23 IX '58 Tańce i zabawa u Batki
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Dom Bathildy Bagshot
Ogród i inne pomieszczenia domu, jeśli potrzeba
23 IX '58 Bękarty
Imprezujemy; pijemy, tańczymy, bawimy się (nie próbujemy umierać w żaden sposób)
Szafka zniknięć
Imprezujemy; pijemy, tańczymy, bawimy się (nie próbujemy umierać w żaden sposób)
Szafka zniknięć
I show not your face but your heart's desire
Pokiwała głową, słysząc słowa Marcela. Bo Billy naprawdę wymiatał. I mógłby wymiatać dalej, gdyby rząd nie mieszał się w sport. Dopiero jednak kolejne słowa Marcela sprawiły, że uśmiechnęła się, z wdzięcznością. Sama nie zwróciłaby uwagi dziewczynie, z biegiem czasu doprowadzając własny nastrój do ruiny. Na to nie mogła sobie pozwolić, nie dzisiaj, choć wcześniej jej oczy zaczynały się powoli kleić. Ale wrócili chłopcy, to i na pewno zaraz coś się zacznie dziać, co nie?
— Jest całkiem... — z trudem powstrzymywała się od chichotu, gdy spojrzenie wodziło po jego ciele, poszukując wszystkich mokrych fragmentów ubioru. Z trudem dostrzegła jeden, chyba cudem uchowany, maleńki fragment materiału. — Słodki — podsumowała, choć sama nie wiedziała, czy jeszcze mówiła o zapachu, czy może o kimś innym. Głośny śmiech Marcela skwitowała własnym chichotem, żart nie był wysokich lotów, ale ona sama poczuła jakiś napływ energii. Dziwny, zapewne tylko chwilowy, ale serce biło już szybciej, nie oglądając się za nic.
— Dziewczyny mówiły, że mam nie szaleć — szepnęła w nietypowej odpowiedzi na pytanie, czy było jej zimno; trochę tak i trochę nie, organizm zdążył się wychłodzić poprzez czas największego zjazdu, ale zjadła gulasz i siedziała przy ognisku. Narzuta w każdym razie niczemu nie przeszkadzała. Tak samo, jak manewrom Marcela nie przeszkadzała i ona sama, ładując się pomiędzy jego nogami. Oparła tył głowy o jego bark, zadzierając lekko głowę do góry, nim podciągnęła się wyżej, aby dać mu buziaka w kącik ust. — Mi — odpowiedziała dopiero, czując występujące raz jeszcze na policzki rumieńce. Był... taki przystojny. I tak blisko. A ona, teraz, chyba najszczęśliwszą dziewczyną na całej ziemi. Westchnęła tylko głośno, gdy usłyszała o krowie, od razu przytykając dłoń do ust. Na szczęście historia miała dobre zakończenie, Maria znów zadarła głowę w górę. — Dla wybawiciela krowy chyba też się coś należy? — szepnęła, samą siebie zaskakując śmiałością słów, które tak prędko spływały jej na język. Nie trwało to długo, bo zaraz uwaga odwróciła się w kierunku Lidki, która miała zrobić jaskółkę. — Dawaj, Lidds! Na pewno się uda!
— Jest całkiem... — z trudem powstrzymywała się od chichotu, gdy spojrzenie wodziło po jego ciele, poszukując wszystkich mokrych fragmentów ubioru. Z trudem dostrzegła jeden, chyba cudem uchowany, maleńki fragment materiału. — Słodki — podsumowała, choć sama nie wiedziała, czy jeszcze mówiła o zapachu, czy może o kimś innym. Głośny śmiech Marcela skwitowała własnym chichotem, żart nie był wysokich lotów, ale ona sama poczuła jakiś napływ energii. Dziwny, zapewne tylko chwilowy, ale serce biło już szybciej, nie oglądając się za nic.
— Dziewczyny mówiły, że mam nie szaleć — szepnęła w nietypowej odpowiedzi na pytanie, czy było jej zimno; trochę tak i trochę nie, organizm zdążył się wychłodzić poprzez czas największego zjazdu, ale zjadła gulasz i siedziała przy ognisku. Narzuta w każdym razie niczemu nie przeszkadzała. Tak samo, jak manewrom Marcela nie przeszkadzała i ona sama, ładując się pomiędzy jego nogami. Oparła tył głowy o jego bark, zadzierając lekko głowę do góry, nim podciągnęła się wyżej, aby dać mu buziaka w kącik ust. — Mi — odpowiedziała dopiero, czując występujące raz jeszcze na policzki rumieńce. Był... taki przystojny. I tak blisko. A ona, teraz, chyba najszczęśliwszą dziewczyną na całej ziemi. Westchnęła tylko głośno, gdy usłyszała o krowie, od razu przytykając dłoń do ust. Na szczęście historia miała dobre zakończenie, Maria znów zadarła głowę w górę. — Dla wybawiciela krowy chyba też się coś należy? — szepnęła, samą siebie zaskakując śmiałością słów, które tak prędko spływały jej na język. Nie trwało to długo, bo zaraz uwaga odwróciła się w kierunku Lidki, która miała zrobić jaskółkę. — Dawaj, Lidds! Na pewno się uda!
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Zatrzymałam spojrzenie na Maisie, kiedy powiedziała, że nie puści pary z ust Billowi i to mnie trochę udobruchało. Kiwnęłam jej głową z uśmiechem.
- No to prafidłowo - przytaknęłam, a potem zaczęłam się zastanawiać nad sposobem w jaki udowodnię swoją trzeźwość wszystkim tu obecnym. Bo w sumie tego jeszcze nie przemyślałam. Na szczęście z pomocą niezawodnie przyszedł mi Marcel.
- Jaskółkę...? - powtórzyłam za nim z początkowym powątpiewaniem i parsknęłam śmiechem. No błagam! Jaskółkę każdy głupi przecież zrobi! Nawalony czy nie! Jak to ma niby udowodnić...
Nagle coś wpadło mi do głowy.
- Jaskółkę... - powiedziałam znów, ale tym razem w zamyśleniu, żeby chwilę później uśmiechnąć się w sposób, który mógł oznaczać tylko jedno - kłopoty - albo po mojemu: dobrą zabawę.
Zatrzymałam jeszcze dłuższe spojrzenie na Marysi, która... bardzo mocno wtulała się w Marcela, a przynajmniej tak to wyglądało z mojej perspektywy. Nie spodziewałam się tego po niej. Po nim... już w sumie tak. Mówiła, że jak się poznali? Już nie pamiętałam.
Uniosłam spojrzenie kawałek nad jej głowę, żeby znów utkwić wzrok w kumplu z tym samym chochliczym uśmiechem. Byłam zdecydowana tym bardziej, że Marysia zaczęła mnie dopingować w tym genialnym pomyśle.
- Dopra. Srobię to - oświadczyłam uroczyście wciąż kolebiąc się z lekka na boki. - Ale to nie bęcie szadna lamerska jaskółka. Tylko kurfa taka... - uniosłam palec dla większego efektu - sze wam gacie spadną s fraszenia - zakończyłam, po czym odwróciłam się na pięcie i trochę chwiejnym, ale zdecydowanym krokiem ruszyłam do domu. Znów potknęłam się o próg, ale tym razem obyło się bez szkód w ludziach - w porę złapałam równowagę, a właściwie ścianę - a potem nie przejmując się niczym i nikim przeszłam do przedpokoju, w którym trochę zaczęłam się rozbijać w poszukiwaniu nie czego innego a mojej miotły. Tu ją zostawiłam... prawda?
- Eeej?! Ficieliście moją miotłę?! - zawołałam do... w sumie nie byłam pewna do kogo, ale słyszałam w domu czyjeś głosy, to może mi pomogą szukać.
- No to prafidłowo - przytaknęłam, a potem zaczęłam się zastanawiać nad sposobem w jaki udowodnię swoją trzeźwość wszystkim tu obecnym. Bo w sumie tego jeszcze nie przemyślałam. Na szczęście z pomocą niezawodnie przyszedł mi Marcel.
- Jaskółkę...? - powtórzyłam za nim z początkowym powątpiewaniem i parsknęłam śmiechem. No błagam! Jaskółkę każdy głupi przecież zrobi! Nawalony czy nie! Jak to ma niby udowodnić...
Nagle coś wpadło mi do głowy.
- Jaskółkę... - powiedziałam znów, ale tym razem w zamyśleniu, żeby chwilę później uśmiechnąć się w sposób, który mógł oznaczać tylko jedno - kłopoty - albo po mojemu: dobrą zabawę.
Zatrzymałam jeszcze dłuższe spojrzenie na Marysi, która... bardzo mocno wtulała się w Marcela, a przynajmniej tak to wyglądało z mojej perspektywy. Nie spodziewałam się tego po niej. Po nim... już w sumie tak. Mówiła, że jak się poznali? Już nie pamiętałam.
Uniosłam spojrzenie kawałek nad jej głowę, żeby znów utkwić wzrok w kumplu z tym samym chochliczym uśmiechem. Byłam zdecydowana tym bardziej, że Marysia zaczęła mnie dopingować w tym genialnym pomyśle.
- Dopra. Srobię to - oświadczyłam uroczyście wciąż kolebiąc się z lekka na boki. - Ale to nie bęcie szadna lamerska jaskółka. Tylko kurfa taka... - uniosłam palec dla większego efektu - sze wam gacie spadną s fraszenia - zakończyłam, po czym odwróciłam się na pięcie i trochę chwiejnym, ale zdecydowanym krokiem ruszyłam do domu. Znów potknęłam się o próg, ale tym razem obyło się bez szkód w ludziach - w porę złapałam równowagę, a właściwie ścianę - a potem nie przejmując się niczym i nikim przeszłam do przedpokoju, w którym trochę zaczęłam się rozbijać w poszukiwaniu nie czego innego a mojej miotły. Tu ją zostawiłam... prawda?
- Eeej?! Ficieliście moją miotłę?! - zawołałam do... w sumie nie byłam pewna do kogo, ale słyszałam w domu czyjeś głosy, to może mi pomogą szukać.
OK, so now what?
we'll fight
Liddy Moore
Zawód : Fotografka i lotniczka w Oddziale Łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
You can count on me like:
1, 2, 3
I'll be there
1, 2, 3
I'll be there
OPCM : 7 +3
UROKI : 3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiedy Maisie ot tak przyjęła jej kłamstwo za prawdę, mimowolnie zastanowiła się, ile czasu minie nim dopadną ją wyrzuty sumienia. Albo czy w ogóle do tego dojdzie? Kłamanie w dobrej wierze, chyba nie powinno być złe i gnębić po czasie. Może tylko głupotą było kłamać dla niego, by nie narobić mu przypału i nie naruszyć jego opinii w oczach zebranych tu dziewczyn. Spojrzała na Liddy, kiedy ta zaczęła się podnosić, wykorzystując jej ramię jako podpórkę, co skomentowała jedynie rozbawieniem, odmalowującym się na ustach pod postacią uśmiechu.
Zamyśliła się nad tym, ledwie rejestrując w pierwszej chwili, że chłopaki, a raczej Marcel zjawił się w ogrodzie. Zerknęła ku drzwiom, zastanawiając się, gdzie zgubił się James, ale skoro w ogrodzie nie było też Neali, to odpowiedź stawała się banalna. Mimowolnie westchnęła, czując dziwne zmęczenie i obojętność, która zalała pozostałe emocje. Wróciła wzrokiem do Sallowa, przechylając się lekko by wstać i zabrać go na bok, porozmawiać z nim, ale on zdążył wcisnąć się między Marysię, a Maisie. Patrzyła przez chwilę, jak ta pierwsza lgnie do niego, a to skutecznie pokrzyżowało jej plany. Nie chciała psuć im nastroju, starczyło, że jej własny sukcesywnie leciał w dół bez żadnej kontroli. Zerknęła na butelkę, która stanęła obok niej, chyba już chwilę temu.
- Sorry.- rzuciła, pojmując, że wstrzymała kolejkę przez nieuwagę. Podała do Maisie, która miała spróbować nowego trunku i posłała jej lekki uśmiech.
Uniosła wzrok na Liddy, gdy ta potwierdziła, że robi sobie chwilę przerwy. Skinęła jej głową, doceniając, że ktoś w końcu nie olewał jej próśb, podyktowanych troską. Zaraz jednak usłyszała o udowadnianiu i była pewna, że to skończy się źle. Brawura pijanych to coś, co zawsze oznaczało kłopoty, nawet jeśli wychodzili z tego bez szwanku. Odwróciła głowę, gdy wrócił do nich Freddy i posłała mu ładny uśmiech. Powróciła z uwagą do Moore, gdy zaczęła przepychać się słownie z Marcelem. No i kłopoty.
- Liddy, może nie...- urwała, bo ta już kombinowała. Nie odwiedzie jej od tego, była tego bardziej niż pewna, bo chłopaki zaczną ją podpuszczać i prowokować. To nie byłby pierwszy raz.
Podkuliła nogi, poprawiając materiał sukienki.- Zrobi sobie krzywdę.- rzuciła w przestrzeń, może trochę do Marysi albo Marcela, którzy i tak pewnie, nie zwrócą na nią uwagi. Nie chciała być marudna ani rozsądna, ale będąc jedyną trzeźwą osobą tutaj... to nie pomagało jej w żaden sposób. Odwróciła głowę, by spojrzeć na Marcela, nie przypadkiem zerknąć na niego, a po prostu zatrzymać ciemne tęczówki na jego profilu.
- Możemy porozmawiać? Marcel? – spytała po romsku, bo między nimi, najbliżej była tylko Marysia, która nie dostawała furii słysząc język romski. Jej samej dodawało to odwagi, by się przełamać.- Porozmawiajmy.- dodała już po angielsku z dźwięczącą w tym jednym słowie prośbą. Spojrzała przepraszająco na Multon, że wyrwie ją z ramion chłopaka, ale w jakiś niezrozumiały sposób liczyła na jej wyrozumiałość.- Zaraz ci go oddam.- uśmiechnęła się nieco niemrawo do dziewczyny. Gdyby nie obiecała Jamesowi, że pogada z Marcelem, najpewniej nie szukałaby dziś konfrontacji.
Zamyśliła się nad tym, ledwie rejestrując w pierwszej chwili, że chłopaki, a raczej Marcel zjawił się w ogrodzie. Zerknęła ku drzwiom, zastanawiając się, gdzie zgubił się James, ale skoro w ogrodzie nie było też Neali, to odpowiedź stawała się banalna. Mimowolnie westchnęła, czując dziwne zmęczenie i obojętność, która zalała pozostałe emocje. Wróciła wzrokiem do Sallowa, przechylając się lekko by wstać i zabrać go na bok, porozmawiać z nim, ale on zdążył wcisnąć się między Marysię, a Maisie. Patrzyła przez chwilę, jak ta pierwsza lgnie do niego, a to skutecznie pokrzyżowało jej plany. Nie chciała psuć im nastroju, starczyło, że jej własny sukcesywnie leciał w dół bez żadnej kontroli. Zerknęła na butelkę, która stanęła obok niej, chyba już chwilę temu.
- Sorry.- rzuciła, pojmując, że wstrzymała kolejkę przez nieuwagę. Podała do Maisie, która miała spróbować nowego trunku i posłała jej lekki uśmiech.
Uniosła wzrok na Liddy, gdy ta potwierdziła, że robi sobie chwilę przerwy. Skinęła jej głową, doceniając, że ktoś w końcu nie olewał jej próśb, podyktowanych troską. Zaraz jednak usłyszała o udowadnianiu i była pewna, że to skończy się źle. Brawura pijanych to coś, co zawsze oznaczało kłopoty, nawet jeśli wychodzili z tego bez szwanku. Odwróciła głowę, gdy wrócił do nich Freddy i posłała mu ładny uśmiech. Powróciła z uwagą do Moore, gdy zaczęła przepychać się słownie z Marcelem. No i kłopoty.
- Liddy, może nie...- urwała, bo ta już kombinowała. Nie odwiedzie jej od tego, była tego bardziej niż pewna, bo chłopaki zaczną ją podpuszczać i prowokować. To nie byłby pierwszy raz.
Podkuliła nogi, poprawiając materiał sukienki.- Zrobi sobie krzywdę.- rzuciła w przestrzeń, może trochę do Marysi albo Marcela, którzy i tak pewnie, nie zwrócą na nią uwagi. Nie chciała być marudna ani rozsądna, ale będąc jedyną trzeźwą osobą tutaj... to nie pomagało jej w żaden sposób. Odwróciła głowę, by spojrzeć na Marcela, nie przypadkiem zerknąć na niego, a po prostu zatrzymać ciemne tęczówki na jego profilu.
- Możemy porozmawiać? Marcel? – spytała po romsku, bo między nimi, najbliżej była tylko Marysia, która nie dostawała furii słysząc język romski. Jej samej dodawało to odwagi, by się przełamać.- Porozmawiajmy.- dodała już po angielsku z dźwięczącą w tym jednym słowie prośbą. Spojrzała przepraszająco na Multon, że wyrwie ją z ramion chłopaka, ale w jakiś niezrozumiały sposób liczyła na jej wyrozumiałość.- Zaraz ci go oddam.- uśmiechnęła się nieco niemrawo do dziewczyny. Gdyby nie obiecała Jamesowi, że pogada z Marcelem, najpewniej nie szukałaby dziś konfrontacji.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Niezbyt uważnie słuchał, gdy rozprawiała o zaklęciach; może trochę, ale gdy jednym uchem mu wleciało, drugim wyleciało.
— Nie przyszedłem ci robić rachunku sumienia. Zastanawiam się, czy rzeczywiście planujesz być specjalistką od nosów— wyjaśnił, opierając butelki na udach, był cały mokry, lepił się, do sofy, koszula lepiła się do niego, na włosach wciąż srebrzył się wróżkowy pył. Wokół wszystko wydawało się takie wyraźne; Neala też była wyraźna. — Co? Nie! Chyba oszalałaś! — zaprotestował od razu, kręcąc głową. Wskazał butelką w książkę. — Zamknij ją, mamy ciekawsze rzeczy do roboty iż oglądanie książek, poza tym tu nie ma żadnych obrazków. Idziemy tańczyć. — Odepchnął od siebie książkę łokciem i spojrzał na jej odsłonięte kolano.— To nie jest plama na koszuli, to najnowszy krzyk mody — mruknął z dumą. Tor rzeczywiście nie była plama, był prawie cały mokry i lepki od wiśniowego wina. — Mam nadzieję, że czerwień to twój ulubiony kolor — Wskazał na jej spódnicę, potem swoją koszulę, która bardziej wpasowywała się w róż. To była nowa koszula, nowiuteńka. Dostał ją od Marii, a teraz wydawała się kompletnie zrujnowana. — Poszliśmy po wino. Masz ochotę? Najlepsze w tych okolicach, owocowe. — Uniósł trzy butelki nieco wyżej i otworzył usta, by powiedzieć coś jeszcze, ale wtedy usłyszał Liddy. — Zależy kto pyta!— zawołał z kanapy, zerkając w stronę drzwi i osunął się od oparcia, ale koszula przykleiła się częściowo do niego. Obrócił się za siebie z grymasem i wstał. — Uczynisz mi ten zaszczyt i uraczysz mnie tańcem? — spytał; nie miał dłoni, którą mógłby jej podać, mógł zaoferować tylko łokieć.
— Nie przyszedłem ci robić rachunku sumienia. Zastanawiam się, czy rzeczywiście planujesz być specjalistką od nosów— wyjaśnił, opierając butelki na udach, był cały mokry, lepił się, do sofy, koszula lepiła się do niego, na włosach wciąż srebrzył się wróżkowy pył. Wokół wszystko wydawało się takie wyraźne; Neala też była wyraźna. — Co? Nie! Chyba oszalałaś! — zaprotestował od razu, kręcąc głową. Wskazał butelką w książkę. — Zamknij ją, mamy ciekawsze rzeczy do roboty iż oglądanie książek, poza tym tu nie ma żadnych obrazków. Idziemy tańczyć. — Odepchnął od siebie książkę łokciem i spojrzał na jej odsłonięte kolano.— To nie jest plama na koszuli, to najnowszy krzyk mody — mruknął z dumą. Tor rzeczywiście nie była plama, był prawie cały mokry i lepki od wiśniowego wina. — Mam nadzieję, że czerwień to twój ulubiony kolor — Wskazał na jej spódnicę, potem swoją koszulę, która bardziej wpasowywała się w róż. To była nowa koszula, nowiuteńka. Dostał ją od Marii, a teraz wydawała się kompletnie zrujnowana. — Poszliśmy po wino. Masz ochotę? Najlepsze w tych okolicach, owocowe. — Uniósł trzy butelki nieco wyżej i otworzył usta, by powiedzieć coś jeszcze, ale wtedy usłyszał Liddy. — Zależy kto pyta!— zawołał z kanapy, zerkając w stronę drzwi i osunął się od oparcia, ale koszula przykleiła się częściowo do niego. Obrócił się za siebie z grymasem i wstał. — Uczynisz mi ten zaszczyt i uraczysz mnie tańcem? — spytał; nie miał dłoni, którą mógłby jej podać, mógł zaoferować tylko łokieć.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Kącik warg drgnął mi mimowolnie, spojrzałam na niego, serce obiło mi się mocniej. Zamknij się, głupi organie, dobrze? Ale nawet ta mokra koszula w kolorze niemal czerwonym prawie mi nie przeszkadzała.
- Yhym. Ale tylko dwóch - twoim i Marcela. - przyznałam, unosząc rękę do srebrzeń w jego włosach. - Świecisz się. - orzekłam mrużąc trochę oczy. Ale zaraz zrozumiałam, że nie powinnam, zabrałam ją łapiąc znów za książki brzeg, który puściłam podsuwając ją w jego kierunku. Brwi uniosły mi się wyżej w wyrazie oburzenia. - Wcale nie! - zaprzeczyłam od razu nadymając policzki. Unosząc brodę i odwracając spojrzenie. - Aha. - potwierdziłam potakując głową. - Mój błąd. - zgodziłam się potakując głową łagodnie. - Powinnam za nią podążyć? - zapytałam chociaż nie zamierzałam ani trochę unosząc brwi do góry. Wydęłam usta w zastanowieniu, marszcząc lekko brwi. Że pasujemy do siebie? Jasne, tylko przez kolor nic więcej. Zerknęłam na niego. - Jak Marcel wygląda podobnie, to mamy rubinowe trio. Ostatecznie duet. - orzekłam, dźwigając wargi do krótkiego uśmiechu. Byłam zła, sfrustrowana, zmęczona, chwilę temu, ale dobry humor Jima był chyba wart pozostawienia tego że zniknęli na tak długo w niebycie, przynajmniej na chwilę. Pokręciłam przecząco głową. Nie miałam ochoty na wino, bałam się nie jego samego, ale tego, że trafić mnie jeszcze mogło wszystko.
- Przyszłaś na nogach Liddy chyba! - krzyknęłam do niej, chociaż pewna wcale a wcale nie byłam, ale wolałam w te stronę spróbować. Ostatnie czego nam było trzeba to pijana Lidka latająca na miotle. - Wysuszyć cię? - zapytałam, oszczędzałam magie, dlatego na nodze trzymałam mokry ręcznik, ale grymas na twarzy i chęć pomocy mocniej były trochę. Padające pytanie, a właściwie zaproszenie mnie zaskoczyło - choć przecież dziwne nie było. Spojrzałam na książkę, na ten łokieć, w twarz Jimowi, a potem wzięłam wdech i wywróciłam łagodnie tęczówkami. - Wisisz mi chyba więcej niż jeden. - mimowolnie zadarłam brodę mrużąc lekko oczy, podnosząc się, zostawiając ręcznik obok kanapy, dygając lekko i podając mu teatralnie rękę. - Pan poprowadzi. - poprosiłam, ruszając z nim na ogród a potem w stronę ogniska, mimowolnie w tym krótkim odcinku napominając jeszcze trochę o tych co zdążyłam przeczytać, ale nagle urwałam. - …rezonują… - gdzieś w tym momencie zatrzymał się mój wykład. - rezonują. - powtórzyłam raz jeszcze, ale oczy patrzyły prosto na Marcela i Marysię. ŻE JAK? - Rezonują. - przemknęłam po reszcie wzrokiem ale nikt nie wydawał się zaszokowany. Spojrzałam na Jima, czując jak ciepło gromadzi mi się na policzkach. - Ze sobą. - skończyłam ale nie wiedząc o czym właściwie mówiłam. Odwróciłam się na pięcie, zrobiłam krok do tyłu. Potem znów zawróciłam robiąc krok w ich kierunku. - Casanova. - mruknęłam pod nosem, tak cicho że tylko Jim mógł mnie usłyszeć a potem podeszłam w kilku krokach by pacnąć go w głowę lekko spoglądając z góry spojrzeniem które jasno mówiło, że to kończenie to chyba nic mu nie wyszło. Rzuciłam książkę na koc obok nich. - Uważajcie na nią, bywa agresywna. - ostrzegłam, wyciągając rękę do Jima.
- Yhym. Ale tylko dwóch - twoim i Marcela. - przyznałam, unosząc rękę do srebrzeń w jego włosach. - Świecisz się. - orzekłam mrużąc trochę oczy. Ale zaraz zrozumiałam, że nie powinnam, zabrałam ją łapiąc znów za książki brzeg, który puściłam podsuwając ją w jego kierunku. Brwi uniosły mi się wyżej w wyrazie oburzenia. - Wcale nie! - zaprzeczyłam od razu nadymając policzki. Unosząc brodę i odwracając spojrzenie. - Aha. - potwierdziłam potakując głową. - Mój błąd. - zgodziłam się potakując głową łagodnie. - Powinnam za nią podążyć? - zapytałam chociaż nie zamierzałam ani trochę unosząc brwi do góry. Wydęłam usta w zastanowieniu, marszcząc lekko brwi. Że pasujemy do siebie? Jasne, tylko przez kolor nic więcej. Zerknęłam na niego. - Jak Marcel wygląda podobnie, to mamy rubinowe trio. Ostatecznie duet. - orzekłam, dźwigając wargi do krótkiego uśmiechu. Byłam zła, sfrustrowana, zmęczona, chwilę temu, ale dobry humor Jima był chyba wart pozostawienia tego że zniknęli na tak długo w niebycie, przynajmniej na chwilę. Pokręciłam przecząco głową. Nie miałam ochoty na wino, bałam się nie jego samego, ale tego, że trafić mnie jeszcze mogło wszystko.
- Przyszłaś na nogach Liddy chyba! - krzyknęłam do niej, chociaż pewna wcale a wcale nie byłam, ale wolałam w te stronę spróbować. Ostatnie czego nam było trzeba to pijana Lidka latająca na miotle. - Wysuszyć cię? - zapytałam, oszczędzałam magie, dlatego na nodze trzymałam mokry ręcznik, ale grymas na twarzy i chęć pomocy mocniej były trochę. Padające pytanie, a właściwie zaproszenie mnie zaskoczyło - choć przecież dziwne nie było. Spojrzałam na książkę, na ten łokieć, w twarz Jimowi, a potem wzięłam wdech i wywróciłam łagodnie tęczówkami. - Wisisz mi chyba więcej niż jeden. - mimowolnie zadarłam brodę mrużąc lekko oczy, podnosząc się, zostawiając ręcznik obok kanapy, dygając lekko i podając mu teatralnie rękę. - Pan poprowadzi. - poprosiłam, ruszając z nim na ogród a potem w stronę ogniska, mimowolnie w tym krótkim odcinku napominając jeszcze trochę o tych co zdążyłam przeczytać, ale nagle urwałam. - …rezonują… - gdzieś w tym momencie zatrzymał się mój wykład. - rezonują. - powtórzyłam raz jeszcze, ale oczy patrzyły prosto na Marcela i Marysię. ŻE JAK? - Rezonują. - przemknęłam po reszcie wzrokiem ale nikt nie wydawał się zaszokowany. Spojrzałam na Jima, czując jak ciepło gromadzi mi się na policzkach. - Ze sobą. - skończyłam ale nie wiedząc o czym właściwie mówiłam. Odwróciłam się na pięcie, zrobiłam krok do tyłu. Potem znów zawróciłam robiąc krok w ich kierunku. - Casanova. - mruknęłam pod nosem, tak cicho że tylko Jim mógł mnie usłyszeć a potem podeszłam w kilku krokach by pacnąć go w głowę lekko spoglądając z góry spojrzeniem które jasno mówiło, że to kończenie to chyba nic mu nie wyszło. Rzuciłam książkę na koc obok nich. - Uważajcie na nią, bywa agresywna. - ostrzegłam, wyciągając rękę do Jima.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Jaskółkę! - powtórzył, słysząc wahanie Liddy. Oddałby ten gulasz, żeby to teraz zobaczyć. - Trudno mnie zaskoczyć, Liddy! - zawołał, kiedy już odchodziła, chcąc dać jej do myślenia. - Jak mają mi spaść gacie, musisz się naprawdę postarać!!! - Potrafił robić jaskółkę na pędzącym koniu, lecącym aetonanie i sunącej miotle, ale był pewien, że Liddy wymyśli coś ciekawego. - Da radę - odpowiedział Eve lekceważąco. Co złego mogło się stać?
Pokiwał głową, kiedy Maisie stwierdziła, że dawno się nie bawiła. Było widać. Właściwie zastanawiał się, czy kiedykolwiek to robiła - nie potrafiła się oddać temu, co robili, ciągle była myślami gdzie indziej. Na świecie było strasznie, przecież wiedział, ale nie po to się bawił, żeby o tym pamiętać.
- O - zaznaczył, bo wreszcie znaleźli coś, co powinno jej się spodobać. - Może polatasz z Liddy? Ona chyba... - Gdzieś biegła. Gdzie? A, tak. Po miotłę. - TU LEŻY, LIDDS!!! - zawołał, wskazując kierunek dłonią - stała oparta o dom, ale ze swojej pozycji jej nie widziała. Nie wiedział, czy to była miotła Liddy, jego została u Steffena. Pokiwał głową, kiedy Maisie wyznała, że krowy dają mleko. Nie oceniał, może niektórzy zebrani tego nie wiedzieli. On wiedział, bo Jim mu powiedział. - Nie, nie, nie, wino... - Sami na siebie rozlaliśmy - Jakie wino? - To było widać? Maria wodziła spojrzeniem po jego piersi dociekliwie, chyba było widać. Oplatał wolne ramię - drugim podtrzymywał na kolanie gulasz - wokół ciała Marii, przyciągając ją ku sobie bliżej i czując jej bliskość całym sobą. Na Maisie spoglądał sponad jej ramienia. - Ona by nic na nas nie wylała. Nie widziałyście, jak pokochała Jima, skubała jego włosy jak kwiaty na łące. - Potem chyba się zezłościła, że nie poświęcał jej wystarczająco dużo uwagi, ale o tym już bez sensu opowiadać. Dłoń gładziła jej brzuch, przez gruby materiał narzuty. - Były zazdrosne, że się tak dobrze bawisz - wyznał szeptem Marii, po czym spojrzał na Maisie porozumiewawczo, szukając u niej poparcia. Nie wiedział, która z dziewcząt kazała jej nie szaleć i choć Maisie wyglądała na jedną z dziewcząt, która mogłaby to powiedzieć, nie pomyślał, że mogła nią być. Zaśmiał się, kiedy dostał buziaka, otarł twarzą o jej włosy. - Ocaliliśmy życie. Nawet dwa, bo była cielna - nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, że powtarzał słowa Jima, ale nazwała go wybawicielem i chciała za to nagrodzić. Ale wtedy poczuł pacnięcie. - Ej! - zawołał za Nealą bez zrozumienia. - A to za co?! - spytał z oburzeniem. Ale nim się dowiedział, poczuł na sobie wzrok Eve. Spojrzał na nią pytająco, a wtedy poprosiła o rozmowę. Mina mu trochę stężała, ale musiał wziąć odpowiedzialność za to, co zrobił.
- Mhm - przytaknął tylko, najpierw odkładając gulasz na bok, potem wysuwając się zza Marii. Zabrał talerz, wstając razem z nim. Był cholernie głodny. Wziął łyżkę gulaszu, patrząc na Eve. Chciała gdzieś iść? Zostać tu?
Pokiwał głową, kiedy Maisie stwierdziła, że dawno się nie bawiła. Było widać. Właściwie zastanawiał się, czy kiedykolwiek to robiła - nie potrafiła się oddać temu, co robili, ciągle była myślami gdzie indziej. Na świecie było strasznie, przecież wiedział, ale nie po to się bawił, żeby o tym pamiętać.
- O - zaznaczył, bo wreszcie znaleźli coś, co powinno jej się spodobać. - Może polatasz z Liddy? Ona chyba... - Gdzieś biegła. Gdzie? A, tak. Po miotłę. - TU LEŻY, LIDDS!!! - zawołał, wskazując kierunek dłonią - stała oparta o dom, ale ze swojej pozycji jej nie widziała. Nie wiedział, czy to była miotła Liddy, jego została u Steffena. Pokiwał głową, kiedy Maisie wyznała, że krowy dają mleko. Nie oceniał, może niektórzy zebrani tego nie wiedzieli. On wiedział, bo Jim mu powiedział. - Nie, nie, nie, wino... - Sami na siebie rozlaliśmy - Jakie wino? - To było widać? Maria wodziła spojrzeniem po jego piersi dociekliwie, chyba było widać. Oplatał wolne ramię - drugim podtrzymywał na kolanie gulasz - wokół ciała Marii, przyciągając ją ku sobie bliżej i czując jej bliskość całym sobą. Na Maisie spoglądał sponad jej ramienia. - Ona by nic na nas nie wylała. Nie widziałyście, jak pokochała Jima, skubała jego włosy jak kwiaty na łące. - Potem chyba się zezłościła, że nie poświęcał jej wystarczająco dużo uwagi, ale o tym już bez sensu opowiadać. Dłoń gładziła jej brzuch, przez gruby materiał narzuty. - Były zazdrosne, że się tak dobrze bawisz - wyznał szeptem Marii, po czym spojrzał na Maisie porozumiewawczo, szukając u niej poparcia. Nie wiedział, która z dziewcząt kazała jej nie szaleć i choć Maisie wyglądała na jedną z dziewcząt, która mogłaby to powiedzieć, nie pomyślał, że mogła nią być. Zaśmiał się, kiedy dostał buziaka, otarł twarzą o jej włosy. - Ocaliliśmy życie. Nawet dwa, bo była cielna - nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, że powtarzał słowa Jima, ale nazwała go wybawicielem i chciała za to nagrodzić. Ale wtedy poczuł pacnięcie. - Ej! - zawołał za Nealą bez zrozumienia. - A to za co?! - spytał z oburzeniem. Ale nim się dowiedział, poczuł na sobie wzrok Eve. Spojrzał na nią pytająco, a wtedy poprosiła o rozmowę. Mina mu trochę stężała, ale musiał wziąć odpowiedzialność za to, co zrobił.
- Mhm - przytaknął tylko, najpierw odkładając gulasz na bok, potem wysuwając się zza Marii. Zabrał talerz, wstając razem z nim. Był cholernie głodny. Wziął łyżkę gulaszu, patrząc na Eve. Chciała gdzieś iść? Zostać tu?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Nowoodnaleziony dobry humor nie odstępował jej na krok. Słowna przekomarzanka Liddy i Marcela została przez nią odebrana z szerokim uśmiechem, zupełnie niemalże beztrosko. Butelka wreszcie trafiła do nich ponownie, najpierw zaoferowała ją Marcelowi, później — albo od razu, jeżeli jej nie przyjął, wypijając z niej kolejne dwa łyki.
— To moja — zaśmiała się, mówiąc oczywiście o miotle. Zmiatacz 5, jej duma. Ale w sumie Liddy mogła go pożyczyć, przecież to tylko jaskółka, szybka akrobacja i nic więcej, prawda? Nie było się czego bać. W oczekiwaniu na nią, słuchała dalej słów Marcela, z przymkniętymi oczami, chłonąc jego bliskość. Bo czuła go, na swoich plecach i czuła jego dłoń na swoim brzuchu i było jej tak cudownie lekko i tak przyjemnie ciepło, że przestała już myśleć o własnym chłodzie. Nie było na niego miejsca, nie teraz. — Ojej, naprawdę musiała go polubić. Krowy tak robią — wtrąciła głosem znawcy, nie rozwodząc się przy tym, że krowy częściej lizały komuś włosy, niż je skubały, to był szczegół, na który teraz nie miała głowy, zwłaszcza, że zaraz posłyszała szept Marcela. Nie mogła się powstrzymać przed tym, aby spojrzeć w jego oczy, błyszczące tak samo, jak pierwszego wieczora, gdy się spotkali; nie wiedziała, że tak samo błyszczały jej własne oczy nie tak dawno temu, a wszystko dzięki wróżkowemu pyłowi. Zupełnie nie powiązała cygańskich ziół Maisie z narkotykami, przecież Marcel mówił, że proszek był lekarstwem. I właściwie miał rację, przez jakiś czas czuła się cudownie i jeszcze nie wymiotowała!
Zaskoczone spojrzenie zwróciło się do Eve, która zagadywała Marcela po romsku. Na twarzy Marii odrysowało się wyraźne pytanie, bo czekała na tłumaczenie tego, o czym mówiła Doe. Ukłócie w serce — to, które czuła wcześniej, powróciło, gdy Eve dodała po angielsku, że chciałaby porozmawiać. Ciekawe o czym! Znowu zjawiała się obok, gdy Maria cieszyła się z towarzystwa Marcela, znowu chciała jej pokazać, że jest lepsza? Niedoczekanie.
Niedaleko nich — wydawało się, że znikąd — zjawili się Neala i Jim. Neala uderzyła lekko blondyna w głowę, ten nie wiedział, za co, ale w tym całym zamieszaniu, Maria odnalazła swoją szansę.
— Poczekaj — nim wyplątał się spod narzuty, znów obróciła twarz w jego kierunku, dla lepszego efektu raz jeszcze układając dłonie na jego policzkach. Nie chciała, żeby odszedł za szybko, dudniące w piersi serce podpowiadało konieczność przebicia się przez zmieszanie, posłuchania jego właśnie, a nie rozumu. Egoistycznie, musiała przed sobą przyznać, chciała, aby pamiętał, do kogo ma wrócić. A na to, według wszystkich przeczytanych przez nią książek, było jedno rozwiązanie.
Przymknęła powieki, składając na jego ustach kolejny pocałunek, tym razem czubkiem języka — jak opisywali to w literaturze francuskiej — przesuwając pomiędzy jego wargami, ostrożnie szukając zgody na zatopienie się w nim. Bo smakował porzeczkowym winem, coraz to słodszym, im dłużej czuła jego zapach, i czymś jeszcze bardziej odurzającym, czego nie mogła nazwać, ale chciała spróbować. Całość nie trwała przesadnie długo, bo wiedziała, że Marcel był na tyle grzeczny, że nie odmawiał prośbom. Dlatego jej dłonie zsunęły się w dół, po jego szyi, lepkiej koszuli, aby wreszcie zatrzymać się na jej własnych udach, gdy powoli — przestraszona własną śmiałością — otwierała oczy. Ale nawet przestrach nie mógł powstrzymać jej przed uśmiechem. Nawet wtedy, gdy nie miała odwagi spojrzeć Marcelowi w oczy, speszona, zwracając swoją uwagę na położoną obok jej miejsca książkę.
Czy to się stało naprawdę?
— To moja — zaśmiała się, mówiąc oczywiście o miotle. Zmiatacz 5, jej duma. Ale w sumie Liddy mogła go pożyczyć, przecież to tylko jaskółka, szybka akrobacja i nic więcej, prawda? Nie było się czego bać. W oczekiwaniu na nią, słuchała dalej słów Marcela, z przymkniętymi oczami, chłonąc jego bliskość. Bo czuła go, na swoich plecach i czuła jego dłoń na swoim brzuchu i było jej tak cudownie lekko i tak przyjemnie ciepło, że przestała już myśleć o własnym chłodzie. Nie było na niego miejsca, nie teraz. — Ojej, naprawdę musiała go polubić. Krowy tak robią — wtrąciła głosem znawcy, nie rozwodząc się przy tym, że krowy częściej lizały komuś włosy, niż je skubały, to był szczegół, na który teraz nie miała głowy, zwłaszcza, że zaraz posłyszała szept Marcela. Nie mogła się powstrzymać przed tym, aby spojrzeć w jego oczy, błyszczące tak samo, jak pierwszego wieczora, gdy się spotkali; nie wiedziała, że tak samo błyszczały jej własne oczy nie tak dawno temu, a wszystko dzięki wróżkowemu pyłowi. Zupełnie nie powiązała cygańskich ziół Maisie z narkotykami, przecież Marcel mówił, że proszek był lekarstwem. I właściwie miał rację, przez jakiś czas czuła się cudownie i jeszcze nie wymiotowała!
Zaskoczone spojrzenie zwróciło się do Eve, która zagadywała Marcela po romsku. Na twarzy Marii odrysowało się wyraźne pytanie, bo czekała na tłumaczenie tego, o czym mówiła Doe. Ukłócie w serce — to, które czuła wcześniej, powróciło, gdy Eve dodała po angielsku, że chciałaby porozmawiać. Ciekawe o czym! Znowu zjawiała się obok, gdy Maria cieszyła się z towarzystwa Marcela, znowu chciała jej pokazać, że jest lepsza? Niedoczekanie.
Niedaleko nich — wydawało się, że znikąd — zjawili się Neala i Jim. Neala uderzyła lekko blondyna w głowę, ten nie wiedział, za co, ale w tym całym zamieszaniu, Maria odnalazła swoją szansę.
— Poczekaj — nim wyplątał się spod narzuty, znów obróciła twarz w jego kierunku, dla lepszego efektu raz jeszcze układając dłonie na jego policzkach. Nie chciała, żeby odszedł za szybko, dudniące w piersi serce podpowiadało konieczność przebicia się przez zmieszanie, posłuchania jego właśnie, a nie rozumu. Egoistycznie, musiała przed sobą przyznać, chciała, aby pamiętał, do kogo ma wrócić. A na to, według wszystkich przeczytanych przez nią książek, było jedno rozwiązanie.
Przymknęła powieki, składając na jego ustach kolejny pocałunek, tym razem czubkiem języka — jak opisywali to w literaturze francuskiej — przesuwając pomiędzy jego wargami, ostrożnie szukając zgody na zatopienie się w nim. Bo smakował porzeczkowym winem, coraz to słodszym, im dłużej czuła jego zapach, i czymś jeszcze bardziej odurzającym, czego nie mogła nazwać, ale chciała spróbować. Całość nie trwała przesadnie długo, bo wiedziała, że Marcel był na tyle grzeczny, że nie odmawiał prośbom. Dlatego jej dłonie zsunęły się w dół, po jego szyi, lepkiej koszuli, aby wreszcie zatrzymać się na jej własnych udach, gdy powoli — przestraszona własną śmiałością — otwierała oczy. Ale nawet przestrach nie mógł powstrzymać jej przed uśmiechem. Nawet wtedy, gdy nie miała odwagi spojrzeć Marcelowi w oczy, speszona, zwracając swoją uwagę na położoną obok jej miejsca książkę.
Czy to się stało naprawdę?
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Uniósł brwi wysoko, spoglądając na nią pobłażliwie — tylko w dwóch, i co? Lepszych obiektów do nauki niż oni dwaj nie znajdzie. Przemknął po nie wzrokiem szybko.
— Od czegoś trzeba zacząć. Po nosach przyjdzie czas na nogi, lepiej się przygotuj z tego, bo kiedy wpadniemy po prośbie może być za późno na naukę — ostrzegł ją, a kiedy sięgnęła do jego włosów uniósł spojrzenie, ale nie mógł tego samego zobaczyć. — Mieliśmy śmiertelnie niebezpieczną bitwę na brokat, ćwiczyliśmy pojedynkowy refleks i walczyliśmy na hiszpańskiej arenie z najprawdziwszym bykiem jak torreadorzy — odparł niewinnie; jego różdżka wciąż leżała w tym samym miejscu, przy gramofonie, sam nie pamiętał nawet gdzie ją zostawił. Wzruszył ramieniem przy tym i uśmiechnął się łobuzerko. — Och, Marcel wygląda jeszcze lepiej, zapewniam cię — odparł, spoglądając w kierunku drzwi. Słyszał gdzieś Liddy, ale wciąż jej nie widział, wrócił więc wzrokiem do Neali. Przez chwilę rozważał porzucenie butelek i wygodniejsze umoszczenie się na sofie, ale szybko uznał, że rozpierała go energia. Wróżkowy pył nie pozwalał mu spędzić resztę nocy na kanapie; płynął w jego żyłach zmieszany z alkoholem, oddychał nim wciąż, poruszał jego kończynami. — Właściwie... Czemu nie? Tą szmatką? — spytał, spoglądając na ręcznik; umknęło mu jej oparzenie sprzed jego przyjścia. Nim jednak zdecydowała się zadziałać poderwał się niespokojnie na nogi. — Ja tobie? Ja? Tobie? — powtórzył ostrożnie, przez chwilę cofając się w stronę wyjścia z salonu. — A nie odwrotnie? — To w końcu ona strzeliła mu dziś dwa strzały i to jeden z białej broni. Oblizał wargę, jakby chciał sprawdzić, czy mu się to nie przyśniło; ale nie — wciąż była rozcięta, choć już zaschła, przestała boleć. W przedpokoju trafił na Liddy.
— Tak wygląda człowiek obawiający się tańca tak bardzo, że woli w samotności podpierać ściany w domu — przedstawił Lidkę Neali, posyłając Moore przeciągłe, rozbawione spojrzenie. — Nie zawali się — szepnął do niej konspiracyjnie, z dystansu i uniósł trzy butelki z winem, którymi poruszał zachęcająco, licząc na to, że jednak skusi ją tym widokiem i zaciągnie z powrotem do ogrodu, do którego sam wpadł.
— Heeeeeeeeej! — powitał wszystkich głośno i radośnie, stawiając butelki z zamkniętym winem pożyczkowym na stole. — Rezonują? Kto? — Odwrócił się do Neali. — Marcel i Maria? — Czym właściwie było to rezonowanie? Nie wiedział; zmierzył wzrokiem wpierw Weasley, a potem uważnie spojrzał na Marcela, Marię i Eve. Ruszył w kierunku gramofonu, tam też z trawy wyciągnął różdżkę i przytknął ją do pudła, pozwalając szybko rozbrzmieć odpowiedniej muzyce znów w ogrodzie. Zerknął w stronę ogniska i tanecznym krokiem ruszył do wszystkich. Zerknął na wstającego Marcela, którego zatrzymała Maria — nie widział całej sceny, widział koniec namiętnego pocałunku na co zagwizdał cicho, lecz przeciągle, a potem zerknął na Eve — zamierzali porozmawiać? W końcu? Ujął dłoń Neali, którą ku niemu wyciągnęła i wycofał się zaraz dalej na trawę. Przyciągnął ją ku sobie i uśmiechnął się, ciało podrygiwało w rytmie skocznej, szybkiej muzyki; tańczyły nogi, tańczyły biodra. Obrócił ją raz, obrócił się sam, łapiąc ją w ten sam sposób, ujmując jej dłoń, drugą układając nisko w talii. — Oj rezonują — odpowiedział jej po czasie, nim okroił ją szybko jeszcze dwa razy, czując jak jej czerwona spódnica unosi się wyraźnie i plącze między jego nogami.
| too much love drives a man insane
— Od czegoś trzeba zacząć. Po nosach przyjdzie czas na nogi, lepiej się przygotuj z tego, bo kiedy wpadniemy po prośbie może być za późno na naukę — ostrzegł ją, a kiedy sięgnęła do jego włosów uniósł spojrzenie, ale nie mógł tego samego zobaczyć. — Mieliśmy śmiertelnie niebezpieczną bitwę na brokat, ćwiczyliśmy pojedynkowy refleks i walczyliśmy na hiszpańskiej arenie z najprawdziwszym bykiem jak torreadorzy — odparł niewinnie; jego różdżka wciąż leżała w tym samym miejscu, przy gramofonie, sam nie pamiętał nawet gdzie ją zostawił. Wzruszył ramieniem przy tym i uśmiechnął się łobuzerko. — Och, Marcel wygląda jeszcze lepiej, zapewniam cię — odparł, spoglądając w kierunku drzwi. Słyszał gdzieś Liddy, ale wciąż jej nie widział, wrócił więc wzrokiem do Neali. Przez chwilę rozważał porzucenie butelek i wygodniejsze umoszczenie się na sofie, ale szybko uznał, że rozpierała go energia. Wróżkowy pył nie pozwalał mu spędzić resztę nocy na kanapie; płynął w jego żyłach zmieszany z alkoholem, oddychał nim wciąż, poruszał jego kończynami. — Właściwie... Czemu nie? Tą szmatką? — spytał, spoglądając na ręcznik; umknęło mu jej oparzenie sprzed jego przyjścia. Nim jednak zdecydowała się zadziałać poderwał się niespokojnie na nogi. — Ja tobie? Ja? Tobie? — powtórzył ostrożnie, przez chwilę cofając się w stronę wyjścia z salonu. — A nie odwrotnie? — To w końcu ona strzeliła mu dziś dwa strzały i to jeden z białej broni. Oblizał wargę, jakby chciał sprawdzić, czy mu się to nie przyśniło; ale nie — wciąż była rozcięta, choć już zaschła, przestała boleć. W przedpokoju trafił na Liddy.
— Tak wygląda człowiek obawiający się tańca tak bardzo, że woli w samotności podpierać ściany w domu — przedstawił Lidkę Neali, posyłając Moore przeciągłe, rozbawione spojrzenie. — Nie zawali się — szepnął do niej konspiracyjnie, z dystansu i uniósł trzy butelki z winem, którymi poruszał zachęcająco, licząc na to, że jednak skusi ją tym widokiem i zaciągnie z powrotem do ogrodu, do którego sam wpadł.
— Heeeeeeeeej! — powitał wszystkich głośno i radośnie, stawiając butelki z zamkniętym winem pożyczkowym na stole. — Rezonują? Kto? — Odwrócił się do Neali. — Marcel i Maria? — Czym właściwie było to rezonowanie? Nie wiedział; zmierzył wzrokiem wpierw Weasley, a potem uważnie spojrzał na Marcela, Marię i Eve. Ruszył w kierunku gramofonu, tam też z trawy wyciągnął różdżkę i przytknął ją do pudła, pozwalając szybko rozbrzmieć odpowiedniej muzyce znów w ogrodzie. Zerknął w stronę ogniska i tanecznym krokiem ruszył do wszystkich. Zerknął na wstającego Marcela, którego zatrzymała Maria — nie widział całej sceny, widział koniec namiętnego pocałunku na co zagwizdał cicho, lecz przeciągle, a potem zerknął na Eve — zamierzali porozmawiać? W końcu? Ujął dłoń Neali, którą ku niemu wyciągnęła i wycofał się zaraz dalej na trawę. Przyciągnął ją ku sobie i uśmiechnął się, ciało podrygiwało w rytmie skocznej, szybkiej muzyki; tańczyły nogi, tańczyły biodra. Obrócił ją raz, obrócił się sam, łapiąc ją w ten sam sposób, ujmując jej dłoń, drugą układając nisko w talii. — Oj rezonują — odpowiedział jej po czasie, nim okroił ją szybko jeszcze dwa razy, czując jak jej czerwona spódnica unosi się wyraźnie i plącze między jego nogami.
| too much love drives a man insane
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Widziała, jak się spiął na prośbę o rozmowę i mimowolnie przypomniała sobie słowa Jamesa, gdy rozmawiali na górze. Przechyliła się gotowa wstać, ale wtedy to Marysia zrobiła coś, na co nawet ona zamarła. Uniosła brwi zaskoczona odwagą dziewczyny, zamrugała, kiedy zaskoczenie zmieniło się w szok. Odkaszlnęła lekko i zmieszana uciekła wzrokiem w bok. Poczekała, trochę nie wiedząc co ze sobą zrobić, bo dziwnie było siedzieć obok. Roztarła dłonią kark, próbując pozbyć się napięcia w ciele. Kiedy w końcu odkleili się od siebie, zerknęła na Marcela uważnie, próbując ukryć rozbawienie.- Żyjesz? Dasz radę oddychać? – spytała, gdy Multon odeszła od nich. Ledwo maskowała śmiech. Wstała i zmierzyła go wzrokiem, zanim skinięciem, zachęciła go, by poszedł za nią. Nie chciała rozmawiać przy innych, bo wiedziała, że podobnie, jak wcześniej padną słowa, które wolała, aby słyszał on, lecz nie pozostali. Poza tym chyba przyda mu się, by ochłonąć trochę na boku i wypadało go stąd zabrać.
- Smakuje? – spytała lekkim tonem, zerkając na miskę, którą zdecydował się wziąć ze sobą. Czy był tak głodny, czy zapomniał odstawić jedzenie, cóż... nie oceniała. Weszła do domu, opadając zaraz na miękką sofę, która odkąd tu zamieszkali, zniosła wiele.
Podkuliła nogi, siadając bokiem, czekając, aż zajmie miejsce też. Wsparła się łokciem o oparcie sofy, skupiając na nim uważne spojrzenie.
- Nie spinaj się.- poprosiła, nawiązując do jego wcześniejszej reakcji, gdy poprosiła o rozmowę.- Chciałam przeprosić za to, jak zareagowałam i za później. Nie zrobiłeś nic złego.- podjęła odrobinę niepewnie, przechylając się, by oprzeć się brodą o ramię. Nie uciekała spojrzeniem, ciemne tęczówki mając ciągle utkwione w jego twarzy.- To, co powiedziałeś... Też za tobą tęsknię i brakuje mi ciebie, chociaż to ja cholernie nawalam za każdym razem.- westchnęła cicho. Nie podobało jej się to, ale taka była prawda.- Nie chcę, byś czuł się odtrącony przeze mnie czy nieważny dla mnie, bo tak nie jest. Jesteś rodziną, Marcel, jesteś Doe z krwi. Bratem Jamesa, dla mnie jak szwagier, przyjaciel. Praktycznie też jak starszy brat.- kącik jej ust drgnął.- To, jak i o czym rozmawialiśmy na trawie, ufam ci, dlatego powiedziałam to wszystko. Podzieliłam się wątpliwościami i bolączkami, powiedziałam więcej niż komukolwiek innemu. Brzmi, jak zaufanie, co? – spytała miękko, ale było to oczywiste.- Nie wiem, czy mi wierzysz, ale mam nadzieję.- dodała, czując, nieprzyjemny uścisk w klatce piersiowej. Nadzieja nigdy nie doprowadziła jej do niczego dobrego.
- Smakuje? – spytała lekkim tonem, zerkając na miskę, którą zdecydował się wziąć ze sobą. Czy był tak głodny, czy zapomniał odstawić jedzenie, cóż... nie oceniała. Weszła do domu, opadając zaraz na miękką sofę, która odkąd tu zamieszkali, zniosła wiele.
Podkuliła nogi, siadając bokiem, czekając, aż zajmie miejsce też. Wsparła się łokciem o oparcie sofy, skupiając na nim uważne spojrzenie.
- Nie spinaj się.- poprosiła, nawiązując do jego wcześniejszej reakcji, gdy poprosiła o rozmowę.- Chciałam przeprosić za to, jak zareagowałam i za później. Nie zrobiłeś nic złego.- podjęła odrobinę niepewnie, przechylając się, by oprzeć się brodą o ramię. Nie uciekała spojrzeniem, ciemne tęczówki mając ciągle utkwione w jego twarzy.- To, co powiedziałeś... Też za tobą tęsknię i brakuje mi ciebie, chociaż to ja cholernie nawalam za każdym razem.- westchnęła cicho. Nie podobało jej się to, ale taka była prawda.- Nie chcę, byś czuł się odtrącony przeze mnie czy nieważny dla mnie, bo tak nie jest. Jesteś rodziną, Marcel, jesteś Doe z krwi. Bratem Jamesa, dla mnie jak szwagier, przyjaciel. Praktycznie też jak starszy brat.- kącik jej ust drgnął.- To, jak i o czym rozmawialiśmy na trawie, ufam ci, dlatego powiedziałam to wszystko. Podzieliłam się wątpliwościami i bolączkami, powiedziałam więcej niż komukolwiek innemu. Brzmi, jak zaufanie, co? – spytała miękko, ale było to oczywiste.- Nie wiem, czy mi wierzysz, ale mam nadzieję.- dodała, czując, nieprzyjemny uścisk w klatce piersiowej. Nadzieja nigdy nie doprowadziła jej do niczego dobrego.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
- Przygotuję. - obiecałam unosząc kącik ust ku górze. - Bedę gotowa o każdej porze. - dodałam pochylając lekko głowę ale odsuwając spojrzenie od twarzy Jima, kiedy coś błysnęło mu we włosach na nie zwracając moją uwagę. Palce przesunęły się po końcówce jednego z kosmyków, ale umknęły szybko na bok. Niebieskie spojrzenie wróciło do niego, kiedy brwi unosiły się z niedowierzaniem. Bitwę na brokat, serio? - Wygraliście, jak mniemam. Choć nie dziwi mnie że wziął was na cel. - zaśmiałam się, zerkając na koszulę wskazując na nią brodą. Wywróciłam lekko oczami na Marcela wyglądającego lepiej, mimowolnie zaczynając zastanawiać się, co tym razem zmalowali. Pokręciłam głową. - Jest mokra. Zaklęciem. - wyjaśniłam, ale nim w ogóle zrobiłabym cokolwiek już stał przede mną. - Może odwrotnie, to coś zmienia? - zapytałam go jeszcze mrużąc mocniej oczy. Różnice robiło to jaką dokładnie? Ja miałam prosić? Łokciem trąciłam Jima. - Nie słuchaj go Liddy. Ale miotły tu nie widziałam. Na co ci w ogóle? Zjadłaś gulasz? - zadałam jej kilka kolejnych pytań wychodząc z Jimem nie starając się ciągnąć jej na siłę.
- N-nie… - zająknęłam się, nie oni, tylko sploty magiczne, ale w sumie wedle definicji i tego na co patrzyłam to… - …tak. - zmieniłam zdanie wzdychając sama nie wiedząc czy bardziej nad Marcelem, czy biedną Marysią. Rzuciłam książkę obok, Marcela lekko upominając a ten się brał i dziwił za co. Za co? Westchnęłam raz jeszcze. - Za początki nowe Marcel. - powiedziałam mu mając już odwrócić spojrzenie ale działanie Marysi rozszerzyło moje oczy w całkowitym zdumieniu. ŻE CO? Zapytałam, ale widziałam dobrze. Na Merlina, poczułam ciepło odwracając tęczówki, najpierw trafiając nimi na Eve - nie za dobrze - więc odwróciłam się całkiem żeby zobaczyć gdzie Jim był, bo muzyka zaczęła lecieć, wyciągnęłam do niego rękę, ratuj, znikajmy, tańczmy na coś tak prywatnego nie chcę patrzeć. Ruszyłam za nim, próbując opanować oddech, skupienia i wyciszenia poszukując w oczach. Uśmiechem, odpowiadając na uśmiech który wyciągał mimowolnie. Może dobrze było, odpuścić czasem? Powoli, mozolnie rozruszając się coraz pewniej, skoczniej. Serce obiło się mocniej, kiedy dłoń znalazła się talii. To tylko taniec. Zaśmiałam się zaraz, wracając w jego ramiona. - Współgrają, zdecydowanie, hm? - zapytałam ale na nich nie spojrzałam. - Chyba nici z mojego ślubu. - wykrzywiłam teatralnie marudnie wargi, ale nie kompletnie przybitą nie wyglądałam. Nie mogłam żałować czegoś, na czym mi nie zależało. A tego, czego chciałam mieć nie mogłam i tak. Co mi pozostawało? Nie wiedziałam. Na razie chciałam odpuścić myślenie o tym wszystkim co działo się w moim środku.
- N-nie… - zająknęłam się, nie oni, tylko sploty magiczne, ale w sumie wedle definicji i tego na co patrzyłam to… - …tak. - zmieniłam zdanie wzdychając sama nie wiedząc czy bardziej nad Marcelem, czy biedną Marysią. Rzuciłam książkę obok, Marcela lekko upominając a ten się brał i dziwił za co. Za co? Westchnęłam raz jeszcze. - Za początki nowe Marcel. - powiedziałam mu mając już odwrócić spojrzenie ale działanie Marysi rozszerzyło moje oczy w całkowitym zdumieniu. ŻE CO? Zapytałam, ale widziałam dobrze. Na Merlina, poczułam ciepło odwracając tęczówki, najpierw trafiając nimi na Eve - nie za dobrze - więc odwróciłam się całkiem żeby zobaczyć gdzie Jim był, bo muzyka zaczęła lecieć, wyciągnęłam do niego rękę, ratuj, znikajmy, tańczmy na coś tak prywatnego nie chcę patrzeć. Ruszyłam za nim, próbując opanować oddech, skupienia i wyciszenia poszukując w oczach. Uśmiechem, odpowiadając na uśmiech który wyciągał mimowolnie. Może dobrze było, odpuścić czasem? Powoli, mozolnie rozruszając się coraz pewniej, skoczniej. Serce obiło się mocniej, kiedy dłoń znalazła się talii. To tylko taniec. Zaśmiałam się zaraz, wracając w jego ramiona. - Współgrają, zdecydowanie, hm? - zapytałam ale na nich nie spojrzałam. - Chyba nici z mojego ślubu. - wykrzywiłam teatralnie marudnie wargi, ale nie kompletnie przybitą nie wyglądałam. Nie mogłam żałować czegoś, na czym mi nie zależało. A tego, czego chciałam mieć nie mogłam i tak. Co mi pozostawało? Nie wiedziałam. Na razie chciałam odpuścić myślenie o tym wszystkim co działo się w moim środku.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Z roztargnieniem obejrzał się na Marię, kiedy poprosiła go, żeby zaczekał, z uśmiechem spoglądając jej w oczy, gdy złożyła dłonie na jego policzkach, błądził wzrokiem po jej opadających powiekach, pchnięty wróżkowym pyłem lgnął do niej, gdy przysunęła własne usta i wkrótce poczuł, najpierw jej język, potem usta, przyjemne ciepło rozlało się po całym ciele, zamknął ją szczelniej, w uścisku ramion - nie dostrzegł, gdy miska gulaszu spadła mu się z kolana i rozlała, kiedy ją puścił - dłonie bezwiednie zsunęły się niżej, w uścisku kolan, oddech przyśpieszył, chciała się już odsunąć, ale został przy niej dłużej, jakby zapomniał - o czekającej na nim Eve, o siedzącej tuż obok Maisie, która wydawała się spokojną dziewczyną, o Naeli, której słowa rozpłynęły się gdzieś w nocnych hałasach, a przed którą starał się zachowywać przyzwoicie, o wszystkich i o wszystkim, poddając się czystej namiętności, zwielokrotnionej doznaniami tańczącym w jego umyśle wróżkowym pyłem. Usta smakowały jej gwałtownie, smakowały jej łapczywie, smakowały jej zachłannie, wzburzając krew tętniącą w ciele. Nie spojrzała na niego po wszystkim, ale dostrzegał jej uśmiech, uśmiechał się i on, przez chwilę pozostając wpatrzonym w jej śliczny profil. Otworzył usta, chcąc chyba coś powiedzieć, ale ostatecznie nie powiedział nic, idąc za Eve. Wstając otarł nogawkę z gulaszu, jego oddech był szybki, ciało wzburzone, a włosy zmierzwione.
- Hm? - zerknął na nią, gdy zażartowała z tego pocałunku, nie wiedział, jak zareagować. Dopiero co ją przeraźliwie zawstydził zabawą, która wydawała mu się niewinna. Upominała go teraz? Nie był pewien. Opadł na kanapę obok niej ciężko, daleko od Eve. Jej śladem bokiem, ale na krańcu kanapy i podciągając na nią jedno kolano, które tworzyło mimowolny dystans, ale i pomagało odpocząć. - Nie spinam - odpowiedział, być może nawet była to prawda, Maria go odprężyła. Przewrócił głowę na oparcie kanapy, spoglądając na nią, kiedy przeprosiła. Nie rozumiał jej.
- Jasne, spoko. To nic - odpowiedział, przecież nie był na nią zły. Chciał porozmawiać. Chciał jej wtedy coś powiedzieć, ale teraz wiedział już, że to był błąd, że nie powinien był zaczynać tematu. Próbował się przed nią otworzyć, ale ją to nie interesowało. Nie wiedział, dlaczego pomyślał, że jest inaczej, przecież to nie był pierwszy raz, kiedy go odtrącała. Głupio się zachował. Był głupi, że znowu próbował. Nie potrafił zaprzeczyć temu, że nawalała. Nie rozumiał, dlaczego to robiła, ale był pewien, że miała swoje powody. Przecież rozmawiał o tym dzisiaj z Nealą, o tym, że Eve go nie potrzebowała. Zawsze chwytał dzień, czemu nie potrafił pozwolić odejść jej wspomnieniu? - Dzięki - odparł bez przekonania. Mówiła, że był jej bliski, ale nie traktowała go w ten sposób. Zresztą przed chwilą sama mówiła o tym, że nie chciała nikogo dopuścić do swojej rodziny. Że Jim musiał ją przekonywać. Nic na siłę, Eve. Wiedział, kim był dla Jamesa, nie musiał słyszeć tego od niej. - Tak, jasne - Tak brzmi zaufanie? Spytał ją o coś z troski, bo się martwił. Nie odpowiedziała mu, tylko uciekła. Nie dlatego, że mu nie ufała? Więc nie rozumiał, dlaczego. - Pewnie, że wierzę, Eve. Cieszę się. Super, że... sobie ufamy i jesteśmy sobie bliscy. Że już nie musimy tęsknić - odpowiedział, patrząc na nią, na krótko. Niewiele dało się z jego twarzy wyczytać. On już zrozumiał, że tęsknić nie było za czym, a co minęło to nie wróci. Dorosła, zmieniła się, a teraz miała córkę, która ją uszczęśliwiała i naprawdę cieszył się jej szczęściem.
- Hm? - zerknął na nią, gdy zażartowała z tego pocałunku, nie wiedział, jak zareagować. Dopiero co ją przeraźliwie zawstydził zabawą, która wydawała mu się niewinna. Upominała go teraz? Nie był pewien. Opadł na kanapę obok niej ciężko, daleko od Eve. Jej śladem bokiem, ale na krańcu kanapy i podciągając na nią jedno kolano, które tworzyło mimowolny dystans, ale i pomagało odpocząć. - Nie spinam - odpowiedział, być może nawet była to prawda, Maria go odprężyła. Przewrócił głowę na oparcie kanapy, spoglądając na nią, kiedy przeprosiła. Nie rozumiał jej.
- Jasne, spoko. To nic - odpowiedział, przecież nie był na nią zły. Chciał porozmawiać. Chciał jej wtedy coś powiedzieć, ale teraz wiedział już, że to był błąd, że nie powinien był zaczynać tematu. Próbował się przed nią otworzyć, ale ją to nie interesowało. Nie wiedział, dlaczego pomyślał, że jest inaczej, przecież to nie był pierwszy raz, kiedy go odtrącała. Głupio się zachował. Był głupi, że znowu próbował. Nie potrafił zaprzeczyć temu, że nawalała. Nie rozumiał, dlaczego to robiła, ale był pewien, że miała swoje powody. Przecież rozmawiał o tym dzisiaj z Nealą, o tym, że Eve go nie potrzebowała. Zawsze chwytał dzień, czemu nie potrafił pozwolić odejść jej wspomnieniu? - Dzięki - odparł bez przekonania. Mówiła, że był jej bliski, ale nie traktowała go w ten sposób. Zresztą przed chwilą sama mówiła o tym, że nie chciała nikogo dopuścić do swojej rodziny. Że Jim musiał ją przekonywać. Nic na siłę, Eve. Wiedział, kim był dla Jamesa, nie musiał słyszeć tego od niej. - Tak, jasne - Tak brzmi zaufanie? Spytał ją o coś z troski, bo się martwił. Nie odpowiedziała mu, tylko uciekła. Nie dlatego, że mu nie ufała? Więc nie rozumiał, dlaczego. - Pewnie, że wierzę, Eve. Cieszę się. Super, że... sobie ufamy i jesteśmy sobie bliscy. Że już nie musimy tęsknić - odpowiedział, patrząc na nią, na krótko. Niewiele dało się z jego twarzy wyczytać. On już zrozumiał, że tęsknić nie było za czym, a co minęło to nie wróci. Dorosła, zmieniła się, a teraz miała córkę, która ją uszczęśliwiała i naprawdę cieszył się jej szczęściem.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Maisie była z natury dość naiwna, i wciąż zdarzały jej się pewne braki w wiedzy jeśli chodzi o niektóre aspekty magicznego świata (a narkotyki zdecydowanie leżały poza jej zainteresowaniem, w końcu była porządną panienką, więc nie miała powodu by zagłębić się w temat, i pozostawała nieświadoma tego, że pierwszy kontakt z tego rodzaju używkami właśnie dziś zaliczyła), dlatego nie zakwestionowała słów Eve i jedynie się do niej uśmiechnęła.
Maisie naprawdę się starała odkładać na bok złe myśli, uczestniczyła w zabawie, wcześniej przecież sporo tańczyła, próbowała każdego rodzaju przygotowanego przez dziewczęta jedzenia, a nawet próbowała alkoholi, mimo że na co dzień raczej nie piła. Spróbowała nawet nieznanych jej cygańskich ziół. I bawiła się naprawdę dobrze, ale z tyłu głowy gdzieś czaiła się ta świadomość, że żyli w parszywych czasach, tym bardziej, że czasem jakieś drobne wzmianki w rozmowie przypominały o tym, że przecież kiedyś było inaczej. Maisie była osobą, która została mocno doświadczona przez życie, osierocona jeszcze przed ukończeniem pełnoletniości, przez swój status krwi zmuszona do przedwczesnego przerwania nauki, ukrywania się i unikania obszarów kraju poza półwyspem, i na dokładkę, Noc Tysiąca Gwiazd odebrała jej dom i wraz z nim ostatnią osobę z tej najbliższej rodziny, która ją wychowała. I nawet takie drobne rzeczy jak wspominanie o dawnych meczach Billy'ego wzbudzały w niej tęsknotę za wszystkim, co straciła, oraz za czasami kiedy było normalnie i bezpiecznie.
Uśmiechnęła się lekko do Marcela, kiedy wyjaśniał historię o krowie, jednocześnie obserwując popisy Liddy, która miała zrobić jaskółkę, a potem nagle pognała w stronę domu, chyba szukając miotły. Czy ona naprawdę chciała latać w takim stanie? Maisie nie wątpiła w jej umiejętności miotlarskie, ale po pijaku odrywanie się od ziemi było ryzykowne. Taktownie nie gapiła się na Marcela i Marię kiedy zaczęli się całować, więc znowu skupiła uwagę na Liddy. Miała nadzieję że ta nie zrobi nic głupiego i że się nie uszkodzi bardziej niż wcześniej, ale siedziała cicho, żeby nie wyjść znowu na tą sztywną, która nie umie się bawić i powstrzymuje ją od w jej mniemaniu zapewne genialnego planu. Maisie nie była na tyle pijana, żeby podobne plany zrodziły się w jej głowie, choć napiła się trochę wziętego od Eve wina z porzeczek, siedząc wciąż na kocu.
Maisie naprawdę się starała odkładać na bok złe myśli, uczestniczyła w zabawie, wcześniej przecież sporo tańczyła, próbowała każdego rodzaju przygotowanego przez dziewczęta jedzenia, a nawet próbowała alkoholi, mimo że na co dzień raczej nie piła. Spróbowała nawet nieznanych jej cygańskich ziół. I bawiła się naprawdę dobrze, ale z tyłu głowy gdzieś czaiła się ta świadomość, że żyli w parszywych czasach, tym bardziej, że czasem jakieś drobne wzmianki w rozmowie przypominały o tym, że przecież kiedyś było inaczej. Maisie była osobą, która została mocno doświadczona przez życie, osierocona jeszcze przed ukończeniem pełnoletniości, przez swój status krwi zmuszona do przedwczesnego przerwania nauki, ukrywania się i unikania obszarów kraju poza półwyspem, i na dokładkę, Noc Tysiąca Gwiazd odebrała jej dom i wraz z nim ostatnią osobę z tej najbliższej rodziny, która ją wychowała. I nawet takie drobne rzeczy jak wspominanie o dawnych meczach Billy'ego wzbudzały w niej tęsknotę za wszystkim, co straciła, oraz za czasami kiedy było normalnie i bezpiecznie.
Uśmiechnęła się lekko do Marcela, kiedy wyjaśniał historię o krowie, jednocześnie obserwując popisy Liddy, która miała zrobić jaskółkę, a potem nagle pognała w stronę domu, chyba szukając miotły. Czy ona naprawdę chciała latać w takim stanie? Maisie nie wątpiła w jej umiejętności miotlarskie, ale po pijaku odrywanie się od ziemi było ryzykowne. Taktownie nie gapiła się na Marcela i Marię kiedy zaczęli się całować, więc znowu skupiła uwagę na Liddy. Miała nadzieję że ta nie zrobi nic głupiego i że się nie uszkodzi bardziej niż wcześniej, ale siedziała cicho, żeby nie wyjść znowu na tą sztywną, która nie umie się bawić i powstrzymuje ją od w jej mniemaniu zapewne genialnego planu. Maisie nie była na tyle pijana, żeby podobne plany zrodziły się w jej głowie, choć napiła się trochę wziętego od Eve wina z porzeczek, siedząc wciąż na kocu.
Maisie Moore
Zawód : początkująca krawcowa
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
"So what am I to do with all those hopes
Life seems so very frightening"
Life seems so very frightening"
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 11 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Kiedy Lidka podała mi miskę z gulaszem chwyciłem ją z wyraźną wdzięcznością w oczach, po czym siadłem na ziemi i zacząłem pałaszować. Był naprawdę pyszny i nawet na moment zdążyłem zapomnieć, że wyjątkowo chciało mi się pić. Marcel wspominał coś o winie, więc gdy skończyłem jeść rozejrzałem się po zebranych za butelką, ale nim ją odnalazłem padło wyzwanie. Początkowo zaśmiałem się pod nosem, jednak o wiele mniej było mi do śmiechu, gdy faktycznie kompletnie pijana Liddy wzięła sobie to zbyt bardzo do serca i zaczęła szukać miotły. Na cholerę jej ona była? Chyba nie planowała na niej latać? Wstałem na równe nogi i posłałem Eve wymowne spojrzenie, gdy elokwentnie dała do zrozumienia, że to był durny pomysł. Bo był - szczególnie w takim stanie. Większość drogi pomagałem utrzymać jej pion, a teraz chce utrzymać go sama i to na miotle? Zdawałem sobie sprawę, że wybicie jej tego z głowy graniczyło z cudem, dlatego wolałem wyczekać odpowiedniego momentu. Może przewróci się nim ją znajdzie i sama... nie, nie zrozumie.
-Kto ma wino?- spytałem w końcu. -Płacę w fajkach, to znaczy no. Kto ma moje fajki ten nimi zapłaci- wzruszyłem ramionami nie mogąc dłuższy czas znaleźć swojej zguby.
Nie wiedziałem, że Marysia i Marcel mieli się ku sobie, ale skutecznie rozwiali wątpliwości czułościami, jakie trudno było przeoczyć. Minąłem ich kierując się w stronę stołu, na którym Jim ustawił butelki. -A myślałem, że już śpisz ledwo żywy- rzuciłem z uśmiechem, po czym rozejrzałem się za kieliszkiem, ale jako że nie było go w zasięgu wzroku to upiłem trunku prosto z gwinta. -Lidka chodź pić, a nie guza szukasz. Szybciej by wszystkim gacie spadły, jakby zobaczyli cię na parkiecie- nie pójdzie na to, byłem pewien. Choć kto wie?
-Kto ma wino?- spytałem w końcu. -Płacę w fajkach, to znaczy no. Kto ma moje fajki ten nimi zapłaci- wzruszyłem ramionami nie mogąc dłuższy czas znaleźć swojej zguby.
Nie wiedziałem, że Marysia i Marcel mieli się ku sobie, ale skutecznie rozwiali wątpliwości czułościami, jakie trudno było przeoczyć. Minąłem ich kierując się w stronę stołu, na którym Jim ustawił butelki. -A myślałem, że już śpisz ledwo żywy- rzuciłem z uśmiechem, po czym rozejrzałem się za kieliszkiem, ale jako że nie było go w zasięgu wzroku to upiłem trunku prosto z gwinta. -Lidka chodź pić, a nie guza szukasz. Szybciej by wszystkim gacie spadły, jakby zobaczyli cię na parkiecie- nie pójdzie na to, byłem pewien. Choć kto wie?
Jedną z bolączek współczesnego świata jest to, że nikt nie wie
kim tak naprawdę jest
kim tak naprawdę jest
Pokręciła powoli głową, kiedy mówił, reagował na jej słowa. Poczuła się przez chwilę jak zagoniona w róg, bez drogi ucieczki. Wzięła głębszy oddech, by opanować emocje, które na krótką chwilę zawrzały. Odwróciła od niego wzrok, czubkiem języka przesuwając po górnej wardze.
- Nie traktuj mnie, jak idiotkę.- poprosiła ze spokojem, którego kiedyś nie byłaby w stanie przywołać. Zagotowałaby się i spopieliła tę relację do końca, nie zostawiła nic pod wpływem złości. W gniewie mówiła więcej, oskarżała łatwiej... ale nie dziś. Nabrała powietrza raz jeszcze, bo potrzebowała wyciszenia. Wróciła do niego spojrzeniem, kiedy przytaknął, że jej wierzy. Ciemne oczy zatrzymały się na jego twarzy, przenikliwie zawisły, jakby chciała dostrzec każdą emocję.- Gówno prawda.- odparła jedynie. Nie sięgała po ładne słowa, bo to nie działało i nic nie mogła tym wskórać. Tłumaczenie jemu lub Jimowi czegokolwiek w ładny sposób było marnowaniem czasu, wypluwaniem z siebie słów, które i tak odbijały się, jak od ściany.
- Spytałeś, jak źle było...- zaczęła, czując to samo, co czuła wtedy, gdy zapytał. To nie było przyjemne, budziło panikę, ale w życiu nie miała tego komfortu, by móc się czegoś bać i unikać tematu. Miała ochotę się skulić, ale nie zrobiła tego.- Było strasznie i ciężko.- wypowiedziała, przymykając oczy.- Bałam się zamykać oczy, bałam się zasnąć z tak wielu powodów.- skrzywiła się delikatnie, bo nie wiedział dlaczego, a ona walczyła ze sobą, by cokolwiek powiedzieć. Uniosła powieki, by powrócić do niego z uwagą.- Mówiłeś, że Aisha wydawała się wystraszona, gdy dotarliście i pewnie taka była. Obie byłyśmy przerażone tym, co się stało oraz co działo się później... i tym, jak niewiele brakowało, byśmy dziś sobie tutaj nie porozmawiali. Trochę mniej głupiego szczęścia, które zdaje się mnie nie opuszczać i brak uzdrowiciela, tyle by wystarczyło, aby Djilia zabiła siebie i mnie albo ja zabiła nas obie przez debilną decyzję.- kącik jej ust uniósł się, lecz w grymasie. Wpatrywała się w niego, licząc, że rozumiał, co mógł usłyszeć wtedy na trawie.- Ten miesiąc był trudny, chociaż im bliżej dzisiejszego dnia tym to wszystko jest łatwiejsze i lżejsze. Nie zmienia to faktu, że żałowałam wielu rzeczy. Popełnionych błędów albo przeżycia, czasami wątpienia w siebie i przyszłość, jakakolwiek by ona nie była. Kiedy nie miałam siły dźwignąć się z łóżka, wpatrywałam się w okno, łudząc się, że zobaczę tam białą gołębicę albo znajomą sowę. Po czasie wiedziałam, że to się nie stanie... więc odwracałam wzrok od okien.- zamrugała, bo czuła, jak szklą się oczy. Nie zamierzała płakać, uparła się, by nigdy już nie zrobić tego przy kimś. Wzruszyła lekko ramionami, jakby chcąc przekonać samą siebie i jego, że to nie miało już znaczenia.- Kiedy mówię, że tęskniłam to nie dlatego, że chcę cię ugłaskać, być nie miał mi za złe reakcji. Tylko dlatego, że tak jest.- nie miała siły, by z nim walczyć, zapewniać w kółko o tym, jak było. Po prostu nie.
Uniosła dłoń do oczu, by przetrzeć kąciki i pozbyć się zbierających łez.
- Z nikim o tym nie rozmawiałam, nie w takich słowach. Dlatego, jeżeli mogę mieć do ciebie prośbę, zachowaj to dla siebie.- poprosiła, nie chcąc, by poszło to dalej, a nawet dotarło do Jamesa. Nikomu to nie pomoże i nic nie zmieni, było tylko powodem strachu i problemów, które kiedyś znikną w końcu.
- Nie traktuj mnie, jak idiotkę.- poprosiła ze spokojem, którego kiedyś nie byłaby w stanie przywołać. Zagotowałaby się i spopieliła tę relację do końca, nie zostawiła nic pod wpływem złości. W gniewie mówiła więcej, oskarżała łatwiej... ale nie dziś. Nabrała powietrza raz jeszcze, bo potrzebowała wyciszenia. Wróciła do niego spojrzeniem, kiedy przytaknął, że jej wierzy. Ciemne oczy zatrzymały się na jego twarzy, przenikliwie zawisły, jakby chciała dostrzec każdą emocję.- Gówno prawda.- odparła jedynie. Nie sięgała po ładne słowa, bo to nie działało i nic nie mogła tym wskórać. Tłumaczenie jemu lub Jimowi czegokolwiek w ładny sposób było marnowaniem czasu, wypluwaniem z siebie słów, które i tak odbijały się, jak od ściany.
- Spytałeś, jak źle było...- zaczęła, czując to samo, co czuła wtedy, gdy zapytał. To nie było przyjemne, budziło panikę, ale w życiu nie miała tego komfortu, by móc się czegoś bać i unikać tematu. Miała ochotę się skulić, ale nie zrobiła tego.- Było strasznie i ciężko.- wypowiedziała, przymykając oczy.- Bałam się zamykać oczy, bałam się zasnąć z tak wielu powodów.- skrzywiła się delikatnie, bo nie wiedział dlaczego, a ona walczyła ze sobą, by cokolwiek powiedzieć. Uniosła powieki, by powrócić do niego z uwagą.- Mówiłeś, że Aisha wydawała się wystraszona, gdy dotarliście i pewnie taka była. Obie byłyśmy przerażone tym, co się stało oraz co działo się później... i tym, jak niewiele brakowało, byśmy dziś sobie tutaj nie porozmawiali. Trochę mniej głupiego szczęścia, które zdaje się mnie nie opuszczać i brak uzdrowiciela, tyle by wystarczyło, aby Djilia zabiła siebie i mnie albo ja zabiła nas obie przez debilną decyzję.- kącik jej ust uniósł się, lecz w grymasie. Wpatrywała się w niego, licząc, że rozumiał, co mógł usłyszeć wtedy na trawie.- Ten miesiąc był trudny, chociaż im bliżej dzisiejszego dnia tym to wszystko jest łatwiejsze i lżejsze. Nie zmienia to faktu, że żałowałam wielu rzeczy. Popełnionych błędów albo przeżycia, czasami wątpienia w siebie i przyszłość, jakakolwiek by ona nie była. Kiedy nie miałam siły dźwignąć się z łóżka, wpatrywałam się w okno, łudząc się, że zobaczę tam białą gołębicę albo znajomą sowę. Po czasie wiedziałam, że to się nie stanie... więc odwracałam wzrok od okien.- zamrugała, bo czuła, jak szklą się oczy. Nie zamierzała płakać, uparła się, by nigdy już nie zrobić tego przy kimś. Wzruszyła lekko ramionami, jakby chcąc przekonać samą siebie i jego, że to nie miało już znaczenia.- Kiedy mówię, że tęskniłam to nie dlatego, że chcę cię ugłaskać, być nie miał mi za złe reakcji. Tylko dlatego, że tak jest.- nie miała siły, by z nim walczyć, zapewniać w kółko o tym, jak było. Po prostu nie.
Uniosła dłoń do oczu, by przetrzeć kąciki i pozbyć się zbierających łez.
- Z nikim o tym nie rozmawiałam, nie w takich słowach. Dlatego, jeżeli mogę mieć do ciebie prośbę, zachowaj to dla siebie.- poprosiła, nie chcąc, by poszło to dalej, a nawet dotarło do Jamesa. Nikomu to nie pomoże i nic nie zmieni, było tylko powodem strachu i problemów, które kiedyś znikną w końcu.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
- Przepraszam - odpowiedział machinalnie, kiedy kazała nie traktować się jak idiotkę. Nie chciał, żeby się tak poczuła i po prawdzie nie rozumiał już, czego od niego oczekiwala. Łypnął na nią okiem, kiedy sama przekreśliła własne słowa. A potem słuchał - w milczeniu - wpatrzony w martwy punkt gdzieś z boku. Przecież nie o to mu chodziło. Nie o to, żeby zmuszać ją do wyznań. Zadał pytanie najłagodniej, jak potrafił, pozostawiając jej jak największą wolną przestrzeń na odpowiedź. Spytał tylko jak źle było. Mogła odpowiedzieć jednym słowem, jeśli nie chciała przywoływać tych wspomnień, nie miałby jej tego za złe. Ale ona odwróciła się do niego tyłem, a on nie rozumiał, dlaczego. Pytał, bo chciał ją przeprosić. Że była wtedy sama w Weymouth. Nie tak to miało wyglądać. Nie mogli wiedzieć, co się stanie. - To nie twoja wina, Eve - Nie wiedział, co dokładnie wydarzyło się w Weymouth, nikt mu o tym nie opowiadał, nikogo nie dopytywał. Nie było go tam. Nie było go tam, żeby pomóc i nie czuł się z tym dobrze. Mówiła, że podjęła debilną decyzję, nie wiedział jaką, ale wiedział, że w sytuacjach takie jak tamta trudno jest zachować zimną krew, a Eve zawsze miała krew gorącą. Nikt nie miał prawa jej oceniać, a już na pewno nie on, którego tam nie było wcale. Bo się obraził. Na nią, na Steffena, na Celine, na cały świat chyba. Poczuł się odrzucony i niechciany, poczuł się sam. Tylko Jim stał wtedy obok. Wtedy, kiedy leżał z nią na trawie, przez chwilę o tym zapomniał. O tym, dlaczego go tam nie było. Ale potem przypomniała mu o tym boleśnie, kolejny raz miażdżąc ofiarowane jej serce. Z konsternacją spojrzał na nią, gdy wyznała, że oczekiwała wiadomości. Nie pomyślał o tym, żeby do niej napisać. Wiedział, że Jim też tego nie robił. Żadne z nich nie było nigdy dobre w pisaniu listów, żadne z nich nie pisało ich ładnie, żadne z nich nie potrafiło wyrazić w nich uczuć. Przecież o tym wiedziała.
- Sądziliśmy, że potrzebujesz spokoju - odpowiedział ostrożnie. Domagała się go zawsze, zawsze chciała być sama. Zawsze chciała, żeby dać jej spokój, zostawić. Zawsze szukała samotności. Zdążył uwierzyć, że to w samotności czuła się najlepiej. Z nim nie chciała spędzać czasu, nie tylko wtedy w Weymouth, ale i wiele wcześniejszych razy. Tak często uciekała, kiedy odwiedzał Jima, przyszła potem przeprosić, czy za to? Nie wiedział, bo nic mu wtedy nie powiedziała. Było mu głupio, że zabrał wtedy Jima z Weymouth, powinien być z rodziną. Ale listy? Naprawdę spodziewała się, że będzie wysyłał jej listy? Powiedziano mu, że nie może się z nią widzieć. Nie odezwała się pierwsza. Dawno już nie rozumiał, gdzie leżały jej granice, a dzisiejszy dzień pokazywał to najlepiej. Nie chciał się z tego tłumaczyć, nie sądził zresztą, żeby ją to obchodziło. To, co czuł. Pewnie miała prawo być zła, Jim miał wobec niej obowiązki. Marcel wciąż nie wszystkie znał, najwidoczniej źle zrozumiał romską tradycję. Nie chciał wykonywać w jej kierunku gestów, które naruszyłyby jej zwyczaje, ale nie sądził, by to go w jej oczach tłumaczyło. Widocznie zrobił to źle.
- Przykro mi - odpowiedział szczerze. Również za to, że była sama, bo samotność w jego oczach była czymś najbardziej przerażającym. Ale nigdy nie dała mu do zrozumienia, że chciała jego towarzystwa. Odkąd się odnaleźli sprawiała wrażenie kogoś, kto samotność kochał. - Że to tak wyglądało. Że musiałaś przez to przejść. I naprawdę cieszę się, że jesteś cała, Eve. - Niezależnie od tego, co się między nimi wydarzyło, nie chciał przecież dla niej nigdy źle. - Że obie jesteście całe - dookreślił, obdarzając ją bladym uśmiechem. Po chwili uśmiechnął się szerzej i kiwnął głową, kiedy zapewniła go, że naprawdę tęskniła. Zawsze był gotów ją wesprzeć. To, że go odrzuciła i to, że nosiła w sobie wciąż żal do niego, nie mogło tego zmienić. Nie zapominał o ludziach. Na jej żal nie potrafił zaradzić, był jak lawa zalewający powstałą między nimi przepaść. Czas płynął, życie się zmieniało. Ludzie też się zmieniali. - Twoje sekrety są u mnie bezpieczne, ale wydaje mi się, że niepotrzebnie robisz z nich sekrety. Nie wydaje mi się, żeby Jim wiedział, że zranił cię brak Lenory - odpowiedział, bez przekonania. Nie dlatego, że wątpił w swoje słowa, przecież wiedział, że nie robił tego z rozmysłem. Nie była to zresztą do końca prawda, wymieniali listy.
- Sądziliśmy, że potrzebujesz spokoju - odpowiedział ostrożnie. Domagała się go zawsze, zawsze chciała być sama. Zawsze chciała, żeby dać jej spokój, zostawić. Zawsze szukała samotności. Zdążył uwierzyć, że to w samotności czuła się najlepiej. Z nim nie chciała spędzać czasu, nie tylko wtedy w Weymouth, ale i wiele wcześniejszych razy. Tak często uciekała, kiedy odwiedzał Jima, przyszła potem przeprosić, czy za to? Nie wiedział, bo nic mu wtedy nie powiedziała. Było mu głupio, że zabrał wtedy Jima z Weymouth, powinien być z rodziną. Ale listy? Naprawdę spodziewała się, że będzie wysyłał jej listy? Powiedziano mu, że nie może się z nią widzieć. Nie odezwała się pierwsza. Dawno już nie rozumiał, gdzie leżały jej granice, a dzisiejszy dzień pokazywał to najlepiej. Nie chciał się z tego tłumaczyć, nie sądził zresztą, żeby ją to obchodziło. To, co czuł. Pewnie miała prawo być zła, Jim miał wobec niej obowiązki. Marcel wciąż nie wszystkie znał, najwidoczniej źle zrozumiał romską tradycję. Nie chciał wykonywać w jej kierunku gestów, które naruszyłyby jej zwyczaje, ale nie sądził, by to go w jej oczach tłumaczyło. Widocznie zrobił to źle.
- Przykro mi - odpowiedział szczerze. Również za to, że była sama, bo samotność w jego oczach była czymś najbardziej przerażającym. Ale nigdy nie dała mu do zrozumienia, że chciała jego towarzystwa. Odkąd się odnaleźli sprawiała wrażenie kogoś, kto samotność kochał. - Że to tak wyglądało. Że musiałaś przez to przejść. I naprawdę cieszę się, że jesteś cała, Eve. - Niezależnie od tego, co się między nimi wydarzyło, nie chciał przecież dla niej nigdy źle. - Że obie jesteście całe - dookreślił, obdarzając ją bladym uśmiechem. Po chwili uśmiechnął się szerzej i kiwnął głową, kiedy zapewniła go, że naprawdę tęskniła. Zawsze był gotów ją wesprzeć. To, że go odrzuciła i to, że nosiła w sobie wciąż żal do niego, nie mogło tego zmienić. Nie zapominał o ludziach. Na jej żal nie potrafił zaradzić, był jak lawa zalewający powstałą między nimi przepaść. Czas płynął, życie się zmieniało. Ludzie też się zmieniali. - Twoje sekrety są u mnie bezpieczne, ale wydaje mi się, że niepotrzebnie robisz z nich sekrety. Nie wydaje mi się, żeby Jim wiedział, że zranił cię brak Lenory - odpowiedział, bez przekonania. Nie dlatego, że wątpił w swoje słowa, przecież wiedział, że nie robił tego z rozmysłem. Nie była to zresztą do końca prawda, wymieniali listy.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
23 IX '58 Tańce i zabawa u Batki
Szybka odpowiedź