Miejsca przy kominku
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Miejsca przy kominku
Od kominka bije przyjemne ciepło, może dlatego miejsca przy nim są wyjątkowo okupywane, pomimo panującego przy nim ruchu. Znajdują się tutaj wygodniejsze krzesła i dwa przetarte fotele w szkocką kratę. Wielki kominek w Dziurawym Kotle podłączony jest do sieci fiuu i stanowi jedną z najszybszych form transportu do centrum Londynu. Najwyraźniej klientom zajmującym miejsca w pobliżu paleniska nie przeszkadzają wychodzący z niego ludzie, a także sadza, która pomimo starań barmana, nigdy nie jest dostatecznie usunięta.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:19, w całości zmieniany 1 raz
Brwi Florence wyraźnie podjechały ku sobie i w górę, kiedy zmarszczyła nos, słysząc odpowiedź, którą uraczyła ją nieznajoma. Ech, nie dość, że pojawia się w lokalu i robi w nim totalny harmider (Florence sama musiała osłaniać głowę przed spadającymi ogarkami świec!) to jeszcze się tak wymądrza! Prawdopodobnie panna Fortescue miałaby znacznie więcej cierpliwości i może nawet współczucia dla użerającej się z miotłą kobiety, gdyby nie jej podły nastrój... który tylko jeszcze bardziej się pogorszył, gdy nieznajoma upadła na jej stolik! Butelka ognistej niebezpiecznie zachwiała się i niechybnie roztrzaskałaby się na podłodze, gdyby nie refleks okładanej przez miotłę kobiety. Florence sama skoczyła po swój napitek i prędko odebrała go z rąk nieznajomej, widząc że i tak lada chwila mógł się jej wyślizgnąć. Fortescue nawet warknęła cicho pod nosem, co jej się zwykle nie zdarzało, a potem gniewnie odstawiła butelkę na sąsiedni stolik. Potem zaś zdecydowała się skoczyć ku szamocącej się miotle. Była pewna, że nie zazna ani odrobiny spokoju, jeśli ten przeklęty przedmiot nie przestanie okładać jasnowłosej kobiety. Równie dobrze mogła więc pomóc - ale sprawczynię całego zamieszania na pewno jeszcze obrzuci kilkoma obelgami. Kto to widział, żeby z takimi kłopotami pojawiać się w najpopularniejszym lokalu dla czarodziejów? Toć to oczywiste, że narobi się hałasu, bałaganu i ogólnie zamieszania!
- Osobiście trzepnę cię tą miotła, kiedy już ją złapię - mruknęła rozdrażniona Florence, wykonując pierwszy z wielu skoków, mających na celu pochwycenie drewnianego przedmiotu, którego zadaniem było przecież grzeczne zamiatanie brudów z podłogi. Florka nigdy nie była specjalnie wysportowana, ale nie spodziewała się, że pochwycenie miotły może być aż tak trudne - dość szybko bowiem okazało się że przeklęty drewniany kij był bardzo zwinny i do tego podstępny. Ilekroć Florence była chociaż bliska złapania za trzonek, ten wymykał się jej z palców i umykał w drugą stronę. Kilka razy uderzył ją też witkami w pośladki i w głowę, na co kobieta zareagowała głośnym i pełnym oburzenia krzykiem.
- Już ja zrobię z tobą porządek! - zawołała rozeźlona i, niepomna na to, że korzystanie z magii stało się ostatnio dość ryzykowne, wyciągnęła różdżkę, gotowa cisnąć w miotłę jakimś zaklęciem.
- Osobiście trzepnę cię tą miotła, kiedy już ją złapię - mruknęła rozdrażniona Florence, wykonując pierwszy z wielu skoków, mających na celu pochwycenie drewnianego przedmiotu, którego zadaniem było przecież grzeczne zamiatanie brudów z podłogi. Florka nigdy nie była specjalnie wysportowana, ale nie spodziewała się, że pochwycenie miotły może być aż tak trudne - dość szybko bowiem okazało się że przeklęty drewniany kij był bardzo zwinny i do tego podstępny. Ilekroć Florence była chociaż bliska złapania za trzonek, ten wymykał się jej z palców i umykał w drugą stronę. Kilka razy uderzył ją też witkami w pośladki i w głowę, na co kobieta zareagowała głośnym i pełnym oburzenia krzykiem.
- Już ja zrobię z tobą porządek! - zawołała rozeźlona i, niepomna na to, że korzystanie z magii stało się ostatnio dość ryzykowne, wyciągnęła różdżkę, gotowa cisnąć w miotłę jakimś zaklęciem.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
27 sierpnia
Pogoda poprawiła się wraz z końcem sierpnia, lato zajrzało na wyspy chociaż na chwilę, nawet jeśli aktualnie nie było tego czuć. Na zewnątrz panowała burza. Ciemne chmury zasnuły niebo nad Londynem, nie przepuszczając ani jednego, nawet najmniejszego promyczka. Grzmoty przecinały ciszę, a potężne błyskawice na krótkie sekundy rozświetlały okolicę. Mimo tego wokół było gorąco, parno wręcz, wyjątkowo nieprzyjemnie. Gdyby się tak nad tym dłużej zastanowić, owa pogoda była idealną metaforą tego, co działo się aktualnie w Anglii - odkąd ogłoszono stan wojenny, morale mieszkańców spadły jeszcze bardziej, ale nie ma się co dziwić. W tym momencie chyba każdy obawiał się o swoje życie, a gdy zapadał zmrok (a ten zapadał coraz wcześniej), straszno było wyściubić nosa poza względnie bezpieczne mieszkanie. Ale ja właściwie pozostawałem bezdomny, więc musiałem to robić czy tego chciałem czy nie.
Tup tup tup!...
Biegnę po coraz większych kałużach, rozpryskując wokół ciężkie, brudne krople, ale niespecjalnie się tym przejmuję - i tak jestem już cały mokry. Przemoczony do ostatniej nitki! Gdyby wyżąć moje ubrania to pół Afryki by się napoiło, włosy miałem natomiast całkiem proste, ciężko opadające na twarz, przyklejające się do policzków i czoła. Wbiegłem pod daszek Dziurawego Kotła i rozejrzałem się dookoła, zanim pchnąłem wrota i przekroczyłem wreszcie próg. Wewnątrz było ciszej niż zwykle, wszystkie głowy odwróciły się w moją stronę gdy zatrzasnąłem za sobą drzwi, ale skinąłem jeno łbem, a zebrani przy stolikach czarodzieje wrócili do swoich spraw. Kiedy szedłem wgłąb sali, zostawiałem za sobą mokre ślady podeszew, oraz pojedyncze krople wciąż spływające z dłoni, płaszcza i nogawek. W zasadzie to zewsząd.
- Bania na początek, później piwo kremowe i następne co dwadzieścia minut, proszę donosić mi do kominka. - mówię do barmana, opierając się o ladę. Koleś już rozchyla usta, ale kładę na barze kilka złotych monet, więc jeno kiwa głową. Udało nam się z Olim wydębić od Lemoniadowego cały hajs, który był mi winny, oddałem połowę Ogdenowi, ale tyle tego było, że nie zdążyłem jeszcze wszystkiego wydać. Nie byłem więc tak biedny jak zwykle, sukces! Walnąłem pierwszego kielicha, nieznacznie się krzywiąc, po czym schwyciłem wypełniony piwskiem kufel i ruszyłem by zasiąść przy kominku i trochę nie wysuszyć. Opadłem ciężko na jeden z foteli w kratę, zrzuciłem buty i wyciągnąłem nogi w kierunku ognia, coby osuszyć także skarpetki (jedną czerwoną w złote kropki i jedną w zielono-pomarańczowe paski, ale kto by się tam przejmował!). Zamoczyłem wargi w trunku, mmmmm!...
Pogoda poprawiła się wraz z końcem sierpnia, lato zajrzało na wyspy chociaż na chwilę, nawet jeśli aktualnie nie było tego czuć. Na zewnątrz panowała burza. Ciemne chmury zasnuły niebo nad Londynem, nie przepuszczając ani jednego, nawet najmniejszego promyczka. Grzmoty przecinały ciszę, a potężne błyskawice na krótkie sekundy rozświetlały okolicę. Mimo tego wokół było gorąco, parno wręcz, wyjątkowo nieprzyjemnie. Gdyby się tak nad tym dłużej zastanowić, owa pogoda była idealną metaforą tego, co działo się aktualnie w Anglii - odkąd ogłoszono stan wojenny, morale mieszkańców spadły jeszcze bardziej, ale nie ma się co dziwić. W tym momencie chyba każdy obawiał się o swoje życie, a gdy zapadał zmrok (a ten zapadał coraz wcześniej), straszno było wyściubić nosa poza względnie bezpieczne mieszkanie. Ale ja właściwie pozostawałem bezdomny, więc musiałem to robić czy tego chciałem czy nie.
Tup tup tup!...
Biegnę po coraz większych kałużach, rozpryskując wokół ciężkie, brudne krople, ale niespecjalnie się tym przejmuję - i tak jestem już cały mokry. Przemoczony do ostatniej nitki! Gdyby wyżąć moje ubrania to pół Afryki by się napoiło, włosy miałem natomiast całkiem proste, ciężko opadające na twarz, przyklejające się do policzków i czoła. Wbiegłem pod daszek Dziurawego Kotła i rozejrzałem się dookoła, zanim pchnąłem wrota i przekroczyłem wreszcie próg. Wewnątrz było ciszej niż zwykle, wszystkie głowy odwróciły się w moją stronę gdy zatrzasnąłem za sobą drzwi, ale skinąłem jeno łbem, a zebrani przy stolikach czarodzieje wrócili do swoich spraw. Kiedy szedłem wgłąb sali, zostawiałem za sobą mokre ślady podeszew, oraz pojedyncze krople wciąż spływające z dłoni, płaszcza i nogawek. W zasadzie to zewsząd.
- Bania na początek, później piwo kremowe i następne co dwadzieścia minut, proszę donosić mi do kominka. - mówię do barmana, opierając się o ladę. Koleś już rozchyla usta, ale kładę na barze kilka złotych monet, więc jeno kiwa głową. Udało nam się z Olim wydębić od Lemoniadowego cały hajs, który był mi winny, oddałem połowę Ogdenowi, ale tyle tego było, że nie zdążyłem jeszcze wszystkiego wydać. Nie byłem więc tak biedny jak zwykle, sukces! Walnąłem pierwszego kielicha, nieznacznie się krzywiąc, po czym schwyciłem wypełniony piwskiem kufel i ruszyłem by zasiąść przy kominku i trochę nie wysuszyć. Opadłem ciężko na jeden z foteli w kratę, zrzuciłem buty i wyciągnąłem nogi w kierunku ognia, coby osuszyć także skarpetki (jedną czerwoną w złote kropki i jedną w zielono-pomarańczowe paski, ale kto by się tam przejmował!). Zamoczyłem wargi w trunku, mmmmm!...
Prawdopodobnie musiała przyzwyczaić się do płaczliwego klimatu Londyńskich chmur. Mglista aura od poranka nie napawała optymizmem, ale będąc w murach św. Munga, nie mogła narzekać. Ani na toczące niebo cienie, ani na brak zajęcia. Dała się porwać w wir zajęć, poznając nowych przełożonych, stażystów, niektórych - jak się okazywało, wystarczyło przypomnieć.
odkrywanie ścieżek, gdy już wychodziło się z ciasnych murów szpitala w akompaniamencie niedziałającej teleportacji i mieszanki ciepło - wilgotnej pogody, zmuszało Anę do niestandardowych zachowań. Plan polegał na pospiesznym dotarciu do małego mieszkania i kolejnej próbie rozpakowania. Swoista systematyczność ułatwiała pracę, ale ilość książek, które ze sobą wzięła, już w pierwszym dniu zajęła niemal wszystkie półki. Plan rozsypał się, jak rozbite mimochodem lusterko, gdy w połowie spaceru lunęło na tyle mocno, by Ana szukała tymczasowego schronienia. Dziurawy Kocioł.
Musiała przyznać, że chwytliwa nazwa przyciągnęła wzrok, goszcząc gdzieś w zakamarkach pamięci niewyraźnie wspomnienie.
W mokrej, kwiecistej sukience, której klejący się do ciała materiał kryła pod cienkim płaszczem. Stuknęła bucikiem w progu i poprawiła wilgotne loki, z których wciąż kapała woda. Kilka spojrzeń zwróciło się w jej kierunku, pojawiły się nawet charakterystyczne uśmiechy, ale - ani Ana nie spodziewała się zaczepek w środku miasta, ani też nie przykuwała uwagi do podobnych zachowań. Śmiało zakładała, że londyńczykom nie brakowało ogłady, a może nawykła do paryskiej mentalności? Nieważne. To, co zajmowało jej umysł, było ogrzanie i osuszenie mokrego ciała. W tej kolejności.
U zamyślonego barmana zamówiła duży kubek herbaty, a sama zawędrowała wprost pod kominkowe trzaski, jasno pełgającego ognia.
Zatrzymała się tuż przy miękkich siedzeniach, upatrując wciąż wolna pozycję obok - niecodziennie wylegującego się mężczyznę. Pospiesznie zlustrowała nieznajomą sylwetkę, od mokrych, rozwichrzonych loków, po przyjemne w wyglądzie oblicze po...zawadiacko wysunięte stopy i paradujące na wierzchu, dwie rożne skarpetki. Uniosła brwi, przez moment obserwując jegomościa, stojąc nieco z tyłu, za plecami, po czym wzruszając ramionami, podeszła do kominka - Wolne? - zapytała krótko, w gruncie rzeczy uznając pytanie za wystarczające, do zajęcia wolnego fotela znajdującego się najbliżej ciepła - I byłby Pan uprzejmy przesunąć nieco parujące stopy? - zwróciła się powtórnie, chociaż w melodyjnym głosie próżno było szukać nagany. Raczej stłumione rozbawienie, podszyte naturalną dla Any powagą.
Zanim ciepło trzaskających iskier dotarło do jej policzków, rozlewając kojące ciepło, zsunęła z ramion płaszcz, który powiesiła tuz obok kominka. Różdżka bezpiecznie tkwiła w ułożonej na kolanach torbie, do tej pory noszonej na jednym ramieniu.
odkrywanie ścieżek, gdy już wychodziło się z ciasnych murów szpitala w akompaniamencie niedziałającej teleportacji i mieszanki ciepło - wilgotnej pogody, zmuszało Anę do niestandardowych zachowań. Plan polegał na pospiesznym dotarciu do małego mieszkania i kolejnej próbie rozpakowania. Swoista systematyczność ułatwiała pracę, ale ilość książek, które ze sobą wzięła, już w pierwszym dniu zajęła niemal wszystkie półki. Plan rozsypał się, jak rozbite mimochodem lusterko, gdy w połowie spaceru lunęło na tyle mocno, by Ana szukała tymczasowego schronienia. Dziurawy Kocioł.
Musiała przyznać, że chwytliwa nazwa przyciągnęła wzrok, goszcząc gdzieś w zakamarkach pamięci niewyraźnie wspomnienie.
W mokrej, kwiecistej sukience, której klejący się do ciała materiał kryła pod cienkim płaszczem. Stuknęła bucikiem w progu i poprawiła wilgotne loki, z których wciąż kapała woda. Kilka spojrzeń zwróciło się w jej kierunku, pojawiły się nawet charakterystyczne uśmiechy, ale - ani Ana nie spodziewała się zaczepek w środku miasta, ani też nie przykuwała uwagi do podobnych zachowań. Śmiało zakładała, że londyńczykom nie brakowało ogłady, a może nawykła do paryskiej mentalności? Nieważne. To, co zajmowało jej umysł, było ogrzanie i osuszenie mokrego ciała. W tej kolejności.
U zamyślonego barmana zamówiła duży kubek herbaty, a sama zawędrowała wprost pod kominkowe trzaski, jasno pełgającego ognia.
Zatrzymała się tuż przy miękkich siedzeniach, upatrując wciąż wolna pozycję obok - niecodziennie wylegującego się mężczyznę. Pospiesznie zlustrowała nieznajomą sylwetkę, od mokrych, rozwichrzonych loków, po przyjemne w wyglądzie oblicze po...zawadiacko wysunięte stopy i paradujące na wierzchu, dwie rożne skarpetki. Uniosła brwi, przez moment obserwując jegomościa, stojąc nieco z tyłu, za plecami, po czym wzruszając ramionami, podeszła do kominka - Wolne? - zapytała krótko, w gruncie rzeczy uznając pytanie za wystarczające, do zajęcia wolnego fotela znajdującego się najbliżej ciepła - I byłby Pan uprzejmy przesunąć nieco parujące stopy? - zwróciła się powtórnie, chociaż w melodyjnym głosie próżno było szukać nagany. Raczej stłumione rozbawienie, podszyte naturalną dla Any powagą.
Zanim ciepło trzaskających iskier dotarło do jej policzków, rozlewając kojące ciepło, zsunęła z ramion płaszcz, który powiesiła tuz obok kominka. Różdżka bezpiecznie tkwiła w ułożonej na kolanach torbie, do tej pory noszonej na jednym ramieniu.
Przyjemne ciepło grzeje mi stópki i w ogóle całe ciałko, normalnie aż czuję jak schnę, a w dodatku popijam sobie kolejne łyczki kremowego browarka i gdyby czasy nie były takie ciężkie oraz ponure, to mógłbym rzec - żyć nie umierać! Tak to się trochę boję, że zaraz wpadnie tu grupa czarnoksiężników, a za nimi oddział aurorów, zacznie się walka na śmierć i życie i oczywiście w tym wszystkim najbardziej ucierpią biedni cywile... Nie no, to by była lekka przesada, chyba trochę za bardzo mnie poniosło. W każdym razie przez plecy przebiega mi dreszcz, kiedy słyszę za sobą czyjś głos. Dźwięczny i dziewczęcy. Jako, że akurat spijałem kolejny łyk trunku i chciałem jej odpowiedzieć w tym samym czasie, to się tylko zaplułem, a z moich ust wydobyło się tylko coś w rodzaju oooeeee.
- Niech to hipogryfia dupa... - mruczę pod nosem, patrząc czy sobie za bardzo koszuli nie zaplułem, marszczę przy tym brwi i chociaż jasny materiał znaczy złocista, piwna plama, to przecieram ją tylko rękawem. Znowu wyglądam jak ostatni lump, a taka ślicznotka się do mnie dosiada! No pech, jak nic. W każdym razie nie tracę głowy, ukradkiem przeczesując palcami mokre włosy. Sunę spojrzeniem po jej sylwetce, wraz z opadającym płaszczem, nieco dłużej obczajając dziewczęce tyły, a kiedy się ponownie do mnie zwraca, to znad kufla unoszę wzrok na jej słodkie lico. O mamuniu, ale dobra lasencja. Kiwam głową, poprawiając się na fotelu; nieco się unoszę, wspierając stopy na podłożu, po czym zarzucam nogę na nogę, układając kostkę na udzie. Otulam kufel obiema dłońmi, opierając go na brzuchu.
- Polecam zrobić to samo, cieplutko w stopki to cieplutko wszędzie. - tak jej mówię, uśmiechając się czarująco. Tak mi mama zawsze powtarzała, że jak przeziębisz stopy to już się przeziębisz cały, a jak nie to... to nie. Przyglądam się dziewczynie bo jakoś tak... wydaje mi się znajoma, przekrzywiam głowę na jedną, a później drugą stronę i wlepiam w nią gały, może nawet aż nazbyt badawczo... I wtedy TRACH! Olśniło mnie! Wyciągam usta w uśmiechu, delikatnie unosząc obie brwi.
- A niech mnie! Ana? Anastasia Bott? - pytam, szczerząc się do niej jak mysz do sera - To ja, Johny. Johnatan Bojczuk, pamiętasz mnie? Raaaany, minęły chyba całe wieki, odkąd widzieliśmy się ostatni raz! - to musiało być jeszcze w Hogwarcie!
- Niech to hipogryfia dupa... - mruczę pod nosem, patrząc czy sobie za bardzo koszuli nie zaplułem, marszczę przy tym brwi i chociaż jasny materiał znaczy złocista, piwna plama, to przecieram ją tylko rękawem. Znowu wyglądam jak ostatni lump, a taka ślicznotka się do mnie dosiada! No pech, jak nic. W każdym razie nie tracę głowy, ukradkiem przeczesując palcami mokre włosy. Sunę spojrzeniem po jej sylwetce, wraz z opadającym płaszczem, nieco dłużej obczajając dziewczęce tyły, a kiedy się ponownie do mnie zwraca, to znad kufla unoszę wzrok na jej słodkie lico. O mamuniu, ale dobra lasencja. Kiwam głową, poprawiając się na fotelu; nieco się unoszę, wspierając stopy na podłożu, po czym zarzucam nogę na nogę, układając kostkę na udzie. Otulam kufel obiema dłońmi, opierając go na brzuchu.
- Polecam zrobić to samo, cieplutko w stopki to cieplutko wszędzie. - tak jej mówię, uśmiechając się czarująco. Tak mi mama zawsze powtarzała, że jak przeziębisz stopy to już się przeziębisz cały, a jak nie to... to nie. Przyglądam się dziewczynie bo jakoś tak... wydaje mi się znajoma, przekrzywiam głowę na jedną, a później drugą stronę i wlepiam w nią gały, może nawet aż nazbyt badawczo... I wtedy TRACH! Olśniło mnie! Wyciągam usta w uśmiechu, delikatnie unosząc obie brwi.
- A niech mnie! Ana? Anastasia Bott? - pytam, szczerząc się do niej jak mysz do sera - To ja, Johny. Johnatan Bojczuk, pamiętasz mnie? Raaaany, minęły chyba całe wieki, odkąd widzieliśmy się ostatni raz! - to musiało być jeszcze w Hogwarcie!
Od spotkania z bratem minęło zaledwie dwa dni, a bardzo żywo sprawdzały się jego słowa. Zdążyła się natknąć na swoją przeszłość nawet w murach św. Munga ze zdziwieniem przypominającym jej, że deja vu, którego doświadczała, wcale nie było złudzeniem. Powtarzała działania, które już kiedyś podjęła, potwierdzający zależność i właściwość drogi, którą wybrała. Ale te minione chwile porywały nie tylko w słowach, a szczególnie - w postaciach. Niewyraźne urywki goniły jedna za drugą, przypisując tożsamości sylwetą, które znać powinna. Czasem gubiła się, biorąc przydługie spojrzenie za rozpoznanie. Czasem po prostu ignorowała przeczucie, czekając, aż świat odezwie się sam.
I odezwał się całkiem wyraźnie. W postaci wystarczająco dosadnego przedstawienia i jej personaliów i właściciela imienia, który tak zawadiacko poczyniał sobie przed kominkiem.
Chłód i wilgoć nieznośnie kleiły się do ciała, wyciągając resztki i tak niezbyt dużej ciepłoty. Pogoda wydzierała ulubiony stan i lekarstwem zdawał się własnie trzaskający ogień w kominku i gorący, herbaciany napar, który bez słowa podał wysoki barman. Pospiesznie zlustrował dwójkę, ale pozostawił ich wymianę zdań bez słowa, może w oczekiwaniu na rozwój wypadków, a może znał znajomego-nieznajomego, który z łobuzerską iskrą odwrócił się w jej stronę.
Właściwie miał rację. Praktyczność działania zawsze przychodziła Anie dużo łatwiej do przyjęcia, niż niepotrzebne wymysły. Zsunęła ze stóp botki, ale nie usadowiła się w pozycji horyzontalnej. Wysunęła nogi przed siebie, poprawiając materiał półdługiej sukienki - Skorzystam - odpowiedziała w końcu, posyłając mężczyźnie lekki uśmiech, zderzając się z dużo mówiącym spojrzeniem. Znała takie, chociaż zbyt wiele sobie z nich nie robiła. Dopóki ręce i język miał na wodzy, po prostu ignorowała napływające gęsią skórką wrażenia.
Drgnienie, które obudziło ją z chwilowego, ciepłego odrętwienia, przyszło bardzo gwałtownie. Odwróciła się z uniesionymi brwiami i rozchylonymi ustami, które moment wcześniej gotowe były uszczknąć zawartości parującego kubka - Tak się nazywam - zaczęła ostrożnie, tym razem wiercąc ciemną źrenicą siedzącego przy niej mężczyznę. Burza rozwichrzonych loków, nietuzinkowe - nawet jak na Londyn - odzienie i aparycja kojarzona z oldschoolowym artystą. Wiele się nie pomyliła - Nie, żebym chciała kogoś urazić, ale nie bardzo pamiętam - dodała z wciąż zawieszonym przy ustach kubkiem. Tłumaczenie, co przytrafiło się i dlaczego tej pamięci nie posiadała, już nie tłumaczyła. Ale kolejne słowa Johnatana przynajmniej potwierdziły, że nie był kimś na tyle jej bliskim, by mogła czuć się niezręcznie - Ale możesz mi przypomnieć - przechyliła głowę, poprawiając łaskoczący ją w policzek, wciąż wilgotny od deszczu pukiel. Zapach herbaty przypomniał o naparze. Oplotła palcami naczynie i upiła łyk, wciąż nie odrywając wzroku od nietuzinkowego zawadiaki.
I odezwał się całkiem wyraźnie. W postaci wystarczająco dosadnego przedstawienia i jej personaliów i właściciela imienia, który tak zawadiacko poczyniał sobie przed kominkiem.
Chłód i wilgoć nieznośnie kleiły się do ciała, wyciągając resztki i tak niezbyt dużej ciepłoty. Pogoda wydzierała ulubiony stan i lekarstwem zdawał się własnie trzaskający ogień w kominku i gorący, herbaciany napar, który bez słowa podał wysoki barman. Pospiesznie zlustrował dwójkę, ale pozostawił ich wymianę zdań bez słowa, może w oczekiwaniu na rozwój wypadków, a może znał znajomego-nieznajomego, który z łobuzerską iskrą odwrócił się w jej stronę.
Właściwie miał rację. Praktyczność działania zawsze przychodziła Anie dużo łatwiej do przyjęcia, niż niepotrzebne wymysły. Zsunęła ze stóp botki, ale nie usadowiła się w pozycji horyzontalnej. Wysunęła nogi przed siebie, poprawiając materiał półdługiej sukienki - Skorzystam - odpowiedziała w końcu, posyłając mężczyźnie lekki uśmiech, zderzając się z dużo mówiącym spojrzeniem. Znała takie, chociaż zbyt wiele sobie z nich nie robiła. Dopóki ręce i język miał na wodzy, po prostu ignorowała napływające gęsią skórką wrażenia.
Drgnienie, które obudziło ją z chwilowego, ciepłego odrętwienia, przyszło bardzo gwałtownie. Odwróciła się z uniesionymi brwiami i rozchylonymi ustami, które moment wcześniej gotowe były uszczknąć zawartości parującego kubka - Tak się nazywam - zaczęła ostrożnie, tym razem wiercąc ciemną źrenicą siedzącego przy niej mężczyznę. Burza rozwichrzonych loków, nietuzinkowe - nawet jak na Londyn - odzienie i aparycja kojarzona z oldschoolowym artystą. Wiele się nie pomyliła - Nie, żebym chciała kogoś urazić, ale nie bardzo pamiętam - dodała z wciąż zawieszonym przy ustach kubkiem. Tłumaczenie, co przytrafiło się i dlaczego tej pamięci nie posiadała, już nie tłumaczyła. Ale kolejne słowa Johnatana przynajmniej potwierdziły, że nie był kimś na tyle jej bliskim, by mogła czuć się niezręcznie - Ale możesz mi przypomnieć - przechyliła głowę, poprawiając łaskoczący ją w policzek, wciąż wilgotny od deszczu pukiel. Zapach herbaty przypomniał o naparze. Oplotła palcami naczynie i upiła łyk, wciąż nie odrywając wzroku od nietuzinkowego zawadiaki.
Uśmiecham się kiedy i ona zrzuca buty - prawidłowo, tylko głupek by nie skorzystał. Kiwam więc głową na znak, że popieram ten wybór. Ale uśmiech przeradza się w grymas lekkiego niezadowolenia, kiedy przyznaje, że wcale mnie nie pamięta... Robi to jednak z taką gracją, że nie mogę się na nią gniewać, nawet jeśli w pierwszej chwili poczułem się zraniony, tak wiecie, jakby wzięła moją męską dumę i odprawiła na niej jakiś morderczy rytuał.
- Szczerze powiedziawszy spodziewałem się raczej innej odpowiedzi. - śmieję się, po czym unoszę kufel do ust i spijam porządny łyk pienistego trunku. Oblizuję wargi końcem języka, a zaraz ponownie poprawiam się w fotelu i chrząkam, przykładając do ust dłoń zwiniętą w pięść - Tylko dzięki tobie udało mi się zaliczyć SUMy, tak po prawdzie. - kiwam głową, na nowo otulając palcami szkło - Pomagałaś mi w pracach domowych i w ogóle ze wszystkim. - spomiędzy moich warg wylatuje kolejna salwa śmiechu - Pewnie byłem twoim najgorszym uczniem, ale wolałbym żebyś teraz zaprzeczyła. - mrugnąłem doń jednym okiem. Z początku miałem względem panny Bott niezbyt szlachetne intencje i jak później o tym myślałem, to czasem nawet było mi wstyd... W sumie to wszystko przez jej durnego kuzyna - kiedyś zrobiłbym wszystko by utrzeć Mattowi nosa i... i to się nie zmieniło. Ale im więcej czasu spędzałem z Anastasią, głównie nad książkami, kociołkami, przy zaklęciach, w szklarniach i w ogóle przy nauce, tym głupszy wydawał mi się mój pomysł. Fajna z niej była laska, ostatecznie nie chciałem sprawiać jej przykrości, zresztą ona pozostawała kompletnie nieczuła, nawet jeśli czasem zbyt ostentacyjnie dawałem jej do zrozumienia, że mi się podoba, a z tej znajomości wyciągnąłem mnóstwo plusów, jak matkę kocham! Naprawdę tylko dzięki niej zdawałem egzaminy, nie leciałem na samych trollach i odrabiałem prace domowe.
- Co u ciebie? Jak ci życie płynie? - pytam, przekrzywiając łeb na jedną stronę, po czym ponownie unoszę kufel piwa, dopijając resztę bursztynowego trunku. Barman już podąża w moją stronę z kolejnym, więc robimy wymianę. Uśmiecham się serdecznie, dziękując mu kiwnięciem głowy i zanurzam wargi w alkoholu (chociaż słabe toto, takie piwko dla dzieci), powracając spojrzeniem do Anastasii.
- Szczerze powiedziawszy spodziewałem się raczej innej odpowiedzi. - śmieję się, po czym unoszę kufel do ust i spijam porządny łyk pienistego trunku. Oblizuję wargi końcem języka, a zaraz ponownie poprawiam się w fotelu i chrząkam, przykładając do ust dłoń zwiniętą w pięść - Tylko dzięki tobie udało mi się zaliczyć SUMy, tak po prawdzie. - kiwam głową, na nowo otulając palcami szkło - Pomagałaś mi w pracach domowych i w ogóle ze wszystkim. - spomiędzy moich warg wylatuje kolejna salwa śmiechu - Pewnie byłem twoim najgorszym uczniem, ale wolałbym żebyś teraz zaprzeczyła. - mrugnąłem doń jednym okiem. Z początku miałem względem panny Bott niezbyt szlachetne intencje i jak później o tym myślałem, to czasem nawet było mi wstyd... W sumie to wszystko przez jej durnego kuzyna - kiedyś zrobiłbym wszystko by utrzeć Mattowi nosa i... i to się nie zmieniło. Ale im więcej czasu spędzałem z Anastasią, głównie nad książkami, kociołkami, przy zaklęciach, w szklarniach i w ogóle przy nauce, tym głupszy wydawał mi się mój pomysł. Fajna z niej była laska, ostatecznie nie chciałem sprawiać jej przykrości, zresztą ona pozostawała kompletnie nieczuła, nawet jeśli czasem zbyt ostentacyjnie dawałem jej do zrozumienia, że mi się podoba, a z tej znajomości wyciągnąłem mnóstwo plusów, jak matkę kocham! Naprawdę tylko dzięki niej zdawałem egzaminy, nie leciałem na samych trollach i odrabiałem prace domowe.
- Co u ciebie? Jak ci życie płynie? - pytam, przekrzywiając łeb na jedną stronę, po czym ponownie unoszę kufel piwa, dopijając resztę bursztynowego trunku. Barman już podąża w moją stronę z kolejnym, więc robimy wymianę. Uśmiecham się serdecznie, dziękując mu kiwnięciem głowy i zanurzam wargi w alkoholu (chociaż słabe toto, takie piwko dla dzieci), powracając spojrzeniem do Anastasii.
| 13.12
Trzynaście cieniutkich drewienek rozpadało się powoli w kominku Dziurawego Kotła, karmiąc sobą coraz wyższe płomienie. Iskry unosiły się wysoko, aż znikały za gzymsem, w czeluści szybu, a blask ognia odbijał się dziesiątkami mignięć na ścianach głównej sali wyjątkowego, magicznego pubu, stanowiącego przejście pomiędzy dwoma światami. Łuna kontrolowanego pożaru wybarwiała także twarz wciśniętego w wysoki fotel Benjamina, wydobywając z jego brązowej brody i czekoladowych oczu cieplejsze, karmelowe, momentami wręcz pomarańczowe niteczki.
Zawsze lubił patrzeć w ogień, w ognisko, w dogasający żar i w buchajace skwarem zarzewie. Nieokiełznany żywioł budził w nim najmilsze wspomnienia, kojrzył się z wolnością, nawet, gdy zamykano go w kamiennym palenisku, udomawiając. - Tam w tym swoim dworku macie chyba wielgachne te kominki, co nie? - z ust Wrighta wyrwała się pozornie nic nie znacząca refleksja; zerknął w bok, na siedzącego na sąsiednim fotelu Lucana. Wyrwał go z domu, z kieratu obowiązku: zaprosił tutaj, by móc zatrzeć nieco złe wrażenie, które zrobił podczas ich pobytu w Tower. Krótkiego, acz nieprzyjemnego. Do dziś pamiętał bolesne ukąszenia magicznych pluskiew oraz paskudne, trzydniowe przeziębienie, którego nabawił się przez tą szaleńczą eskapadę. Teraz obydwaj mogli się wygrzać, napić grzanego piwa z dużą liczbą pływających w nim goźdźików - Ben właśnie to robił, wygulgując do dna cały kufel imponujących rozmiarów, na deser pozostawiając sobie plasterek pomarańczy, którym ozdbiono naczynie. Właściwie nie poczuł smaku owocu, ten zniknął w ustach brodacza w ciągu sekundy, tylko nasilając chęć na coś słodkiego. - Jak się ma twoja żonka? I w ogóle...rodzina? - kontynuował, z trudem odnajdując się w takich niezbyt głębokich konwersacjach. Silił się na uprzejmość, starał się rozmawiać jak ze szlachcicem przystało, lecz szło mu to niezwykle opornie. Westchnął ciężko, sięgając do kieszeni koszuli na piersi, by wyjąć z niej potwornie pogiętego papierosa. Wsadził go do ust, poklepując się po kieszeniach spodni (dla odmiany), ze smutkiem stwierdzając, że zostawił zapalniczkę w domu. - Pożyczysz? Ostatnim razem, jak używałem różdżki, prawie odciąłem sobie głowę anomalią - mruknął, licząc na to, że te paskudne wahania magii w końcu się skończą; a właściwie, że to oni sprawią, że odejdą w niepamięć.
Trzynaście cieniutkich drewienek rozpadało się powoli w kominku Dziurawego Kotła, karmiąc sobą coraz wyższe płomienie. Iskry unosiły się wysoko, aż znikały za gzymsem, w czeluści szybu, a blask ognia odbijał się dziesiątkami mignięć na ścianach głównej sali wyjątkowego, magicznego pubu, stanowiącego przejście pomiędzy dwoma światami. Łuna kontrolowanego pożaru wybarwiała także twarz wciśniętego w wysoki fotel Benjamina, wydobywając z jego brązowej brody i czekoladowych oczu cieplejsze, karmelowe, momentami wręcz pomarańczowe niteczki.
Zawsze lubił patrzeć w ogień, w ognisko, w dogasający żar i w buchajace skwarem zarzewie. Nieokiełznany żywioł budził w nim najmilsze wspomnienia, kojrzył się z wolnością, nawet, gdy zamykano go w kamiennym palenisku, udomawiając. - Tam w tym swoim dworku macie chyba wielgachne te kominki, co nie? - z ust Wrighta wyrwała się pozornie nic nie znacząca refleksja; zerknął w bok, na siedzącego na sąsiednim fotelu Lucana. Wyrwał go z domu, z kieratu obowiązku: zaprosił tutaj, by móc zatrzeć nieco złe wrażenie, które zrobił podczas ich pobytu w Tower. Krótkiego, acz nieprzyjemnego. Do dziś pamiętał bolesne ukąszenia magicznych pluskiew oraz paskudne, trzydniowe przeziębienie, którego nabawił się przez tą szaleńczą eskapadę. Teraz obydwaj mogli się wygrzać, napić grzanego piwa z dużą liczbą pływających w nim goźdźików - Ben właśnie to robił, wygulgując do dna cały kufel imponujących rozmiarów, na deser pozostawiając sobie plasterek pomarańczy, którym ozdbiono naczynie. Właściwie nie poczuł smaku owocu, ten zniknął w ustach brodacza w ciągu sekundy, tylko nasilając chęć na coś słodkiego. - Jak się ma twoja żonka? I w ogóle...rodzina? - kontynuował, z trudem odnajdując się w takich niezbyt głębokich konwersacjach. Silił się na uprzejmość, starał się rozmawiać jak ze szlachcicem przystało, lecz szło mu to niezwykle opornie. Westchnął ciężko, sięgając do kieszeni koszuli na piersi, by wyjąć z niej potwornie pogiętego papierosa. Wsadził go do ust, poklepując się po kieszeniach spodni (dla odmiany), ze smutkiem stwierdzając, że zostawił zapalniczkę w domu. - Pożyczysz? Ostatnim razem, jak używałem różdżki, prawie odciąłem sobie głowę anomalią - mruknął, licząc na to, że te paskudne wahania magii w końcu się skończą; a właściwie, że to oni sprawią, że odejdą w niepamięć.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Owszem, wielgachne - użył tego samego określenia co Benjamin. Dał się wyciągnąć z domu bez jednego zająknięcia - przebywanie w rezydencji często oznaczało ryzyko, że lada moment do jego pokoi wkroczy rozjuszony ojciec. Starszy Abbott wciąż był zły na syna za wybryki, które doprowadziły go do Tower. I pewnie złość ta miała potrwać jeszcze przez dłuższy czas. Pewnie nawet podczas świąt rozmowa z ojcem będzie tak samo przyjemna jak ściskanie w dłoni łodygi kolczastej róży. - A ty masz kominek w domu? - nie wiedział, gdzie Benjamin pomieszkuje, choć gdyby Lucan miał strzelać, powiedziałby, że jest to jakiś domek przy lesie. Drewniany! Zważywszy na zawód Wrighta (ale nie tylko), jakoś tak mu pasowało. Dom blisko natury. W takim musiał być kominek.
Lucan lubił towarzystwo gwardzisty. Nawet jeśli był trochę nieokrzesany i używał słów, których Abbott nie spodziewał się nigdy usłyszeć.
- Mogłoby być lepiej. Dość nerwowo przechodzi całą tę sytuację - westchnął cicho, zaczynając odpowiedź na pytanie Benjamina od swojej małżonki. Każdego dnia wyglądała na coraz bardziej zmęczoną, a on wcale jej nie ułatwiał życia. Pamiętał, jaka była zmizerniała, gdy wrócił po Stonehenge. Albo ostatnio, gdy wypuszczono go z aresztu. Nie wspominając już o anomaliach, które cały czas przydarzały się ich synowi - Ojciec za to się do mnie nie odzywa. I tylko widzę, jak bardzo matka jest zdesperowana, żeby jakoś nas pogodzić - westchnął cicho, kręcąc swoim kuflem po blacie stołu, zanim zdecydował się wziąć łyk. Właściwie to nie chciał, żeby ich dzisiejsza rozmowa skupiała się wokół tak przygnębiających tematów, jak nastroje w jego rodzinie, ale cóż... Benjamin zapytał, to wypadało odpowiedzieć.
- Naprawdę próbowałeś odpalić sobie papierosa różdżką? - Abbott w wyrazie zdumienia uniósł brwi. Wiedział, że był to dość powszechnie stosowany sposób, ale niekontrolowane wybuchy anomalii powinny chyba nawet najbardziej opornych zniechęcić do podobnych praktyk. Nawet Benjamina. Lucan pewnie bałby się, że ogień buchnie mu w twarz, parząc skórę - albo co gorsza, pozbawiając zarostu! Ale odcięcie głowy też nie brzmi zbyt kolorowo. - Masz - sięgnął ręką do wewnętrznej kieszeni swojej szaty, grzebiąc w kieszeni na piersi. Rzadko palił publicznie, ale tę jedną zapalniczkę nosił zawsze przy sobie. Wyciągnął ją i przesunął po blacie ku twojemu towarzyszowi.
Lucan lubił towarzystwo gwardzisty. Nawet jeśli był trochę nieokrzesany i używał słów, których Abbott nie spodziewał się nigdy usłyszeć.
- Mogłoby być lepiej. Dość nerwowo przechodzi całą tę sytuację - westchnął cicho, zaczynając odpowiedź na pytanie Benjamina od swojej małżonki. Każdego dnia wyglądała na coraz bardziej zmęczoną, a on wcale jej nie ułatwiał życia. Pamiętał, jaka była zmizerniała, gdy wrócił po Stonehenge. Albo ostatnio, gdy wypuszczono go z aresztu. Nie wspominając już o anomaliach, które cały czas przydarzały się ich synowi - Ojciec za to się do mnie nie odzywa. I tylko widzę, jak bardzo matka jest zdesperowana, żeby jakoś nas pogodzić - westchnął cicho, kręcąc swoim kuflem po blacie stołu, zanim zdecydował się wziąć łyk. Właściwie to nie chciał, żeby ich dzisiejsza rozmowa skupiała się wokół tak przygnębiających tematów, jak nastroje w jego rodzinie, ale cóż... Benjamin zapytał, to wypadało odpowiedzieć.
- Naprawdę próbowałeś odpalić sobie papierosa różdżką? - Abbott w wyrazie zdumienia uniósł brwi. Wiedział, że był to dość powszechnie stosowany sposób, ale niekontrolowane wybuchy anomalii powinny chyba nawet najbardziej opornych zniechęcić do podobnych praktyk. Nawet Benjamina. Lucan pewnie bałby się, że ogień buchnie mu w twarz, parząc skórę - albo co gorsza, pozbawiając zarostu! Ale odcięcie głowy też nie brzmi zbyt kolorowo. - Masz - sięgnął ręką do wewnętrznej kieszeni swojej szaty, grzebiąc w kieszeni na piersi. Rzadko palił publicznie, ale tę jedną zapalniczkę nosił zawsze przy sobie. Wyciągnął ją i przesunął po blacie ku twojemu towarzyszowi.
We carry on through the stormTired soldiers in this war
Remember what we're fighting for
Remember what we're fighting for
Lucan Abbott
Zawód : Znawca prawa, pracownik Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
If you can't fly, run
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wright zadumał się nad wspaniałością szlacheckich kominków - jeśli miałby wskazać jedną, jedyną rzecz, której odrobinę zazdrościł tym wszystkim nadętym arystokratom, to na pewno byłyby to kwestie budowlane. Podobały mu się magiczne udogodnienia i inne drogie oraz trudne w podtrzymaniu rozwiązania, zwłaszcza, jeśli chodziło o stajnie oraz pomieszczenia gospodarcze. Sam oddałby wiele za przestronny, przydomowy warsztat, z pokaźnym paleniskiem oraz bezpośrednim przejściem do zagród dla zwierzaków, lecz cóż, te marzenia musiał zostawić na bliżej nieokreślone kiedyś, mogące właściwie nigdy nie nadejść. - Idealne do pieczenia dzika na rożnie... - mruknął, odrobinę rozmarzony, a żołądek zagrał mu marsza. Pogrzebowego; zdenerwowanie zbliżającą się wielkimi krokami wyprawą do Azkabanu odbierało mu apetyt, lecz dzielnie walczył z tą słabością ciała, starając się pochłaniać odpowiednie ilości jedzenia. Musiał zbierać siły, potrzebował każdego mięśnia, każdej cząsteczki dobrej mocy, by stawić czoła temu, co czaiło się w mrokach dawnego więzienia. Na razie jednak przebywał w świetle, w doborowym towarzystwie, z pustym już kuflem po piwie w ręku, grzejąc się w cieple wesoło trzaskającego w kominku ognia. Czerpał z tych krótkich chwil relaksu nadzieję, żywił się nimi, umacniał podpory i mury. Także te realne; uśmiechnął się pod krzaczastym wąsem, gdy Lucan spytał o dom.
Był z niego niezwykle dumny, zarówno jako z budynku, który wytrzymywał dzielnie napór kapryśnej, anomalijnej pogody, jak i z tego, co zdołał tam stworzyć od momentu wprowadzenia się. Budził się u boku kogoś, kogo kochał od ponad dwudziestu lat; miał kuchnię, w której mógł przyrządzać wszelkie wariacje Ognistej Potrawki Merlina, a między nogami pałętała mu się gromada psiaków. Może nie były to smoki, ale mierzył siły na zamiary (oraz na możliwości regulowane niesprawiedliwym prawem, ograniczającym hodowlę tych pięknych bestii). - Mam, ale trochę mi się zatyka komin. Jak nadejdzie wiosna, to trochę przy nim pomajstruję - postanowił, zastanawiając się jednocześnie, skąd czerpie tak wiele optymizmu. Mimo wszystko wierzył bowiem w to, że ta przeklęta zima minie, że uda im się pokonać anomalie, że w końcu na drzewach pojawią się pąki, a na śpiącą twarz Percivala padną pierwsze promienie marcowego słońca.
Ciepły uśmiech nieco zbladł, gdy z ust Abbotta padła odpowiedź, odmalowująca sytuację w najbliższej rodzinie mężczyzny w dość ponurych barwach. - Wy to macie przejebane z tymi ojcami - skwitował pogodnie, opierając łokcie na kolanach, by pochylić się w stronę Lucana. - Mieszkanie pod tym samym dachem z tatuśkiem to nigdy nie jest dobry pomysł. A jeszcze te wszystkie szlacheckie farmazony...współczuję - wyznał prostolinijnie, bez wywyższania się nad arystokratyczny stan. Ten miał swoje plusy, ale Wright nigdy nie zamieniłby wolnośći, nawet jeśli biednej, na stosy złota i podobne problemy. Szybko odebrał też od Lucana zapalniczkę, po czym wyprostował się i znów rozsiadł na fotelu, przygryzając papierosa. - No, to mugolskie, a przecież czym miałem sobie podpalić papiero- - wymamrotał niewyraźnie, kilka razy pstrykając zapalniczką. Dopiero przy trzecim pstryknięciu zdał sobie sprawę z tego, że Abbott wpatruje się w niego pytająco. I podejrzliwie. Mając ku temu dobry powód; Ben mocno zbladł, orientując się, że niefortunnie zszedł na temat niezwykle problematyczny, wstydliwy i związany z prezentem, który niedawno od Lucana otrzymał. Szlag, oby nie dopytał, co zrobił z tą pozłacaną zapalniczką.
Był z niego niezwykle dumny, zarówno jako z budynku, który wytrzymywał dzielnie napór kapryśnej, anomalijnej pogody, jak i z tego, co zdołał tam stworzyć od momentu wprowadzenia się. Budził się u boku kogoś, kogo kochał od ponad dwudziestu lat; miał kuchnię, w której mógł przyrządzać wszelkie wariacje Ognistej Potrawki Merlina, a między nogami pałętała mu się gromada psiaków. Może nie były to smoki, ale mierzył siły na zamiary (oraz na możliwości regulowane niesprawiedliwym prawem, ograniczającym hodowlę tych pięknych bestii). - Mam, ale trochę mi się zatyka komin. Jak nadejdzie wiosna, to trochę przy nim pomajstruję - postanowił, zastanawiając się jednocześnie, skąd czerpie tak wiele optymizmu. Mimo wszystko wierzył bowiem w to, że ta przeklęta zima minie, że uda im się pokonać anomalie, że w końcu na drzewach pojawią się pąki, a na śpiącą twarz Percivala padną pierwsze promienie marcowego słońca.
Ciepły uśmiech nieco zbladł, gdy z ust Abbotta padła odpowiedź, odmalowująca sytuację w najbliższej rodzinie mężczyzny w dość ponurych barwach. - Wy to macie przejebane z tymi ojcami - skwitował pogodnie, opierając łokcie na kolanach, by pochylić się w stronę Lucana. - Mieszkanie pod tym samym dachem z tatuśkiem to nigdy nie jest dobry pomysł. A jeszcze te wszystkie szlacheckie farmazony...współczuję - wyznał prostolinijnie, bez wywyższania się nad arystokratyczny stan. Ten miał swoje plusy, ale Wright nigdy nie zamieniłby wolnośći, nawet jeśli biednej, na stosy złota i podobne problemy. Szybko odebrał też od Lucana zapalniczkę, po czym wyprostował się i znów rozsiadł na fotelu, przygryzając papierosa. - No, to mugolskie, a przecież czym miałem sobie podpalić papiero- - wymamrotał niewyraźnie, kilka razy pstrykając zapalniczką. Dopiero przy trzecim pstryknięciu zdał sobie sprawę z tego, że Abbott wpatruje się w niego pytająco. I podejrzliwie. Mając ku temu dobry powód; Ben mocno zbladł, orientując się, że niefortunnie zszedł na temat niezwykle problematyczny, wstydliwy i związany z prezentem, który niedawno od Lucana otrzymał. Szlag, oby nie dopytał, co zrobił z tą pozłacaną zapalniczką.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Takie paleniska też mamy - zaśmiał się. Kuchnia w jego posiadłości była naprawdę porządnie wyposażona. Służba miała do dyspozycji dwa ogromne miejsca do pieczenia całej tuszy dzika lub świni nad ogniem. Lucan akurat tych smakowitości nigdy nie spożywał, ze względu na swój świniowstręt, ale ilekroć urządzane były jakieś bale czy bankiety, paleniska zawsze wesoło huczały.
Czasami się zastanawiał, jakby to było, mieszkać samemu. Pomijając fakt, że nie miał zielonego pojęcia o gotowaniu i ogólnym prowadzeniu domu pod kątem praktycznym. Ale gdy sprzeczki z ojcem osiągały poziom krytyczny, Lucan miewał momenty, że dręczyło go pragnienie kupna jakiegoś malutkiego mieszkania. Jakiegoś miejsca, do którego mógłby zwyczajnie uciec i się schować. W takich momentach jednak udawał się nieopodal domu Bertiego - duch, który nawiedzał Ruderę był zarówno dobrym słuchaczem, jak i rozmówcą. Wyrzucanie z siebie na głos wszystkiego, opowiedzenie o nich komuś... pomagało.
- Bez przesady, mieszkanie z najbliższą rodziną nie jest wcale takie złe. Nie zawsze, w każdym razie - mimo wszystko postanowił bronić swojego ojca. Mógłby długo opowiadać o tym, jak nie potrafili znaleźć ze starszym Abbottem wspólnego języka, ale jednocześnie bez trudu mógł opowiedzieć o tych dniach, kiedy stanowili wzór ojca i syna. Oboje mieli swoje za uszami - przede wszystkim dzieliły ich tajemnice. Ale na to Lucan nie mógł nic poradzić. Jedyne co mógł zrobić, to postarać się być lepszym ojcem dla swojego syna. Zrobić wszystko, co tylko się dało, aby pozbyć się anomalii - a wśród tych rzeczy była nadchodząca wyprawa do Azkabanu. Lucan denerwował się tak samo jak Benjamin. A może nawet bardziej, biorąc pod uwagę, że wcale nie czuł się zbyt dobrze z poziomem swoich umiejętności. Niedawna misja, na którą wyruszył razem z Sue tylko to potwierdziła - kiedy to przez nieudolność Lucana zginęła grupa mugoli. Do dziś się tym gryzł, ale nie dzielił się tymi myślami z nikim. Pamiętał o nich, obwiniał się za ich śmierć i każdego dnia nosił ten ciężar na sercu. Ale miał świadomość, że musi się skupić na nowym celu. Że jeśli im się uda, nie tylko jego syn będzie bezpieczny. Mugole także odzyskają część normalnego życia.
- Chociaż akurat z tymi farmazonami to masz sporo racji - pokiwał głową w zamyśleniu. Było tyle głupich, arystokratycznych zasad. Lucan zastanawiał się, po co część z nich w ogóle jest nadal praktykowanych. Ale jednak były, nikt nie pytał po co ani dlaczego. Miał nadzieję to kiedyś zmienić, ale dziś niewiele miał do powiedzenia. A nie chciał jeszcze bardziej podpadać ojcu.
- Zapalniczką - mruknął, odpowiadając na urwane pytanie Benjamina. Właściwie tknęło go, kiedy wyciągał własną z kieszeni. Uniósł jedną brew, wpatrując się w gwardzistę. Zapalniczka była łatwiejsza i obecnie zdecydowanie bezpieczniejsza w użyciu niż różdżka. No i był to wyjątkowy prezent. Kosztował wcale niemało, chociaż akurat kwestie pieniężne były dla Lucana najmniej istotne. Była robiona na zamówienie. Jedyna w swoim rodzaju, zawsze odpalała, była zaprojektowana specjalnie na podarek. A nagła bladość Benjamina kazała Abbottowi podejrzewać, że zapalniczka nie spoczywała gdzieś bezpiecznie w domku mężczyzny - Tą z wygrawerowanymi smokami. Chyba jej nie zgubiłeś?
Czasami się zastanawiał, jakby to było, mieszkać samemu. Pomijając fakt, że nie miał zielonego pojęcia o gotowaniu i ogólnym prowadzeniu domu pod kątem praktycznym. Ale gdy sprzeczki z ojcem osiągały poziom krytyczny, Lucan miewał momenty, że dręczyło go pragnienie kupna jakiegoś malutkiego mieszkania. Jakiegoś miejsca, do którego mógłby zwyczajnie uciec i się schować. W takich momentach jednak udawał się nieopodal domu Bertiego - duch, który nawiedzał Ruderę był zarówno dobrym słuchaczem, jak i rozmówcą. Wyrzucanie z siebie na głos wszystkiego, opowiedzenie o nich komuś... pomagało.
- Bez przesady, mieszkanie z najbliższą rodziną nie jest wcale takie złe. Nie zawsze, w każdym razie - mimo wszystko postanowił bronić swojego ojca. Mógłby długo opowiadać o tym, jak nie potrafili znaleźć ze starszym Abbottem wspólnego języka, ale jednocześnie bez trudu mógł opowiedzieć o tych dniach, kiedy stanowili wzór ojca i syna. Oboje mieli swoje za uszami - przede wszystkim dzieliły ich tajemnice. Ale na to Lucan nie mógł nic poradzić. Jedyne co mógł zrobić, to postarać się być lepszym ojcem dla swojego syna. Zrobić wszystko, co tylko się dało, aby pozbyć się anomalii - a wśród tych rzeczy była nadchodząca wyprawa do Azkabanu. Lucan denerwował się tak samo jak Benjamin. A może nawet bardziej, biorąc pod uwagę, że wcale nie czuł się zbyt dobrze z poziomem swoich umiejętności. Niedawna misja, na którą wyruszył razem z Sue tylko to potwierdziła - kiedy to przez nieudolność Lucana zginęła grupa mugoli. Do dziś się tym gryzł, ale nie dzielił się tymi myślami z nikim. Pamiętał o nich, obwiniał się za ich śmierć i każdego dnia nosił ten ciężar na sercu. Ale miał świadomość, że musi się skupić na nowym celu. Że jeśli im się uda, nie tylko jego syn będzie bezpieczny. Mugole także odzyskają część normalnego życia.
- Chociaż akurat z tymi farmazonami to masz sporo racji - pokiwał głową w zamyśleniu. Było tyle głupich, arystokratycznych zasad. Lucan zastanawiał się, po co część z nich w ogóle jest nadal praktykowanych. Ale jednak były, nikt nie pytał po co ani dlaczego. Miał nadzieję to kiedyś zmienić, ale dziś niewiele miał do powiedzenia. A nie chciał jeszcze bardziej podpadać ojcu.
- Zapalniczką - mruknął, odpowiadając na urwane pytanie Benjamina. Właściwie tknęło go, kiedy wyciągał własną z kieszeni. Uniósł jedną brew, wpatrując się w gwardzistę. Zapalniczka była łatwiejsza i obecnie zdecydowanie bezpieczniejsza w użyciu niż różdżka. No i był to wyjątkowy prezent. Kosztował wcale niemało, chociaż akurat kwestie pieniężne były dla Lucana najmniej istotne. Była robiona na zamówienie. Jedyna w swoim rodzaju, zawsze odpalała, była zaprojektowana specjalnie na podarek. A nagła bladość Benjamina kazała Abbottowi podejrzewać, że zapalniczka nie spoczywała gdzieś bezpiecznie w domku mężczyzny - Tą z wygrawerowanymi smokami. Chyba jej nie zgubiłeś?
We carry on through the stormTired soldiers in this war
Remember what we're fighting for
Remember what we're fighting for
Lucan Abbott
Zawód : Znawca prawa, pracownik Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
If you can't fly, run
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Brodacz łypnął na towarzysza wieczoru z powątpiewaniem. Rozumiał chęć bronienia status quo, ochrony kogoś, kto sprowadził go na ten świat, ale według Benjamina - jak wiadomo, doskonale znającego się na wszystkim, co dotyczyło arystokracji, począwszy od zasad zachowania się przy stole, na subtelnej sztuce delikatnej konwersacji - jeśli ktoś zachowywał się w ten sposób, zasługiwał na srogi wpierdol. Chętnie wypowiedziałby swoją przemyślaną opinię, ale w końcu tylko machnął wielką dłonią, prawie strącając przy tym abażur ze stojącej obok fotela lampy. - Daj spokój, siedzenie na garnuszku rodziców to jest po prostu kicha - mruknął tylko, po czym wywrócił oczami. Wspólne mieszkanie z tatusiem i mamusią kojarzyło mu się wyłącznie z tym małym, nieco niedorozwiniętym Timmy'm z sąsiedniej wioski, który pomimo ukończenia dwudziestu lat ciągle miał swój pokój w chacie staruszków. Tak samo spoglądał więc na tych wszystkich możnych arystokratów, ciągle jedzących śniadanka z ojcem. Maminsynki, ot co.
Szczęśliwie Lucan zgodził się choć z drugą częścią wypowiedzi i oczy Benjamina roziskrzyły się nadzieją. Może jeszcze będzie dla niego jakaś szansa? - No widzisz! - powiedział wręcz radośnie. - Wystarczy po prostu znaleźć sobie jakąś chatkę, taką, co się spodoba twojej ślubnej i dzieciakowi, na pewno masz kilka galeonów na zbytku i... - zaczął już planować niedaleką, świetlaną przyszłość Abbotta, lecz szybko został sprowadzony na ziemię. Miał nadzieję, że zagada haniebny uczynek, którego dokonał, ale przeszywające go spojrzenie szlachcica sprawiło, że prawie skulił się na fotelu. - Yyy...- mruknął, rozpaczliwie próbując znaleźć jakąś wymówkę. Niech to galopujące gargulce roztłuką i zjedzą. Gdyby zgubił zapalniczkę, byłoby to łatwiejsze do wyjaśnienia, ale on ją po prostu zniszczył w ferworze zabawy z psami oraz rąbania drewna. - Yyy, oczywiście, że nie - odparł w końcu, rad, że posiada gęstą brodę, bo ta nieco kryła przed czujnym wzrokiem kompana rumieniec zawstydzenia. - Jakże mógłbym zgubić taki drogi prezent, ze złota i w ogóle - plątał się w zeznaniach, a z wrażenia zapomniał o tlącym się w ustach papierosie, który zdążył już zgasnąć: i teraz niemrawo zwisał z kącika zmartwiałych w grymasie cierpienia ust. Musiał coś wymyślić, szybko. - Ona po prostu...no, zniknęła. Puf, była i nie ma. Nie miałeś tak nigdy? - posłał Lucanowi spojrzenie pełne ulgi, pewien, że to wytłumaczenie na pewno dotrze do wytrawnego polityka, wyczuwającego kłamstwo na milę.
Szczęśliwie Lucan zgodził się choć z drugą częścią wypowiedzi i oczy Benjamina roziskrzyły się nadzieją. Może jeszcze będzie dla niego jakaś szansa? - No widzisz! - powiedział wręcz radośnie. - Wystarczy po prostu znaleźć sobie jakąś chatkę, taką, co się spodoba twojej ślubnej i dzieciakowi, na pewno masz kilka galeonów na zbytku i... - zaczął już planować niedaleką, świetlaną przyszłość Abbotta, lecz szybko został sprowadzony na ziemię. Miał nadzieję, że zagada haniebny uczynek, którego dokonał, ale przeszywające go spojrzenie szlachcica sprawiło, że prawie skulił się na fotelu. - Yyy...- mruknął, rozpaczliwie próbując znaleźć jakąś wymówkę. Niech to galopujące gargulce roztłuką i zjedzą. Gdyby zgubił zapalniczkę, byłoby to łatwiejsze do wyjaśnienia, ale on ją po prostu zniszczył w ferworze zabawy z psami oraz rąbania drewna. - Yyy, oczywiście, że nie - odparł w końcu, rad, że posiada gęstą brodę, bo ta nieco kryła przed czujnym wzrokiem kompana rumieniec zawstydzenia. - Jakże mógłbym zgubić taki drogi prezent, ze złota i w ogóle - plątał się w zeznaniach, a z wrażenia zapomniał o tlącym się w ustach papierosie, który zdążył już zgasnąć: i teraz niemrawo zwisał z kącika zmartwiałych w grymasie cierpienia ust. Musiał coś wymyślić, szybko. - Ona po prostu...no, zniknęła. Puf, była i nie ma. Nie miałeś tak nigdy? - posłał Lucanowi spojrzenie pełne ulgi, pewien, że to wytłumaczenie na pewno dotrze do wytrawnego polityka, wyczuwającego kłamstwo na milę.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Nie siedzę na garnuszku rodziców - nadął się lekko, słysząc taką opinię. Och, zdecydowanie nie spodobałoby mu się określenie, które Benjamin miał w myślach. Daleko mu było do maminsynka. - I nie będę się przeprowadzał - dodał twardo. Ta posiadłość była jego dziedzictwem rodowym. Miał ją w przyszłości odziedziczyć. Razem z tymi wszystkimi wielgachnymi paleniskami i wszystkim innym. Poza tym, nie było za bardzo opcji, by się przenosił. Mógł może znaleźć sobie lokum tymczasowe, takie wakacyjne, do którego zjeżdżałby od czasu do czasu. Ale nie było mowy o wyprowadzce na stałe. Ojciec i nestor prędzej by go chyba wydziedziczyli, niż pozwolili na opuszczenie rodowej posiadłości. Poza tym, jego żona była lady, nie zamierzał pozwolić, aby była zmuszona do zajmowania się domem. A nawet gdyby wynajęli dodatkową służbę, to wiedział, że kobieta tęskniłaby za posiadłością w Dolinie Godryka. Nie, Lucan nie chciał przeorganizowywać całego swojego życia tylko dlatego, że nie zawsze dogadywał się z ojcem. Poza tym, nie chciał do szczętu dzielić rodziny. Złamałby serce matce, jeszcze bardziej rozgniewał ojca, zapewne zawiódłby też siostrę - Lorraine zawsze dokładała wszelkich starań, by ich czwórka była blisko. Rodzina była dla niej największą świętością. Więc nie, cokolwiek by Benjamin nie powiedział, jak bardzo by się nie naigrawał z idiotyzmów obecnych w życiu każdego szlachcica, Abbott nie zamierzał niczego zmieniać.
Skupienie się na zapalniczce było wygodniejszą opcją. Przynajmniej dla Lucana. Bo to Benjamin musiał się tłumaczyć, nie on. I z każdą mijającą chwilą matactwa Benjamina były coraz bardziej podejrzane. Lucan nawet pochylił się lekko w fotelu, wpatrując we Wrighta czujnym wzrokiem, lekko mrużąc oczy. - Nie, nie miałem. - odpowiedział niemal grobowym głosem. Zamierzał wyciągnąć z mężczyzny, co się naprawdę stało z tą zapalniczką. I czemu Ben próbował go okłamywać - Ja wiem, że my mamy magię, że są anomalie i w ogóle, ale przedmioty same z siebie nie znikają, Benjaminie - kontynuował, wzrokiem wyłapując każdy ze szczegółów świadczących o tym, że ten temat jest gwardziście bynajmniej nie na rękę. Powinien trochę popracować nad umiejętnością kłamstwa, bo ukrywanie prawdy szło mu wybitnie marnie - Co z nią zrobiłeś?
Skupienie się na zapalniczce było wygodniejszą opcją. Przynajmniej dla Lucana. Bo to Benjamin musiał się tłumaczyć, nie on. I z każdą mijającą chwilą matactwa Benjamina były coraz bardziej podejrzane. Lucan nawet pochylił się lekko w fotelu, wpatrując we Wrighta czujnym wzrokiem, lekko mrużąc oczy. - Nie, nie miałem. - odpowiedział niemal grobowym głosem. Zamierzał wyciągnąć z mężczyzny, co się naprawdę stało z tą zapalniczką. I czemu Ben próbował go okłamywać - Ja wiem, że my mamy magię, że są anomalie i w ogóle, ale przedmioty same z siebie nie znikają, Benjaminie - kontynuował, wzrokiem wyłapując każdy ze szczegółów świadczących o tym, że ten temat jest gwardziście bynajmniej nie na rękę. Powinien trochę popracować nad umiejętnością kłamstwa, bo ukrywanie prawdy szło mu wybitnie marnie - Co z nią zrobiłeś?
We carry on through the stormTired soldiers in this war
Remember what we're fighting for
Remember what we're fighting for
Lucan Abbott
Zawód : Znawca prawa, pracownik Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
If you can't fly, run
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ben uniósł uspokajająco obydwie dłonie - nie chciał sprawić Lucanowi przykrości ani, tym bardziej, nadepnąć mu na odcisk, podrażniając wrażliwe miejsce. Sam przecież doceniał wpływ rodziny, kochał ją, oddałby za nią wiele, lecz uważał, że zachowanie zdrowego dystansu, także wynikającego z odległości, pozwala głębiej docenić niezrywalną więź. - Tylko mówię, mógłbyś spróbować. Wyobraź sobie, zero gdyrających ciotek, pełna swoboda. A pewnie twoja żona mogłaby chodzić całymi dniami bez gorsetu, jeśli wiesz, co mam na myśli - zarechotał pod nosem, żałując, że nie stoją obok siebie, a siedzą, co uniemożliwiało sprzedanie kompanowi sójki w bok. Nie tylko sztywne konwenane utrudniały życie szlachcianek: te wszystkie nadęte stroje, krępujące swobodę kobiecych krągłości...Okrucieństwo, ot co. - Po prostu chcę dla ciebie jak najlepiej, Lucan - skwitował w końcu, wspaniałomyślnie odpuszczając drążenie tematu samodzielności, wolności i swobody: wartości zupełnie obcych dla każdego lorda, trzymanego pod butem nadętego nestora albo nadopiekuńczego, wymagającego zbyt wiele ojca. Dla Benjamina arystokratyczne wychowanie przypominało tresurę, szkodliwą, mącącą w głowie, odbierającą beztroskę i pozwolenie na nieskrępowane cieszenie się życiem.
Doprowadzające jednak do zbytniego chaosu oraz lekkomyślności, przez którą Wright narażał się przyjacielowi. Struchlał całkiem, zerkając w bok, to na ogień, jakby nagle z dymu mogła nadejść pomoc, to na kelnerkę, licząc na to, że ktoś przerwie im tą nieprzyjemną rozmowę. Niestety, został sam z tym ciężarem. Odkaszlnął, ochrząknął, wiercąc się na fotelu pod podejrzliwym spojrzeniem Lucana. - No, bo wiesz, no, anomalie, czasem coś jest a później tego nie ma - zaczął znów, wspinając się mozolnie na wyżyny umiejętności tłumaczenia się przed jednoosobowym wymiarem sprawiedliwości. Nie mógł jednak dłużej unikać odpowiedzi na wprost zadane pytanie, wypuścił więc głośno powietrze z ust, wypluwając przy tym papierosa. Ten, smętnie przemoczony, upadł na koszulę, a Ben zacisnął na nim dłonie, zaczynając go nerwowo rozdzierać na kawałki. - No, bo...naprawdę mi się podobała, szanowałem ją, w końcu do drobiazgowa robota złotnika, ale...wpadła mi w błoto i się zepsuła, chciałem ją naprawić, troszkę ociosać siekierą, ale zamiast polepszyć, to tylko pogorszyłem - wyznał w końcu swój haniebny występek, czując, że zawstydzenie pali go w klatce piersiowej. To był jeden z najdroższych prezentów, jakie otrzymał; prezentów znaczących, podarowanych z dobrej woli, a on po prostu to zniszczył. - Przepraszam, stary - wychrypiał, odważnie spoglądając prosto w twarz szlachcica, bojąc się jednak, że ujrzy tam prawdziwy zawód.
Doprowadzające jednak do zbytniego chaosu oraz lekkomyślności, przez którą Wright narażał się przyjacielowi. Struchlał całkiem, zerkając w bok, to na ogień, jakby nagle z dymu mogła nadejść pomoc, to na kelnerkę, licząc na to, że ktoś przerwie im tą nieprzyjemną rozmowę. Niestety, został sam z tym ciężarem. Odkaszlnął, ochrząknął, wiercąc się na fotelu pod podejrzliwym spojrzeniem Lucana. - No, bo wiesz, no, anomalie, czasem coś jest a później tego nie ma - zaczął znów, wspinając się mozolnie na wyżyny umiejętności tłumaczenia się przed jednoosobowym wymiarem sprawiedliwości. Nie mógł jednak dłużej unikać odpowiedzi na wprost zadane pytanie, wypuścił więc głośno powietrze z ust, wypluwając przy tym papierosa. Ten, smętnie przemoczony, upadł na koszulę, a Ben zacisnął na nim dłonie, zaczynając go nerwowo rozdzierać na kawałki. - No, bo...naprawdę mi się podobała, szanowałem ją, w końcu do drobiazgowa robota złotnika, ale...wpadła mi w błoto i się zepsuła, chciałem ją naprawić, troszkę ociosać siekierą, ale zamiast polepszyć, to tylko pogorszyłem - wyznał w końcu swój haniebny występek, czując, że zawstydzenie pali go w klatce piersiowej. To był jeden z najdroższych prezentów, jakie otrzymał; prezentów znaczących, podarowanych z dobrej woli, a on po prostu to zniszczył. - Przepraszam, stary - wychrypiał, odważnie spoglądając prosto w twarz szlachcica, bojąc się jednak, że ujrzy tam prawdziwy zawód.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lucan w odpowiedzi jedynie posłał Wrightowi kolejne, nieco zirytowane spojrzenie. Nie chciał już się więcej na ten temat wypowiadać. Miał świadomość, że świat szlachty jest daleki od idealnego i zamierzał to w przyszłości zmienić - chociaż odrobinę. Póki co jednak jego władza w tej kwestii nie była zbyt wpływowa. Każde odstępstwo było oceniane raczej negatywnie, więc Lucan nie mógł pozwolić sobie na zbyt wiele. Wiedział, co należy zrobić, chociaż zamierzał również wysłuchać opinii "z zewnątrz". Mogły okazać się cenną wskazówką. Nie był jednak przekonany czy Benjamin jest właściwą osobą do wypowiadania się na takie tematy. Szczególnie zważywszy na to, co zrobił z zapalniczką i do czego w końcu się przyznał.
- Co takiego? - słysząc słowa Wrighta, Lucan przez chwilę zupełnie zapomniał o tym, że powinien być zły. Ociosać zapalniczkę z błota siekierą? Kto w ogóle słyszał o czymś takim? - Ben, czy ty się w jaskini urodziłeś? - może nie był to zbyt grzeczny komentarz, ale w tym momencie Abbott poczuł jakąś taką bezradność. Na halki Helgi, przecież zepsuty przedmiot da się naprawić magią! Tą samą magią o której Lucan już dziś przecież wspominał! I której Wright najwyraźniej nie bał się używać, skoro wolał odpalać sobie papierosy od różdżki bez zważania na anomalie.
Szlachcic tylko westchnął. Był trochę zirytowany z powodu zniszczenia prezentu, oczywiście. Chociaż w tym momencie jednak bardziej rozłożyła go na łopatki informacja o tym, jak zapalniczka została zniszczona. - Zapamiętaj sobie, że do tak cennych rzeczy nie zbliżasz się z siekierą. Masz reparo i chłoszczyścia. A jak to nie działa, to przekazujesz sprawę w ręce kogoś, kto się na tym zna. - powiedział patrząc na Bena surowo, słowa zaś powtarzając głośno i wyraźnie. Znów - było to trochę niegrzeczne i zapewne mocno przesadzone, ale na majty Metlina, w życiu by nie wpadł na to, by tak potraktować zapalniczkę! Zepsutą czy nie!
Mężczyzna opadł ponownie na fotel, wzdychając cicho. Sięgnął po swój kufel, w którym wciąż zostało trochę napitku. Powoli wysączył go do dna, plasterek pomarańczy zostawiając sobie na koniec. Tylko zapalniczki było szkoda, to była naprawdę piękna robota. A jakoś nie spodziewał się, żeby w jej obecnym stanie dało się ją naprawić - pewnie cały grawer wykonany przez złotnika został doszczętnie zniszczony przez tę przeklętą siekierę. Już więcej sensu miałoby zamówienie kolejnej, zupełnie nowej, ale...
- Drugiej nie dostaniesz - dodał jeszcze na koniec, twardo.
- Co takiego? - słysząc słowa Wrighta, Lucan przez chwilę zupełnie zapomniał o tym, że powinien być zły. Ociosać zapalniczkę z błota siekierą? Kto w ogóle słyszał o czymś takim? - Ben, czy ty się w jaskini urodziłeś? - może nie był to zbyt grzeczny komentarz, ale w tym momencie Abbott poczuł jakąś taką bezradność. Na halki Helgi, przecież zepsuty przedmiot da się naprawić magią! Tą samą magią o której Lucan już dziś przecież wspominał! I której Wright najwyraźniej nie bał się używać, skoro wolał odpalać sobie papierosy od różdżki bez zważania na anomalie.
Szlachcic tylko westchnął. Był trochę zirytowany z powodu zniszczenia prezentu, oczywiście. Chociaż w tym momencie jednak bardziej rozłożyła go na łopatki informacja o tym, jak zapalniczka została zniszczona. - Zapamiętaj sobie, że do tak cennych rzeczy nie zbliżasz się z siekierą. Masz reparo i chłoszczyścia. A jak to nie działa, to przekazujesz sprawę w ręce kogoś, kto się na tym zna. - powiedział patrząc na Bena surowo, słowa zaś powtarzając głośno i wyraźnie. Znów - było to trochę niegrzeczne i zapewne mocno przesadzone, ale na majty Metlina, w życiu by nie wpadł na to, by tak potraktować zapalniczkę! Zepsutą czy nie!
Mężczyzna opadł ponownie na fotel, wzdychając cicho. Sięgnął po swój kufel, w którym wciąż zostało trochę napitku. Powoli wysączył go do dna, plasterek pomarańczy zostawiając sobie na koniec. Tylko zapalniczki było szkoda, to była naprawdę piękna robota. A jakoś nie spodziewał się, żeby w jej obecnym stanie dało się ją naprawić - pewnie cały grawer wykonany przez złotnika został doszczętnie zniszczony przez tę przeklętą siekierę. Już więcej sensu miałoby zamówienie kolejnej, zupełnie nowej, ale...
- Drugiej nie dostaniesz - dodał jeszcze na koniec, twardo.
We carry on through the stormTired soldiers in this war
Remember what we're fighting for
Remember what we're fighting for
Lucan Abbott
Zawód : Znawca prawa, pracownik Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
If you can't fly, run
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zawalił sprawę z kretesem - ta świadomość zaatakowała go dopiero w tej chwili niczym rozwścieczony garboróg, depcząc pozostałości dobrego humoru. Zapowiadało się tak pięknie, miał spędzić przyjemny, grudniowy wieczór w towarzystwie dobrego znajomego, wypić kilka rozgrzewających chwil przy kominku, relaksując się choć na moment bez myślenia o czekającej go misji. Jak zwykle musiał rozpieprzyć to, co miłe i stateczne w drobny mak: naprawdę nie robił tego specjalnie, chciał przecież dobrze, po prostu...w ferworze anomalii i prywatnego chaosu przykładał nieco mniejszą wagę do takich drobiazgów jak szacunek do zapalniczek. Albo zdrowy rozsądek w posługiwaniu się potencjalnie niszczycielskimi narzędziami domowego użytku.
Powinien spodziewać się takiej reakcji, ale i tak nie była ona przyjemna. Zapadł się w fotelu jeszcze głębiej, co nie było takie proste przy jego gabarytach, skulił ramiona i spojrzał na Lucana zbolałym wzrokiem. - Nie, w domku u cioci, była położną, naprawdę wspaniała kobieta, przyjęła na świat ze czterdziestu Wrightów... - odparł, licząc na to, że pasjonująca opowieść o akuszerce z rodzinnej wsi zdekoncentruje Abbotta na tyle, by nie drążył tematu. Nadzieje okazały się płonne, szlachcic wygłaszał surową reprymendę. Słuszną, miał przecież rację, powinien obchodzić się z tak cennymi rzeczami ostrożniej, ale nie przywykł do posiadania błyskotek. - Bałem się, że zniszczę ją anomalią - wtrącił się na moment, gdy Lucan wspomniał o rzuceniu zaklęć: wystarczyło jednak ostre spojrzenie lorda Abbotta, by zamknął usta. Na nic zdadzą się tłumaczenia i nerwowe przeprosiny, musiał znieść to pechowe wyjawienie własnej nieostrożności na światło dzienne. Odchrząknął, zakłopotany. - Następnego razu nie będzie - mruknął pod nosem, przekonując się, jak boleśnie znosił zawód kogoś, na kim mu zależało. Nie chodziło nawet o zepsucie tak drogiego, dobrego sprzętu, a o to, co zadziało się w relacji pomiędzy nim a Lucanem. Westchnął ciężko, nawet nie komentując obrażonej wypowiedzi o zaprzestaniu obrzucania go podarunkami. Zasłużył na to. - Nawet o tym nie pomyślałem, stary...Ja...może zrobię ją samemu i wtedy ci ją oddam - wpadł na niezbyt genialny pomysł, szukając jakoś wyjścia z sytuacji. Bezskutecznie, musiał jakoś znieść paskudny dyskomfort i zawstydzenie. Co za pech.
Powinien spodziewać się takiej reakcji, ale i tak nie była ona przyjemna. Zapadł się w fotelu jeszcze głębiej, co nie było takie proste przy jego gabarytach, skulił ramiona i spojrzał na Lucana zbolałym wzrokiem. - Nie, w domku u cioci, była położną, naprawdę wspaniała kobieta, przyjęła na świat ze czterdziestu Wrightów... - odparł, licząc na to, że pasjonująca opowieść o akuszerce z rodzinnej wsi zdekoncentruje Abbotta na tyle, by nie drążył tematu. Nadzieje okazały się płonne, szlachcic wygłaszał surową reprymendę. Słuszną, miał przecież rację, powinien obchodzić się z tak cennymi rzeczami ostrożniej, ale nie przywykł do posiadania błyskotek. - Bałem się, że zniszczę ją anomalią - wtrącił się na moment, gdy Lucan wspomniał o rzuceniu zaklęć: wystarczyło jednak ostre spojrzenie lorda Abbotta, by zamknął usta. Na nic zdadzą się tłumaczenia i nerwowe przeprosiny, musiał znieść to pechowe wyjawienie własnej nieostrożności na światło dzienne. Odchrząknął, zakłopotany. - Następnego razu nie będzie - mruknął pod nosem, przekonując się, jak boleśnie znosił zawód kogoś, na kim mu zależało. Nie chodziło nawet o zepsucie tak drogiego, dobrego sprzętu, a o to, co zadziało się w relacji pomiędzy nim a Lucanem. Westchnął ciężko, nawet nie komentując obrażonej wypowiedzi o zaprzestaniu obrzucania go podarunkami. Zasłużył na to. - Nawet o tym nie pomyślałem, stary...Ja...może zrobię ją samemu i wtedy ci ją oddam - wpadł na niezbyt genialny pomysł, szukając jakoś wyjścia z sytuacji. Bezskutecznie, musiał jakoś znieść paskudny dyskomfort i zawstydzenie. Co za pech.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Miejsca przy kominku
Szybka odpowiedź