Miejsca przy kominku
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Miejsca przy kominku
Od kominka bije przyjemne ciepło, może dlatego miejsca przy nim są wyjątkowo okupywane, pomimo panującego przy nim ruchu. Znajdują się tutaj wygodniejsze krzesła i dwa przetarte fotele w szkocką kratę. Wielki kominek w Dziurawym Kotle podłączony jest do sieci fiuu i stanowi jedną z najszybszych form transportu do centrum Londynu. Najwyraźniej klientom zajmującym miejsca w pobliżu paleniska nie przeszkadzają wychodzący z niego ludzie, a także sadza, która pomimo starań barmana, nigdy nie jest dostatecznie usunięta.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:19, w całości zmieniany 1 raz
Wątek parszywkowy
- Galopujące kelpie niech cię porwą! – nie przebierała w słowach, nie tym razem, gdy nawet przedmioty domowego użytku potrafiły obrócić się przeciwko niej. Nie wiedziała, czy należy kogoś o to obwiniać – mogło to być nieudane zaklęcie transmutacyjne, ale to tylko spekulacje… Równie dobrze miotła mogła ogłupieć sama z siebie, a raczej pod wpływem wybuchów magii. Przeklęła w myślach moment, kiedy wzięła miotłę do ręki by usunąć okruszki z ganku, na którym siedziała jeszcze przed chwilą z kubkiem herbaty i książką dotyczącą zaawansowanej transmutacji. Miotła nie pozwoliła jej się jednak odłożyć, ot co to nie. Najpierw delikatnie szturchnęła ją w dłoń… wielokrotnie, dopóki nie chwyciła jej rączki. Żadne odstawianie, a nawet późniejsze próby zamykania miotły w schowku pod schodami nie przyniosły oczekiwanych efektów – zaklęty przedmiot wciąż kręcił się wokół niej, a próba ignorowania mogła zakończyć się bólem głowy powodowanym wielokrotnymi uderzeniami. Gdy omalże pozrzucała doniczki z parapetu, postanowiła wyciągnąć różdżkę, by spacyfikować natręta z witkami. Jej próby były równie daremne, co zamknięcie miotły w schowku; nie potrafiła ją trafić żadnym zaklęciem, a co gorsza za trzecim podejściem jej różdżka została bezczelnie wytrącona z dłoni, a ona sama uderzona w środek czoła mocniej niż dotychczas. Schyliła się po różdżkę, co skutkowało kolejnym ciosem, tym razem w potylice. Odwróciła się gwałtownie w kierunku miotły, by rzucić w nią zaklęciem mającym za zadanie obrócić ją w proch. Miotła śmignęła nad promieniem zaklęcia, które ugodziło w poduszkę znajdującą się na bujanym fotelu – zanim płomienie zdążyły na dobre zając materiał, miotła uderzyła kilkakrotnie, gasząc tlące się miejsca, a następnie do niej wróciła, by wymierzyć jej kolejny cios… Z ledwością się uchyliła i zakrywając głowę rękami, rzuciła się w kierunku kominka podpiętego do sieci fiuu. Chciała złapać Minnie w Ministerstwie, by ściągnąć ją do domu i pokazać jej przeklęte… ustrojstwo. Miotła uderzyła ją jeszcze raz, wpadając do środka paleniska w momencie, gdy sypnęła proszkiem. Świat zawirował i było już zdecydowanie za późno, by cofnąć cokolwiek.
Po kilkunastu obrotach obraz ustabilizował się, a ona – oczywiście wraz z natrętną miotłą – weszła chwiejnym krokiem do znajomego pomieszczenia. Dziurawy Kocioł. Było jeszcze wcześnie, na tyle wcześnie, że w głównej sali można było dostrzec tylko kilka osób oraz barmana polerującego kufle. Nie zdążyła przyjrzeć się poszczególnym osobom, gdyż miotła, przeklęta miotła!, po raz kolejny postanowiła przypomnieć jej o swoim istnieniu serią kilku uderzeń wymierzonych w jej głowę. Tak, Dziurawy Kocioł nie należał do miejsc o nieskazitelnej czystości. Pozostawało jej mieć tylko nadzieję, że nie wzbudzi większej sensacji – w końcu jeden z mężczyzn, obok którego śmignęła miotła, nawet nie podniósł wzroku z nad dzisiejszego wydania Proroka. Jęknęła, gdy oberwała po raz kolejny w głowę – wiedziała, że sama nie pozbędzie się natrętnej miotły, a wcale nie miała zamiaru sprzątać całego Dziurawego Kotła… A potem wszystkich lokalów na Pokątnej.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Galopujące kelpie niech cię porwą! – nie przebierała w słowach, nie tym razem, gdy nawet przedmioty domowego użytku potrafiły obrócić się przeciwko niej. Nie wiedziała, czy należy kogoś o to obwiniać – mogło to być nieudane zaklęcie transmutacyjne, ale to tylko spekulacje… Równie dobrze miotła mogła ogłupieć sama z siebie, a raczej pod wpływem wybuchów magii. Przeklęła w myślach moment, kiedy wzięła miotłę do ręki by usunąć okruszki z ganku, na którym siedziała jeszcze przed chwilą z kubkiem herbaty i książką dotyczącą zaawansowanej transmutacji. Miotła nie pozwoliła jej się jednak odłożyć, ot co to nie. Najpierw delikatnie szturchnęła ją w dłoń… wielokrotnie, dopóki nie chwyciła jej rączki. Żadne odstawianie, a nawet późniejsze próby zamykania miotły w schowku pod schodami nie przyniosły oczekiwanych efektów – zaklęty przedmiot wciąż kręcił się wokół niej, a próba ignorowania mogła zakończyć się bólem głowy powodowanym wielokrotnymi uderzeniami. Gdy omalże pozrzucała doniczki z parapetu, postanowiła wyciągnąć różdżkę, by spacyfikować natręta z witkami. Jej próby były równie daremne, co zamknięcie miotły w schowku; nie potrafiła ją trafić żadnym zaklęciem, a co gorsza za trzecim podejściem jej różdżka została bezczelnie wytrącona z dłoni, a ona sama uderzona w środek czoła mocniej niż dotychczas. Schyliła się po różdżkę, co skutkowało kolejnym ciosem, tym razem w potylice. Odwróciła się gwałtownie w kierunku miotły, by rzucić w nią zaklęciem mającym za zadanie obrócić ją w proch. Miotła śmignęła nad promieniem zaklęcia, które ugodziło w poduszkę znajdującą się na bujanym fotelu – zanim płomienie zdążyły na dobre zając materiał, miotła uderzyła kilkakrotnie, gasząc tlące się miejsca, a następnie do niej wróciła, by wymierzyć jej kolejny cios… Z ledwością się uchyliła i zakrywając głowę rękami, rzuciła się w kierunku kominka podpiętego do sieci fiuu. Chciała złapać Minnie w Ministerstwie, by ściągnąć ją do domu i pokazać jej przeklęte… ustrojstwo. Miotła uderzyła ją jeszcze raz, wpadając do środka paleniska w momencie, gdy sypnęła proszkiem. Świat zawirował i było już zdecydowanie za późno, by cofnąć cokolwiek.
Po kilkunastu obrotach obraz ustabilizował się, a ona – oczywiście wraz z natrętną miotłą – weszła chwiejnym krokiem do znajomego pomieszczenia. Dziurawy Kocioł. Było jeszcze wcześnie, na tyle wcześnie, że w głównej sali można było dostrzec tylko kilka osób oraz barmana polerującego kufle. Nie zdążyła przyjrzeć się poszczególnym osobom, gdyż miotła, przeklęta miotła!, po raz kolejny postanowiła przypomnieć jej o swoim istnieniu serią kilku uderzeń wymierzonych w jej głowę. Tak, Dziurawy Kocioł nie należał do miejsc o nieskazitelnej czystości. Pozostawało jej mieć tylko nadzieję, że nie wzbudzi większej sensacji – w końcu jeden z mężczyzn, obok którego śmignęła miotła, nawet nie podniósł wzroku z nad dzisiejszego wydania Proroka. Jęknęła, gdy oberwała po raz kolejny w głowę – wiedziała, że sama nie pozbędzie się natrętnej miotły, a wcale nie miała zamiaru sprzątać całego Dziurawego Kotła… A potem wszystkich lokalów na Pokątnej.
[bylobrzydkobedzieladnie]
these violent delights have
violent ends...
Ostatnio zmieniony przez Josephine Fenwick dnia 01.03.18 20:46, w całości zmieniany 1 raz
Josephine Fenwick
Zawód : przyszła aurorka
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
W całym magicznym świecie gasną światła. Nie ujrzymy ich już za naszego życia.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Florence zdecydowanie nie miała ostatnio lekko. Generalnie nie lubiła się nad sobą użalać - uważała się raczej za silną kobietę, potrafiącą przeciwstawić się trudnościom, obracać porażkę w sukces, podnoszącą się niczym feniks z popiołów. Już przecież wykazała się podobną siłą, chociaż nie lubiła o tym wspominać. To wszystko nie zmieniało jednak faktu, że zanim następowało odbicie się od dna, najpierw swoje na tym dnie trzeba było postać. Albo przeleżeć. Często w błocie. Zimnym, mokrym i raczej samotnym. I czasem zamiast od razu brać się za wygrzebywanie z tego bagna, dobrze było po prostu przez pewien czas poleżeć w błocku i poużalać się nad sobą. Tylko odrobinę. Chyba każdy na to zasługiwał, prawda?
Tak przynajmniej sądziła Florence. Tego samego dnia, kiedy to miotła postanowiła ni z tego, ni z owego zaatakować Josephine, Fortescue zaszła do Dziurawego Kotła, by - co było do niej raczej nie podobne - po prostu się napić. Rzadko tu zachodziła, zwykle nie miała po co. Kilka razy wpadła tu, gdy jeszcze jedną z tymczasowych pracownic była Lily. Teraz jednak oczywiście rudowłosej czupryny za kontuarem nie można było spotkać (kolejny powód by po prostu potopić swoje smutki w alkoholu). Zwykle też Florence nie zaglądała do kieliszka, swoje ewentualne smutki topiąc w czekoladzie lub kawie. Złamanego serca nie dało się jednak zagłuszyć tak trywialnymi napitkami. Nie dbając więc o porę dnia, Florence zasiadała nieopodal kominka ze szklanką w ręce i butelką czegoś mocniejszego, stojącego naprzeciwko niej. I prawdopodobnie spędziłaby tak większość czasu, który pozostał do zmierzchu... gdyby nagle z kominka nie buchnął zielony ogień. Samo to zjawisko nie było jeszcze niczym dziwnym... ale osoba, która z tychże płomieni wypadła, była już na tyle niecodzienna, że nawet Florence, pogrążona w swoich głębokich, niewesołych myślach, oderwała wzrok od szklanki.
- Nie łaska uspokoić tej miotły? - burknęła dość głośno, niezadowolona z powstałego harmidru. Ech, a trzeba było wziąć butelkę i iść do domu.
Tak przynajmniej sądziła Florence. Tego samego dnia, kiedy to miotła postanowiła ni z tego, ni z owego zaatakować Josephine, Fortescue zaszła do Dziurawego Kotła, by - co było do niej raczej nie podobne - po prostu się napić. Rzadko tu zachodziła, zwykle nie miała po co. Kilka razy wpadła tu, gdy jeszcze jedną z tymczasowych pracownic była Lily. Teraz jednak oczywiście rudowłosej czupryny za kontuarem nie można było spotkać (kolejny powód by po prostu potopić swoje smutki w alkoholu). Zwykle też Florence nie zaglądała do kieliszka, swoje ewentualne smutki topiąc w czekoladzie lub kawie. Złamanego serca nie dało się jednak zagłuszyć tak trywialnymi napitkami. Nie dbając więc o porę dnia, Florence zasiadała nieopodal kominka ze szklanką w ręce i butelką czegoś mocniejszego, stojącego naprzeciwko niej. I prawdopodobnie spędziłaby tak większość czasu, który pozostał do zmierzchu... gdyby nagle z kominka nie buchnął zielony ogień. Samo to zjawisko nie było jeszcze niczym dziwnym... ale osoba, która z tychże płomieni wypadła, była już na tyle niecodzienna, że nawet Florence, pogrążona w swoich głębokich, niewesołych myślach, oderwała wzrok od szklanki.
- Nie łaska uspokoić tej miotły? - burknęła dość głośno, niezadowolona z powstałego harmidru. Ech, a trzeba było wziąć butelkę i iść do domu.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
|Zaczynam w walentynkowy sposób
„Młody” Macmillan wrócił do Anglii. Przez osiem lat znajdował się poza swoim domem, poza Wielką Brytanią. Tęsknił za domem, ale czasem cieszył się, że był poza nim. Z jednej strony, w Kornwalii, w Puddlemere, znajdowała się jego rodzina. Ukochana rodzina. Z drugiej strony chciałby wrócić do Europy Wschodniej, pobyć tam trochę dłużej. O jego powrocie nie wiedziało wielu poza najbliższymi i tymi, którzy powinni wiedzieć, że wrócił.
Jego „odpoczynek” od tego, co się wydarzyło w 1945 r. został przerwany niedawno przez niepokojący list matki. Ta błagała go o szybki powrót do domu, ponieważ ojciec podupadł na zdrowiu. Cała ta sytuacja z ojcem miała być, jak pisała Longbottomówna, spowodowane dziwnymi zajściami na początku maja. Nie mógł jednak pojawić się w Wielkiej Brytanii szybciej. Wynikało to z dość marnej komunikacji pomiędzy Wyspą a Jugosławią, która utrudniona została przez huczne wesela z dziwnymi obyczajami strzelania. Niestety, w taki sposób ucierpiało kilka sów zarówno matki, jak i jego samego. Potem, po zakupie nowiutkiej sowy, o jakże pięknym dla niego umieniu „Bato”, dbał o to, żeby nie została ona zastrzelona. Sowa chyba wiedziała gdzie i jak latać, żeby nie zostać przypadkowo postrzeloną przez Czarnogórców, tak przynajmniej tłumaczył to sobie Macmillan.
W każdym razie…
Do Anglii, do Londynu, przybył na początku czerwca, dokładnie w nocy drugiego czerwca. Bał się pojawić przed swoim staruszkiem, bał się pokazać swojej matce. Nie chodziło o to, że długo go nie było, po prostu zdawał sobie sprawę z tego, że oznaki jego uzależnienia od szlachetnych i mniej szlachetnych trunków stały się widoczne. Twarz mu opuchła, poczerwieniał na nosie i policzkach. Na dłoniach miał małe zadrapania po tym jak jego sowa go podziobała, bo przeszkadzał jej zapach Ognistej Ogdena. Stąd też, zamiast od razu pośpieszyć do schorowanego ojca, postanowił że się upije. Tym bardziej miał do tego powód, bo trafił na naprawdę paskudną, deszczową pogodę. Już tęsknił za Bałkanami… chociaż… może jednak nie? Zdawało mu się, że Londyn pachnie jego ulubioną vilijamovką… Może to Bałkany przyjechały do niego? Rozglądał się za źródłem tego bardzo przyjemnego zapachu jego ulubionego alkoholu.
Z tego wszystkiego naszła go ochota aby odwiedzić Dziurawy Kocioł, w którego „zasięgu” się znajdował, było to zaledwie kilka uliczek. Wszystko wydawało mu się tutaj zupełnie od tego, co widział jeszcze przed 1948 r. Nie rozumiał też, co takiego dziwnego zaszło w Anglii, a o czym pisała mu matka. Tylko… czy to było teraz ważne? Stanął po środku chodnika i rozejrzał się. Miasto zdawało się być spokojnie. Nawet deszcz wydawał się być przyjemną odmianą. Miał wrażenie, że zapach jego ulubionej nalewki stawał się coraz bardziej intensywny, a dodatkowo dochodził do niego delikatny i bardzo przyjemny zapach wrzosów. A może to nie była vilijamovka? Coś pachniało mu Starą Ognistą… Sam już nie wiedział!
Tony czym prędzej ruszył do Dziurawego Kotła, który wydawał mu się być źródłem intensywnego dla niego zapachu. Tylko czy on mógłby wyniuchać Ognistą na taką odległość? Czy w ogóle byłoby to możliwe?... Może od tych podróży i notorycznego picia zwariował? Nie… Po prostu padało, to normalne, że kiedy pada deszcz, to człowiek ma ochotę schronić się tam, gdzie wydaje mu się, że życie jest lepsze. W przypadku Anthony’ego był to właśnie Dziurawy Kocioł. Wiedział, że w pubie znajdzie dwie rzeczy, których koniecznie teraz potrzebował – kominek, czyli ciepło i whisky, czyli odprężenie. Trzecim ważnym czynnikiem byli ludzie i przechodnie, do których zaczął nagle i niespodziewanie żywić ogromną sympatię, a przysiągłby, że jeszcze przed kilkoma godzinami nie chciał nikogo spotkać na swojej drodze.
W końcu stanął przed drzwiami pubu. Na jego twarzy pojawił się ogromny uśmiech! A tym mocniej się on rozszerzył, kiedy Macmillan znalazł się w środku. Miał wrażenie, choć w przeszłości bywał tutaj rzadko (bo zazwyczaj pił w rodzinnych stronach do 1948 r.), coś się zmieniło… a może jednak nie? Sam nie mógł stwierdzić. Zdjął swój płaszcz, ale nie odwiesił go, bo postanowił nosić go na swoich ramionach. Rozglądał się po osobach, szczerzył się do przypadkowych ludzi, sam nie wiedząc dlaczego, poza tym obecnie go to nie zastanawiało. Po prostu czuł radość z przebywania pośród ludzi. Wiedział tylko tyle, że powinien zamówić szklaneczkę whisky, której tak bardzo pragnął… ale po chwili zastanowienia poprosił o całą butelkę. W końcu dopiero co wrócił! Można więc uczcić w samotności swój powrót!
Zasiadł przy kominku, gdzie miejsce znalazł przypadkiem. Zwyczajnie wykorzystał sytuację, że ktoś akurat wstał i odszedł. Niemal dobiegł do fotela, żeby tylko go zająć. Poprawił płaszcz na ramionach, odkręcił butelkę i nalał sobie… odrobinę alkoholu… tak, żeby tylko przykryć dno… Nagle, usłyszał odgłos łamanego drewna. Spojrzał na kominek. Nic. Myślał, że ktoś skorzystał z sieci, ale jednak nie… Och, jak cieplutko było przy kominku… Znów spojrzał na szklankę. Ups! Pełna szklanka! Jak to się stało? Jak to? Rozejrzał się czy ktoś zauważył, że nalał sobie za dużo. No cóż, nie wleje tego z powrotem do butelki! Siup! I już nie było Ognistej! Jakoś dziwnie ładne wydawały mu się wszystkie czarownice.
„Młody” Macmillan wrócił do Anglii. Przez osiem lat znajdował się poza swoim domem, poza Wielką Brytanią. Tęsknił za domem, ale czasem cieszył się, że był poza nim. Z jednej strony, w Kornwalii, w Puddlemere, znajdowała się jego rodzina. Ukochana rodzina. Z drugiej strony chciałby wrócić do Europy Wschodniej, pobyć tam trochę dłużej. O jego powrocie nie wiedziało wielu poza najbliższymi i tymi, którzy powinni wiedzieć, że wrócił.
Jego „odpoczynek” od tego, co się wydarzyło w 1945 r. został przerwany niedawno przez niepokojący list matki. Ta błagała go o szybki powrót do domu, ponieważ ojciec podupadł na zdrowiu. Cała ta sytuacja z ojcem miała być, jak pisała Longbottomówna, spowodowane dziwnymi zajściami na początku maja. Nie mógł jednak pojawić się w Wielkiej Brytanii szybciej. Wynikało to z dość marnej komunikacji pomiędzy Wyspą a Jugosławią, która utrudniona została przez huczne wesela z dziwnymi obyczajami strzelania. Niestety, w taki sposób ucierpiało kilka sów zarówno matki, jak i jego samego. Potem, po zakupie nowiutkiej sowy, o jakże pięknym dla niego umieniu „Bato”, dbał o to, żeby nie została ona zastrzelona. Sowa chyba wiedziała gdzie i jak latać, żeby nie zostać przypadkowo postrzeloną przez Czarnogórców, tak przynajmniej tłumaczył to sobie Macmillan.
W każdym razie…
Do Anglii, do Londynu, przybył na początku czerwca, dokładnie w nocy drugiego czerwca. Bał się pojawić przed swoim staruszkiem, bał się pokazać swojej matce. Nie chodziło o to, że długo go nie było, po prostu zdawał sobie sprawę z tego, że oznaki jego uzależnienia od szlachetnych i mniej szlachetnych trunków stały się widoczne. Twarz mu opuchła, poczerwieniał na nosie i policzkach. Na dłoniach miał małe zadrapania po tym jak jego sowa go podziobała, bo przeszkadzał jej zapach Ognistej Ogdena. Stąd też, zamiast od razu pośpieszyć do schorowanego ojca, postanowił że się upije. Tym bardziej miał do tego powód, bo trafił na naprawdę paskudną, deszczową pogodę. Już tęsknił za Bałkanami… chociaż… może jednak nie? Zdawało mu się, że Londyn pachnie jego ulubioną vilijamovką… Może to Bałkany przyjechały do niego? Rozglądał się za źródłem tego bardzo przyjemnego zapachu jego ulubionego alkoholu.
Z tego wszystkiego naszła go ochota aby odwiedzić Dziurawy Kocioł, w którego „zasięgu” się znajdował, było to zaledwie kilka uliczek. Wszystko wydawało mu się tutaj zupełnie od tego, co widział jeszcze przed 1948 r. Nie rozumiał też, co takiego dziwnego zaszło w Anglii, a o czym pisała mu matka. Tylko… czy to było teraz ważne? Stanął po środku chodnika i rozejrzał się. Miasto zdawało się być spokojnie. Nawet deszcz wydawał się być przyjemną odmianą. Miał wrażenie, że zapach jego ulubionej nalewki stawał się coraz bardziej intensywny, a dodatkowo dochodził do niego delikatny i bardzo przyjemny zapach wrzosów. A może to nie była vilijamovka? Coś pachniało mu Starą Ognistą… Sam już nie wiedział!
Tony czym prędzej ruszył do Dziurawego Kotła, który wydawał mu się być źródłem intensywnego dla niego zapachu. Tylko czy on mógłby wyniuchać Ognistą na taką odległość? Czy w ogóle byłoby to możliwe?... Może od tych podróży i notorycznego picia zwariował? Nie… Po prostu padało, to normalne, że kiedy pada deszcz, to człowiek ma ochotę schronić się tam, gdzie wydaje mu się, że życie jest lepsze. W przypadku Anthony’ego był to właśnie Dziurawy Kocioł. Wiedział, że w pubie znajdzie dwie rzeczy, których koniecznie teraz potrzebował – kominek, czyli ciepło i whisky, czyli odprężenie. Trzecim ważnym czynnikiem byli ludzie i przechodnie, do których zaczął nagle i niespodziewanie żywić ogromną sympatię, a przysiągłby, że jeszcze przed kilkoma godzinami nie chciał nikogo spotkać na swojej drodze.
W końcu stanął przed drzwiami pubu. Na jego twarzy pojawił się ogromny uśmiech! A tym mocniej się on rozszerzył, kiedy Macmillan znalazł się w środku. Miał wrażenie, choć w przeszłości bywał tutaj rzadko (bo zazwyczaj pił w rodzinnych stronach do 1948 r.), coś się zmieniło… a może jednak nie? Sam nie mógł stwierdzić. Zdjął swój płaszcz, ale nie odwiesił go, bo postanowił nosić go na swoich ramionach. Rozglądał się po osobach, szczerzył się do przypadkowych ludzi, sam nie wiedząc dlaczego, poza tym obecnie go to nie zastanawiało. Po prostu czuł radość z przebywania pośród ludzi. Wiedział tylko tyle, że powinien zamówić szklaneczkę whisky, której tak bardzo pragnął… ale po chwili zastanowienia poprosił o całą butelkę. W końcu dopiero co wrócił! Można więc uczcić w samotności swój powrót!
Zasiadł przy kominku, gdzie miejsce znalazł przypadkiem. Zwyczajnie wykorzystał sytuację, że ktoś akurat wstał i odszedł. Niemal dobiegł do fotela, żeby tylko go zająć. Poprawił płaszcz na ramionach, odkręcił butelkę i nalał sobie… odrobinę alkoholu… tak, żeby tylko przykryć dno… Nagle, usłyszał odgłos łamanego drewna. Spojrzał na kominek. Nic. Myślał, że ktoś skorzystał z sieci, ale jednak nie… Och, jak cieplutko było przy kominku… Znów spojrzał na szklankę. Ups! Pełna szklanka! Jak to się stało? Jak to? Rozejrzał się czy ktoś zauważył, że nalał sobie za dużo. No cóż, nie wleje tego z powrotem do butelki! Siup! I już nie było Ognistej! Jakoś dziwnie ładne wydawały mu się wszystkie czarownice.
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Słońce już dawno zdążyło schować się za londyńskimi kamienicami, gdy wreszcie zdecydowała się na powrót do mieszkania, obawiając się, że postępujące zmęczenie stanie się przyczyną popełnienia jakiegoś niewybaczalnego błędu. Znajdowała się na nogach od bladego świtu, nie tylko dzisiaj, ale niemal każdego dnia, odkąd tylko wróciła do pracy, podświadomie starając się zagłuszyć tlący się za mostkiem żal obowiązkami. Początkowo nawet jej się to udawało, doprowadzanie ciała i umysłu do punktu, w którym niemal samoistnie osuwały się w niebyt, stanowiło przez jakiś czas skuteczne lekarstwo na bezsenność; ale koszmary, przed którymi uciekała na jawie, i tak znalazły sposób, żeby ją odnaleźć, barwiąc sny trzepotem czarnopiórych skrzydeł, wypełniając powietrze fantomową, duszącą wonią inferiusów i przyoblekając się w sylwetki tych wszystkich ludzi, których nie była w stanie uratować.
Czasami podążali za nią również, gdy nie spała, snując się na krawędzi pola widzenia jak milczący strażnicy; wychwytywała ich spojrzenia między anonimowymi twarzami czarodziejów na Pokątnej, widziała odbicia we fragmentach rozbitych szyb, gdy razem z innymi ratownikami pomagała ofiarom wciąż szalejących anomalii; ich nie odganiało nawet skrajne zmęczenie, zresztą – po pełnych dwóch tygodniach zmęczenie przestało być w jej w przypadku fazą przejściową, a stało się nieodłączną częścią codzienności, którą nosiła ze sobą tak samo, jak nosiło się czarodziejską szatę. Lekki ból nadwyrężonych mięśni i ciężkość powiek przyczyniały się do otulenia rzeczywistości miękką warstwą otumanienia, dzięki któremu martwiła się mniej, będąc w stanie jednocześnie składać w całość pogrążoną w chaosie jednostkę magicznego pogotowia, jak i przygotowywać podróż do Francji, gdzie za kilka dni miała wrócić razem z rodzicami – po raz pierwszy, odkąd mugolska wojna wygnała ich poza ukochane granice.
Nie zastanawiała się zbytnio nad tym, gdzie niosły ją nogi, gdy popychała ciężkie, skrzypiące drzwi do Dziurawego Kotła, odgarniając z twarzy mokre od deszczu włosy. Ulewa złapała ją zaraz po wyjściu z gmachu ministerstwa, ale nie zaryzykowała rzucenia zaklęcia chroniącego przed warunkami atmosferycznymi; zaledwie kilka godzin wcześniej była świadkiem zakrzywiających magię anomalii, które niewinne lumos zmieniły w śmiercionośne lamino, poza tym – było coś otrzeźwiającego w lodowatych, spływających z nieba strugach, nawet jeżeli potrzebowały zaledwie dziesięciu minut, żeby przedostać się przez wszystkie warstwy jej ubrania. Chowała się przed nimi jak mogła, ale ani naciągnięty na głowę kaptur, ani twarz schowana w podciągniętym wysoko kołnierzu, nie była w stanie uchronić jej przed wodnym żywiołem, dlatego kiedy wreszcie znalazła się wewnątrz pubu, była przemoknięta do suchej nitki.
Ciepło, które owionęło ją zaraz po wejściu do środka, niosą ze sobą kuszący zapach odpoczynku, ale nie miała zamiaru zatrzymywać się w Kotle dłużej, planując jedynie skorzystać z aktywnego kominka i jak najszybciej wrócić do mieszkania. Nie przystanęła więc, żeby wciągnąć w pogawędkę znajomego barmana, kiwając mu jedynie uprzejmie głową i od razu kierując się w stronę trzaskającego ognia, w międzyczasie zsuwając z włosów kaptur płaszcza. Lawirowanie między stolikami nie było rzeczą najprostszą, zwłaszcza, że ze względu na pogodę, główna sala była wypełniona gośćmi po brzegi; kilkakrotnie musiała więc przepraszać za przypadkowe potrącenie jednego, czy drugiego czarodzieja, póki co nie zastanawiając się jeszcze, dlaczego wymiana nic nieznaczących uprzejmości wywoływała w jej klatce piersiowej nienaturalne ciepło. Ta dziwna, pozbawiona konkretnego źródła sympatia, przywoływała z pamięci jaśniejsze dni, w których odruchowo obdarowywała życzliwymi uśmiechami nieznajomych; dni dawno już należące do przeszłości, znajdujące się aktualnie za szczelną zasłoną śmierci i zwątpienia.
Przynajmniej dopóki nieuwaga nie popchnęła jej prosto na stojący przy palenisku stolik, zmuszając dłonie do szybkiej reakcji i złapania przechylającej się niebezpiecznie butelki, zanim ta upadłaby prosto na kolana mężczyzny siedzącego w fotelu.
Zdążyła, na szczęście, niedoszła katastrofa rozmyła się razem z niespełnioną wizją niedalekiej przeszłości, żegnana przytłumionym brzęknięciem odstawianego na blat szkła – ale inna, bardziej subtelna, trwała w najlepsze, aktualnie wymiatając z głowy Margaux wszystkie myśli, poza jedną: oczy czarodzieja, którego właśnie prawie oblała jego własnym alkoholem, miały identyczną barwę, co mieszające się z morzem niebo nad Lorient. Zamrugała nieprzytomnie, wpatrując się w parę niezwykłych tęczówek, zupełnie jakby nachalne przyglądanie się obcemu mężczyźnie nie było niczym podejrzanym, ani niekulturalnym, a co gorsze – całkowicie nie w jej stylu. W tamtej chwili nie była jednak do końca pewna, co właściwie było w jej stylu, bo jej pole widzenia ograniczyło się do tej jednej, nieznajomej twarzy. Która, jak się okazało, miała nie tylko oczy, ale też uroczo zaczerwienione policzki i jakby lekko zamglone spojrzenie.
Zdrowy rozsądek, powalony na ziemię magiczną siłą, której pochodzenia (ani istnienia) nie była jeszcze świadoma, ocknął się chwiejnie po dziesięciu długich uderzeniach serca, przypominając jej, że wiszenie nad merlinowi-ducha-winnym czarodziejem naprawdę nie należało do zachowań akceptowalnych, więc wyprostowała się gwałtownie, oblewając się rumieńcem w kolorze głębokiej czerwieni. – Pan wybaczy – mruknęła zażenowana, robiąc krok do tyłu, w stronę, gdzie – jak podejrzewała – znajdował się kominek. – Wydawało mi się, że skądś pana znam – dodała; to nie było kłamstwo, nie do końca – ale i tak zająknęła się na ostatnich sylabach, zupełnie, jakby ktoś przyłapał ją na gorącym uczynku.
Chyba naprawdę dokuczało jej skrajne zmęczenie.
Czasami podążali za nią również, gdy nie spała, snując się na krawędzi pola widzenia jak milczący strażnicy; wychwytywała ich spojrzenia między anonimowymi twarzami czarodziejów na Pokątnej, widziała odbicia we fragmentach rozbitych szyb, gdy razem z innymi ratownikami pomagała ofiarom wciąż szalejących anomalii; ich nie odganiało nawet skrajne zmęczenie, zresztą – po pełnych dwóch tygodniach zmęczenie przestało być w jej w przypadku fazą przejściową, a stało się nieodłączną częścią codzienności, którą nosiła ze sobą tak samo, jak nosiło się czarodziejską szatę. Lekki ból nadwyrężonych mięśni i ciężkość powiek przyczyniały się do otulenia rzeczywistości miękką warstwą otumanienia, dzięki któremu martwiła się mniej, będąc w stanie jednocześnie składać w całość pogrążoną w chaosie jednostkę magicznego pogotowia, jak i przygotowywać podróż do Francji, gdzie za kilka dni miała wrócić razem z rodzicami – po raz pierwszy, odkąd mugolska wojna wygnała ich poza ukochane granice.
Nie zastanawiała się zbytnio nad tym, gdzie niosły ją nogi, gdy popychała ciężkie, skrzypiące drzwi do Dziurawego Kotła, odgarniając z twarzy mokre od deszczu włosy. Ulewa złapała ją zaraz po wyjściu z gmachu ministerstwa, ale nie zaryzykowała rzucenia zaklęcia chroniącego przed warunkami atmosferycznymi; zaledwie kilka godzin wcześniej była świadkiem zakrzywiających magię anomalii, które niewinne lumos zmieniły w śmiercionośne lamino, poza tym – było coś otrzeźwiającego w lodowatych, spływających z nieba strugach, nawet jeżeli potrzebowały zaledwie dziesięciu minut, żeby przedostać się przez wszystkie warstwy jej ubrania. Chowała się przed nimi jak mogła, ale ani naciągnięty na głowę kaptur, ani twarz schowana w podciągniętym wysoko kołnierzu, nie była w stanie uchronić jej przed wodnym żywiołem, dlatego kiedy wreszcie znalazła się wewnątrz pubu, była przemoknięta do suchej nitki.
Ciepło, które owionęło ją zaraz po wejściu do środka, niosą ze sobą kuszący zapach odpoczynku, ale nie miała zamiaru zatrzymywać się w Kotle dłużej, planując jedynie skorzystać z aktywnego kominka i jak najszybciej wrócić do mieszkania. Nie przystanęła więc, żeby wciągnąć w pogawędkę znajomego barmana, kiwając mu jedynie uprzejmie głową i od razu kierując się w stronę trzaskającego ognia, w międzyczasie zsuwając z włosów kaptur płaszcza. Lawirowanie między stolikami nie było rzeczą najprostszą, zwłaszcza, że ze względu na pogodę, główna sala była wypełniona gośćmi po brzegi; kilkakrotnie musiała więc przepraszać za przypadkowe potrącenie jednego, czy drugiego czarodzieja, póki co nie zastanawiając się jeszcze, dlaczego wymiana nic nieznaczących uprzejmości wywoływała w jej klatce piersiowej nienaturalne ciepło. Ta dziwna, pozbawiona konkretnego źródła sympatia, przywoływała z pamięci jaśniejsze dni, w których odruchowo obdarowywała życzliwymi uśmiechami nieznajomych; dni dawno już należące do przeszłości, znajdujące się aktualnie za szczelną zasłoną śmierci i zwątpienia.
Przynajmniej dopóki nieuwaga nie popchnęła jej prosto na stojący przy palenisku stolik, zmuszając dłonie do szybkiej reakcji i złapania przechylającej się niebezpiecznie butelki, zanim ta upadłaby prosto na kolana mężczyzny siedzącego w fotelu.
Zdążyła, na szczęście, niedoszła katastrofa rozmyła się razem z niespełnioną wizją niedalekiej przeszłości, żegnana przytłumionym brzęknięciem odstawianego na blat szkła – ale inna, bardziej subtelna, trwała w najlepsze, aktualnie wymiatając z głowy Margaux wszystkie myśli, poza jedną: oczy czarodzieja, którego właśnie prawie oblała jego własnym alkoholem, miały identyczną barwę, co mieszające się z morzem niebo nad Lorient. Zamrugała nieprzytomnie, wpatrując się w parę niezwykłych tęczówek, zupełnie jakby nachalne przyglądanie się obcemu mężczyźnie nie było niczym podejrzanym, ani niekulturalnym, a co gorsze – całkowicie nie w jej stylu. W tamtej chwili nie była jednak do końca pewna, co właściwie było w jej stylu, bo jej pole widzenia ograniczyło się do tej jednej, nieznajomej twarzy. Która, jak się okazało, miała nie tylko oczy, ale też uroczo zaczerwienione policzki i jakby lekko zamglone spojrzenie.
Zdrowy rozsądek, powalony na ziemię magiczną siłą, której pochodzenia (ani istnienia) nie była jeszcze świadoma, ocknął się chwiejnie po dziesięciu długich uderzeniach serca, przypominając jej, że wiszenie nad merlinowi-ducha-winnym czarodziejem naprawdę nie należało do zachowań akceptowalnych, więc wyprostowała się gwałtownie, oblewając się rumieńcem w kolorze głębokiej czerwieni. – Pan wybaczy – mruknęła zażenowana, robiąc krok do tyłu, w stronę, gdzie – jak podejrzewała – znajdował się kominek. – Wydawało mi się, że skądś pana znam – dodała; to nie było kłamstwo, nie do końca – ale i tak zająknęła się na ostatnich sylabach, zupełnie, jakby ktoś przyłapał ją na gorącym uczynku.
Chyba naprawdę dokuczało jej skrajne zmęczenie.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Naprawdę, wszyscy czarodzieje w Dziurawym Kotle wydawali się dla niego piękni tego deszczowego dnia. Nawet pomachał jakiejś wiedźmie, licząc na to, że ta mu odmacha, że zacznie z nim rozmawiać, ale ona „spiorunowała” go jedynie spojrzeniem. Anthony nie chciał ryzykować, więc szybko się zawstydził, odwrócił wzrok od nieznanej mu wiedźmy (która, jak zauważył, wychodziła z Dziurawego Kotła) i uśmiechnął się do kogoś innego. Dalej popijał alkohol, tym razem dbając o to ile go nalewa do szklaneczki (ta swoją drogą była trochę niedomyta, czego wcześniej nie zauważył). Nie chciał przecież wyjść na okropnego czarodzieja pozbawionego kultury. Wypić i tak wypije dużo, a raczej tyle, ile się da i na ile pozwoli mu organizm. Po jakiś czterech? (pięciu?) szklaneczkach czuł, że powoli traci kontrolę nad swoim ciałem, a dziwna sympatia do otoczenia wzrastała w nim niewyobrażalnie szybko.
I wtedy, jak bomba na Titograd, spadła mu ona! (W końcu mugole z Jugosławii opowiadali mu o wielokrotnym „bombardowaniu” stolicy republiki Czarnogóry pod koniec ich wojny. Tylko, że kiedy mu opowiadali o tym wszystkim, to on nie wiedział co w ogóle znaczy „bombardować” i że to słowo związane jest z niebezpiecznym mugolskim wynalazkiem „bomby”.) Widział, jak w zwolnionym tempie, że butelka opada i widział jak nieznajoma czarownica ją łapie. Niemal się zapowietrzył. Chciał nawet krzyknąć „Nie!”, ale był za bardzo przestraszony. On sam chciał złapać drogocenną whisky, nawet się podniósł, ale pierwsza była ona. Szklanka, którą trzymał w dłoni przechyliła się, a on wylał na swoje buty Ognistą.
Podniósł wzrok z odkładanej butelki na winowajczynię całego zamieszania… Wtedy poczuł, że ta „bomba” wybuchła wewnątrz niego. Patrzyła na niego. Ona. Nie wiedział, co zrobić. Nie wiedział co go „trafiło” i dlaczego nie rozumiał co się dzieje. Ona. Patrzyła. Na. Niego. To wystarczyło, żeby zachował się jak spetryfikowany. Zamarł jak kamień w jednej pozycji. Dlaczego? Bo jej tęczówki zdawały się mieć kolor wyblakłych, niebieskich wrzosów z jego rodzinnego Puddlemere. Nie wiedział ile trwała wymiana tych spojrzeń. To mogła być sekunda, dwie, nawet kilkanaście. Wiedział jedynie, że mógłby patrzeć i patrzeć na te dziwnie-niebieskie oczy, byleby to trwało jeszcze trochę… Wtedy zrozumiał, że głupio się zachował bezczelnie przypatrując się czarownicy. Poczerwieniał na twarzy ze wstydu. Czy powinien natychmiast spłonąć na stosie za takie zachowanie? Czy to w ogóle miało sens? Ale on nie rozumiał co się z nim działo, zupełnie jakby ktoś go zaczarował.
A biada nieznajomej dwukrotnie! Za to, że się odezwała w tak grzeczny i uprzejmy sposób, jak gdyby rzucała na niego kolejny i kolejny urok! Mógłby się natychmiast rozpłynąć! Nie wiedział co powinien jej odpowiedzieć, a i ona zdawała się być przerażona tym, że tak na siebie patrzyli przez jakiś czas… Dlaczego miała takie urocze czerwone policzki? Nie znał jej, ale jednocześnie jej twarz i głos były tak przyjazne dla jego oczu i uszu, że nie chciałby aby to spotkanie skończyło się na zwykłym „wybaczam”. Tylko, że ona się cofnęła, a on nie wiedział co zrobić. Przełknął ślinę, bo miał wrażenie, że wszystkie słowa, które mógłby teraz wypowiedzieć utknęły mu w gardle. Miał wrażenie, że zaczął panikować. Jeżeli teraz jej nie powstrzyma, to może się okazać, że czarownica skorzysta z kominka lub zwyczajnie wyjdzie z pubu, a on jej zwyczajnie nie odnajdzie. Dlaczego chciał, żeby nie odchodziła i nie uciekała od niego – nie wiedział.
Chciał zrobić krok w jej stronę, ale zachwiał się, bo zahaczył o przeklęty stolik. Chyba wypił wystarczająco dużo. Poza tym… to chyba wina tej pierwszej pełnej szklanki. Sracił równowagę… ale! Ha! Szybko złapał się za ramię dziewczyny. Czy dobrze robił? A może nie powinien? Ale w momencie kiedy ją trzymał, to miał wrażenie, że panuje nad sytuacją, że przynajmniej nic mu się nie stanie, chociaż wciąż oddzielał ich stolik. Szybko się wyprostował.
– J-J-Ja… - zająknął się. – N-nie wiem – odpowiedział w końcu. Chyba nie tylko głos mu się trząsł, ale też i ręka, którą trzymał na ramieniu czarownicy. I chyba nogi… Bał się reakcji nieznajomej, ale miał nadzieję, że ta nie odejdzie. Poza tym patrzył na kosmyki jej włosów, które opadały jej na ramię. Widział już parę kobiet z jasnym kolorem włosów, ale żadna, jak mu się obecnie wydawało, nie miała tak pięknego koloru. Nie potrafił powstrzymać się, przed próbą ich dotknięcia. – To j-ja… przepraszam – wybąkał w końcu, mając na myśli to, że tak bezczelnie się na niej podpierał.
I wtedy, jak bomba na Titograd, spadła mu ona! (W końcu mugole z Jugosławii opowiadali mu o wielokrotnym „bombardowaniu” stolicy republiki Czarnogóry pod koniec ich wojny. Tylko, że kiedy mu opowiadali o tym wszystkim, to on nie wiedział co w ogóle znaczy „bombardować” i że to słowo związane jest z niebezpiecznym mugolskim wynalazkiem „bomby”.) Widział, jak w zwolnionym tempie, że butelka opada i widział jak nieznajoma czarownica ją łapie. Niemal się zapowietrzył. Chciał nawet krzyknąć „Nie!”, ale był za bardzo przestraszony. On sam chciał złapać drogocenną whisky, nawet się podniósł, ale pierwsza była ona. Szklanka, którą trzymał w dłoni przechyliła się, a on wylał na swoje buty Ognistą.
Podniósł wzrok z odkładanej butelki na winowajczynię całego zamieszania… Wtedy poczuł, że ta „bomba” wybuchła wewnątrz niego. Patrzyła na niego. Ona. Nie wiedział, co zrobić. Nie wiedział co go „trafiło” i dlaczego nie rozumiał co się dzieje. Ona. Patrzyła. Na. Niego. To wystarczyło, żeby zachował się jak spetryfikowany. Zamarł jak kamień w jednej pozycji. Dlaczego? Bo jej tęczówki zdawały się mieć kolor wyblakłych, niebieskich wrzosów z jego rodzinnego Puddlemere. Nie wiedział ile trwała wymiana tych spojrzeń. To mogła być sekunda, dwie, nawet kilkanaście. Wiedział jedynie, że mógłby patrzeć i patrzeć na te dziwnie-niebieskie oczy, byleby to trwało jeszcze trochę… Wtedy zrozumiał, że głupio się zachował bezczelnie przypatrując się czarownicy. Poczerwieniał na twarzy ze wstydu. Czy powinien natychmiast spłonąć na stosie za takie zachowanie? Czy to w ogóle miało sens? Ale on nie rozumiał co się z nim działo, zupełnie jakby ktoś go zaczarował.
A biada nieznajomej dwukrotnie! Za to, że się odezwała w tak grzeczny i uprzejmy sposób, jak gdyby rzucała na niego kolejny i kolejny urok! Mógłby się natychmiast rozpłynąć! Nie wiedział co powinien jej odpowiedzieć, a i ona zdawała się być przerażona tym, że tak na siebie patrzyli przez jakiś czas… Dlaczego miała takie urocze czerwone policzki? Nie znał jej, ale jednocześnie jej twarz i głos były tak przyjazne dla jego oczu i uszu, że nie chciałby aby to spotkanie skończyło się na zwykłym „wybaczam”. Tylko, że ona się cofnęła, a on nie wiedział co zrobić. Przełknął ślinę, bo miał wrażenie, że wszystkie słowa, które mógłby teraz wypowiedzieć utknęły mu w gardle. Miał wrażenie, że zaczął panikować. Jeżeli teraz jej nie powstrzyma, to może się okazać, że czarownica skorzysta z kominka lub zwyczajnie wyjdzie z pubu, a on jej zwyczajnie nie odnajdzie. Dlaczego chciał, żeby nie odchodziła i nie uciekała od niego – nie wiedział.
Chciał zrobić krok w jej stronę, ale zachwiał się, bo zahaczył o przeklęty stolik. Chyba wypił wystarczająco dużo. Poza tym… to chyba wina tej pierwszej pełnej szklanki. Sracił równowagę… ale! Ha! Szybko złapał się za ramię dziewczyny. Czy dobrze robił? A może nie powinien? Ale w momencie kiedy ją trzymał, to miał wrażenie, że panuje nad sytuacją, że przynajmniej nic mu się nie stanie, chociaż wciąż oddzielał ich stolik. Szybko się wyprostował.
– J-J-Ja… - zająknął się. – N-nie wiem – odpowiedział w końcu. Chyba nie tylko głos mu się trząsł, ale też i ręka, którą trzymał na ramieniu czarownicy. I chyba nogi… Bał się reakcji nieznajomej, ale miał nadzieję, że ta nie odejdzie. Poza tym patrzył na kosmyki jej włosów, które opadały jej na ramię. Widział już parę kobiet z jasnym kolorem włosów, ale żadna, jak mu się obecnie wydawało, nie miała tak pięknego koloru. Nie potrafił powstrzymać się, przed próbą ich dotknięcia. – To j-ja… przepraszam – wybąkał w końcu, mając na myśli to, że tak bezczelnie się na niej podpierał.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Coś dziwnego działo się z czasem, zupełnie jakby rzucono za nich zdeformowaną, dotkniętą anomaliami formę horatio; nie wiedziała, skąd brało się to wrażenie, ale wydawało jej się, że pojęcia sekund i minut całkowicie straciły na znaczeniu, mieszając się ze sobą i porzucając beztrosko rządzące zegarem reguły. W jednej chwili wszystko dookoła – rozmawiający goście, barman myjący szklankę przybrudzoną szmatką, bursztynowy płyn, umykający z przechylonego naczynia – zatrzymało się w pół kroku, całkowicie nieruchome, drżące jedynie jak trzymająca się kranu kropla wody, niepewna, czy poddać się sile grawitacji; uczucie było ulotne, powleczone tą samą mlecznobiałą mgiełką, co cała reszta jej myśli, i rozmyło się, zanim zdążyła je uchwycić. W następnym momencie rzeczywistość znów ruszyła przed siebie, zbyt szybko jednak, by była w stanie w porę zareagować.
Powinna była wiedzieć; cztery lata magomedycznego szkolenia oraz drugie tyle pracy w zawodzie czarodziejskiego medyka, uwrażliwiło ją znacznie pod kątem wychwytywania subtelnych objawów eliksiralnych zatruć, i w normalnych okolicznościach zapewne już dawno zorientowałaby się, z czym mieli do czynienia. Problem polegał na tym, że okoliczności dalekie były od normalnych, a działanie wywaru skutecznie uniemożliwiało jej krytyczną ocenę sytuacji. Zdawała sobie co prawda sprawę z faktu, że nie powinna stać w miejscu jak zahipnotyzowana, ale nie miała pojęcia, dlaczego – tak, samo, jak nie pamiętała już, gdzie właściwie zmierzała, zanim na drodze stanął jej stolik. Oraz chowający się za nim mężczyzna.
Obaj (i stolik, i mężczyzna) poruszyli się znowu, gdy ten drugi zrobił niespodziewany krok do przodu, zahaczając ze stłumionym łoskotem o krawędź tego pierwszego. Obaj również się zachwiali, a Margaux zareagowała instynktownie, wyciągając ramiona w stronę czarodzieja i starając się uchronić go przed (zapewne bolesnym i widowiskowym) upadkiem. Nie przewidziała co prawda, że nieznajomy również spróbuje uchwycić się jej, ale całe szczęście, że to zrobił, bo ona sama chybiła, dłonie zaciskając finalnie nie na szerokich barkach, a na materiale płaszcza. Zamarła na dłuższą chwilę, upewniając się, że mężczyzna porzucił zamiar wywrócenia się na podłogę, choć nadal dziwnie się kołysał, jakby kręciło mu się w głowie, albo jakby czuł się słabo; spojrzała na niego uważnie, z troską nieco zbyt mocno wyrysowaną na twarzy, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że chodziło o kogoś, kogo spotykała po raz pierwszy w życiu. – Dobrze się pan czuje? – zapytała miękko, wlewając między sylaby tylko odrobinę zawodowej rutyny.
Gdzieś się spieszyła, tylko gdzie? Nie potrafiła określić, skupiając się głównie na dziwnym, nienaturalnym uczuciu gorąca, które stopniowo wpełzało na jej szyję i policzki; chyba przez nieuwagę stanęła zbyt blisko płonącego kominka, poza tym naprawdę powinna była zdjąć z ramion ciepły płaszcz. Wyprostowała się nieznacznie, na tyle, na ile pozwalała jej aktualna pozycja, czując, jak lekko drętwieje jej ręka. – Może pan usiądzie? – zaproponowała, bo miała nieodparte wrażenie, że pod czarodziejem za moment ugną się kolana. A może chodziło o jej własne? Dlaczego tak mocno drżały jej dłonie? Rozluźniła uścisk wciąż zaciśniętych na połach wierzchniego okrycia palców, nie puszczając jednak nieznajomego całkowicie, żeby w razie czego pomóc mu utrzymać równowagę. Odzyskawszy zdolność swobodnego poruszania się, obeszła wreszcie nieszczęsny stolik, który chyba tylko cudem wciąż stabilnie trzymał się posadzki. Dopiero teraz jej spojrzenie zatrzymało się na dłużej na pozostawionej na blacie butelce, w której brakowało już sporej części bursztynowo-złotego trunku i przez chwilę niejasności zastanawiała się nieprzytomnie, czy przypadkiem sama nie przyczyniła się do opróżnienia naczynia; nie żeby dobrze znała to uczucie, ale czuła się odrobinę pijana.
Nie wiedziała, za co właściwie przepraszał ją mężczyzna, ani czego tak naprawdę nie wiedział – koniec końców, to ona zakłóciła jego spokój, niezdarnie na niego wpadając, nawet jeżeli zdawało się, że nie miał jej tego za złe. W reakcji na jego słowa zwyczajnie się uśmiechnęła, przelewając w ten gest własne, nieme przeprosiny i coś jeszcze, czego nie potrafiła jednoznacznie sklasyfikować. Chociaż na ogół była ostrożna – przynależność do Zakonu Feniksa i obracanie się wokół aurorów nauczyły ją czujniej obserwować spotykanych ludzi i po kilka razy podważać ich pozorne intencje – to jakiś cichy głosik, którego źródła nie była w stanie zlokalizować, przekonywał ją, by opuściła na moment ochronne bariery. – Jestem Margaux – powiedziała nagle, chociaż przecież wcale nie zapytał. – Czy mogę panu jakoś pomóc? – dodała, wskazując dłonią w bliżej nieokreślonym kierunku; gdzieś pomiędzy fotelem, butelką, a nim samym.
Powinna była wiedzieć; cztery lata magomedycznego szkolenia oraz drugie tyle pracy w zawodzie czarodziejskiego medyka, uwrażliwiło ją znacznie pod kątem wychwytywania subtelnych objawów eliksiralnych zatruć, i w normalnych okolicznościach zapewne już dawno zorientowałaby się, z czym mieli do czynienia. Problem polegał na tym, że okoliczności dalekie były od normalnych, a działanie wywaru skutecznie uniemożliwiało jej krytyczną ocenę sytuacji. Zdawała sobie co prawda sprawę z faktu, że nie powinna stać w miejscu jak zahipnotyzowana, ale nie miała pojęcia, dlaczego – tak, samo, jak nie pamiętała już, gdzie właściwie zmierzała, zanim na drodze stanął jej stolik. Oraz chowający się za nim mężczyzna.
Obaj (i stolik, i mężczyzna) poruszyli się znowu, gdy ten drugi zrobił niespodziewany krok do przodu, zahaczając ze stłumionym łoskotem o krawędź tego pierwszego. Obaj również się zachwiali, a Margaux zareagowała instynktownie, wyciągając ramiona w stronę czarodzieja i starając się uchronić go przed (zapewne bolesnym i widowiskowym) upadkiem. Nie przewidziała co prawda, że nieznajomy również spróbuje uchwycić się jej, ale całe szczęście, że to zrobił, bo ona sama chybiła, dłonie zaciskając finalnie nie na szerokich barkach, a na materiale płaszcza. Zamarła na dłuższą chwilę, upewniając się, że mężczyzna porzucił zamiar wywrócenia się na podłogę, choć nadal dziwnie się kołysał, jakby kręciło mu się w głowie, albo jakby czuł się słabo; spojrzała na niego uważnie, z troską nieco zbyt mocno wyrysowaną na twarzy, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że chodziło o kogoś, kogo spotykała po raz pierwszy w życiu. – Dobrze się pan czuje? – zapytała miękko, wlewając między sylaby tylko odrobinę zawodowej rutyny.
Gdzieś się spieszyła, tylko gdzie? Nie potrafiła określić, skupiając się głównie na dziwnym, nienaturalnym uczuciu gorąca, które stopniowo wpełzało na jej szyję i policzki; chyba przez nieuwagę stanęła zbyt blisko płonącego kominka, poza tym naprawdę powinna była zdjąć z ramion ciepły płaszcz. Wyprostowała się nieznacznie, na tyle, na ile pozwalała jej aktualna pozycja, czując, jak lekko drętwieje jej ręka. – Może pan usiądzie? – zaproponowała, bo miała nieodparte wrażenie, że pod czarodziejem za moment ugną się kolana. A może chodziło o jej własne? Dlaczego tak mocno drżały jej dłonie? Rozluźniła uścisk wciąż zaciśniętych na połach wierzchniego okrycia palców, nie puszczając jednak nieznajomego całkowicie, żeby w razie czego pomóc mu utrzymać równowagę. Odzyskawszy zdolność swobodnego poruszania się, obeszła wreszcie nieszczęsny stolik, który chyba tylko cudem wciąż stabilnie trzymał się posadzki. Dopiero teraz jej spojrzenie zatrzymało się na dłużej na pozostawionej na blacie butelce, w której brakowało już sporej części bursztynowo-złotego trunku i przez chwilę niejasności zastanawiała się nieprzytomnie, czy przypadkiem sama nie przyczyniła się do opróżnienia naczynia; nie żeby dobrze znała to uczucie, ale czuła się odrobinę pijana.
Nie wiedziała, za co właściwie przepraszał ją mężczyzna, ani czego tak naprawdę nie wiedział – koniec końców, to ona zakłóciła jego spokój, niezdarnie na niego wpadając, nawet jeżeli zdawało się, że nie miał jej tego za złe. W reakcji na jego słowa zwyczajnie się uśmiechnęła, przelewając w ten gest własne, nieme przeprosiny i coś jeszcze, czego nie potrafiła jednoznacznie sklasyfikować. Chociaż na ogół była ostrożna – przynależność do Zakonu Feniksa i obracanie się wokół aurorów nauczyły ją czujniej obserwować spotykanych ludzi i po kilka razy podważać ich pozorne intencje – to jakiś cichy głosik, którego źródła nie była w stanie zlokalizować, przekonywał ją, by opuściła na moment ochronne bariery. – Jestem Margaux – powiedziała nagle, chociaż przecież wcale nie zapytał. – Czy mogę panu jakoś pomóc? – dodała, wskazując dłonią w bliżej nieokreślonym kierunku; gdzieś pomiędzy fotelem, butelką, a nim samym.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
On już przestał się zastanawiać co się stało. Po prostu poniosło go to, co dopadło ich obu, a że nie wiedział, że było to spowodowane niespodziewanym wybuchem kociołka jakiegoś czarodzieja, o którego istnieniu i tak nie wiedział, to lepiej dla niego. Czasami lepiej nie wiedzieć wszystkiego. Poza tym… przed nim stała ta urocza czarownica o niemalże białych włosach, wrzosowych oczach i różowych policzkach. Jej wzrost także dodawał uroku, nie była za niska, nie była za wysoka. Ideał! To, że całe to zajście spowodowane było eliksirem, o którym nie miał prawa wiedzieć – to nieistotne. Liczyła się to, że na jego drodze w odpowiednim momencie stanęła ona. Liczyło się to, że próbowała go złapać i że wcale nie broniła się przed tym, że wykorzystał ją jako „podpórkę” przed upadkiem. Chciała mu pomóc, co tym bardziej go oczarowywało. Może i był już pijany, ale wciąż, w pewnym stopniu, kontrolował ruchy swojego ciała. Chciał, żeby nieznajoma go nigdy nie puszczała, choćby i miała wbić paznokcie w jego skórę. Ten moment mógłby trwać dla niego wiecznie, przynajmniej w tej sytuacji, pod nieznanym mu urokiem, chciał żeby tak było.
Bacznie śledził jej twarz, a kiedy się odezwała, znowu starał się uspokoić. Walczył ze swoimi zatrutymi myślami. Czy czuł się dobrze? I tak, i nie. Dziwił się, że Ognista tak na niego podziałała i to tak szybko. A może całe jego dziwne samopoczucie było spowodowane przyzwyczajeniem do domowych wyrobów na Bałkanach?
Uśmiechnął się nieśmiało, zdawało się, że jak na dorosłego chłopa to zawstydził się jak dziecko. „Raz się żyje”, tak mu zawsze powtarzał dziadek, gdy Anthony nie wiedział czy powinien ryzykować czy też nie. Więc postanowił zaryzykować. Objął nieśmiało dziewczynę i całe szczęście dla niej, że dzielił ich jeszcze stolik, bo Macmillan byłby niczym rzepa nie do odklejenia. Naprawdę dziwnie się zachowywał tego przeklętego 2. czerwca i jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy. Na pytanie dziewczyny odpowiedział krótkim „yhm”, chociaż tak właściwie zignorował to pytanie. Był zajęty wdychaniem jej zapachu, a pachniała ona jego ulubioną vilijamovką i Ognistą, choć Ognista, jak zakładał, była wynikiem jego skromnego upojenia alkoholowego.
Cały ten moment, te kilka sekund, mogłoby trwać dłużej, gdyby nie to, że zaproponowała mu, żeby usiadł. Nie odebrał tego, co powiedziała, jakopytanie, a jako polecenie, które należy bezwzględnie wykonać. Pokiwał głową na zgodę, puścił ją, choć bardzo tego nie chciał i natychmiast, posłusznie niczym pies, usiadł w fotelu. Gdyby kazała mu wejść do płonącego kominka, to zapewne zrobiłby to bez wahania. Na całe szczęście (dla niego), czarownica nie zamierzała nigdzie odchodzić, a on jedynie szczerzył się jak głupi do sera. Zauważył, że przyglądała się whisky, ale nie chciał jeszcze niczego proponować, w końcu to byłoby niegrzeczne, a ona wzięłaby go za zwykłego pijaka. Nie mógł pozwolić na taką kompromitację przez tak uroczą czarownicą. Zacisnął tylko usta, powstrzymując się od powiedzenia czegoś głupiego.
I wtedy, wspaniałomyślna nieznajoma, postanowiła się przedstawić. Miał wrażenie, że się rozpłynie. Ideał a nie czarownica. Musiała być wilą, tak myślał i choć wiedział doskonale, że potrafią być one niebezpieczne, to mógłby oddać się jej urokowi w pełni. Mogłaby być panią jego losu!
– Margaux – powtórzył niepewnie, trochę kalecząc imię czarownicy. Czy było ono francuskie? Tak mu się zdawało, nie był pewien, ale wiedział, że powinien je zapamiętać. – Margaux? – powtórzył jeszcze raz próbując tym razem wymówić imię poprawnie, stąd też pojawiła się u niego w wymowie niepewność. Teoretycznie nie było to trudne imię, ale jednocześnie nie był w stanie wymówić tak ładnego „g” jak czarownica i nie chciał później jej obrazić przez postawienie akcentu w nieodpowiednim miejscu lub ogólnie złą wymogę. – Anthony – odpowiedział jej i wyciągnął do niej rękę. Zupełnie zapomniał etykiety przez to, że przebywał przez wiele lat poza krajem, często z czarodziejami nieszlachetnego pochodzenia, nie mówiąc już o mugolach. Dopiero po chwili przypomniał sobie słowa swojej matki. Właściwie przypomniał sobie jej rozpacz na jednym ze spotkań z kuzynostwem i to jak później płakała, że zachował się nieodpowiednio. Cofnął rękę i zaczerwienił się. – T-to znaczy, nie chciałem cię urazić. – Wyglądało i brzmiało to głupio. Anthony chciał jednak potraktować Margaux jak prawdziwą damę, sugerując się pamięcią o słowach matki, która powtarzała mu, że każda kobieta chciałaby się poczuć jak dama, bez względu na status. Nie znał statusu akurat tej uroczej czarownicy, ale biorąc pod uwagę jej urok, wygląd, to że była pomocna to myślał, że jest szlachetnie urodzoną wiedźmą. I chociaż Macmillanowie byli znani ze swojego okropnego wychowania, a właściwie jego braku, to akurat teraz Tony zaczął się tym wychowaniem przejmować.
Nie miał pojęcia jak wybrnąć z zaistniałej sytuacji. Palił się ze wstydu, a w głowie huczały mu słowa ukochanej matki. Na brodę Merlina! Co powinien zrobić? Spojrzał na stół, na Ognistą i przypomniał sobie, że jeszcze chwilę temu czarownica patrzyła na butelkę. Tak! To dobry pomysł. Tym bardziej, że dziewczyna sama zapytała czy może mu pomóc. Spojrzał na nią, nie czując się pewnie z pytaniem, które dla niej szykować.
– Może… – zatrzymał się na tym słowie. Powinien ją o to pytać? W głowie mieszały mu się słowa dziadka i rodzicielki. Kogo powinien posłuchać w tej sytuacji? – M-może… Napiłabyś się ze mną? – Zapytał nieśmiało i widać było po jego twarzy i mimice, że nie czuje się w pełni komfortowo ze swoją propozycją. Naprawdę bał się, że dziewczyna za chwilę go opuści, a on już zupełnie straci szansę, żeby ją poznać.
Bacznie śledził jej twarz, a kiedy się odezwała, znowu starał się uspokoić. Walczył ze swoimi zatrutymi myślami. Czy czuł się dobrze? I tak, i nie. Dziwił się, że Ognista tak na niego podziałała i to tak szybko. A może całe jego dziwne samopoczucie było spowodowane przyzwyczajeniem do domowych wyrobów na Bałkanach?
Uśmiechnął się nieśmiało, zdawało się, że jak na dorosłego chłopa to zawstydził się jak dziecko. „Raz się żyje”, tak mu zawsze powtarzał dziadek, gdy Anthony nie wiedział czy powinien ryzykować czy też nie. Więc postanowił zaryzykować. Objął nieśmiało dziewczynę i całe szczęście dla niej, że dzielił ich jeszcze stolik, bo Macmillan byłby niczym rzepa nie do odklejenia. Naprawdę dziwnie się zachowywał tego przeklętego 2. czerwca i jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy. Na pytanie dziewczyny odpowiedział krótkim „yhm”, chociaż tak właściwie zignorował to pytanie. Był zajęty wdychaniem jej zapachu, a pachniała ona jego ulubioną vilijamovką i Ognistą, choć Ognista, jak zakładał, była wynikiem jego skromnego upojenia alkoholowego.
Cały ten moment, te kilka sekund, mogłoby trwać dłużej, gdyby nie to, że zaproponowała mu, żeby usiadł. Nie odebrał tego, co powiedziała, jakopytanie, a jako polecenie, które należy bezwzględnie wykonać. Pokiwał głową na zgodę, puścił ją, choć bardzo tego nie chciał i natychmiast, posłusznie niczym pies, usiadł w fotelu. Gdyby kazała mu wejść do płonącego kominka, to zapewne zrobiłby to bez wahania. Na całe szczęście (dla niego), czarownica nie zamierzała nigdzie odchodzić, a on jedynie szczerzył się jak głupi do sera. Zauważył, że przyglądała się whisky, ale nie chciał jeszcze niczego proponować, w końcu to byłoby niegrzeczne, a ona wzięłaby go za zwykłego pijaka. Nie mógł pozwolić na taką kompromitację przez tak uroczą czarownicą. Zacisnął tylko usta, powstrzymując się od powiedzenia czegoś głupiego.
I wtedy, wspaniałomyślna nieznajoma, postanowiła się przedstawić. Miał wrażenie, że się rozpłynie. Ideał a nie czarownica. Musiała być wilą, tak myślał i choć wiedział doskonale, że potrafią być one niebezpieczne, to mógłby oddać się jej urokowi w pełni. Mogłaby być panią jego losu!
– Margaux – powtórzył niepewnie, trochę kalecząc imię czarownicy. Czy było ono francuskie? Tak mu się zdawało, nie był pewien, ale wiedział, że powinien je zapamiętać. – Margaux? – powtórzył jeszcze raz próbując tym razem wymówić imię poprawnie, stąd też pojawiła się u niego w wymowie niepewność. Teoretycznie nie było to trudne imię, ale jednocześnie nie był w stanie wymówić tak ładnego „g” jak czarownica i nie chciał później jej obrazić przez postawienie akcentu w nieodpowiednim miejscu lub ogólnie złą wymogę. – Anthony – odpowiedział jej i wyciągnął do niej rękę. Zupełnie zapomniał etykiety przez to, że przebywał przez wiele lat poza krajem, często z czarodziejami nieszlachetnego pochodzenia, nie mówiąc już o mugolach. Dopiero po chwili przypomniał sobie słowa swojej matki. Właściwie przypomniał sobie jej rozpacz na jednym ze spotkań z kuzynostwem i to jak później płakała, że zachował się nieodpowiednio. Cofnął rękę i zaczerwienił się. – T-to znaczy, nie chciałem cię urazić. – Wyglądało i brzmiało to głupio. Anthony chciał jednak potraktować Margaux jak prawdziwą damę, sugerując się pamięcią o słowach matki, która powtarzała mu, że każda kobieta chciałaby się poczuć jak dama, bez względu na status. Nie znał statusu akurat tej uroczej czarownicy, ale biorąc pod uwagę jej urok, wygląd, to że była pomocna to myślał, że jest szlachetnie urodzoną wiedźmą. I chociaż Macmillanowie byli znani ze swojego okropnego wychowania, a właściwie jego braku, to akurat teraz Tony zaczął się tym wychowaniem przejmować.
Nie miał pojęcia jak wybrnąć z zaistniałej sytuacji. Palił się ze wstydu, a w głowie huczały mu słowa ukochanej matki. Na brodę Merlina! Co powinien zrobić? Spojrzał na stół, na Ognistą i przypomniał sobie, że jeszcze chwilę temu czarownica patrzyła na butelkę. Tak! To dobry pomysł. Tym bardziej, że dziewczyna sama zapytała czy może mu pomóc. Spojrzał na nią, nie czując się pewnie z pytaniem, które dla niej szykować.
– Może… – zatrzymał się na tym słowie. Powinien ją o to pytać? W głowie mieszały mu się słowa dziadka i rodzicielki. Kogo powinien posłuchać w tej sytuacji? – M-może… Napiłabyś się ze mną? – Zapytał nieśmiało i widać było po jego twarzy i mimice, że nie czuje się w pełni komfortowo ze swoją propozycją. Naprawdę bał się, że dziewczyna za chwilę go opuści, a on już zupełnie straci szansę, żeby ją poznać.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Odkurzamy mumię. Tak, możesz mnie spalić na stosie
I tyle z niezwracania na siebie uwagi - mruczę pod nosem, gdy tylko pada komentarz dziewczyny zajmującej jedno z miejsc, a miotła, jakby wszystko rozumiejąc, wyraża swoje niezadowolenie poprzez stącającenie zdjęć i figurek ustawionych na kominku. Nie wiem, co zrobić najpierw, czy chwycić się za głowę i wyrwać sobie kilka garści włosów, czy może zająć się rozszalałą miotłą. Ciskam w jej kierunku kilka nie do końca cenzuralnych słów, które podchwyciłam podczas szkolenia aurorskiego, zanim próbuję ją pochwycić. Daremne próby! Zaklęty przedmiot podrywa się w górę, uderza o żyrandol, jednocześnie strącając kilka świeczek - naszczęście niezapalonych! - na stoły i głowy czarodziejów. Niewiele mi potrzeba żeby zawyć ze wściekłości albo utonąć we łzach rozpaczy. Nie potrafię uspokoić tego przekleństwa, a jeśli dalej tak pójdzie, to z dziurawego kotła pozostaną tylko zgliszcza. Rzucam się w kierunku miotły, jednak ta z łatwością wywija się z poza zasięgu moich rąk, a jakby tego wszystkiego było mało, obrywam kijem przez plecy, chwilę przed tym jak podcina mi nogi. Lecę do przodu, przed upadkiem broniąc się desperackim chwyceniem czegokolwiek, czyli boku stołu, przy którym siedzi samotna kobieta, najpewniej ta sama, która wyraziła swoje niezadowolenie z harmidru, jaki wywołałam swoim przybyciem. Dzień jest pechowy, więc na zwykłym złapaniu się stołu, oczywiście się nie kończy! Wystarczy tylko lekko niestabilna nóżka, która w połączeniu z moim ciężarem sprawia, że mebel przechyla się niebezpiecznie, całkiem zasadnie podlegając przyciąganiu ziemskiemu. Desperacko próbuję pochwycić butelkę ognistej, czy jakiegoś innego alkoholu - to w tej chwili naprawdę nie jest najważniejsze - zanim skończy jako smutne wspomnienie na kamiennej posadzce baru. Uderzam przy tym bokiem, a w oczach stają łzy wywołane bólem promieniującym od żeber. Na Merlina! Butelka praktycznie wyślizguje mi się z pomiędzy palców. - Zawsze mogłabyś pomóc - warknięcie jest do mnie niepodobne, jednak w tej chwili już wiem, jak zareaguje od początku rozdrażniona bywalczyni Kotła.
A miotła... To ustrojstwo się ze mną drażni, wyczyniając przedziwne wywijasy praktycznie przed moim nosem, od czasu do czasu zahaczając o różne części mojego ciała. Cóż, muszę przyznać, że praktycznie do tego wszystkiego przywykłam.
I tyle z niezwracania na siebie uwagi - mruczę pod nosem, gdy tylko pada komentarz dziewczyny zajmującej jedno z miejsc, a miotła, jakby wszystko rozumiejąc, wyraża swoje niezadowolenie poprzez stącającenie zdjęć i figurek ustawionych na kominku. Nie wiem, co zrobić najpierw, czy chwycić się za głowę i wyrwać sobie kilka garści włosów, czy może zająć się rozszalałą miotłą. Ciskam w jej kierunku kilka nie do końca cenzuralnych słów, które podchwyciłam podczas szkolenia aurorskiego, zanim próbuję ją pochwycić. Daremne próby! Zaklęty przedmiot podrywa się w górę, uderza o żyrandol, jednocześnie strącając kilka świeczek - naszczęście niezapalonych! - na stoły i głowy czarodziejów. Niewiele mi potrzeba żeby zawyć ze wściekłości albo utonąć we łzach rozpaczy. Nie potrafię uspokoić tego przekleństwa, a jeśli dalej tak pójdzie, to z dziurawego kotła pozostaną tylko zgliszcza. Rzucam się w kierunku miotły, jednak ta z łatwością wywija się z poza zasięgu moich rąk, a jakby tego wszystkiego było mało, obrywam kijem przez plecy, chwilę przed tym jak podcina mi nogi. Lecę do przodu, przed upadkiem broniąc się desperackim chwyceniem czegokolwiek, czyli boku stołu, przy którym siedzi samotna kobieta, najpewniej ta sama, która wyraziła swoje niezadowolenie z harmidru, jaki wywołałam swoim przybyciem. Dzień jest pechowy, więc na zwykłym złapaniu się stołu, oczywiście się nie kończy! Wystarczy tylko lekko niestabilna nóżka, która w połączeniu z moim ciężarem sprawia, że mebel przechyla się niebezpiecznie, całkiem zasadnie podlegając przyciąganiu ziemskiemu. Desperacko próbuję pochwycić butelkę ognistej, czy jakiegoś innego alkoholu - to w tej chwili naprawdę nie jest najważniejsze - zanim skończy jako smutne wspomnienie na kamiennej posadzce baru. Uderzam przy tym bokiem, a w oczach stają łzy wywołane bólem promieniującym od żeber. Na Merlina! Butelka praktycznie wyślizguje mi się z pomiędzy palców. - Zawsze mogłabyś pomóc - warknięcie jest do mnie niepodobne, jednak w tej chwili już wiem, jak zareaguje od początku rozdrażniona bywalczyni Kotła.
A miotła... To ustrojstwo się ze mną drażni, wyczyniając przedziwne wywijasy praktycznie przed moim nosem, od czasu do czasu zahaczając o różne części mojego ciała. Cóż, muszę przyznać, że praktycznie do tego wszystkiego przywykłam.
these violent delights have
violent ends...
Josephine Fenwick
Zawód : przyszła aurorka
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
W całym magicznym świecie gasną światła. Nie ujrzymy ich już za naszego życia.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Była już niemal pewna, że coś było nie tak, choć nie potrafiła jednoznacznie tej nieprawidłowości uchwycić, zdradzana nie tyle przez świat zewnętrzny, co przez jej własny, otumaniony eliksirem umysł. Miała wrażenie – irracjonalne, niepodparte niczym więcej, niż przebijającym się na powierzchnię promieniem przeczucia – że jakaś niewyjaśniona siła spolaryzowała jej myśli, dzieląc je na dwa obozy, walczące ze sobą wzajemnie. Z jednej strony znajdowały się te znajome i bezpieczne, kierujące się chłodnym rozsądkiem i ostrożną kalkulacją, przyzwyczajone do trzymania w dłoniach ludzkiego życia; z drugiej była Margaux dziwna i obca, wywracająca do góry nogami własne priorytety i czerpiąca siłę z jakiejś głęboko skrytej potrzeby, do której istnienia zazwyczaj wolała się nie przyznawać. Niespodziewanie, to właśnie ona zdawała się triumfować, sprowadzając rozważną część jej osobowości do roli biernego obserwatora, odzywającego się jedynie od czasu do czasu, a i tak zbyt cicho, by miało to jakiekolwiek znaczenie; mgliste echo, nic więcej.
Brzmienie jej własnego imienia, padającego z ust nieznajomego, wystarczyło, by zapomniała o tym wszystkim, znów skupiając się tylko na ciepłym i lekko mdłym tu i teraz. Uśmiechnęła się szeroko, raczej rozbawiona kulawym akcentem, niż w jakikolwiek sposób urażona; zupełnie przyzwyczajona do tego, że nawet jej najbliżsi potykali się o sylaby, wyrzeźbione zbyt nienaturalnie dla języka angielskiego, by spływały z języków bez zawahania. – Przyjaciele mówią do mnie Margie – podążyła z pomocą, nie mając pojęcia, dlaczego tak szybko zdecydowała się wpuścić mężczyznę do tego zamkniętego kręgu ludzi, którym ufała nad życie. Błogi stan, w którym przebywała, na (nie?)szczęście nie pozwalał jej jednak na zbyt długie zastanawianie się nad reakcjami organizmu, czyniąc ją błogo ślepą na widoczne na pierwszy rzut oka oczywistości. Być może winą należało tutaj obarczać też fakt, że i jej rozmówca zupełnie nie zwracał na nie uwagi, bez problemu odnajdując właściwe kroki w tym tańcu szaleńców, zamiast zwyczajnie wytknąć jej, że zachowywała się jak ktoś, kto zbyt mocno uderzył się w głowę.
Brnęli więc w tę pułapkę dalej, nawet gdy Margaux odsuwała się niechętnie, nie potrafiąc odnaleźć żadnych więcej wymówek, na dłuższe tkwienie w chwiejnych objęciach. Odzyskawszy równowagę, cofnęła dłonie, ociągając się tylko odrobinę; wydawało jej się, że powietrze pachniało nadmorskim ogrodem, solą i wilgotną, rozkopaną ziemią, co samo w sobie powinno było ją zaalarmować, ale tego nie zrobiło. Wątpliwości rozwiały się wraz z imieniem nieznajomego, który nagle przestał już zasługiwać na to miano, zamiast tego stając się Anthonym. – Anthony – powtórzyła, kiwając głową, bez żadnego konkretnego powodu. Wyraz spłynął z jej ust w sposób z jakiegoś powodu znajomy, choć był to powód niemający nic wspólnego z aktualną sytuacją, ani nawet nienaumyślnym upojeniem nieudanym eliksirem. – Bardzo mi miło – dodała, przypominając sobie o manierach i bez zastanowienia wyciągając rękę, żeby uścisnąć wysuniętą, męską dłoń. Za późno – w tym samym momencie, w którym jej własne palce dotarły do celu, ten zniknął, na powrót schowany w połach ciemnej szaty. Margaux zamrugała z zaskoczeniem, ale również zabrała rękę, rumieniąc się z niezręczności i nie odnajdując właściwych słów, żeby odpowiedzieć na zdanie Anthony’ego. Nie miała czego mu wybaczać, winy upatrując jedynie w swoim niepewnym zachowaniu, spłoszona znacznie bardziej, niż miałoby to miejsce w normalnych okolicznościach. Może naprawdę potrzebowała alkoholu; czy się przesłyszała, czy może to właśnie jej proponował, wskazując na wypełnioną bursztynowym płynem butelkę?
Ostatni bastion zdrowego rozsądku nie upadł jeszcze, gdy siadała w fotelu tuż obok niego, zsuwając z ramion zbyt ciepły płaszcz i przewieszając go przez miękkie oparcie; zrobił to za to definitywnie, kiedy zamiast grzecznie odmówić, kiwnęła głową, jakby zapominając o tym, jak na nią samą działały nawet niewielkie ilości alkoholu. Gdzieś w nie tak znowu dalekich wspomnieniach majaczył jej obraz zakonowych świąt oraz tego, jak bardzo kręciło jej się w głowie po zaledwie jednej szklance Ognistej – te wizje niosły jednak ze sobą również jakiś niewytłumiony ładunek obezwładniającego smutku, którego nie chciała dopuścić do głosu; zamknęła je więc szczelnie za grubymi drzwiami, razem z protestującą cicho, rozsądną Margaux. – W porządku – odpowiedziała, potwierdzając prosty gest słowami i zauważając nieprzytomnie, że w którymś momencie na stoliku pojawiła się druga szklanka. Nie sięgnęła jednak po nią, czekając, aż Anthony wypełni ją płynem z butelki, w międzyczasie studiując uważnie jego twarz. Był przystojny, nawet pomimo zmierzwionych włosów i rozlanego nieregularnie rumieńca, który w każdym innym dniu wzbudziłby w niej medyczny niepokój. – Nie widziałam cię tutaj nigdy wcześniej – zauważyła, zupełnie jakby należała do stałej klienteli Dziurawego Kotła, a nie jedynie przechodziła przez niego od czasu do czasu. – Mieszkasz gdzieś w pobliżu? – zapytała, bardziej dla wypełnienia ciszy, niż z jakiegokolwiek innego powodu. Nie miała w zwyczaju paplania bez sensu, ale wyglądało na to, że miała tego wieczoru zrobić jeszcze wiele rzeczy, które nie leżały w jej naturze.
Brzmienie jej własnego imienia, padającego z ust nieznajomego, wystarczyło, by zapomniała o tym wszystkim, znów skupiając się tylko na ciepłym i lekko mdłym tu i teraz. Uśmiechnęła się szeroko, raczej rozbawiona kulawym akcentem, niż w jakikolwiek sposób urażona; zupełnie przyzwyczajona do tego, że nawet jej najbliżsi potykali się o sylaby, wyrzeźbione zbyt nienaturalnie dla języka angielskiego, by spływały z języków bez zawahania. – Przyjaciele mówią do mnie Margie – podążyła z pomocą, nie mając pojęcia, dlaczego tak szybko zdecydowała się wpuścić mężczyznę do tego zamkniętego kręgu ludzi, którym ufała nad życie. Błogi stan, w którym przebywała, na (nie?)szczęście nie pozwalał jej jednak na zbyt długie zastanawianie się nad reakcjami organizmu, czyniąc ją błogo ślepą na widoczne na pierwszy rzut oka oczywistości. Być może winą należało tutaj obarczać też fakt, że i jej rozmówca zupełnie nie zwracał na nie uwagi, bez problemu odnajdując właściwe kroki w tym tańcu szaleńców, zamiast zwyczajnie wytknąć jej, że zachowywała się jak ktoś, kto zbyt mocno uderzył się w głowę.
Brnęli więc w tę pułapkę dalej, nawet gdy Margaux odsuwała się niechętnie, nie potrafiąc odnaleźć żadnych więcej wymówek, na dłuższe tkwienie w chwiejnych objęciach. Odzyskawszy równowagę, cofnęła dłonie, ociągając się tylko odrobinę; wydawało jej się, że powietrze pachniało nadmorskim ogrodem, solą i wilgotną, rozkopaną ziemią, co samo w sobie powinno było ją zaalarmować, ale tego nie zrobiło. Wątpliwości rozwiały się wraz z imieniem nieznajomego, który nagle przestał już zasługiwać na to miano, zamiast tego stając się Anthonym. – Anthony – powtórzyła, kiwając głową, bez żadnego konkretnego powodu. Wyraz spłynął z jej ust w sposób z jakiegoś powodu znajomy, choć był to powód niemający nic wspólnego z aktualną sytuacją, ani nawet nienaumyślnym upojeniem nieudanym eliksirem. – Bardzo mi miło – dodała, przypominając sobie o manierach i bez zastanowienia wyciągając rękę, żeby uścisnąć wysuniętą, męską dłoń. Za późno – w tym samym momencie, w którym jej własne palce dotarły do celu, ten zniknął, na powrót schowany w połach ciemnej szaty. Margaux zamrugała z zaskoczeniem, ale również zabrała rękę, rumieniąc się z niezręczności i nie odnajdując właściwych słów, żeby odpowiedzieć na zdanie Anthony’ego. Nie miała czego mu wybaczać, winy upatrując jedynie w swoim niepewnym zachowaniu, spłoszona znacznie bardziej, niż miałoby to miejsce w normalnych okolicznościach. Może naprawdę potrzebowała alkoholu; czy się przesłyszała, czy może to właśnie jej proponował, wskazując na wypełnioną bursztynowym płynem butelkę?
Ostatni bastion zdrowego rozsądku nie upadł jeszcze, gdy siadała w fotelu tuż obok niego, zsuwając z ramion zbyt ciepły płaszcz i przewieszając go przez miękkie oparcie; zrobił to za to definitywnie, kiedy zamiast grzecznie odmówić, kiwnęła głową, jakby zapominając o tym, jak na nią samą działały nawet niewielkie ilości alkoholu. Gdzieś w nie tak znowu dalekich wspomnieniach majaczył jej obraz zakonowych świąt oraz tego, jak bardzo kręciło jej się w głowie po zaledwie jednej szklance Ognistej – te wizje niosły jednak ze sobą również jakiś niewytłumiony ładunek obezwładniającego smutku, którego nie chciała dopuścić do głosu; zamknęła je więc szczelnie za grubymi drzwiami, razem z protestującą cicho, rozsądną Margaux. – W porządku – odpowiedziała, potwierdzając prosty gest słowami i zauważając nieprzytomnie, że w którymś momencie na stoliku pojawiła się druga szklanka. Nie sięgnęła jednak po nią, czekając, aż Anthony wypełni ją płynem z butelki, w międzyczasie studiując uważnie jego twarz. Był przystojny, nawet pomimo zmierzwionych włosów i rozlanego nieregularnie rumieńca, który w każdym innym dniu wzbudziłby w niej medyczny niepokój. – Nie widziałam cię tutaj nigdy wcześniej – zauważyła, zupełnie jakby należała do stałej klienteli Dziurawego Kotła, a nie jedynie przechodziła przez niego od czasu do czasu. – Mieszkasz gdzieś w pobliżu? – zapytała, bardziej dla wypełnienia ciszy, niż z jakiegokolwiek innego powodu. Nie miała w zwyczaju paplania bez sensu, ale wyglądało na to, że miała tego wieczoru zrobić jeszcze wiele rzeczy, które nie leżały w jej naturze.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zarówno imię Margaux, jak i brzmiące już angielszczyzną zdrobnienie „Margie” wydawały mu się cudowne. Znał parę Francuzek, które poznał przejazdem w 1948 r. i potem, gdy wracał bardziej tradycyjnymi środkami do Anglii, kilka dni temu. Wszystkie zdawały mu się piękne, ale ta, o ile rzeczywiście była Francuzką, bo tego niestety nie był pewien, była najpiękniejsza ze wszystkich. Imiona idealnie pasowały do czarownicy. Jednak galeon dla tego, kto potrafiłby wytłumaczyć mu mechanikę tego dopasowania. Czy to był zwykły kolej rzeczy, czy może magia wyższego rodzaju? Kolejny galeon dla tego, który potrafiłby opisać jak wielkie zadowolenie pojawiło się na jego twarzy, gdy w ogóle został dopuszczony do tak wielkiego ułatwienia w wymowie jak proste, ale urocze „Margie”. W pewnym sensie, został zrównany dzięki temu zdrobnieniu z przyjaciółmi wciąż nieznajomej mu piękności! To wielki zaszczyt! Ile radości potrafiła przynieść ze sobą jedna, przypadkowo napotkania duszyczka, piękna niczym płatek śniegu.
– Albo Tony – odpowiedział jej tym samym zagraniem. Głos mu się załamał, bo nie wiedział czy to nie brzmi zbyt odważnie. Może powinien zostać przy Anthonym? Ale przecież ona ułatwiła mu problem z wymową imienia, dlaczego on nie miał jej pomóc? – Po prostu Tony – dodał już pewniej.
Jego idealny stan runął w momencie, gdy wyjątkowo niezręcznie chciał się przywitać przy pomocy uścisku. Zupełnym pogorszeniem było późniejsze cofnięcie tej dłoni, gdy Margaux wyciągnęła już swoją, żeby (tak samo jak on) ją cofnąć. Żałował tego. Bardzo. Może lepiej by było, gdyby jednak się z tego nie wycofał? Mógłby wtedy dotknąć jej dłoni i nacieszyć się z prawdopodobnie wyjątkowo przyjemnego uczucia jakim stałoby się dotykanie jej skóry? Wyobrażał sobie, że pewnie jej dłoń musiała być wyjątkowo delikatna, tak samo jak cała ona, kiedy ją przytulił pod wpływem emocji.
Nie spodziewał się jednak, że po tak niezdarnym zachowaniu z jego strony, czarownica zgodzi się na napicie się z nim whisky. Jego myśli szalały. Tak! –
krzyczała jedna strona jego. Druga wątpiła. Wypadało jej, żeby piła z nieznajomym? Z nim? Czy robiła to z przyjemności, dla zasady czy z innego powodu? To był jednak jedyny sposób na to, żeby przytrzymać ją w miejscu i móc z nią zamienić kilka słów, spędzić w jej towarzystwie choćby kilka minut. Choćby minutę, choćby miałoby to trwać zaledwie kilka mrugnięć. Chciał mieć tę możliwość popatrzenia na nią i upojenia się nie tylko whisky, ale i jej wyglądem, jej obecnością, jej zapachem. Dlaczego? To pozostanie dla niego wieczną zagadką, o ile będzie cokolwiek pamiętać po tak dużej ilości alkoholu, jaką zdołał wypić. Ktoś lub coś podstawiło szklankę dla Margie. Nie pytał kto. Sprawdził tylko czy jest ona czysta, a następnie nalał do niej odpowiednią ilość Ognistej. Nalał też i sobie, choć coś mu podpowiadało, żeby się ograniczył, skoro i tak nie kontroluje już wszystkich odruchów, ani tym bardziej tego co mówił i jak mówił.
– Jak to mawiają na Wschodzie… zdarow’je! Znaczy cheers – uśmiechnął się i uniósł kieliszek, dając gest do picia. Ledwo trafił w swoje usta, będąc i tak już wyjątkowo pijany, ale nie ulał niczego!
Jej zainteresowanie jego osobą przyprawiło go o kolejne fale radości. Czy to oznaczało, że się nim zainteresowała? Czy to znaczy, że już go polubiła? On byłby wstanie stwierdzić, że dosłownie się zauroczył w jej całej osobie! A w całym jego życiu tylko raz tak się stało, żeby zakochał się od pierwszego wejrzenia! Ale czy to była miłość? Zdawało mu się, że tak, w końcu nie wiedział, że jest pod wpływem amortencji. Tylko jeden raz w życiu widział równie piękną kobietę… jeden! (A może dwa?...) A może to właśnie Margie była piękniejsza niż jego dawna miłość, która tak tragicznie przeminęła? Och, gdyby tylko mógł spojrzeć na siebie, na trzeźwo, z boku, to już dawno spoliczkowałby się za tego typu „herezję”. Nie mógł jednak nic zrobić w obecnym stanie. To chyba było jedyne usprawiedliwienie na jego poczynania. Nieporadnie tonął w uroku podyktowanym przez eliksir miłości.
– Tak i nie – odpowiedział jej na pytanie. – Mieszkam w Kornwalii, ale dopiero wróciłem do Anglii, więc zatrzymałem się tutaj – wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. – Muszę załatwić kilka spraw rodzinnych – dodał, choć jego język plątał się z powodu nadmiaru alkoholu.
Normalnie nie byłby tak otwarty, ale chodziło o to, żeby przypodobać się Margie, żeby ta go zauważyła i zrozumiała, że jest otwarty specjalnie dla niej. To ona była w tej chwili najważniejsza. Tylko ona. Nadal, jednak, nie był na tyle otwarty, żeby mówić o swoim jakże ukochanym „staruszku”, który wylądował u św. Munga z niewyjaśnionych do końca względów. – Kilka lat podróżowałem po Europie, głównie tej Wschodniej – wyjaśnił jeszcze bardziej szczegółowo, ale w drobnym oderwaniu od kontekstu. – Przedtem… – tu się zawahał. Był pijany i to bardzo, ale rozumiał, że mówienie o częstym piciu mogło nie być korzystne, nawet jeżeli teraz był całkiem, całkiem upity. – Przedtem często odwiedzałem Londyn – uzupełnił swoje wahanie bardziej ogólnym stwierdzeniem. – A Ty, Margie? Bywasz tutaj? Mieszkasz gdzieś w pobliżu? – Zapytał, odwdzięczając się tymi samymi pytaniami.
Chwilę po tym jednak kolejny raz poczerwieniał ze wstydu. Właśnie zrozumiał, że nie powinien jej o to pytać. Panikował wewnątrz siebie. Co zrobić? Co zrobić? Odwołać to co powiedział? Powiedzieć jej, że nie musi odpowiadać na te pytania? Zerknął na nią, próbując doszukać się niezadowolenia lub przeciwnie – zadowolenia. Czy ona czuła się tak samo jak on? Miał w głowie całą masę wątpliwości. Czy jej tak samo zależało w tej chwili jak jemu? Czy ona też martwiła się w głębi siebie o drobne szczegóły? Czy zwracała na nie uwagę, tak jak on? Czy jej oczy są w stanie odpowiedzieć mu na wszystkie kłębiące się w nim pytania? Czy siedziała z nim z litości, czy może też czuła dziwną magiczną aurę, jaka pomiędzy nimi się kłębiła, a przynajmniej tak mu się zdawało?
– To znaczy… Przepraszam… To nie tak, że jestem wścibski… Przepraszam – zdecydował się na wyjaśnienia z przeprosinami. Panikował. Wszystkie uczucia gotowały się w nim.
– Albo Tony – odpowiedział jej tym samym zagraniem. Głos mu się załamał, bo nie wiedział czy to nie brzmi zbyt odważnie. Może powinien zostać przy Anthonym? Ale przecież ona ułatwiła mu problem z wymową imienia, dlaczego on nie miał jej pomóc? – Po prostu Tony – dodał już pewniej.
Jego idealny stan runął w momencie, gdy wyjątkowo niezręcznie chciał się przywitać przy pomocy uścisku. Zupełnym pogorszeniem było późniejsze cofnięcie tej dłoni, gdy Margaux wyciągnęła już swoją, żeby (tak samo jak on) ją cofnąć. Żałował tego. Bardzo. Może lepiej by było, gdyby jednak się z tego nie wycofał? Mógłby wtedy dotknąć jej dłoni i nacieszyć się z prawdopodobnie wyjątkowo przyjemnego uczucia jakim stałoby się dotykanie jej skóry? Wyobrażał sobie, że pewnie jej dłoń musiała być wyjątkowo delikatna, tak samo jak cała ona, kiedy ją przytulił pod wpływem emocji.
Nie spodziewał się jednak, że po tak niezdarnym zachowaniu z jego strony, czarownica zgodzi się na napicie się z nim whisky. Jego myśli szalały. Tak! –
krzyczała jedna strona jego. Druga wątpiła. Wypadało jej, żeby piła z nieznajomym? Z nim? Czy robiła to z przyjemności, dla zasady czy z innego powodu? To był jednak jedyny sposób na to, żeby przytrzymać ją w miejscu i móc z nią zamienić kilka słów, spędzić w jej towarzystwie choćby kilka minut. Choćby minutę, choćby miałoby to trwać zaledwie kilka mrugnięć. Chciał mieć tę możliwość popatrzenia na nią i upojenia się nie tylko whisky, ale i jej wyglądem, jej obecnością, jej zapachem. Dlaczego? To pozostanie dla niego wieczną zagadką, o ile będzie cokolwiek pamiętać po tak dużej ilości alkoholu, jaką zdołał wypić. Ktoś lub coś podstawiło szklankę dla Margie. Nie pytał kto. Sprawdził tylko czy jest ona czysta, a następnie nalał do niej odpowiednią ilość Ognistej. Nalał też i sobie, choć coś mu podpowiadało, żeby się ograniczył, skoro i tak nie kontroluje już wszystkich odruchów, ani tym bardziej tego co mówił i jak mówił.
– Jak to mawiają na Wschodzie… zdarow’je! Znaczy cheers – uśmiechnął się i uniósł kieliszek, dając gest do picia. Ledwo trafił w swoje usta, będąc i tak już wyjątkowo pijany, ale nie ulał niczego!
Jej zainteresowanie jego osobą przyprawiło go o kolejne fale radości. Czy to oznaczało, że się nim zainteresowała? Czy to znaczy, że już go polubiła? On byłby wstanie stwierdzić, że dosłownie się zauroczył w jej całej osobie! A w całym jego życiu tylko raz tak się stało, żeby zakochał się od pierwszego wejrzenia! Ale czy to była miłość? Zdawało mu się, że tak, w końcu nie wiedział, że jest pod wpływem amortencji. Tylko jeden raz w życiu widział równie piękną kobietę… jeden! (A może dwa?...) A może to właśnie Margie była piękniejsza niż jego dawna miłość, która tak tragicznie przeminęła? Och, gdyby tylko mógł spojrzeć na siebie, na trzeźwo, z boku, to już dawno spoliczkowałby się za tego typu „herezję”. Nie mógł jednak nic zrobić w obecnym stanie. To chyba było jedyne usprawiedliwienie na jego poczynania. Nieporadnie tonął w uroku podyktowanym przez eliksir miłości.
– Tak i nie – odpowiedział jej na pytanie. – Mieszkam w Kornwalii, ale dopiero wróciłem do Anglii, więc zatrzymałem się tutaj – wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. – Muszę załatwić kilka spraw rodzinnych – dodał, choć jego język plątał się z powodu nadmiaru alkoholu.
Normalnie nie byłby tak otwarty, ale chodziło o to, żeby przypodobać się Margie, żeby ta go zauważyła i zrozumiała, że jest otwarty specjalnie dla niej. To ona była w tej chwili najważniejsza. Tylko ona. Nadal, jednak, nie był na tyle otwarty, żeby mówić o swoim jakże ukochanym „staruszku”, który wylądował u św. Munga z niewyjaśnionych do końca względów. – Kilka lat podróżowałem po Europie, głównie tej Wschodniej – wyjaśnił jeszcze bardziej szczegółowo, ale w drobnym oderwaniu od kontekstu. – Przedtem… – tu się zawahał. Był pijany i to bardzo, ale rozumiał, że mówienie o częstym piciu mogło nie być korzystne, nawet jeżeli teraz był całkiem, całkiem upity. – Przedtem często odwiedzałem Londyn – uzupełnił swoje wahanie bardziej ogólnym stwierdzeniem. – A Ty, Margie? Bywasz tutaj? Mieszkasz gdzieś w pobliżu? – Zapytał, odwdzięczając się tymi samymi pytaniami.
Chwilę po tym jednak kolejny raz poczerwieniał ze wstydu. Właśnie zrozumiał, że nie powinien jej o to pytać. Panikował wewnątrz siebie. Co zrobić? Co zrobić? Odwołać to co powiedział? Powiedzieć jej, że nie musi odpowiadać na te pytania? Zerknął na nią, próbując doszukać się niezadowolenia lub przeciwnie – zadowolenia. Czy ona czuła się tak samo jak on? Miał w głowie całą masę wątpliwości. Czy jej tak samo zależało w tej chwili jak jemu? Czy ona też martwiła się w głębi siebie o drobne szczegóły? Czy zwracała na nie uwagę, tak jak on? Czy jej oczy są w stanie odpowiedzieć mu na wszystkie kłębiące się w nim pytania? Czy siedziała z nim z litości, czy może też czuła dziwną magiczną aurę, jaka pomiędzy nimi się kłębiła, a przynajmniej tak mu się zdawało?
– To znaczy… Przepraszam… To nie tak, że jestem wścibski… Przepraszam – zdecydował się na wyjaśnienia z przeprosinami. Panikował. Wszystkie uczucia gotowały się w nim.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdyby nie była pijana rozpylonym w powietrzu eliksirem, zapewne zafascynowałby ją sposób, w jaki ewoluowały jej własne uczucia, powoli krystalizując się z mieszaniny nieokreślonej, chaotycznej i niezrozumiałej, w coś zupełnie innego – stałego i ciepłego, co sprawiało, że zwyczajnie chciała siedzieć tu z Anthonym, zapominając o czekających na nią obowiązkach. Część wiecznie trzymającego się jej ramion napięcia umknęła bezpowrotnie, pozostawiając ją w stanie przyjemnego rozluźnienia; początkowe zdenerwowanie sytuacją również w którymś momencie się rozmyło i po chwili nie siedziała już jak na szpilkach – oparła się o fotel wygodniej, jakby dając do zrozumienia, że nigdzie się nie wybierała. Wciąż nie zauważała też nieznacznych potknięć swojego towarzysza, bo utkane z amortencji okulary skutecznie je korygowały, czyniąc zupełnie niewidocznymi, a za to uwypuklając inne rzeczy: to, jak czarująco światło z kominka tańczyło w jego jasnych włosach, i jak mocno błyszczały jego oczy (który to blask przypisywała wyłącznie naturalnemu urokowi osobistemu, nie działaniu nadmiernej ilości alkoholu). – Tony – przytaknęła, skrócona wersja imienia rzeczywiście zsunęła się z jej języka bardziej gładko i miękko; uśmiechnęła się szerzej, obserwując, jak nalewa alkoholu do jej szklanki i stwierdzając, że może nawet dobrze się składało: przynajmniej uda jej się zmyć wspomnienie niezręcznej wpadki z nieudanym przywitaniem, która na co najmniej kilka minut odcisnęła szkarłatne piętno na jej policzkach.
Gdy uniósł w górę szklankę, ona również podniosła swoją, niewprawnym ruchem wznosząc toast, na następnie upijając łyk bursztynowego płynu. Za duży – nagłe palenie w gardle spowodowało, że prawie się zakrztusiła, czerwieniejąc jeszcze bardziej i na dłuższą chwilę tracąc głos. Chciała zapytać, skąd wiedział, jak życzyło się zdrowia na Wschodzie – czy podróżował po tamtych rejonach, a może właśnie wschodnich terenów sięgały jego korzenie? – ale nie zdążyła, przez moment zbyt zajęta ocieraniem gromadzących się w kącikach oczu łez. Odstawiła ostrożnie szklankę na blat, zastanawiając się z niepokojem, czy może nie powinna była wypić wszystkiego na jeden raz, ale bardzo szybko odrzuciła ten pomysł – nie było nic romantycznego w konieczności przeprowadzenia sztucznego oddychania na krztuszącej się alkoholem kobiecie.
Ożywiła się znacznie, kiedy padło słowo Kornwalia, unosząc w górę jasne brwi; oczy pojaśniały jej wyraźnie. – Kornwalii? Wychowywałam się tam – powiedziała, uśmiechając się szeroko i jakoś tak z sentymentem; eliksir miłości czy nie, wspominanie rodzinnych stron zawsze potrafiło przebić się przez nawet największe zamroczenie. – To znaczy, już po tym, jak przyjechaliśmy tutaj z Francji – poprawiła się, odrobinę za mocno gestykulując i bezwiednie nachylając się do przodu. – Moi rodzice wciąż mają tam dom, niedaleko wybrzeża. – Oderwała na sekundę spojrzenie od mężczyzny, przenosząc je gdzieś za okno, chociaż ze względu na panujące na zewnątrz ciemności, zobaczyła w szybie jedynie własne odbicie.
Przez następne sekundy milczała, nie mogąc uwierzyć, jak wiele mieli ze sobą wspólnego; nie tylko Korwalię, Anthony’ego również do Londynu ściągnęła konieczność uporania się ze sprawami rodzinnymi; co prawda wątpiła, by jego problemy dotyczyły mugolskich rodziców, przyciągających niestabilną, osłabioną anomaliami magię jak magnes, ale nie było to istotne; bardziej liczyły się same słowa i to, jak pięknie spływały z jego ust. Miała wrażenie, że mogłaby słuchać jego głosu w nieskończoność, bez względu na to, w jakie zdania układałyby się wypowiadane przez niego głoski.
Kiedy zadał pytanie, zawahała się przez moment, choć nie dlatego, że uważała poruszoną kwestię za nieodpowiednią; nie zauważyła też jego zakłopotania, mimo że zazwyczaj była szczególnie wrażliwa na ludzkie reakcje, orientując się, że był zdenerwowany dopiero, gdy zaczął ją przepraszać, na dłuższą chwilę wprawiając ją w dezorientację. – Tony – odpowiedziała uspokajająco (a przynajmniej tak jej się wydawało), nie do końca świadomie wyciągając przed siebie dłoń i przykrywając nią spoczywające na stoliku palce mężczyzny. – Nie masz mnie za co przepraszać – spróbowała go przekonać, kręcąc głową z lekkim rozbawieniem. – Mieszkam kawałek stąd, ale pracuję niedaleko. Zazwyczaj korzystam z kominka w Dziurawym Kotle, żeby wrócić do mieszkania – odpowiedziała w końcu na jego pytanie, dopiero wtedy cofając rękę i ponownie opierając się wygodnie o tył fotela. Nie była pewna, w którym momencie szklanka ponownie znalazła się w jej dłoniach, obracana dookoła w jakimś bezwiednym odruchu. – Długo podróżowałeś? Musisz mieć mnóstwo historii do opowiedzenia – zagaiła, tylko połowicznie zainteresowana czarodziejską społecznością krajów wschodnich, a bardziej samą osobą siedzącego naprzeciwko niej mężczyzny; głównie próbowała zresztą jak najbardziej przedłużyć ich spotkanie, tknięta obawą, że jej towarzysz bardzo szybko znudzi się jej obecnością i pomknie z powrotem w ciemną noc.
Czekając na jego odpowiedź, uniosła ponownie szklankę do ust, tym razem przechylając ją dużo ostrożniej i mniej energicznie. Drugi łyk wypalił nerwy w jej gardle mniej – ale tylko odrobinę.
Gdy uniósł w górę szklankę, ona również podniosła swoją, niewprawnym ruchem wznosząc toast, na następnie upijając łyk bursztynowego płynu. Za duży – nagłe palenie w gardle spowodowało, że prawie się zakrztusiła, czerwieniejąc jeszcze bardziej i na dłuższą chwilę tracąc głos. Chciała zapytać, skąd wiedział, jak życzyło się zdrowia na Wschodzie – czy podróżował po tamtych rejonach, a może właśnie wschodnich terenów sięgały jego korzenie? – ale nie zdążyła, przez moment zbyt zajęta ocieraniem gromadzących się w kącikach oczu łez. Odstawiła ostrożnie szklankę na blat, zastanawiając się z niepokojem, czy może nie powinna była wypić wszystkiego na jeden raz, ale bardzo szybko odrzuciła ten pomysł – nie było nic romantycznego w konieczności przeprowadzenia sztucznego oddychania na krztuszącej się alkoholem kobiecie.
Ożywiła się znacznie, kiedy padło słowo Kornwalia, unosząc w górę jasne brwi; oczy pojaśniały jej wyraźnie. – Kornwalii? Wychowywałam się tam – powiedziała, uśmiechając się szeroko i jakoś tak z sentymentem; eliksir miłości czy nie, wspominanie rodzinnych stron zawsze potrafiło przebić się przez nawet największe zamroczenie. – To znaczy, już po tym, jak przyjechaliśmy tutaj z Francji – poprawiła się, odrobinę za mocno gestykulując i bezwiednie nachylając się do przodu. – Moi rodzice wciąż mają tam dom, niedaleko wybrzeża. – Oderwała na sekundę spojrzenie od mężczyzny, przenosząc je gdzieś za okno, chociaż ze względu na panujące na zewnątrz ciemności, zobaczyła w szybie jedynie własne odbicie.
Przez następne sekundy milczała, nie mogąc uwierzyć, jak wiele mieli ze sobą wspólnego; nie tylko Korwalię, Anthony’ego również do Londynu ściągnęła konieczność uporania się ze sprawami rodzinnymi; co prawda wątpiła, by jego problemy dotyczyły mugolskich rodziców, przyciągających niestabilną, osłabioną anomaliami magię jak magnes, ale nie było to istotne; bardziej liczyły się same słowa i to, jak pięknie spływały z jego ust. Miała wrażenie, że mogłaby słuchać jego głosu w nieskończoność, bez względu na to, w jakie zdania układałyby się wypowiadane przez niego głoski.
Kiedy zadał pytanie, zawahała się przez moment, choć nie dlatego, że uważała poruszoną kwestię za nieodpowiednią; nie zauważyła też jego zakłopotania, mimo że zazwyczaj była szczególnie wrażliwa na ludzkie reakcje, orientując się, że był zdenerwowany dopiero, gdy zaczął ją przepraszać, na dłuższą chwilę wprawiając ją w dezorientację. – Tony – odpowiedziała uspokajająco (a przynajmniej tak jej się wydawało), nie do końca świadomie wyciągając przed siebie dłoń i przykrywając nią spoczywające na stoliku palce mężczyzny. – Nie masz mnie za co przepraszać – spróbowała go przekonać, kręcąc głową z lekkim rozbawieniem. – Mieszkam kawałek stąd, ale pracuję niedaleko. Zazwyczaj korzystam z kominka w Dziurawym Kotle, żeby wrócić do mieszkania – odpowiedziała w końcu na jego pytanie, dopiero wtedy cofając rękę i ponownie opierając się wygodnie o tył fotela. Nie była pewna, w którym momencie szklanka ponownie znalazła się w jej dłoniach, obracana dookoła w jakimś bezwiednym odruchu. – Długo podróżowałeś? Musisz mieć mnóstwo historii do opowiedzenia – zagaiła, tylko połowicznie zainteresowana czarodziejską społecznością krajów wschodnich, a bardziej samą osobą siedzącego naprzeciwko niej mężczyzny; głównie próbowała zresztą jak najbardziej przedłużyć ich spotkanie, tknięta obawą, że jej towarzysz bardzo szybko znudzi się jej obecnością i pomknie z powrotem w ciemną noc.
Czekając na jego odpowiedź, uniosła ponownie szklankę do ust, tym razem przechylając ją dużo ostrożniej i mniej energicznie. Drugi łyk wypalił nerwy w jej gardle mniej – ale tylko odrobinę.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Jego głowa krążyła jak wahadło. Trochę w przód, trochę w tył, to na lewo, to na prawo. Był pijany jak jasny gwint i starał się zapanować nad swoimi ruchami, choć nie wychodziło mu to idealnie. W końcu jaka dziewczyna chciałaby rozmawiać z pijakiem? Nie wiedział jak czuła się Margie z jego… stanem, ale wiedział że chciał ją zadowolić i nie przyprawiać ją o zakłopotanie lub jakiekolwiek problemy. Tym bardziej, że gdzieś w jego głowie pojawiła się myśl, że kto wie czy widzą się pierwszy i ostatni raz. Tak też dobre pierwsze wrażenie wydawało mu się najważniejsze. Była też druga kwestia. Musiał od czasu do czasu przymknąć swoje oczy, widząc że obraz zaczyna mu się rozchodzić. Nie mógł sobie przecież pozwolić na jakąkolwiek mgłę lub rozdwojenie, kiedy siedział w obecności swojej nowej towarzyszki. Towarzyszki, która – jak mu się wydawało – mogłaby być jedyną osobą, do której mógłby ponownie zacząć czuć cokolwiek. Bał się jednak nazwać ją otwarcie nową wybranką serca, jak gdyby w obawie, że może ta usłyszy jego myśli albo wyczyta je z jego twarzy i ucieknie. Próbował zapanować także nad swoją chęcią przytulenia jej i w ogóle wyściskania. Po solidnym toaście odstawił więc szklankę. Musiał uspokoić się. Nie mógł stracić nad sobą kontroli. Nie mógł także dopuścić do tego, żeby alkohol go znokautował, bo to by oznaczało zaśnięcie… i tyle by było po spotkaniu z Margie.
– Tak, Kornwalia – odpowiedział, mając większy problem, niż poprzednio, z wypowiedzeniem nazwy hrabstwa. – Niedaleko wybrzeża? Od której strony? – Pytał ciekawsko, choć samo mówienie sprawiało mu już ogromne problemy. – Ja jestem z Puddlemere – dodał natychmiast pewniej, szczególnie gdy wymieniał nazwę swojego ukochanego miasta. Nie chciał też wyjść na zbyt ciekawskiego, dlatego pomyślał, że kiedy sam zdradzi z jakiego miasta pochodzi, to i może ona to zrobi. Fakt, sama powiedziała, że jedynie się tam wychowywała… ale to zawsze pozostawia jakąś możliwość odnalezienia się! Pochodzili przecież z tego samego obszaru, a przez to czuł dziwne połączenie między nimi.
Zupełnie tak, jakby ktoś lub coś miało wyczucie i zwyczajnie popchnęło ich obu, żeby się zapoznali, jakby w nadziei, że może coś z tego wyjdzie. Albo… albo to coś lub ktoś trochę sobie z nich żartowało. Być może myślał w ten sposób dlatego, że był wyjątkowo spięty. Zdawał sobie sprawę ze swojej głupoty, no i bał się, że jego pytania mogły być nieodpowiednie. Tak na pewno powiedziałaby jego matka, która wyjątkowo mocno przywiązana była do zasad. Przypomniał sobie także śmiechy swoich krewnych, kiedy w młodości próbował rozmawiać z dziewczynami. Nigdy mu to nie wychodziło… a kiedy wyszło, to nie trwało to długo… Wpadł ponownie w pułapkę rozmyślania, które wyjątkowo silnie odejmowały mu pewności siebie… Ale i wtedy mógł liczyć na Margie, która obecnie była ukojeniem i lekiem na wszystko. Czując jej dłoń na swojej, natychmiast na nią spojrzał, jak gdyby jej dotyk go poparzył, choć tak nie było. Czy na pewno nie miał za co przepraszać? A może tylko tak mówiła, żeby go uspokoić? To z kolei świadczyłoby, że może jednak miał jakieś szanse nawiązać z nią dłuższy kontakt? A może to była zwykła grzeczność? Przytaknął tylko na jej odpowiedź. Z przerażaniem złapał jeszcze na chwilę jej dłoń, gdy tylko poczuł, że ta się odkleja. Zaraz jednak zdał sobie sprawę z tego, że takie naruszanie przestrzeni po raz... drugi albo trzeci, podczas gdy nie znali się prawie w ogóle było już zupełnym naruszeniem, które mogłoby urazić czarownicę.
– Wyjdzie jakieś… osiem lat – pomyślał, że może odpowiedź będzie dobrym sposobem na odwrócenie uwagi od soczystego rumieńca, który pojawił się na jego twarzy. Spojrzał dosłownie na sekundę na twarz Margie, a tak przynajmniej mu się zdawało, ale zaraz odwrócił głowę i ponownie wlepił spojrzenie w szklankę przed sobą. – Wyjechałem w czterdziestym ósmym – odpowiedział. Zaraz jednak zaskoczony, znowu spojrzał na nią. Historie? Teraz miałby jej opowiadać historie? – Miałbym, ale nie wiem czy moje opowieści mogą być ciekawe – zaczął nieśmiało. Przecież gdyby zaczął jej opowiadać historie o swoich pijackich wyprawach, to tylko by ją odstraszył! Ba, nie umiał ładnie opowiadać, tak ładnie jak Margie. Był przecież pijany i z każdą chwilą jego stan się pogarszał. Tym samym uleciała jego pewność siebie. – A ty? Pamiętasz coś z Francji? Byłem tam tylko przejazdem, trochę zobaczyłem, ale nie widziałem wiele.
– Tak, Kornwalia – odpowiedział, mając większy problem, niż poprzednio, z wypowiedzeniem nazwy hrabstwa. – Niedaleko wybrzeża? Od której strony? – Pytał ciekawsko, choć samo mówienie sprawiało mu już ogromne problemy. – Ja jestem z Puddlemere – dodał natychmiast pewniej, szczególnie gdy wymieniał nazwę swojego ukochanego miasta. Nie chciał też wyjść na zbyt ciekawskiego, dlatego pomyślał, że kiedy sam zdradzi z jakiego miasta pochodzi, to i może ona to zrobi. Fakt, sama powiedziała, że jedynie się tam wychowywała… ale to zawsze pozostawia jakąś możliwość odnalezienia się! Pochodzili przecież z tego samego obszaru, a przez to czuł dziwne połączenie między nimi.
Zupełnie tak, jakby ktoś lub coś miało wyczucie i zwyczajnie popchnęło ich obu, żeby się zapoznali, jakby w nadziei, że może coś z tego wyjdzie. Albo… albo to coś lub ktoś trochę sobie z nich żartowało. Być może myślał w ten sposób dlatego, że był wyjątkowo spięty. Zdawał sobie sprawę ze swojej głupoty, no i bał się, że jego pytania mogły być nieodpowiednie. Tak na pewno powiedziałaby jego matka, która wyjątkowo mocno przywiązana była do zasad. Przypomniał sobie także śmiechy swoich krewnych, kiedy w młodości próbował rozmawiać z dziewczynami. Nigdy mu to nie wychodziło… a kiedy wyszło, to nie trwało to długo… Wpadł ponownie w pułapkę rozmyślania, które wyjątkowo silnie odejmowały mu pewności siebie… Ale i wtedy mógł liczyć na Margie, która obecnie była ukojeniem i lekiem na wszystko. Czując jej dłoń na swojej, natychmiast na nią spojrzał, jak gdyby jej dotyk go poparzył, choć tak nie było. Czy na pewno nie miał za co przepraszać? A może tylko tak mówiła, żeby go uspokoić? To z kolei świadczyłoby, że może jednak miał jakieś szanse nawiązać z nią dłuższy kontakt? A może to była zwykła grzeczność? Przytaknął tylko na jej odpowiedź. Z przerażaniem złapał jeszcze na chwilę jej dłoń, gdy tylko poczuł, że ta się odkleja. Zaraz jednak zdał sobie sprawę z tego, że takie naruszanie przestrzeni po raz... drugi albo trzeci, podczas gdy nie znali się prawie w ogóle było już zupełnym naruszeniem, które mogłoby urazić czarownicę.
– Wyjdzie jakieś… osiem lat – pomyślał, że może odpowiedź będzie dobrym sposobem na odwrócenie uwagi od soczystego rumieńca, który pojawił się na jego twarzy. Spojrzał dosłownie na sekundę na twarz Margie, a tak przynajmniej mu się zdawało, ale zaraz odwrócił głowę i ponownie wlepił spojrzenie w szklankę przed sobą. – Wyjechałem w czterdziestym ósmym – odpowiedział. Zaraz jednak zaskoczony, znowu spojrzał na nią. Historie? Teraz miałby jej opowiadać historie? – Miałbym, ale nie wiem czy moje opowieści mogą być ciekawe – zaczął nieśmiało. Przecież gdyby zaczął jej opowiadać historie o swoich pijackich wyprawach, to tylko by ją odstraszył! Ba, nie umiał ładnie opowiadać, tak ładnie jak Margie. Był przecież pijany i z każdą chwilą jego stan się pogarszał. Tym samym uleciała jego pewność siebie. – A ty? Pamiętasz coś z Francji? Byłem tam tylko przejazdem, trochę zobaczyłem, ale nie widziałem wiele.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Myśli o Kornwalii zdawały się odrobinę ją otrzeźwić, choć nie była do końca pewna, dlaczego; być może wizja odległego, morskiego horyzontu i szarobłękitnego nieba wystarczyła, by odciągnąć ją nieco od dusznego, pachnącego słodko wnętrza Dziurawego Kotła, którego atmosfera skutecznie uniemożliwiała jej wyciągnięcie logicznych wniosków z zaistniałej sytuacji. A może chodziło o coś jeszcze innego – o przypomnienie o wciąż czyhającej na nią rzeczywistości, o popękaną iluzję bezpieczeństwa i o wciąż czekające na podjęcie decyzje, mogące zaważyć na całym jej dalszym życiu. Wyprostowała się nieznacznie, czy to nie właśnie nieodległa podróż do Kornwalii wypełniała jej myśli, zanim pojawiła się w pubie i wszystko pokryło się odurzającą mgiełką zapomnienia? – Od północnej – odpowiedziała, uśmiechając się do siebie. – Moi rodzice mają dom na obrzeżach Port Isaac – dodała, jednocześnie próbując umiejscowić na mapie Kornwalii Puddlemere, ale nie była pewna, czy zrobiła to prawidłowo; geografia nigdy nie była jej najmocniejszą stroną, poza tym jej głowa zaczęła robić się dziwnie lekka. Nie była pewna, czy podobało jej się to uczucie; chociaż większość trosk znajdowała się obecnie gdzieś za szczelnie zamkniętymi drzwiami Dziurawego Kotła, to pewne rzeczy wyryły się w jej umyśle już na stałe; odruchowa i instynktowna potrzeba zachowania stałej przytomności umysłu była jedną z nich.
Lekko odsunęła szklankę od siebie.
Przedłużający się dotyk męskiej dłoni przywołał ją na nowo do kołyszącego się tu i teraz, sprawiając, że spojrzała na niego uważniej; on również zdawał się lekko kołysać, choć nie była pewna, czy to nie jej własny wzrok płatał jej figle, bo krawędzie jej pola widzenia również nieznacznie falowały, marszcząc się na brzegach jak poruszana wiatrem woda. Zamrugała szybko, próbując bezskutecznie odzyskać ostrość widzenia, czując, jak słowa Anthony’ego przepływają gdzieś obok, oddalając się i przybliżając, raz brzmiąc wyjątkowo ostro, innym razem jak stłumione odległością echo. Przyciągnęła dłoń do siebie, pocierając dyskretnie oczy pod przymkniętymi powiekami i starając się ponownie skupić na rozmowie, ale tej było coraz trudniej przedrzeć się przez napływające na powrót myśli, które – przez jakiś czas wstrzymywane kruszącą się tamą magicznego otumanienia – zaczynały ponownie pojawiać się w jej rozkołysanej alkoholem głowie.
– W takim razie musieliśmy się minąć – zauważyła, ponownie przenosząc spojrzenie na swojego towarzysza, mimochodem dostrzegając, że główna sala lokalu znacznie już opustoszała; ile czasu spędziła przy kominku, zabawiając się rozmową i snując niemożliwe do spełnienia wizje? – W czterdziestym ósmym skończyłam Beauxbatons i przeniosłam się na stałe do Anglii – wyjaśniła, uśmiechając się na wspomnienie o szkole, chociaż jej uśmiech był podszyty jakimś nieokreślonym rodzajem smutku. W czterdziestym ósmym poznała też Garretta i rozpoczęła staż w Departamencie Magicznych Wypadków i Katastrof; dwa stałe elementy jej życia, spośród których żaden już się w nim nie znajdował – a przynajmniej nie tak, jak jeszcze do niedawna sobie to wyobrażała.
Potrząsnęła lekko głową, przygryzając wewnętrzną stronę policzka. Czy pamiętała coś z Francji? I tak, i nie; potrafiła przywołać z pamięci zapach kwitnących w ogrodzie gardenii i układ ich niewielkiego domku, ale umknęło jej mnóstwo innych szczegółów, które powinna była zachować we wspomnieniach. – Niewiele – odpowiedziała wymijająco, szukając odpowiednich słów, które nie zabrzmiałyby ani sztucznie lekko, ani niepotrzebnie poważnie. – Byłam dosyć młoda, kiedy musieliśmy uciekać przed wojną. Większość rzeczy, które pamiętam, już nie istnieją. – Zmiotły je furkoczące, mugolskie bomby, zrównały z ziemią wstrząsające Lorient wybuchy; Dorea pisała jej w liście – jednym z ostatnich, jakie wysłała do niej przed śmiercią – że miasteczko zaczęło już odbudowywać się na nowo, ale jeszcze nie miała okazji zobaczyć go na własne oczy. Nie była pewna, czy chciała; za bardzo obawiała się, że nie odnajdzie tam nic znajomego, a to, co kochała najbardziej, zastąpiono już nowym.
Myśl o Dorei ściągnęła jej wzrok w dół, ku smukłej obrączce Zakonu Feniksa, tkwiącej na serdecznym palcu; w tym samym czasie jedne z drzwi Dziurawego Kotła otworzyły się szeroko, wpuszczając do środka spóźnionego klienta i rześki powiew chłodnego powietrza. To było ostatnim, czego potrzebowała, żeby się ocknąć; nie do końca, ale wystarczająco. Odchrząknęła cicho, podnosząc spojrzenie. – Anthony, przepraszam, ale zrobiło się późno. – Nie wstawała jeszcze, chociaż jej dłoń sięgnęła już do przewieszonego przez oparcie fotela płaszcza. – Mogę wysłać ci jutro sowę? – zapytała, oblewając się jasnym rumieńcem, wywołanym mieszanką alkoholu i wciąż krążącej w krwioobiegu amortencji.
Lekko odsunęła szklankę od siebie.
Przedłużający się dotyk męskiej dłoni przywołał ją na nowo do kołyszącego się tu i teraz, sprawiając, że spojrzała na niego uważniej; on również zdawał się lekko kołysać, choć nie była pewna, czy to nie jej własny wzrok płatał jej figle, bo krawędzie jej pola widzenia również nieznacznie falowały, marszcząc się na brzegach jak poruszana wiatrem woda. Zamrugała szybko, próbując bezskutecznie odzyskać ostrość widzenia, czując, jak słowa Anthony’ego przepływają gdzieś obok, oddalając się i przybliżając, raz brzmiąc wyjątkowo ostro, innym razem jak stłumione odległością echo. Przyciągnęła dłoń do siebie, pocierając dyskretnie oczy pod przymkniętymi powiekami i starając się ponownie skupić na rozmowie, ale tej było coraz trudniej przedrzeć się przez napływające na powrót myśli, które – przez jakiś czas wstrzymywane kruszącą się tamą magicznego otumanienia – zaczynały ponownie pojawiać się w jej rozkołysanej alkoholem głowie.
– W takim razie musieliśmy się minąć – zauważyła, ponownie przenosząc spojrzenie na swojego towarzysza, mimochodem dostrzegając, że główna sala lokalu znacznie już opustoszała; ile czasu spędziła przy kominku, zabawiając się rozmową i snując niemożliwe do spełnienia wizje? – W czterdziestym ósmym skończyłam Beauxbatons i przeniosłam się na stałe do Anglii – wyjaśniła, uśmiechając się na wspomnienie o szkole, chociaż jej uśmiech był podszyty jakimś nieokreślonym rodzajem smutku. W czterdziestym ósmym poznała też Garretta i rozpoczęła staż w Departamencie Magicznych Wypadków i Katastrof; dwa stałe elementy jej życia, spośród których żaden już się w nim nie znajdował – a przynajmniej nie tak, jak jeszcze do niedawna sobie to wyobrażała.
Potrząsnęła lekko głową, przygryzając wewnętrzną stronę policzka. Czy pamiętała coś z Francji? I tak, i nie; potrafiła przywołać z pamięci zapach kwitnących w ogrodzie gardenii i układ ich niewielkiego domku, ale umknęło jej mnóstwo innych szczegółów, które powinna była zachować we wspomnieniach. – Niewiele – odpowiedziała wymijająco, szukając odpowiednich słów, które nie zabrzmiałyby ani sztucznie lekko, ani niepotrzebnie poważnie. – Byłam dosyć młoda, kiedy musieliśmy uciekać przed wojną. Większość rzeczy, które pamiętam, już nie istnieją. – Zmiotły je furkoczące, mugolskie bomby, zrównały z ziemią wstrząsające Lorient wybuchy; Dorea pisała jej w liście – jednym z ostatnich, jakie wysłała do niej przed śmiercią – że miasteczko zaczęło już odbudowywać się na nowo, ale jeszcze nie miała okazji zobaczyć go na własne oczy. Nie była pewna, czy chciała; za bardzo obawiała się, że nie odnajdzie tam nic znajomego, a to, co kochała najbardziej, zastąpiono już nowym.
Myśl o Dorei ściągnęła jej wzrok w dół, ku smukłej obrączce Zakonu Feniksa, tkwiącej na serdecznym palcu; w tym samym czasie jedne z drzwi Dziurawego Kotła otworzyły się szeroko, wpuszczając do środka spóźnionego klienta i rześki powiew chłodnego powietrza. To było ostatnim, czego potrzebowała, żeby się ocknąć; nie do końca, ale wystarczająco. Odchrząknęła cicho, podnosząc spojrzenie. – Anthony, przepraszam, ale zrobiło się późno. – Nie wstawała jeszcze, chociaż jej dłoń sięgnęła już do przewieszonego przez oparcie fotela płaszcza. – Mogę wysłać ci jutro sowę? – zapytała, oblewając się jasnym rumieńcem, wywołanym mieszanką alkoholu i wciąż krążącej w krwioobiegu amortencji.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
– Port Isaac – powtórzył za nią. Natychmiast zaczął rozmyślać nad tym, gdzie znajduje się wspomniane przez nią miasto. Północna część, wybrzeże… Potrzebował chwili, żeby na jego twarzy pojawiło się olśnienie. Alkohol spowalniał jego zdolność szybkiego myślenia. Wypił zdecydowanie za dużo, ale starał się nie zwracać na to uwagi, na tyle na ile mógł sobie na to pozwolić. Obraz dziewczyny mu się rozmywał, a otoczenie zaczęło delikatnie wirować. – Ach… tam… – mruknął do siebie po pewnym czasie, choć nie był pewny i nie ufał swojej pamięci kartograficznej. – A to nie jest mugolskie miasto? – Nie potrafił wytłumaczyć swojej własnej wścibskości. Chciał poznać jak najwięcej informacji na temat tej uroczej dziewczyny, do której (jak mu się zdawało) zaczynał coś czuć i nie było to zwykłe przelotne uczucie. Musiał wiedzieć o niej trochę więcej, bo obawiał się, że ich spotkanie może się szybko skończyć. Mógłby przysiąc, że to było coś silnego, trwałego. To by też wyjaśniało jego wzrastającą pewność siebie i chęć zbliżenia się do czarownicy. Potrzebował ją poznać, bo alkohol zaczynał brać górę nad jego możliwościami komunikacji. Mówił coraz bardziej niewyraźnie, widział gorzej, słyszał całe huczące wokół nich otoczenie.
– Zapewne tak – przytaknął jej. A szkoda, że się minęli. Nieświadomy tego, że został porządnie skropiony przez amortencję, wierzył że gdyby poznali się wcześniej, to może teraz cieszyliby się wiecznym uczuciem. Gdyby tylko zdawał sobie sprawę z niepowagi swoich własnych myśli. – Beauxbatons? – Zapytał zaciekawiony. Nie spotykał wielu osób, którzy kształcili się akurat w tym ośrodku. Nie znał tamtejszego systemu, ale wiedział, że ta informacja tym bardziej skłoniła go do zauroczenia się w uroczej wiedźmie. – To duża zmiana! – rzucił zaraz. On podróżował i wiedział już jak to jest być z daleka od swojego matczynego kraju, ale nigdy nie zdecydowałby się na zmianę Anglii na Jugosławię lub ZSRR. Mógł podziwiać te kraje, ale nie mógłby oddać swojej ukochanej Kornwalii za żadne skarby. – Nigdy nie mógłbym się przenieść do innego kraju na stałe, więc podziwiam twoją decyzję – śmiechnął się. Podpierał swoją głowę dłonią, w obawie, że gdyby tego nie zrobił, to skończyłby marnie. Alkohol zupełnie uderzał mu do głowy, a przecież chciał spędzić cały swój wieczór sam na sam z Margie. I jak tego miał dokonać w takiej sytuacji?
Zaraz jednak zrozumiał jak mogła pozwolić sobie na taką zmianę. W swojej głowie starał się złożyć wszystkie elementy historii kobiety w całość. Skoro musiała uciekać przed wojną, tą wielką, o której opowiadali mu mugole ze Wschodu, a pochodziła z Francji, to wyjaśniało też dlaczego mieszkała w Kornwalii, która była przecież wyjątkowo blisko. Wystarczyło właściwie przekroczyć w jakiś sposób morze i było się po drugiej stronie. Jej krótka historia wyraźnie go zasmuciła. Nie wiedział w jaki sposób większość rzeczy, o których mówiła, przestały istnieć, ale mógł dopowiedzieć sobie to dopowiedzieć na kilka sposobów. Konkluzja była ta sama – smucił się, bo przecież nikt nie chciałby stracić tego, co jest dla danej osoby najcenniejsze, a na pewno własnego domu.
Miał już ją jakoś pocieszyć, gdy usłyszał jej słowa. Nie wiedział czy ją powstrzymać, czy może dać jej odejść. Na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie. Westchnął ciężko i jedynie przytaknął jej skinieniem głowy. Nie miał serca jej zatrzymywać. To byłoby wyjątkowo nieuprzejme, a on chciał wypełnić każde jej pragnienie.
– Jasne – odpowiedział krótko i spróbował wstać z krzesła. Zachwiał się porządnie, więc chwycił się natychmiast oparcia fotela. Świat mu wirował. Gdy tylko wszystko trochę się uspokoiło, złapał za płaszcz dziewczyny i rozciągnął go, pomagając jej się ubrać. Nadal się chwiał, ale myśl by pomóc Margie była dla niego najważniejsza. – Pisz na nazwisko Macmillan – poinformował ją. – Przez jakiś jeszcze czas powinienem być tutaj… ale sowa na pewno sobie poradzi. – Nie chciał się z nią żegnać, ale najwyraźniej musiał. – Tylko nie zapomnij o mnie… proszę – spojrzał na nią swoimi błyszczącymi oczami.
– Zapewne tak – przytaknął jej. A szkoda, że się minęli. Nieświadomy tego, że został porządnie skropiony przez amortencję, wierzył że gdyby poznali się wcześniej, to może teraz cieszyliby się wiecznym uczuciem. Gdyby tylko zdawał sobie sprawę z niepowagi swoich własnych myśli. – Beauxbatons? – Zapytał zaciekawiony. Nie spotykał wielu osób, którzy kształcili się akurat w tym ośrodku. Nie znał tamtejszego systemu, ale wiedział, że ta informacja tym bardziej skłoniła go do zauroczenia się w uroczej wiedźmie. – To duża zmiana! – rzucił zaraz. On podróżował i wiedział już jak to jest być z daleka od swojego matczynego kraju, ale nigdy nie zdecydowałby się na zmianę Anglii na Jugosławię lub ZSRR. Mógł podziwiać te kraje, ale nie mógłby oddać swojej ukochanej Kornwalii za żadne skarby. – Nigdy nie mógłbym się przenieść do innego kraju na stałe, więc podziwiam twoją decyzję – śmiechnął się. Podpierał swoją głowę dłonią, w obawie, że gdyby tego nie zrobił, to skończyłby marnie. Alkohol zupełnie uderzał mu do głowy, a przecież chciał spędzić cały swój wieczór sam na sam z Margie. I jak tego miał dokonać w takiej sytuacji?
Zaraz jednak zrozumiał jak mogła pozwolić sobie na taką zmianę. W swojej głowie starał się złożyć wszystkie elementy historii kobiety w całość. Skoro musiała uciekać przed wojną, tą wielką, o której opowiadali mu mugole ze Wschodu, a pochodziła z Francji, to wyjaśniało też dlaczego mieszkała w Kornwalii, która była przecież wyjątkowo blisko. Wystarczyło właściwie przekroczyć w jakiś sposób morze i było się po drugiej stronie. Jej krótka historia wyraźnie go zasmuciła. Nie wiedział w jaki sposób większość rzeczy, o których mówiła, przestały istnieć, ale mógł dopowiedzieć sobie to dopowiedzieć na kilka sposobów. Konkluzja była ta sama – smucił się, bo przecież nikt nie chciałby stracić tego, co jest dla danej osoby najcenniejsze, a na pewno własnego domu.
Miał już ją jakoś pocieszyć, gdy usłyszał jej słowa. Nie wiedział czy ją powstrzymać, czy może dać jej odejść. Na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie. Westchnął ciężko i jedynie przytaknął jej skinieniem głowy. Nie miał serca jej zatrzymywać. To byłoby wyjątkowo nieuprzejme, a on chciał wypełnić każde jej pragnienie.
– Jasne – odpowiedział krótko i spróbował wstać z krzesła. Zachwiał się porządnie, więc chwycił się natychmiast oparcia fotela. Świat mu wirował. Gdy tylko wszystko trochę się uspokoiło, złapał za płaszcz dziewczyny i rozciągnął go, pomagając jej się ubrać. Nadal się chwiał, ale myśl by pomóc Margie była dla niego najważniejsza. – Pisz na nazwisko Macmillan – poinformował ją. – Przez jakiś jeszcze czas powinienem być tutaj… ale sowa na pewno sobie poradzi. – Nie chciał się z nią żegnać, ale najwyraźniej musiał. – Tylko nie zapomnij o mnie… proszę – spojrzał na nią swoimi błyszczącymi oczami.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie chciała wracać. Wieczór spędzony z Anthonym – nawet jeżeli przelotnie – miał w sobie coś ze starego, beztroskiego życia, a w jej własnym umyśle wydawał się szczęśliwy, otulony słodkawą mgiełką sentymentu, za którym od dawna tęskniła, nawet jeżeli na co dzień nie zdawała sobie z tego sprawy. Czuła się, jakby ktoś podał jej eliksir, odbierający wszystkie negatywne emocje i wspomnienia, a pozostawiający jedynie jasne barwy, dobre chwile, szczere uśmiechy i łaskoczące w klatce piersiowej ciepło. Po raz pierwszy od długiego czasu nie bolało ją wspominanie domu, nie czuła druzgoczącej tęsknoty, gdy mówiła o rodzicach, a myślenie o francuskiej szkole nie napawało ją smutkiem; było tak, jak gdyby towarzystwo nieznajomego mężczyzny wciągnęło ją pod bezpieczny klosz spokoju, i przez moment nie chciała niczego więcej, niż pod tą niezrozumiałą osłoną pozostać. Ale wiedziała, że nie mogła – szeptał jej o tym budzący się, zdrowy rozsądek, przypominało własne doświadczenie, stawiające ostrzegawcze znaki zapytania tam, gdzie jeszcze kilkanaście minut temu nie było nic poza błogą nicością. Dlatego powoli się wycofywała, niby wciąż tkwiąc w rozmowie, ale jedną nogą będąc już poza nią – wciągana z powrotem w objęcia upominającej się o nią rzeczywistości, skropionej wystarczającą dozą odpowiedzialności, żeby przebić się przez opary amortencji. – Jest mugolskie – przytaknęła bez wstydu ani zawahania, bo jej własne pochodzenie nigdy nie było dla niej problemem; nosiła je z dumą i wysoko zadartą głową, matkę i ojca uważając za najwspanialszych ludzi na świecie, którzy nie potrzebowali magii, żeby podarować jej szczęśliwe dzieciństwo. – Moi rodzice są niemagiczni – dodała jeszcze, obserwując twarz mężczyzny; czy miał wzgardzić nią teraz, gdy poznał jej prawdziwe korzenie?
Przytaknęła milcząco, gdy powtórzył nazwę szkoły, na kolejne jego stwierdzenie, tylko uśmiechając się odrobinę smutno; decyzja o ucieczce nie należała do niej, była ledwie w drugiej klasie, kiedy została podjęta; pamiętała, że pierwsze wakacje po przeprowadzce były wyjątkowo trudne. – Nie było to łatwe, to prawda – przytaknęła, nie zagłębiając się jednak szczegóły; nie chciała obarczać Anthony’ego swoją własną przeszłością, zresztą – nie miało to już sensu.
Tylko przez moment rozważała zmianę zdania i pozostanie na miejscu: kiedy wstając z własnego fotela, zachwiał się, szukając utraconej równowagi w stabilności pionowego oparcia. Być może nie powinna była go zostawiać – instynkt ratownika kazał jej upewnić się, że wszystko było w porządku i w jednym kawałku odstawić go do bezpiecznego miejsca. Z jakiegoś powodu nie zaprotestowała jednak, gdy pomagał jej założyć z powrotem płaszcz, kiwając tylko głową na dźwięk jego nazwiska. Macmillan. Była pewna, że zapamięta. – Vance – odpowiedziała, zdradzając również swoje – na wszelki wypadek.
Zatrzymała się jeszcze na moment, spoglądając na niego uważnie, już opatulona ciepłą tkaniną. – Nie zapomnę – powiedziała pewnie, uśmiechając się szczerze – a przynajmniej tak szczerze, jak była w stanie to zrobić, wciąż znajdując się pod wpływem rozpylonej w powietrzu amortencji. Zawahała się przez ułamek sekundy, zanim wspięła się lekko na palce, żeby złożyć delikatny, nieśmiały pocałunek na samym środku męskiego policzka. – Uważaj na siebie, Anthony – dodała, odwracając się na pięcie – i tym razem na dobre znikając już w tumanie zielonych, kominkowych płomieni.
| zt (x2)
Przytaknęła milcząco, gdy powtórzył nazwę szkoły, na kolejne jego stwierdzenie, tylko uśmiechając się odrobinę smutno; decyzja o ucieczce nie należała do niej, była ledwie w drugiej klasie, kiedy została podjęta; pamiętała, że pierwsze wakacje po przeprowadzce były wyjątkowo trudne. – Nie było to łatwe, to prawda – przytaknęła, nie zagłębiając się jednak szczegóły; nie chciała obarczać Anthony’ego swoją własną przeszłością, zresztą – nie miało to już sensu.
Tylko przez moment rozważała zmianę zdania i pozostanie na miejscu: kiedy wstając z własnego fotela, zachwiał się, szukając utraconej równowagi w stabilności pionowego oparcia. Być może nie powinna była go zostawiać – instynkt ratownika kazał jej upewnić się, że wszystko było w porządku i w jednym kawałku odstawić go do bezpiecznego miejsca. Z jakiegoś powodu nie zaprotestowała jednak, gdy pomagał jej założyć z powrotem płaszcz, kiwając tylko głową na dźwięk jego nazwiska. Macmillan. Była pewna, że zapamięta. – Vance – odpowiedziała, zdradzając również swoje – na wszelki wypadek.
Zatrzymała się jeszcze na moment, spoglądając na niego uważnie, już opatulona ciepłą tkaniną. – Nie zapomnę – powiedziała pewnie, uśmiechając się szczerze – a przynajmniej tak szczerze, jak była w stanie to zrobić, wciąż znajdując się pod wpływem rozpylonej w powietrzu amortencji. Zawahała się przez ułamek sekundy, zanim wspięła się lekko na palce, żeby złożyć delikatny, nieśmiały pocałunek na samym środku męskiego policzka. – Uważaj na siebie, Anthony – dodała, odwracając się na pięcie – i tym razem na dobre znikając już w tumanie zielonych, kominkowych płomieni.
| zt (x2)
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Miejsca przy kominku
Szybka odpowiedź