsze rurki były przy niej niczym. -Imperio- wypowiedziałem ufając swojemu czujnemu oku, tlącej się dzięki Czarnemu Panu sile. Panowanie nad nim mogło zapewnić nam przewagę i na to właśnie liczyłem.
Czar pomknął z mej różdżki, ale nie miałem pewności czy go ugodził. Musieliśmy działać szybko, licząc się z ewentualnymi potknięciami. -Nie uciekaj, nie mów nikomu o tym co się przed chwilą stało, nie komunikuj się w ogóle z nikim. Wykonuj rozkazy moich towarzyszy, włos ma im nie spaść z głowy. Atakuj swoją armię, dowódców. Celuj w grupy żołnierzy, te dziwne jeżdżące puszki na kołach i statki. Masz zlikwidować wszystkie i kiedy to się stanie podetnij sobie gardło- krzyknąłem do mężczyzny, jakiego miało uderzyć zaklęcie, a zaraz po tym ponownie wbiłem się w powietrze. Tym razem skupiłem się, aby dotrzeć na najbardziej zbliżone do portu mury – te które przetrwały wybuch. Zmaterializowałem się na ich szczycie, po czym skupiając wzrok na armii uśmiechnąłem się pod nosem w ten swój ironiczny sposób. Brakowało mi w ręku piersiówki, mej towarzyszki, ale nie mogłem pozwolić sobie nawet na moment przerwy. Sięgnąłem dłonią do kamienia, zacisnąłem go między palcami i ponownie próbowałem wezwać moc demonów, jakie w ostatnim czasie stały się naszymi druhami.
Wówczas jednak musieliśmy postawić na instynkt, cholerną intuicję oraz moc kamienia wręczonego mi przez Czarnego Pana. Już wcześniej poznałem na własnej skórze jego potęgę, musiałem zmierzyć się z wielką siłą i stawić opór, kiedy nieubłagalnie wwiercała mi się w umysł czyniąc ze mnie żywiciela. Coś się zmieniło, ale wciąż pozostawał element zaskoczenia, niewiadomej i właśnie dlatego nie było już szansy na dogłębne przemyślenie każdej decyzji.
Pozostawiając Ritę z demonami oraz inferiusem wzbiłem się w powietrze pod postacią czarnej mgły. Niematerialna postać, kłęby czarnej mgły czyniły mnie nieuchwytnym, nieosiągalnym dla wroga oraz jego broni. Nie to jednak było moim celem. Próbowałem wyczuć Traversa, pomknąć tuż za nim we wskazane wcześniej miejsce, albowiem nie miałem wątpliwości, że to właśnie tam zamierzał się udać. Był lojalnym sługą najpotężniejszego z czarodziejów i znał wagę powierzonych zadań. Opuściłem kłęby dymu na murze i skinąłem głową do, wciąż pozostającego pod animagiczną postacią, Manannana. Przez chwilę przyjrzałem się nadciągającym siłom, mnogości żołnierzy przemieszczających się do fortu od strony portu i towarzyszącym ich statkom, a następnie dziwnym puszkom, jakie poruszały się w kierunku bramy. Zacisnąłem usta w wąską linię i wyciągnąłem przed siebie wężowe drewno będąc gotów do podjęcia kolejnego kroku, ataku będącego aktem bezwzględnej lojalności wobec sprawy. Wydawać by się mogło, że jesteśmy na przegranej pozycji wszak naprzeciw całej armii stała nas zaledwie dwójka, a leżała jedna.
Kątem oka dostrzegłem wbiegających do bastionu mężczyzn, choć przez moment miałem wrażenie, że fortyfikacja pozostawała pusta. Jeden z nich zajął pozycje za dziwną, podłużną rurą i zaczął coś przy niej majstrować, zaś drugi wyciągnął broń. -Mi zostaw tego za tym dziwnym czymś- mruknąłem do Traversa, po czym obróciłem się w kierunku żołnierza za bronią, z jaką nie mieliśmy okazji wcześniej się spotkać. Czułem jednak, że te mniejsze rurki były przy niej niczym. -Imperio- wypowiedziałem ufając swojemu czujnemu oku, tlącej się dzięki Czarnemu Panu sile. Panowanie nad nim mogło zapewnić nam przewagę i na to właśnie liczyłem.
Czar pomknął z mej różdżki, ale nie miałem pewności czy go ugodził. Musieliśmy działać szybko, licząc się z ewentualnymi potknięciami. -Nie uciekaj, nie mów nikomu o tym co się przed chwilą stało, nie komunikuj się w ogóle z nikim. Wykonuj rozkazy moich towarzyszy, włos ma im nie spaść z głowy. Atakuj swoją armię, dowódców. Celuj w grupy żołnierzy, te dziwne jeżdżące puszki na kołach i statki. Masz zlikwidować wszystkie i kiedy to się stanie podetnij sobie gardło- krzyknąłem do mężczyzny, jakiego miało uderzyć zaklęcie, a zaraz po tym ponownie wbiłem się w powietrze. Tym razem skupiłem się, aby dotrzeć na najbardziej zbliżone do portu mury – te które przetrwały wybuch. Zmaterializowałem się na ich szczycie, po czym skupiając wzrok na armii uśmiechnąłem się pod nosem w ten swój ironiczny sposób. Brakowało mi w ręku piersiówki, mej towarzyszki, ale nie mogłem pozwolić sobie nawet na moment przerwy. Sięgnąłem dłonią do kamienia, zacisnąłem go między palcami i ponownie próbowałem wezwać moc demonów, jakie w ostatnim czasie stały się naszymi druhami.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'LH: Opętanie' :
'LH: Opętanie' :
Wokół atmosfera stawała się coraz bardziej napięta. Ilość żołnierzy, która się pojawiła mogła przerażać, lecz tylko potwierdziła mugolski plan w sformułowanie właśnie w Landgard Forcie wielkiego bastionu strzegącego Suffolk od ogarniętego już i pogrążonego w wojnie hrabstwa po drugiej stronie rzeki i morza, z którego coraz częściej, za sprawką anomalii spływały przedziwne, nieznane niemagicznym stworzenia. Morze zdawało się uspokoić, ale zarówno Drew jak i Manannan stracili je z oczu, nie wiedząc, czym było to, co nadpływało i czy wciąż kierowało się w ich stronę. Alarm, który wył od dłuższej chwili ucichł. Tumany kurzu, pyłu i czarnego dymu unosiły się w kierunku nieba, zakrywając już niebo nad całym fortem. Nie było już słońca, a wraz z jego ostatnimi promieniami w sercach znikała nadzieja, tak jak ciepło, które dawało w ten przedwiosenny dzień. Ciężkie ciemne chmury wisiały nisko, pęczniejąc i rozrastając się rozrzedzającego i rozjaśniającego dymu z zawalonej zbrojowni. Okolicę spowiła złudna cisza.
Ale to była prawdziwa cisza przed burzą.
Travers leciał szybko. W swojej ptasiej postaci był w stanie osiągać nieprawdopodobne prędkości, a jego zwrotność umożliwiała mu szybkie, trudne do powstrzymania przez człowieka manewry. Kiedy tylko opadł z powietrza, wystawiając swoje szpony prosto na mugola — ten, zaskoczony i zbyt powolny względem ptaka, nie zareagował odpowiednio szybko. Nie miał szans obronić się przed zwierzęciem, kiedy pazury wbiły mu się w twarz. Ostre jak brzytwy wbiły się w oczy, wywołując rozlanie białek. Galaretkowa maź zmieszana z krwią spłynęła mogolskiemu żołnierzowi z oczu, zlewając się z posoką sączącą z policzków szarpanych przez ostro zakończone ptasie pazury. Walka z ptakiem, a raczej desperacja próba powstrzymania go gołymi rękami tylko wzmogła ból i obrażenia. Ciągnące za tkanki szpony niszczyły je i rozrywały. Z głosu mężczyzny od razu wydobył się krzyk. Spróbował się zamachnąć, by kolbą uderzyć ptaka na oślep. Broń świsnęła, celując go w bok. Drugi z mężczyzn próbował zeskoczyć z urządzenia i zareagować, lecz Drew, który zmaterializował się nieopodal na murze, wycelował w niego różdżką, a pętająca klątwa niewybaczalna ugodziła go prosto w pierś. Nie zdołał zrobić nic, ani uchylić się ani nawet krzyknąć. Słowa Śmierciożercy wryły mu się w umysł, przyjął je jak własną myśl. Spojrzał tylko na niego i szamotaninę, która rozgrywała się tuż o krok, nie decydując się na pomoc współtowarzyszowi. Ze skupieniem na twarzy skinął głową.
— Jeśli mogę coś zaproponować, sir, skieruję przeciw nim działo. Uderzę prosto w wozy pancerne. Z taką siłą żaden z nich nie będzie miał szans.— Od razu wrócił za ster, przesunął wajchę. Rozległ się szczęk metalu, kiedy maszyna zaczęła z powrotem przesuwać się w kierunku zewnętrznym, prosto na nadciągające wojsko. — Cel namierzony— powiedział po chwili z twarzą przyciśnięta do czegoś, co przypominało okulary.
Rita pozostawiona sama w towarzystwie nieumarłego inferiusa, który w przeciwieństwie do Istoty Cienia poruszał się powoli, przeczołgując się między zwłokami i trupami, nie miała zbyt wielu możliwości. Noga pulsowała wciąż bólem. Runcorn musiała zdawać sobie sprawę, że jej stan może się szybko zmienić i od niej będzie zależało, jak i z jakim skutkiem. Stojąc nieruchomo na gruzach korytarza, nieopodal starej, zbrojowni skierowała swoją różdżkę w kierunku bramy. Ta była duża, zamknięta, ale znajdowała się daleko od niej. Nawet doświadczony czarodziej miałby problem wycelowaniem prosto w światło bramy. Dwa zaklęcia, jedno za drugim pomknęły ku niej, uderzając ziemię, mniej więcej w miejsce, w które celowała kobieta. Nie udało jej się trafić pod samą bramę, wiązki opadły wcześniej — było zbyt daleko. Ziemia się zapadła, ciągnąć za sobą i trawę i kamienie tworzące chodnik. Dwa sporej wielkości doły czekały na armię, której ona sama nie widziała. Lecz z każdą kolejną sekundą, prócz wyjącego alarmu dochodziły do niej inne dźwięki. Wpierw były to pojedyncze krzyki, męskie, odległe. Nie była w stanie stwierdzić skąd i dlaczego. Później dotarło do niej ciszę szerzenie, burczenie zza murów. Na końcu rozległ się zaś odgłos, który doskonale znała. Na dziedzińcu, pomiędzy Ritą, a dołami, które wykopała, za sprawką teleportacji łącznej pojawiło się kilka sylwetek. Gdyby nie to, że była świadkiem ich pojawienia, po stroju i aparycji nie odróżniłaby ich od zwykłych, mieszkających w mieście mugoli. Trzech mężczyzn i jedna kobieta, wszyscy trzymali różdżki. Jeden z nich, niewyższy od innych różnił się jednak znacząco. Miał widoczną z daleka sporą bliznę ciągnącą się przez całą twarzy, od lewego łuku brwiowego, po prawe ucho. Wszyscy mieli różdżki.
Czarodziej z blizną dostrzegł wpierw snującego się po rumowisku kamieniach, a później dostrzegł ją, stojącą, podpartą o miotłę. Zupełnie samą. Opuścił głowę, nie spuszczając jej z oczu i bardzo szybkim ruchem wymierzył prosto w nią.
— Circo Igni!— krzyknął. Ognista wiązka, słabsza niż powinna ruszyła w stronę Rity. W ślad za nim zareagowała jeszcze dwójka. Kobieta celowała również w nią, a mężczyzna w inferiusa. Dwie ogniste kule ruszyły z ogromną siłą. — Musi być ich gdzieś więcej, jazda! — krzyknął jeden z mężczyzn z tyłu, który od razu ruszył w kierunku bramy, znikając nieco za gzymsem, zniknął Ricie z oczu.
Drew nie czekał. Korzystając z wiedzy, którą otrzymał od Czarnego Pana i mocy, którą zyskał w ostatnich latach zdematerializował się i pod postacią smolistego dymu szybko przetoczył się nad bramę. Widział pojawiających się na dziedzińcu czarodziejów, trójkę, która rzucała w tej chwili zaklęcie w Ritę, a także jednego, który zniknął przy murach, na których on sam się zmaterializował. Kiedy stanął na murach, przed nim rozciągał się wyjątkowy widok. Cztery wozy kierowały się po drodze w kierunku fortu, aż w końcu zjechały z drogi i jechały po nierównym terenie, w równym rzędzie na czele. Trudne , piaszczysto-trawiaste podłoże zdawało się nie stanowić dla nich przez pewien cza problemu, ale zatrzymały się nim dotarły do piachu. Każde z nich przypominało pancerz, z którego wystawała długa lufa. Wszystkie cztery skierowane były prosto na Drew. Za wozami, przetoczyło się wojsko, rozciągnięte na całej długości cypla, na którym znajdował się fort. Ukształtowanie terenu działało na korzyść broniących fortu. Wypłaszczenie, niska trawa sprawiały, że nawet kiedy ubrani w maskujące i kamuflujące stroje żołnierze kucnęli, byli widoczni. I na tej podstawie Drew mógł założyć, że przed nim znajdowała się co najmniej setka. I wszyscy, jak jeden, celowali swoją bronią prosto w niego.
— Rzuć broń i zejdź na dół, a ujdziesz z życiem!— krzyknął w jego kierunku głos, Czarodziej mógł zobaczyć, że należał do jedynego stojącego mężczyzny. I on jeden nie celował w niego bronią, choć miał ją przy sobie. Drew sięgnął do kamienia pocierając go i myśląc o jego mocy. Wtedy jednak stało się coś, czego nie przewidział i czego nie mógł się spodziewać. Ręka, w której trzymał różdżkę, przez którą przepływała moc, zaczęła kostnieć. Na skórze pojawiły się brzydkie, ropne liszaje, dotkliwy ból rozgrywał się wyłącznie w jego głowie — tak naprawdę nic się nie wydarzyło, lecz skostniały nie był w stanie ruszyć dłonią i unieść ręki na swoich przeciwników. — W imieniu Brytyjskich Sił Zbrojnych nakazuję ci się poddać! Rzuć broń i zejdź na dół— powtórzył ten sam mężczyzna.
Ogłuszający huk rozdarł okolicę, echem niosąc się po chmurach i wodzie. Powietrze zadrżało w mikrosekundzie. Pierwszy z brzegu pojazd pancerny eksplodował, buchając wielkim, ognistym dymem. Maszyna wzbiła się w powietrze kilka metrów, a później opadła na ziemię. W gęstym i dławiącym pożarze widać było zaledwie krawędzie opancerzonego pojazdu. Manannan, niezależnie od tego, czy zdołał uniknąć ciosu strażnika, ogłuszony w ptasiej postaci upadł na ziemię. Wystrzał z maszyny, przy której się znajdował był dla niego nieprzewidywalny i obezwładniający. Szybko był w stanie dojść do siebie, lecz zaskoczony musiał zbierać się z ziemi. Rita mogła poczuć wibrację, które poniosły się po murach i ziemi. Zza bramy ujrzała kłęby ciągnącego się coraz wyżej dymu. Drew zaś doskonale widział, jak maszyna z bastionu sterowana przez zaimperiusowanego mugola w jednej chwili zmiotła z powierzchni jeden z opancerzonych potworów.
Ułamki sekund. tyle dzieliło go od śmierci, gdy zdał sobie sprawę, że nie jest w stanie nawet ruszyć dłonią.
— Strzelać! Strzelać Strzelać! Strzelać bez rozkazu! — krzyk mężczyzny przedarł się przez słabnące echo wybuchu. A potem cisza zmieniła się w serię wystrzałów, z których dziesiątki mknęły w kierunku Macnaira.
Tura czternasta. Na odpis macie czas do 10 stycznia godz: 22:00 lub, jeśli potrzebujecie postów uzupełniających do 12 stycznia godz: 20. W tej turze możecie podjąć łącznie 4 akcje angażujące.
Manannan, żołnierz celuje w ciebie kolbą z siłą równą 40.
Rita, leci w ciebie połowicznie udane Circo Igni i Ignitio. W Inferiusa leci Ignitio.
Drew, leci w ciebie 10 celnych pocisków z mugolskiej broni.
rzuty i tu
Mapa jest oczywiście orientacyjna, jesteście dużo mniejsi niż kropki.
Żywotność:
Drew: 242/244
-2 tłuczone i cięte (głowa)
Manannan: 232/260 -5
-12 cięte (lewa noga)
-16 psychiczne
Rita: 282/333 -10
-20 oparzenie (lewa dłoń);
-15 złamanie (prawa noga)
-16 psychiczne
Energia magiczna:
Drew: 28/50
Manannan: 26/50
Rita: 29/50
Ale to była prawdziwa cisza przed burzą.
Travers leciał szybko. W swojej ptasiej postaci był w stanie osiągać nieprawdopodobne prędkości, a jego zwrotność umożliwiała mu szybkie, trudne do powstrzymania przez człowieka manewry. Kiedy tylko opadł z powietrza, wystawiając swoje szpony prosto na mugola — ten, zaskoczony i zbyt powolny względem ptaka, nie zareagował odpowiednio szybko. Nie miał szans obronić się przed zwierzęciem, kiedy pazury wbiły mu się w twarz. Ostre jak brzytwy wbiły się w oczy, wywołując rozlanie białek. Galaretkowa maź zmieszana z krwią spłynęła mogolskiemu żołnierzowi z oczu, zlewając się z posoką sączącą z policzków szarpanych przez ostro zakończone ptasie pazury. Walka z ptakiem, a raczej desperacja próba powstrzymania go gołymi rękami tylko wzmogła ból i obrażenia. Ciągnące za tkanki szpony niszczyły je i rozrywały. Z głosu mężczyzny od razu wydobył się krzyk. Spróbował się zamachnąć, by kolbą uderzyć ptaka na oślep. Broń świsnęła, celując go w bok. Drugi z mężczyzn próbował zeskoczyć z urządzenia i zareagować, lecz Drew, który zmaterializował się nieopodal na murze, wycelował w niego różdżką, a pętająca klątwa niewybaczalna ugodziła go prosto w pierś. Nie zdołał zrobić nic, ani uchylić się ani nawet krzyknąć. Słowa Śmierciożercy wryły mu się w umysł, przyjął je jak własną myśl. Spojrzał tylko na niego i szamotaninę, która rozgrywała się tuż o krok, nie decydując się na pomoc współtowarzyszowi. Ze skupieniem na twarzy skinął głową.
— Jeśli mogę coś zaproponować, sir, skieruję przeciw nim działo. Uderzę prosto w wozy pancerne. Z taką siłą żaden z nich nie będzie miał szans.— Od razu wrócił za ster, przesunął wajchę. Rozległ się szczęk metalu, kiedy maszyna zaczęła z powrotem przesuwać się w kierunku zewnętrznym, prosto na nadciągające wojsko. — Cel namierzony— powiedział po chwili z twarzą przyciśnięta do czegoś, co przypominało okulary.
Rita pozostawiona sama w towarzystwie nieumarłego inferiusa, który w przeciwieństwie do Istoty Cienia poruszał się powoli, przeczołgując się między zwłokami i trupami, nie miała zbyt wielu możliwości. Noga pulsowała wciąż bólem. Runcorn musiała zdawać sobie sprawę, że jej stan może się szybko zmienić i od niej będzie zależało, jak i z jakim skutkiem. Stojąc nieruchomo na gruzach korytarza, nieopodal starej, zbrojowni skierowała swoją różdżkę w kierunku bramy. Ta była duża, zamknięta, ale znajdowała się daleko od niej. Nawet doświadczony czarodziej miałby problem wycelowaniem prosto w światło bramy. Dwa zaklęcia, jedno za drugim pomknęły ku niej, uderzając ziemię, mniej więcej w miejsce, w które celowała kobieta. Nie udało jej się trafić pod samą bramę, wiązki opadły wcześniej — było zbyt daleko. Ziemia się zapadła, ciągnąć za sobą i trawę i kamienie tworzące chodnik. Dwa sporej wielkości doły czekały na armię, której ona sama nie widziała. Lecz z każdą kolejną sekundą, prócz wyjącego alarmu dochodziły do niej inne dźwięki. Wpierw były to pojedyncze krzyki, męskie, odległe. Nie była w stanie stwierdzić skąd i dlaczego. Później dotarło do niej ciszę szerzenie, burczenie zza murów. Na końcu rozległ się zaś odgłos, który doskonale znała. Na dziedzińcu, pomiędzy Ritą, a dołami, które wykopała, za sprawką teleportacji łącznej pojawiło się kilka sylwetek. Gdyby nie to, że była świadkiem ich pojawienia, po stroju i aparycji nie odróżniłaby ich od zwykłych, mieszkających w mieście mugoli. Trzech mężczyzn i jedna kobieta, wszyscy trzymali różdżki. Jeden z nich, niewyższy od innych różnił się jednak znacząco. Miał widoczną z daleka sporą bliznę ciągnącą się przez całą twarzy, od lewego łuku brwiowego, po prawe ucho. Wszyscy mieli różdżki.
Czarodziej z blizną dostrzegł wpierw snującego się po rumowisku kamieniach, a później dostrzegł ją, stojącą, podpartą o miotłę. Zupełnie samą. Opuścił głowę, nie spuszczając jej z oczu i bardzo szybkim ruchem wymierzył prosto w nią.
— Circo Igni!— krzyknął. Ognista wiązka, słabsza niż powinna ruszyła w stronę Rity. W ślad za nim zareagowała jeszcze dwójka. Kobieta celowała również w nią, a mężczyzna w inferiusa. Dwie ogniste kule ruszyły z ogromną siłą. — Musi być ich gdzieś więcej, jazda! — krzyknął jeden z mężczyzn z tyłu, który od razu ruszył w kierunku bramy, znikając nieco za gzymsem, zniknął Ricie z oczu.
Drew nie czekał. Korzystając z wiedzy, którą otrzymał od Czarnego Pana i mocy, którą zyskał w ostatnich latach zdematerializował się i pod postacią smolistego dymu szybko przetoczył się nad bramę. Widział pojawiających się na dziedzińcu czarodziejów, trójkę, która rzucała w tej chwili zaklęcie w Ritę, a także jednego, który zniknął przy murach, na których on sam się zmaterializował. Kiedy stanął na murach, przed nim rozciągał się wyjątkowy widok. Cztery wozy kierowały się po drodze w kierunku fortu, aż w końcu zjechały z drogi i jechały po nierównym terenie, w równym rzędzie na czele. Trudne , piaszczysto-trawiaste podłoże zdawało się nie stanowić dla nich przez pewien cza problemu, ale zatrzymały się nim dotarły do piachu. Każde z nich przypominało pancerz, z którego wystawała długa lufa. Wszystkie cztery skierowane były prosto na Drew. Za wozami, przetoczyło się wojsko, rozciągnięte na całej długości cypla, na którym znajdował się fort. Ukształtowanie terenu działało na korzyść broniących fortu. Wypłaszczenie, niska trawa sprawiały, że nawet kiedy ubrani w maskujące i kamuflujące stroje żołnierze kucnęli, byli widoczni. I na tej podstawie Drew mógł założyć, że przed nim znajdowała się co najmniej setka. I wszyscy, jak jeden, celowali swoją bronią prosto w niego.
— Rzuć broń i zejdź na dół, a ujdziesz z życiem!— krzyknął w jego kierunku głos, Czarodziej mógł zobaczyć, że należał do jedynego stojącego mężczyzny. I on jeden nie celował w niego bronią, choć miał ją przy sobie. Drew sięgnął do kamienia pocierając go i myśląc o jego mocy. Wtedy jednak stało się coś, czego nie przewidział i czego nie mógł się spodziewać. Ręka, w której trzymał różdżkę, przez którą przepływała moc, zaczęła kostnieć. Na skórze pojawiły się brzydkie, ropne liszaje, dotkliwy ból rozgrywał się wyłącznie w jego głowie — tak naprawdę nic się nie wydarzyło, lecz skostniały nie był w stanie ruszyć dłonią i unieść ręki na swoich przeciwników. — W imieniu Brytyjskich Sił Zbrojnych nakazuję ci się poddać! Rzuć broń i zejdź na dół— powtórzył ten sam mężczyzna.
Ogłuszający huk rozdarł okolicę, echem niosąc się po chmurach i wodzie. Powietrze zadrżało w mikrosekundzie. Pierwszy z brzegu pojazd pancerny eksplodował, buchając wielkim, ognistym dymem. Maszyna wzbiła się w powietrze kilka metrów, a później opadła na ziemię. W gęstym i dławiącym pożarze widać było zaledwie krawędzie opancerzonego pojazdu. Manannan, niezależnie od tego, czy zdołał uniknąć ciosu strażnika, ogłuszony w ptasiej postaci upadł na ziemię. Wystrzał z maszyny, przy której się znajdował był dla niego nieprzewidywalny i obezwładniający. Szybko był w stanie dojść do siebie, lecz zaskoczony musiał zbierać się z ziemi. Rita mogła poczuć wibrację, które poniosły się po murach i ziemi. Zza bramy ujrzała kłęby ciągnącego się coraz wyżej dymu. Drew zaś doskonale widział, jak maszyna z bastionu sterowana przez zaimperiusowanego mugola w jednej chwili zmiotła z powierzchni jeden z opancerzonych potworów.
Ułamki sekund. tyle dzieliło go od śmierci, gdy zdał sobie sprawę, że nie jest w stanie nawet ruszyć dłonią.
— Strzelać! Strzelać Strzelać! Strzelać bez rozkazu! — krzyk mężczyzny przedarł się przez słabnące echo wybuchu. A potem cisza zmieniła się w serię wystrzałów, z których dziesiątki mknęły w kierunku Macnaira.
Manannan, żołnierz celuje w ciebie kolbą z siłą równą 40.
Rita, leci w ciebie połowicznie udane Circo Igni i Ignitio. W Inferiusa leci Ignitio.
Drew, leci w ciebie 10 celnych pocisków z mugolskiej broni.
rzuty i tu
Mapa jest oczywiście orientacyjna, jesteście dużo mniejsi niż kropki.
Żywotność:
Drew: 242/244
-2 tłuczone i cięte (głowa)
Manannan: 232/260 -5
-12 cięte (lewa noga)
-16 psychiczne
Rita: 282/333 -10
-20 oparzenie (lewa dłoń);
-15 złamanie (prawa noga)
-16 psychiczne
Energia magiczna:
Drew: 28/50
Manannan: 26/50
Rita: 29/50
- Ekwipunek:
- Ekwipunek:
Drew:
Różdżka, oprawiona czarna perła i odłamek granatowego kamienia na łańcuszku, klamra od paska z runą kwitnącego życia (+36 do żywotności), 50 PM, woda, suszone owoce, piersiówka wypełniona Quintinem, mapa fortu.
Nakładka na pas z sakwami:
- wywar ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 29)- kameleon (1 porcja, stat. 29)- wieczny płomień (1 porcja, stat. 29, moc +10)
- smocza łza (1 porcja, stat. 29, moc +5)
- eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 40)- maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 32)
-kryształ upijajacy (od Rity)
-kameleon (1 porcja, stat. 32, z mocą 114 oczek) (od Rity)
Manannan:
- ciemnogranatowy płaszcz z wełny lunaballi (-2 do rzutów k100 na zaklęcia wymagające celowania skierowane przeciwko postaci; +3 du rzutów k100 na czarną magię, postać otrzymuje 2k3 obr. za każde rzucone czarnomagiczne zaklęcie; ST zaklęć ograniczających swobodę ruchu zostaje podniesione o 6); skórzane wysokie buty, czarne spodnie, skórzane rękawiczki;
- magiczny kompas,
- różdżkę,
- maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, moc 36);
- eliksir kociego kroku (1 porcja, stat. 15) (od Drew)
- wygaszacz (od Rity)
Rita:
szata: płaszcz z wełny kudłonia i tkaniny z włókien sierści skocznych czarokrólików + buty obszyte skórą tebo (buty odporne na poślizg, dwa dodatkowe miejsca na przedmioty, -5 do rzutów k100 na zaklęcia wymagające celowania skierowane przeciwko postaci, +12 do żywotności)
talizman: Runa Przemykającego Cienia (+22 do skradania i spostrzegawczości) w wisiorku z wroną
-różdżka
-oko ślepego (na palcu, w formie pierścienia)
-maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, moc 36)-kameleon (1 porcja, stat. 32, z mocą 114 oczek)- wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu (1 porcja, moc +39) [(od Drew)od Manannana]
-wywar ze szczuroszczeta (1 porcja)
w szacie:
-miotła bardzo dobrej jakości (pomniejszona)
-kryształ teleportujący-kryształ upijajacy
-20g tytoniu niskiej jakości (skręcone papierosy w metalowej papierośnicy w wewnętrznej kieszeni płaszcza na piersi)
-skórzana butelka z wodą
- wieczny płomień (1 porcja, stat. 29, moc +10) (od Drew)
- smocza łza (1 porcja, stat. 29, moc +5) (od Drew)
-30PM w sakiewce
Miał wrażenie, że czas zwolnił – że w momencie, w którym pikował w dół, prosto na trzymającego kolbę mugola, wszystko oprócz nich dwóch się zatrzymało: chmury kłębiące się ponad ich głowami, zasłaniający słońce dym, sylwetki pełznących w stronę fortu żołnierzy; na chwilę, parę wypełnionych krzykami sekund, rzeczywistość ograniczyła się do niego i znajdującego się tuż obok mężczyzny, widział jego oczy rozszerzone w zaskoczeniu – a później już nic, gdy długie, zakrzywione szpony wbiły się w białka, rozrywając tkanki, drąc skórę tak, jak w złości darł czasem zapisany pergamin. Widok krwi przemieszanej z jasnym płynem tylko go dodatkowo rozbudził, od adrenaliny prawie zakręciło mu się w głowie – nie na tyle jednak, by nie dostrzegł nagłego ruchu ramionami. Gdzieś na krawędzi jego pola widzenia coś błysnęło, rozbłysk światła odbijającego się w stalowoszarej rurce; zmierzała w jego kierunku, szybko, gotowa go ogłuszyć – ale niewystarczająco szybko; pod postacią sokoła reagował błyskawicznie, zamachał więc skrzydłami, ostatni raz zagłębiając pazury w rozoranej twarzy mugola i wykorzystując ją do odbicia się; odskoczył, młócącymi powietrze skrzydłami zapewniając sobie dodatkowy pęd, chcąc uciec poza zasięg ramion żołnierza. Wciąż stojącego na własnych nogach, ale oślepionego, zmuszonego do poruszania się po omacku; mającego teraz większą szansę na zwalenie się przez przypadek z bastionu na ziemię niż trafienia w kogokolwiek wystrzelonym z broni pociskiem.
Nie odleciał od razu – zamiast tego wzbił się na moment w górę, żeby zatoczyć łuk i wrócić do Drew; w zwierzęcej formie nie był w stanie mu odpowiedzieć, ale zrozumiał polecenie skierowane do żołnierza – a widząc, jak ten posłusznie obraca lufę w stronę ciągnących ku fortowi posiłków, zdał sobie sprawę, że Macnair zdołał już uwiązać go na smyczy.
Nie chciał pozostawać w tyle, poderwał się więc do lotu zaraz za Śmierciożercą, ale był wolniejszy od czarnych, mglistych oparów – a nim zdołałby wydostać się poza fort, tuż obok niego rzeczywistość na moment eksplodowała; huk – po raz kolejny tego dnia – go ogłuszył, chwiejąc równowagą i zaburzając zmysły; fala poruszonego powietrza uderzyła w lekkie ciało, ściągając go z kursu – nie był w stanie naprostować go w porę, przed jego oczami zamajaczył szary beton, na który opadł bezwładnie i bez gracji. Krakenia mać, nie miał na to czasu; starając się pokonać galopujące zawroty głowy, dźwignął się z ziemi, powoli, niezgrabnie; wszystko dookoła wydawało się rozmyte, przez chwilę jeszcze widział podwójnie – ale gdzieś daleko widział też samotną sylwetkę majaczącą na murze, i zdawał sobie sprawę – podskórnie, w sposób, którego nie był w stanie wyjaśnić – do kogo należała. Zakrzywione szpony zaszurały o twarde podłoże, gdy poderwał się do lotu, przy pierwszej próbie zmuszony jednak do wylądowania zaledwie pół metra dalej – wciąż ogłuszony i zaburzony zmysł równowagi odmówił mu posłuszeństwa – ale przy drugiej wzbijając się już w powietrze, gdzieś w połowie drogi na mury odzyskując ostrość widzenia; w samą porę, by zauważyć przeszło setkę żołnierzy w towarzystwie czterech opancerzonych puszek, z których jedna chyba płonęła – musiał trafić w nią wystrzał z broni obsługiwanej przez mugola.
Wylądował tuż obok Drew, jakiś metr na lewo, wracając do ludzkiej postaci mniej więcej w tym samym momencie, w którym rozbrzmiała salwa skierowanych ku niemu wystrzałów; spodziewał się, że Śmierciożerca lada chwila rozmyje się w kłębach czarnej mgły, ale kiedy ten uparcie nie unosił różdżki, Manannan zareagował instynktownie – kierując własną ku Macnairowi. – Crassitudo – wypowiedział; nie miał szans wznieść przed nim tarczy, liczył jednak na to, że stalowe kule utkną w gęstej galarecie; planował ściągnąć ją zaraz potem, kupić towarzyszowi trochę czasu – choć ten kurczył się z każdą mijającą sekundą.
| tu rzut na unik, a tu rzut na zaklęcie - połowicznie udane, stąd proszę mistrzu gry o uzupełnienie
Nie odleciał od razu – zamiast tego wzbił się na moment w górę, żeby zatoczyć łuk i wrócić do Drew; w zwierzęcej formie nie był w stanie mu odpowiedzieć, ale zrozumiał polecenie skierowane do żołnierza – a widząc, jak ten posłusznie obraca lufę w stronę ciągnących ku fortowi posiłków, zdał sobie sprawę, że Macnair zdołał już uwiązać go na smyczy.
Nie chciał pozostawać w tyle, poderwał się więc do lotu zaraz za Śmierciożercą, ale był wolniejszy od czarnych, mglistych oparów – a nim zdołałby wydostać się poza fort, tuż obok niego rzeczywistość na moment eksplodowała; huk – po raz kolejny tego dnia – go ogłuszył, chwiejąc równowagą i zaburzając zmysły; fala poruszonego powietrza uderzyła w lekkie ciało, ściągając go z kursu – nie był w stanie naprostować go w porę, przed jego oczami zamajaczył szary beton, na który opadł bezwładnie i bez gracji. Krakenia mać, nie miał na to czasu; starając się pokonać galopujące zawroty głowy, dźwignął się z ziemi, powoli, niezgrabnie; wszystko dookoła wydawało się rozmyte, przez chwilę jeszcze widział podwójnie – ale gdzieś daleko widział też samotną sylwetkę majaczącą na murze, i zdawał sobie sprawę – podskórnie, w sposób, którego nie był w stanie wyjaśnić – do kogo należała. Zakrzywione szpony zaszurały o twarde podłoże, gdy poderwał się do lotu, przy pierwszej próbie zmuszony jednak do wylądowania zaledwie pół metra dalej – wciąż ogłuszony i zaburzony zmysł równowagi odmówił mu posłuszeństwa – ale przy drugiej wzbijając się już w powietrze, gdzieś w połowie drogi na mury odzyskując ostrość widzenia; w samą porę, by zauważyć przeszło setkę żołnierzy w towarzystwie czterech opancerzonych puszek, z których jedna chyba płonęła – musiał trafić w nią wystrzał z broni obsługiwanej przez mugola.
Wylądował tuż obok Drew, jakiś metr na lewo, wracając do ludzkiej postaci mniej więcej w tym samym momencie, w którym rozbrzmiała salwa skierowanych ku niemu wystrzałów; spodziewał się, że Śmierciożerca lada chwila rozmyje się w kłębach czarnej mgły, ale kiedy ten uparcie nie unosił różdżki, Manannan zareagował instynktownie – kierując własną ku Macnairowi. – Crassitudo – wypowiedział; nie miał szans wznieść przed nim tarczy, liczył jednak na to, że stalowe kule utkną w gęstej galarecie; planował ściągnąć ją zaraz potem, kupić towarzyszowi trochę czasu – choć ten kurczył się z każdą mijającą sekundą.
| tu rzut na unik, a tu rzut na zaklęcie - połowicznie udane, stąd proszę mistrzu gry o uzupełnienie
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Miałam wrażenie, że świat zawirował, a potem zwariował.
Choć eliksir uśmierzył ból, tak wystająca z nogi kość nie dawała mi spokoju, gdy podparta na miotle, oczekiwałam na to co ma nastąpić. Głowa wymyślała dziesiątki scenariuszy, lecz ja nie chciałam skupiać się na żadnym, po raz kolejny opierając się na własnym instynkcie. Doświadczyłam dziś zbyt wiele magii, o której nie miałam pojęcia, a ta, choć może powinnam była o tym zapomnieć, przerażała mnie. Rozciągające się piski, cienie zmieniające w przerażające stwory i żywy trup, który według rozkazu Drew miał mnie pilnować, zdawały się teraz być odległe w czasie, choć przecież minęły może minuty, od kiedy pierwszy raz je zobaczyłam. Straciłam towarzyszy z oczu, pozostając na placu sama, podpierając się o miotłę, na której lot wydawał mi się teraz zbyt ryzykowny, choć przecież byłam w tym całkiem dobra.
Moje czary nie trafiły w założony przeze mnie punkt, a ja zaklęłam cicho pod nosem, gdy męskie krzyki rozcinały powietrze. Zbyt odległe, abym mogła stwierdzić, kto krzyczał, ale i na to nie miałam czasu, bo wtem usłyszałam trach! i przede mną zmaterializowali się czarodzieje, którzy na pewno nie byli mi przychylni.
Byłam żołnierzem, a potwierdzając, że wezmę udział w tej konkretnej misji, wiedziałam, że nie tylko moje zdrowie jest tu zagrożone i muszę szykować się na śmierć, ale przyznaję, że gdy mknęły we mnie czary, tak wstrzymałam oddech, szykując się na najgorsze.
Mugoli nie uważałam za tak poważny problem, jak czarodziejów, od zawsze bagatelizując ich umiejętności. Dziś jednak zaczynałam szczerze wątpić, czy ich maszyneria nie przysporzy nam problemów, zwłaszcza gdy w pamięci wciąż miałam dziwną rytualną misę i szafę pełną eliksirów.
Trzech mężczyzn i kobieta przeciwko jednej mnie. Co mogło pójść nie tak? Mężczyzna z blizną wyraźnie wyróżniał się na tle innych, a ja skonsternowana próbowałam przypomnieć sobie, czy kojarzę go, albo kogokolwiek innego z plakatów, albo spraw prowadzonych dla Wiedźmiej Straży. Przez krótki moment przeszło mi na myśl, aby podnieść do góry ręce i udawać, że jestem tu ofiarą, ale szybko zrezygnowałam z tego pomysłu, obawiając się, jak skończyłoby się przesłuchiwanie mnie.
— Caeco — zareagowałam instynktownie gdy tylko ich dostrzegłam, świadoma, że za krótki moment ich przewaga może się zwiększyć, jeśli nie uda mi się rozegrać tego ze sprytem. Lecące we mnie zaklęcia były szybkie, ale liczyłam na to, że wciąż mam czas. — Protego — próbowałam wypowiedzieć, aby obronić się przed atakiem.
rzut, proszę o uzupełnienie
Choć eliksir uśmierzył ból, tak wystająca z nogi kość nie dawała mi spokoju, gdy podparta na miotle, oczekiwałam na to co ma nastąpić. Głowa wymyślała dziesiątki scenariuszy, lecz ja nie chciałam skupiać się na żadnym, po raz kolejny opierając się na własnym instynkcie. Doświadczyłam dziś zbyt wiele magii, o której nie miałam pojęcia, a ta, choć może powinnam była o tym zapomnieć, przerażała mnie. Rozciągające się piski, cienie zmieniające w przerażające stwory i żywy trup, który według rozkazu Drew miał mnie pilnować, zdawały się teraz być odległe w czasie, choć przecież minęły może minuty, od kiedy pierwszy raz je zobaczyłam. Straciłam towarzyszy z oczu, pozostając na placu sama, podpierając się o miotłę, na której lot wydawał mi się teraz zbyt ryzykowny, choć przecież byłam w tym całkiem dobra.
Moje czary nie trafiły w założony przeze mnie punkt, a ja zaklęłam cicho pod nosem, gdy męskie krzyki rozcinały powietrze. Zbyt odległe, abym mogła stwierdzić, kto krzyczał, ale i na to nie miałam czasu, bo wtem usłyszałam trach! i przede mną zmaterializowali się czarodzieje, którzy na pewno nie byli mi przychylni.
Byłam żołnierzem, a potwierdzając, że wezmę udział w tej konkretnej misji, wiedziałam, że nie tylko moje zdrowie jest tu zagrożone i muszę szykować się na śmierć, ale przyznaję, że gdy mknęły we mnie czary, tak wstrzymałam oddech, szykując się na najgorsze.
Mugoli nie uważałam za tak poważny problem, jak czarodziejów, od zawsze bagatelizując ich umiejętności. Dziś jednak zaczynałam szczerze wątpić, czy ich maszyneria nie przysporzy nam problemów, zwłaszcza gdy w pamięci wciąż miałam dziwną rytualną misę i szafę pełną eliksirów.
Trzech mężczyzn i kobieta przeciwko jednej mnie. Co mogło pójść nie tak? Mężczyzna z blizną wyraźnie wyróżniał się na tle innych, a ja skonsternowana próbowałam przypomnieć sobie, czy kojarzę go, albo kogokolwiek innego z plakatów, albo spraw prowadzonych dla Wiedźmiej Straży. Przez krótki moment przeszło mi na myśl, aby podnieść do góry ręce i udawać, że jestem tu ofiarą, ale szybko zrezygnowałam z tego pomysłu, obawiając się, jak skończyłoby się przesłuchiwanie mnie.
— Caeco — zareagowałam instynktownie gdy tylko ich dostrzegłam, świadoma, że za krótki moment ich przewaga może się zwiększyć, jeśli nie uda mi się rozegrać tego ze sprytem. Lecące we mnie zaklęcia były szybkie, ale liczyłam na to, że wciąż mam czas. — Protego — próbowałam wypowiedzieć, aby obronić się przed atakiem.
rzut, proszę o uzupełnienie
dobranoc panowie
Teacher says that I've been naughty, I must learn to concentrate. But the girls they pull my hair and with the boys, I can't relate. Daddy says I'm good for nothing, mama says that it's from him.
The member 'Rita Runcorn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 39
'k100' : 39
Czy kiedyś myślałem o własnej śmierci? Niejednokrotnie. Czy zastanawiałem się jak takowa miałaby wyglądać? Oczywiście. Czy choć raz na myśl mi przyszło, że to mugolska broń doprowadzi mnie do zguby? Nigdy. Pewność w działaniu, zwroty akcji i decyzje podejmowane w ułamku sekundy niosły za sobą konsekwencje; niekiedy daleko idące, czasem jedynie zmuszające do zaakceptowania drobnych błędów. Dzisiejszego dnia nie mogliśmy rozpisać dokładnego planu, przemyśleć wszelkich za i przeciw oraz dostosować własnych możliwości do osiągnięcia celu, albowiem nie wiedzieliśmy czego się spodziewać. Mając pobieżne informacje domyślałem się, że przejęcie fortu wiązać się będzie z nie lada wyzwaniem nie tylko z uwagi na ilość zgromadzonych sił, ale przede wszystkim naszej nieznajomości, co do ich broni. Czym mogli nas zaskoczyć? Brzydził mnie ich sposób walki, drwiłem z ich rozwoju i ignorowałem latające kulki, ale czy na pewno nie były nam groźne? Byli tylko muglami, parszywymi pomiotami, które nie powinny równać się z nami – czarodziejami, lecz w tej całej defensywnie był pewien szkopuł. Oni też chcieli żyć, a kiedy rozpoczyna się walka o przetrwanie zapomina się o wszelkich zasadach i litości. Nie dzierżyłem jej w sobie, nie zżerała mnie od środka wszak od lat od niej stroniłem, ale z pewnością nie tylko ja zdusiłem w sobie ten pierwiastek człowieczeństwa. Była słabością, ckliwą opowiastką o wojennych bohaterach, którzy uratowali więcej istnień niżeli powinni. Dla mnie cel był jasny i klarowny – Sufflok miało dziś spłynąć krwią, umazać brudną, niemagiczną posoką uliczki, mury i szczyty budynków, aby wszyscy dostrzegli potęgę. Moc Czarnego Pana i nas, jego lojalnych sług. To właśnie jego słowa, głośne i jasne rozkazy wypełniały mą głowę, kiedy stałem naprzeciw całej hordzie mugolskich żołnierzy. Gdy wpatrywałem się w dziwne skrzynki przemieszczające się na drugą stronę fortu. Wołali, kazali się poddać. Naprawdę mieli czelność powiedzieć do mnie choć słowo? Nic nie warte frazesy o poddaniu? Wygiąłem wargi w kąśliwym wyrazie mając w pamięci ich towarzysza, chłopca, który poszedł na wojnę nie wiedząc tak naprawdę z kim miał do czynienia. Stał wówczas za ich własną bronią i celował w nikogo innego jak swych sojuszników. Lojalność ma swoją cenę, a on nie był gotów jej zapłacić. Jego umysł był zbyt słaby, zbyt nędzny, aby mógł równać się naszej wiedzy i wszechstronności. Winni uklęknąć przed tą potęgą, podciąć sobie gardła podobnie jak w najbliższym czasie uczyni to ich kompan. Czarna magia dawała nam siłę, wypełniała od środka pozwalając rozpętać największy chaos, cholernie piękny krajobraz śmierci wynoszącej na piedestał wiarę w przywrócenie właściwego porządku świata. To my czarodzieje mieliśmy wkrótce kroczyć z dumą po angielskich ulicach, nie bać się własnego daru, ukazywać go przerażonemu wrogowi, który ze strachem w oczach chować się będzie w najdalszych zakątach ziemi. Widziałem to, czułem, pragnąłem. To właśnie ta wizja zwycięstwa pozwoliła mi stać twardo na nogach, motywować swoich towarzyszy i nie odwracać, gdy fortuna zdawała się odwrócić.
Tylko przez moment skupiłem swój wzrok na wzburzonym morzu mając w pamięci anomalie i jej skutki. Nie analizowałem jednak tego, nie miałem na to czasu. Być może szczęście zdaje się czekać na odpowiedni moment, zaatakować kiedy będziemy musieli pędzić za sukcesem lub poświęcić własne istnienie dla dobra ogółu. Nie bałem się tego, nie bałem się śmierci, nikt nie ucieknie przed swoim przeznaczeniem. Podobną, krótką uwagę skupiłem jeszcze w trackie lotu na czarodziejach, którzy pojawili się na dziedzińcu. Oni jednak musieli chwilę zaczekać, a Rita skutecznie się bronić. Podjęła decyzję, musiała przeanalizować możliwości. Z resztą miała przy sobie eliksiry i możliwość ucieczki – wierzyłem w jej odwagę, podobnie jak rozsądek.
Adrenalina sprawiła, że początkowo nie poczułem konsekwencji igrania z pradawną sztuką. Moc zaklęta w kamieniach była wielka, mieliśmy już tego dowód. Rita oraz Manannan nie mogli być świadkami wydarzeń z Podziemi Gringotta, lecz wierzyłem, że podobnie jak ja uwierzą w otrzymany dar. A może przekleństwo? Kątem oka spojrzałem na swą dłoń, pragnąłem ją poruszyć – bezskutecznie. Zacisnąłem usta w wąską linię czując przeraźliwy ból, paraliżujące iskry rozchodzące się wzdłuż przedramienia, aż po same palce. Miałem wrażenie, że czuję każdy nerw, każde jego zakończenie, jakoby ktoś z olbrzymią siłą ścisnął moją rękę. Warknąłem pod nosem, uniosłem głowę ku górze próbując stłumić to paskudne uczucie, jednak nic nie pomagało. Ściśnięta w pięści różdżka pozostawała nieprzydatna, podobnie jak moja magia.
Skup się Macnair, do kurwy nędzy skup się. Zamrugałem kilkukrotnie powiekami, kiedy świst, a następnie wybuch ściągnął mój wzrok. Mugol działał, mieliśmy chociaż jeden pozytyw. Wycelowane we mnie rury z pewnością do takowych nie należały i gdzieś w głębi siebie wiedziałem, co zaraz nastąpi, ale nie mogłem się bronić. Obróciłem głowę szukając Traversa i kiedy dostrzegłem go tuż obok siebie spróbowałem mu dać wyraźny znak, że jestem w potrzasku. -Moja ręka. Pamiętaj o Ricie- rzuciłem krótko nie wdając się w szczegóły. Jeśli chciał zyskać dłużnika miał do tego idealną okazję.
Mimo paskudnej sytuacji w jakiej się znalazłem nie zamierzałem stać bezczynnie. Być może porywanie się na kolejne wezwanie Ecne było szaleństwem, skrają nieodpowiedzialnością i ryzykiem, to ufałem Czarnemu Panu – nie dał nam odłamków bez powodu. Ponadto czułem jego moc, żył we mnie, byłem jego żywicielem i oazą, której potrzebował, aby wypełznąć na powierzchnię. Pożywić się, zaczerpnąć oddechu, ukazać potęgę i nieznaną nawet nam moc. Próbowałem wpuścić go, zniwelować bariery w umyśle i pozwolić przejąć kontrolę, tak samo jak zrobił to w parszywym Dziurawym Kotle. Pragnąłem ujrzeć granatowy płomień, obserwować jak mymi rękami czynił rzeczy, o których nawet nie śniłem. Strach był najlepszą bronią, najsilniejszą z możliwych pułapek ludzkiej psychiki, jaka w przypadku mugoli była znacznie w gorszej kondycji. Nie wierzyłem w to, że potrafili stawić czoła nieznanemu i nieokiełznanemu, a to właśnie element zwątpienia, paraliżu był tym, co jeszcze dawało mi szansę. Padłem na ziemię i w tej samej chwili zacisnąłem kamień w lewej dłoni. Przesunąłem opuszkiem wzdłuż granatowego wybrzuszenia wypowiadając w myślach jego imię. Ecne.
|zwinność(?) + kamień
Tylko przez moment skupiłem swój wzrok na wzburzonym morzu mając w pamięci anomalie i jej skutki. Nie analizowałem jednak tego, nie miałem na to czasu. Być może szczęście zdaje się czekać na odpowiedni moment, zaatakować kiedy będziemy musieli pędzić za sukcesem lub poświęcić własne istnienie dla dobra ogółu. Nie bałem się tego, nie bałem się śmierci, nikt nie ucieknie przed swoim przeznaczeniem. Podobną, krótką uwagę skupiłem jeszcze w trackie lotu na czarodziejach, którzy pojawili się na dziedzińcu. Oni jednak musieli chwilę zaczekać, a Rita skutecznie się bronić. Podjęła decyzję, musiała przeanalizować możliwości. Z resztą miała przy sobie eliksiry i możliwość ucieczki – wierzyłem w jej odwagę, podobnie jak rozsądek.
Adrenalina sprawiła, że początkowo nie poczułem konsekwencji igrania z pradawną sztuką. Moc zaklęta w kamieniach była wielka, mieliśmy już tego dowód. Rita oraz Manannan nie mogli być świadkami wydarzeń z Podziemi Gringotta, lecz wierzyłem, że podobnie jak ja uwierzą w otrzymany dar. A może przekleństwo? Kątem oka spojrzałem na swą dłoń, pragnąłem ją poruszyć – bezskutecznie. Zacisnąłem usta w wąską linię czując przeraźliwy ból, paraliżujące iskry rozchodzące się wzdłuż przedramienia, aż po same palce. Miałem wrażenie, że czuję każdy nerw, każde jego zakończenie, jakoby ktoś z olbrzymią siłą ścisnął moją rękę. Warknąłem pod nosem, uniosłem głowę ku górze próbując stłumić to paskudne uczucie, jednak nic nie pomagało. Ściśnięta w pięści różdżka pozostawała nieprzydatna, podobnie jak moja magia.
Skup się Macnair, do kurwy nędzy skup się. Zamrugałem kilkukrotnie powiekami, kiedy świst, a następnie wybuch ściągnął mój wzrok. Mugol działał, mieliśmy chociaż jeden pozytyw. Wycelowane we mnie rury z pewnością do takowych nie należały i gdzieś w głębi siebie wiedziałem, co zaraz nastąpi, ale nie mogłem się bronić. Obróciłem głowę szukając Traversa i kiedy dostrzegłem go tuż obok siebie spróbowałem mu dać wyraźny znak, że jestem w potrzasku. -Moja ręka. Pamiętaj o Ricie- rzuciłem krótko nie wdając się w szczegóły. Jeśli chciał zyskać dłużnika miał do tego idealną okazję.
Mimo paskudnej sytuacji w jakiej się znalazłem nie zamierzałem stać bezczynnie. Być może porywanie się na kolejne wezwanie Ecne było szaleństwem, skrają nieodpowiedzialnością i ryzykiem, to ufałem Czarnemu Panu – nie dał nam odłamków bez powodu. Ponadto czułem jego moc, żył we mnie, byłem jego żywicielem i oazą, której potrzebował, aby wypełznąć na powierzchnię. Pożywić się, zaczerpnąć oddechu, ukazać potęgę i nieznaną nawet nam moc. Próbowałem wpuścić go, zniwelować bariery w umyśle i pozwolić przejąć kontrolę, tak samo jak zrobił to w parszywym Dziurawym Kotle. Pragnąłem ujrzeć granatowy płomień, obserwować jak mymi rękami czynił rzeczy, o których nawet nie śniłem. Strach był najlepszą bronią, najsilniejszą z możliwych pułapek ludzkiej psychiki, jaka w przypadku mugoli była znacznie w gorszej kondycji. Nie wierzyłem w to, że potrafili stawić czoła nieznanemu i nieokiełznanemu, a to właśnie element zwątpienia, paraliżu był tym, co jeszcze dawało mi szansę. Padłem na ziemię i w tej samej chwili zacisnąłem kamień w lewej dłoni. Przesunąłem opuszkiem wzdłuż granatowego wybrzuszenia wypowiadając w myślach jego imię. Ecne.
|zwinność(?) + kamień
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 30
--------------------------------
#2 'LN: Splamienie' :
#1 'k100' : 30
--------------------------------
#2 'LN: Splamienie' :
Nie miał czasu na myślenie. To był ten moment, sekunda bezruchu zawieszona w przestrzeni, gdy wszystko działo się jednocześnie: sztorm miotał trzeszczącym na wietrze okrętem, a fale zalewały pokład, niewidzialnymi prądami spychając ich prosto na ostre, znaczące mieliznę skały. Wtedy również nie mógł się zastanawiać, musiał pozwalać instynktowi i doświadczeniu przejąć kontrolę nad działaniami, licząc na to, że jeszcze ten jeden raz go nie zawiodą; że jeszcze z tego jednego rejsu – tej jednej misji – uda im się wyjść zwycięsko, stworzyć historię opowiadaną później w trakcie hojnie zakrapianych rumem wieczorów. Nic więcej się nie liczyło, nieważne było to, co miało wydarzyć się jutro, za tydzień, za pół roku; świat ograniczył się do teraz, bo później mogło ich już nie być – i tak, jak zdawał sobie z tego sprawę widząc zbliżające się nieuchronnie klify, tak rozumiał, co oznaczał huk wystrzałów, spojrzenie rzucone mu przez Macnaira, krótki komunikat, który rozległ się w jego uszach wyraźniej niż wybrzmiały już huk wybuchu armatki. Skinął głową – tylko na tyle miał czas, licząc na to, że rzucone przez niego zaklęcie ochroni Śmierciożercę przynajmniej przed częścią mknących w niego pocisków. Nie miał pewności, morskie drewno zadrżało pod jego palcami, ale czy magia okazała się wystarczająco posłuszna? Musiała.
Pamiętaj o Ricie.
Pamiętał – wiedział, że była gdzieś tam z tyłu, na dziedzińcu, ale póki przed główną bramą gromadziły się dziesiątki żołnierzy, powrót do niej nie miał sensu. Pozostawieni sami sobie, błyskawicznie przedarliby się przez pozbawione obrony mury, jedna marionetka za sterami broni – nawet potężnej – nie byłaby w stanie ich odeprzeć. Czy oni byli? W umyśle pojawiło się zwątpienie, było ich zaledwie dwóch, stali na widoku – ale to nie była już pora na wycofanie się. Mógł jedynie walczyć dalej, zniszczyć jak najwięcej, pozbawić ich broni, sił; statków? Przeniósł spojrzenie na port, na fale rozbijające się o nabrzeże; na miejsce, gdzie do niedawna widział coś tuż pod powierzchnią, teraz niewidoczne. Mugolskie okręty wciąż tam jednak były, a sami mugole – stali na cyplu, na piasku; czy wystarczająco potężna fala była w stanie wzbudzić wśród nich popłoch, zalać proch, którym nabita była ich broń? – Fluxobedio – wypowiedział, kierując koniec różdżki na fale; chcąc je wzmocnić, pomimo niezbyt silnego wiatru wznieść wyżej – spiętrzyć tak, jak piętrzyły się w trakcie sztormu, wzburzyć na tyle, by przelały się przez wały i nabrzeże – kołysząc statkami i – być może – idąc dalej, do stojących równo wojsk i ich dziwnych pancernych puszek. Żeglarze mówili, że topielcy potrafili chwycić się nawet brzytwy, on chwytał się magii – bo czym innym mogli walczyć ze stojącym przed nimi wrogiem?
| tu rzuciłem na zaklęcie
Pamiętaj o Ricie.
Pamiętał – wiedział, że była gdzieś tam z tyłu, na dziedzińcu, ale póki przed główną bramą gromadziły się dziesiątki żołnierzy, powrót do niej nie miał sensu. Pozostawieni sami sobie, błyskawicznie przedarliby się przez pozbawione obrony mury, jedna marionetka za sterami broni – nawet potężnej – nie byłaby w stanie ich odeprzeć. Czy oni byli? W umyśle pojawiło się zwątpienie, było ich zaledwie dwóch, stali na widoku – ale to nie była już pora na wycofanie się. Mógł jedynie walczyć dalej, zniszczyć jak najwięcej, pozbawić ich broni, sił; statków? Przeniósł spojrzenie na port, na fale rozbijające się o nabrzeże; na miejsce, gdzie do niedawna widział coś tuż pod powierzchnią, teraz niewidoczne. Mugolskie okręty wciąż tam jednak były, a sami mugole – stali na cyplu, na piasku; czy wystarczająco potężna fala była w stanie wzbudzić wśród nich popłoch, zalać proch, którym nabita była ich broń? – Fluxobedio – wypowiedział, kierując koniec różdżki na fale; chcąc je wzmocnić, pomimo niezbyt silnego wiatru wznieść wyżej – spiętrzyć tak, jak piętrzyły się w trakcie sztormu, wzburzyć na tyle, by przelały się przez wały i nabrzeże – kołysząc statkami i – być może – idąc dalej, do stojących równo wojsk i ich dziwnych pancernych puszek. Żeglarze mówili, że topielcy potrafili chwycić się nawet brzytwy, on chwytał się magii – bo czym innym mogli walczyć ze stojącym przed nimi wrogiem?
| tu rzuciłem na zaklęcie
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Manannan w formie ptaka był szybki i niebywale zwinny. Bez trudu uniknął uderzenia. To, co zdarzyło się później niezgrabnie, po serii upadków, otępienia niespodziewanym hałasem wzniósł się w powietrze i wylądował obok czarodzieja. To były sekundy. Ledwie zdążył dotknąć ziemi, przeistaczając się we własną, ludzką postać, kiedy salwa pocisków wystrzeliła prosto na mur. Instynktownie wyciągnął różdżkę i wycelował ją przed Śmierciożercę. Zaklęcie rzucone w pośpiechu wystrzeliło z różdżki, ale reakcja czarodzieja najprawdopodobniej wciąż lekko otępiałego hukiem nie była tak sprawna. Strzały zbliżały się z nieprawdopodobną szybkością, lecz przed Drew powietrze zgęstniało, zmieniając się w grudki zbitej galarety.
Rita, widząc lecące w jej kierunku zaklęcie zareagowała szybko. Przez moment zdawało jej się, że zna mężczyznę z blizną, ale nim zdołała mu się dobrze przyjrzeć snop światła buchnął we wszystkie strony. Rita w porę zdołała się odwrócić wzrok w drugą stronę, nie patrząc w jego źródło. Instynktownie i na oślep machnęła różdżka, próbując się chronić. Jej działanie odniosło efekt, zaklęcie lecące w jej kierunku wchłonęła lichawa tarcza.
Rita, widząc lecące w jej kierunku zaklęcie zareagowała szybko. Przez moment zdawało jej się, że zna mężczyznę z blizną, ale nim zdołała mu się dobrze przyjrzeć snop światła buchnął we wszystkie strony. Rita w porę zdołała się odwrócić wzrok w drugą stronę, nie patrząc w jego źródło. Instynktownie i na oślep machnęła różdżka, próbując się chronić. Jej działanie odniosło efekt, zaklęcie lecące w jej kierunku wchłonęła lichawa tarcza.
Landguard Fort
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Suffolk