Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Brzeg
Organizowane w Weymouth pod przewodnictwem Prewettów uroczystości od setek lat łączyły czarodziejów niezależnie od ich pochodzenia, majętności i zajmowanych stanowisk. Miłość wszyscy świętowali wspólnie. Sierpień był czasem radości i spokoju dopóki nie rozpętała się wojna. Wynegocjowane w czerwcu zawieszenie broni pozwoliło czarodziejom i czarownicom na powrót do tradycji po dwóch latach walk i rozlewu krwi. Choć strach nie opuszczał ludzi, pozwolił im na chwilowe odetchnięcie od toczonych bitew i ucieczkę przed koszmarami.
Weymouth na nowo wypełniło się śpiewem, słodkimi zapachami, gwarem rozmów i przede wszystkim ludźmi. Tradycyjnie wianki plecione były przez panny, które ofiarowały je kawalerom. Zrywały kwiaty w samotności rozmyślając o własnych uczuciach, ale dziś plotły je także zamężne czarownice, w parach i grupach, ufając, że w ten sposób przypieczętują swój związek. Z kwietnymi koronami kierowały się ku plaży, gdzie puszczały na wodę wianki. Tam zainteresowani nimi kawalerowie, mężowie, narzeczeni i sympatie rzucali się morskie fale, by wyłowić dla wybranki serca jej wianek. Stara tradycja mówi, że panna nie może odmówić tańca kawalerowi, który wyłowi jej wianek.
Wśród świętujących czarodziejów krążą ceremonialne misy wypełnione pszenicznym piwem zmieszanym z fermentowanym kwiatowym miodem, tradycyjny napój Lughnasadh. Ze wspólnych mis pili wszyscy, przekazując je sobie z rąk do rąk. Naczynia zapełniały charłaczki w zwiewnych sukienkach noszące przy sobie duże miedziane dzbany.
▲ W wiankach może wziąć udział nieograniczona ilość multikont, nieograniczoną ilość razy, ale każda postać może tylko raz rzucać kością Wianki. Rzucać kością Wianki nie mogą postaci, które pojawiły się na Wielkiej uczcie w Londynie. W losowaniu mogą brać udział wyłącznie aktywne postaci.
▲ Wyjątkowo w temacie może przebywać więcej niż jedno konto tej samej osoby jednocześnie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:08, w całości zmieniany 2 razy
Heath miał na początku sierpnia święto lasu. Dzięki festiwalowi lata mógł praktycznie codziennie bywać w Dorset. Oczywiście jak zwykle towarzyszyła mu guwernantka, która dopiero po pertraktacjach zgodziła się go zabrać na wybrzeże, gdy jej przyrzekł, że nie będzie wchodzić do wody. Chłopak szedł razem z nią wzdłuż biegu co chwile gdzieś podbiegając czy odrobinę zostając w tyle, kiedy znalazł coś ciekawego wyrzuconego na brzeg. Jego opiekunka za to mogłoby się wydawać, że szła równym tempem. Jednak jakby się dokładniej przyjrzeć to starała się utrzymać taki krok by chłopiec nie znalazł się zbyt daleko od niej, najwyżej dziesięć czy piętnaście metrów. Już dawno temu się poddała i nie próbowała wymusić na chłopcu chodzenia równo z nią. Nie było szans.
Od czasu do czasu mały Macmillan podbiegał do niej z jakimś znaleziskiem pewnie pytając co to może być albo skąd mogło się wziąć na brzegu. Po jakimś czasie jednak dowiedział się już czego chciał i nie znosił nowych drobiazgów, którymi teraz zapewne miał wypchane kieszenie, muszelki, patyczki, bursztyny, kolorowe okrągłe kamyczki i może nawet wodorosty, do wyboru do koloru. To wszystko pewnie trafi później do niewielkiego kuferka ze skarbami, który trzymał w swojej sypialni. Do tej pory jego największym trofeum była zasuszona żaba. W planach miał kogoś nią nastraszyć, ale jeszcze nie wpadł na pomysł jak to zrobić.
Wracając za to do spaceru, to dzieciak znalazł sobie nowe zajęcie. Zaczął szukać różnych kamieni i rzucał nimi w morskie fale. Wybierał różne wielkości i kształty i porównywał który jak daleko leci. Pech chciał, że gdy rzucał drobnym kamyczkiem ten akurat wyślizgnął mu się z ręki i trafił jakąś czarownicę nieopodal. Miał szczęście, że tylko w okolice ramienia i że był wyjątkowo nieduży. Nie powinno jej się nic stać, no może być lekko zaskoczenia.
Guwernantka spojrzała ostro na Heatha. W sumie to powinna go powstrzymać w trakcie zabawy, ale z drugiej strony rzucał w stronę morza, a do tego może liczyła, że przy okazji dzieciak się zmęczy i później będzie miała trochę spokoju?
Chłopiec pod wpływem srogiej miny opiekunki podszedł do czarownicy.
-Uhm… przepraszam – odezwał się w jej kierunku mając nadzieję, że nie będzie za bardzo zła.
'Anomalie - DN' :
Czuła wyrzuty sumienia, zostawiając matkę samą, ale z racji na znacznie częstsze ataki choroby genetycznej zabieranie Thei na festiwal nie było dobrym pomysłem; matka nie znosiła, kiedy ktoś postronny był świadkiem jej słabości. Wolała nie opuszczać domu, co miało tym gorszy wpływ na to, jak traktowała swoją rodzinę. Czasem Josie wręcz starała się jej unikać, w obawie, że naprawdę zwariuje, każdego dnia kilkanaście razy słuchając wołającego ją głosu tak pełnego pretensji, tak nieczułego na jej własne problemy, tak skupionego tylko na końcu własnego nosa. Na matczyne wsparcie i ciepło nigdy nie mogła liczyć, ale dopiero teraz zaczynała to rozumieć, choć nadal czuła wyrzuty sumienia, uciekając od matki zamiast dzielnie przy niej trwać, jak robiła to latami.
Ale dziś egoistycznie wybrała próbę chwycenia swojego szczęścia, ucieczki od trosk codzienności choć na kilka godzin, i znowu udała się na festiwal, by pobyć trochę wśród ludzi, może napotkać kogoś z rodziny. Ta była dość liczna, bo jej matka, była Selwynówna, miała naprawdę sporo krewnych. Powiązania nie tylko z samymi Selwynami, ale też Prewettami czy Macmillanami. Niestety Jocelyn nigdy nie miała być im w pełni równa jako czarownica tylko krwi czystej. Obdarzona skazą, mniej wartościowa, bo jej połowa szlacheckiej krwi pochodziła z nieodpowiedniej strony, od matki. Bo gdyby była od ojca, jej życie wyglądałoby zupełnie inaczej. Thea nigdy nie pogodziła się z tym, że wydano ją za mąż za czarodzieja niższego stanu, nigdy go nie zaakceptowała ani nie pokochała i nigdy nie była zadowolona z życia, które musiała wieść, kiedy własna rodzina postanowiła ją oddać, być może myśląc, że nawet taki los jest lepszy niż staropanieństwo. Mylili się, dla Thei nie był.
Tak czy inaczej Festiwal Lata co roku był ważnym wydarzeniem i wypadało na nim być. Mimo tych wszystkich niepokojów można tu było znaleźć ludzi każdego stanu, a wszyscy starali się dobrze bawić i ignorować fakt, jak niespokojne były obecne czasy, pełne anomalii i innych niebezpieczeństw.
Większość poranka spędziła z Iris, przechadzając się po jarmarku i spacerując po pięknej okolicy tak różnej od miejskich krajobrazów Londynu, ale w pewnym momencie rozdzieliły się, gubiąc się w tłumie ludzi. Jocelyn udała się na wybrzeże, spodziewając się, że niedługo znajdą się z siostrą, a trochę samotności na pięknym brzegu jej nie zaszkodzi. W mieście nie miała podobnych widoków.
Ruszyła więc wzdłuż brzegu, trzymając się kilka metrów od linii wody i ostrożnie stąpając po kamieniach. Wtedy jednak nagle poczuła jak coś niewielkiego, ale twardego uderzyło ją w ramię. Dostrzegła spadający w dół mały kamyk i odruchowo potarła rękę, a po chwili dostrzegła sprawcę małego „zdarzenia” – na oko pięcioletniego chłopca o jasnej czuprynie, któremu towarzyszyła dorosła kobieta. Matka? A może raczej... opiekunka? Ta druga opcja stała się bardziej prawdopodobna, kiedy malec podszedł bliżej i Josie zdała sobie sprawę, że przecież kiedyś go już widziała, choć teraz wydawał się większy – w końcu dzieci tak szybko rosną!
- Nic się nie stało – powiedziała, po czym schyliła się, podnosząc kamyk. – To twoje, tak? – zapytała, wyciągając niewielki kamyk w stronę chłopca, próbując nawiązać kontakt. Nie bardzo wiedziała, jak obchodzić się z dziećmi, ale to nie było takie zwykłe, przypadkowe dziecko, a syn jednego z jej kuzynów ze strony matki. – Jesteś Heath, prawda? – zapytała nagle, przypominając sobie imię chłopca. Pamiętała też smutną historię ze śmiercią jego matki, był samotnie wychowywany przez ojca. Matka kiedyś jej opowiadała, bo z niektórymi krewnymi wciąż podtrzymywała relacje, a i Josie swego czasu była przez nią zabierana z wizytą do dworów Selwynów, Prewettów czy Macmillanów, by poznała tą lepszą część rodziny.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
-To całe szczęście- odpowiedział z uśmiechem. W końcu skoro się nie złościła to wszystko było w porządku, prawda? Opiekunka chłopca na razie nie podchodziła bliżej rozmawiających i tylko obserwowała co się dzieje. Może po prostu stwierdziła, że Heath radził sobie dostatecznie dobrze?
-Mhm, moje – potwierdził skinieniem głowy wyciągając rękę po drobiazg, który mu podawała czarownica. W sumie to jeszcze trochę mu głupio było więc pogrzebał w kieszeni i wydłubał całkiem spory bursztynek w miodowym kolorze, znaleziony pewnie przed chwilą przez chłopca wśród drobiazgów wyrzuconych przez morze na brzeg. Heath podał kobiecie na wyciągniętej dłoni, a potem widać było, że na moment się zawahał zanim się znowu odezwał.
-To w zamian za tamten kamyk, dla Ciebie{/b] – postanowił sobie darować i nie mówić do niej per „pani”. Szczególnie, że była miła.
-Skąd wiesz?- zapytał zaskoczony. On jej nie kojarzył nic a nic. Nie ma czemu się dziwić nawet jeśli ją widział ze dwa miesiące temu i nie miał okazji jej pozawracać głowy. Dla niego dwa miesiące to mnóstwo czasu.
O ile historia o jego matce dla otoczenia chłopaka była w istocie dość smutna, jego samego nie dotknęła jakoś tak bardzo. Główna w tym zasługa Aydena i wszelakiej maści wujków i cioć. No i jeszcze to, że Heath nie miał szans poznać swojej matki, nie miał z nią wspomnień, nie miał do czego tęsknić. Chociaż może za jakiś czas dotrze do niego, że standardowe rodziny wyglądają trochę inaczej, zacznie wypytywać Aydena o matkę, o to jaka była? W każdym razie pięcioletni Heath nie myślał o przeszłości. No chyba, że do wspominania było ciasto czekoladowe i to nie dawniej niż tydzień temu, to może trochę.
'Anomalie - DN' :
Nie złościła się, w końcu chłopiec prawdopodobnie zrobił to niechcący. Zresztą był to tylko mały kamyk, który nie zrobił jej krzywdy. Jocelyn była z natury spokojną i opanowaną osobą, więc przyjęła to ze spokojem i wyrozumiałością i po prostu podała chłopcu kamyk. Nie dawała jej spokoju myśl, że go rozpoznała, myśl, że to mimo wszystko rodzina, wnuk krewnej jej matki.
Chłopiec po chwili wyciągnął z kieszeni mały bursztyn, który musiał znaleźć na plaży, po czym podał go jej. Josie z ciekawością obejrzała mały podarek.
- Och, dziękuję – podziękowała mu, przywołując na twarz miły uśmiech, traktując młodego lorda z odpowiednim szacunkiem, choć bardziej poufale niż dorosłych. Ostatnimi czasy w Mungu pojawiało się sporo dzieci, ale nie miała doświadczenia z życia poza pracą, bo nie miała młodszego rodzeństwa, a większość kuzynostwa była starsza. – Znam twojego ojca – wyjaśniła po chwili. – Nazywam się Jocelyn Vane i jestem jego krewną, moja mama i twoja babcia pochodziły z jednego rodu. Kiedyś u was bywałam, wiesz?
Nie zdziwiło jej, że Heath może nie pamiętać. Dla pięciolatka kilka miesięcy to kawał czasu, a nie była w posiadłości Macmillanów już od dość długiego czasu. Była zajęta uzdrowicielskim szkoleniem, a matka, która zwykle inicjowała wszelkie wizyty w dworach krewnych, od dłuższego czasu niemal w ogóle nie opuszczała domu. Ale sama Jocelyn niewiele pamiętała z czasów, kiedy miała pięć lat. Podejrzewała, że Heath najwcześniejszych lat też już nie pamięta.
Ale nagle z chłopcem stało się coś dziwnego – jego włosy zmieniły kolor na wściekle czerwony.
- Jesteś metamorfomagiem? – zapytała z ciekawością. Oczywiście mogło się okazać, że to tylko efekt kapryśnych anomalii, ale kto wie, może młody Macmillan urodził się z taką nietypową zdolnością? Częste zmiany koloru włosów podobno były powszechne u młodych metamorfomagów... Lub w przypadku początkowego stadium gorączki metamorfomagicznej.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Kiedyś wypływałem po artefakty dużo częściej niż ma to miejsce teraz, ale zdążyłem zwiedzić w moim życiu kilka miejsc. Wśród nich są także kraje, gdzie jest nieprzyzwoicie ciepło - to była istna mordęga, katusze jakie cierpiałem podczas upałów są wręcz nie do odtworzenia w chłodnym, umiarkowanym klimacie brytyjskim. Moim niemal ulubionym. Czasami zdarzało się za dużo słońca, to dlatego. Swoją drogą to fascynujące ile można rozmyślać oraz rozmawiać o czymś tak trywialnym jak aura. Wydaje mi się, że to najnudniejszy temat świata - jeśli go przyrównać do różnych szerokości geograficznych lub całkowicie odmiennych półkul okazuje się, że pogoda może być frapującym zagadnieniem.
- Racja, tropikalny klimat by się u nas nie sprawdził - potwierdzam kontynuując poniekąd wymianę zdań. Zerkam ponownie na krajobraz za saniami - prawdziwie zimowy, rzeczywiście piękny. Piękniejszy niż gorący piasek oraz żar lejący się z nieba. Burke’owie są w tym zakresie nadzwyczaj jednomyślni.
- Grenlandię - poprawiam bratanicę jakoś tak automatycznie, gdyż nie chcę, żeby nauczyła się czegoś niepoprawnie. Potem będzie to powtarzać i robić sobie wstyd, a z doświadczenia wiem, że to bardzo nieprzyjemne uczucie. - Kto wie, może wybierzemy się tam kiedyś - mówię w zamyśleniu, spojrzeniem błądząc przy horyzoncie. Do czasu, aż pojawiają się wokół nas romantyczne elementy. Widocznie wszyscy mają u nas sokoli wzrok, bo każda para oczu zauważyła moje lekko zaróżowione policzki. Marszczę brwi. - Dziękuję za troskę, ale to nie z przegrzania. Raczej z wyziębienia - odpowiadam ucinając temat płaszcza. Zaraz zresztą komunikuję to także Wynnonie, tylko niewerbalnie. - To prawda. Nie wiem czego spodziewałem się po Prewettach - wtóruję zarówno Edgarowi jak i Aldorze. Wzdycham przy tym i poprawiam kołnierz szaty chcąc mocniej osłonić się przed zimnem i dziwnym wystrojem sań. Dobrze, że ten szybko znika. Za to pojawia się niezidentyfikowany, złoty pył sprawiający, że chce się mówić więcej i więcej. - Dokładnie tak. Takie wypady są zdecydowanie za rzadko. Powinniśmy zorganizować coś na wiosnę. Na przykład rodzinny piknik. Albo turniej na szpady. Albo konne wyścigi. A latem zawody pływackie. O i moglibyśmy przygotować dzień gier. Podobno gry mocno integrują - paplę bezsensownie, ale nie mogę tego powstrzymać. - Nawet jeśli znajdziesz się u boku innej rodziny, przychodź do nas jak najczęściej, zawsze ci z Edgarem pomożemy, wysłuchamy. I ukoimy ewentualny smutek - gadam dalej jak najęty, rzucając wszystkim jedynie przepraszające spojrzenie.
I powiedziała więcej niż słowa.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
Ona się nie złościła, ale niejedna osoba trochę by się zirytowała taką błahostką.
Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu jak to miał w swoim zwyczaju, gdy czarownica zaczęła oglądać bursztyn. Może nie był najpiękniejszy, miał w sobie wiele skaz, ale miał przyjemną złoto-miodową barwę.
Co do kontaktu z dziećmi, mogła poćwiczyć właśnie na Heathu. Może był narwany, ale z drugiej strony rzadko kiedy miewał złe humory czy napady złości typowe dla dzieci. Czasem się obrażał, ale to był stosunkowo rzadki widok. Jedynie trzeba było być przygotowanym na ruchliwość dzieciaka.
-Znasz tatę? - w sumie to nie było aż tak niezwykłe. Sporo osób go kojarzyło. Ciekawsza była druga część informacji.
-Czyli tak jakby jesteś moją ciocią?- zapytał po prostu. Jeszcze do końca nie kumał tych wszystkich zawiłości rodzinnych.
-Nie pamiętam Cię- przyznał. -To musiało być już dawno temu!-zauważył. No a przynajmniej dawno jak dla niego.
-Czym się zajmujesz? Mieszkasz w Londynie?- zaczął zadawać pytania czarownicy. Ciekawiła go, była... nowa. W międzyczasie zaczął się drapać po głowie, która zaczęła okropnie swędzieć i to tak nagle. Strasznie nieprzyjemne uczucie. Gdy wreszcie świąd ustąpił Jocelyn zadała mu pytanie o to czy jest metamorfomagiem.
-Nie...- zdziwił się trochę, po czym kątem oka zobaczył, że jego włosy zmieniły kolor. I to na jaki! Ogniście czerwony, normalnie Weasley'owie mogliby mu takiego odcienia pozazdrościć. Nos go wcześniej nie swędział, ale i tak jego ręka powędrowała do twarzy, żeby się upwenić, że przynajmniej tutaj nic się nie zmieniło. Nawet lekko odetchnął z ulgą gdy nie wyczuł świńskiego ryjka. Chociaż nigdy nic nie wiadomo.
-Ostatnio ciągle coś mi się zmienia - poskarżył się kobiecie. - w sumie włosy nie są takie złe. Tylko wszyscy będą mnie już z daleka widzieć z taką głową. - dorzucił jeszcze cicho wzdychając.
-Myślisz, że to się da odczarować? Czy trzeba będzie ściąć włosy...- zapytał po czym na jego budzi pojawił się lekki niepoków- A jak takie zostaną i odrosną też czerwone? - taka wizja mu się wcale nie podobała.
'Anomalie - DN' :
Z lekkim uśmiechem przyjęła bursztyn. Doszła wcześniej do wniosku, że nie ma sensu się gniewać o niewinny kamyk najprawdopodobniej rzucony w nią przez przypadek. Trzeba było o wiele więcej, żeby wyprowadzić ją z równowagi.
- Znam – potwierdziła, choć miała świadomość, że Ayden był swego czasu graczem quidditcha, więc musiał być powszechnie znany, ale sama nie z tego go kojarzyła. Nie interesowała się quidditchem, ale łączyły ich więzy krwi. – Tak... tak jakby – potwierdziła nieco niepewnie, bo nie była to dla niej codzienna sytuacja. Miała mało do czynienia z dziećmi, nawet z rodziny, więc czasem sama zapominała, że dla niektórych małych czarodziejów mogła zwać się ciocią, i to niekiedy dla małych czarodziejów o szlachetnej krwi, co sprawiało, że czuła się mniej wartościową krewną od tych szlachetnych i dlatego zwykle trzymała się na dystans. – Nic dziwnego, bo niestety dawno u was nie byłam, ale, miejmy nadzieję, uda się to niedługo nadrobić – rzekła po chwili. Jeśli Ayden wyrazi zgodę, może ich kiedyś odwiedzić w dworku. Naprawdę musiało minąć sporo czasu, skoro Heath jej nie pamiętał, ale ona pamiętała jego. I cieszyło ją to, że w tych trudnych czasach miał się dobrze i rósł jak na drożdżach. Jego guwernantka być może też pamiętała ją, skoro nie wkroczyła i nie przerwała tej wymiany zdań chłopca z pozornie obcą kobietą.
- Tak, mieszkam w Londynie – potwierdziła. – I pracuję w szpitalu świętego Munga, uczę się na uzdrowicielkę – dodała delikatnie, mając nadzieję, że nie wystraszy chłopca; wiedziała, że sporo dzieci bało się wizyt u uzdrowicieli. Sama też za nimi nie przepadała w tym wieku, ale odwiedziny Munga rzadko były konieczne, skoro miała ojca uzdrowiciela który czuwał nad jej zdrowiem. Ale z racji spokojnego charakteru niezwykle rzadko było to konieczne, bo Jocelyn raczej nie zaliczyła w życiu zbyt wielu urazów. Niemniej jednak chętnie odpowiadała na pytania, pod pewnymi względami było to łatwiejsze niż rozmowa z dorosłymi, bo dzieci patrzyły na świat bardziej czysto i niewinnie, nie były jeszcze przesiąknięte uprzedzeniami.
Zaniepokoiła się lekko, widząc zmianę koloru włosów. Nie była pewna, czy to jakaś anomalia, czy może Heath posiada zdolność metamorfomagii. Był w wieku, kiedy ujawniały się magiczne talenty, więc posiadanie takiej umiejętności nie było nieprawdopodobne. Jej inny kuzyn z Selwynów był metamorfomagiem, ta cecha mogła się ujawnić też w innych potomkach tego rodu.
- Wydaje mi się, że to można odczarować, ale może niedługo zniknie samo, więc nie musisz się martwić, Heath, na pewno nie zostaną ci na zawsze – powiedziała, próbując go uspokoić. Cóż, sama też nie byłaby zachwycona perspektywą spędzenia całego życia z włosami nawet nie rudymi, a jaskrawoczerwonymi. Obojętnie czym to było spowodowane na pewno dało się z tym coś zrobić. W ostateczności można było ściąć włosy; słyszała, że młodym czarodziejom rosły niezwykle szybko. – Mówisz, że to już się zdarzało? Byłam bardzo ciekawa, bo metamorfomagów jest niewielu, ale jedną z ich cech są częste samoistne zmiany wyglądu w dzieciństwie. Zmiana koloru włosów, rysów twarzy... – mówiła, ale wiedziała, że w tych czasach to mogła być równie dobrze anomalia.
- Co najbardziej lubisz robić? – zapytała po chwili, próbując odciągnąć jego uwagę od obaw o włosy. Podejrzewała, że pewnie jak większość jego rodu uwielbiał latać, ale kto wie, może było inaczej?
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
-Myślisz? – oderwał się od swoich myśli i zerknął na czarownicę. A po chwili już zapomniał całkowicie o swoim drobnym problemie.
-Byłoby fajnie- powiedział z entuzjazmem w głosie. Heath ogólnie lubił gości, szum, gwar. Im więcej rzeczy się działo w dworku w Puddlemere tym lepiej.
Guwernantka faktycznie mniej więcej kojarzyła Jocelyn. Wiedziała, że czarownica bywała u Macmillanów, więc nie było potrzeby interweniować i zgarniać Heatha. W sumie to była nawet zadowolona, miała chwilę oddechu, a na wybrzeżu było całkiem ładnie. Patrzyła na fale wgryzające się brzeg. Od czasu do czasu zerkała tylko w stronę swojego podopiecznego i Jocelyn żeby sprawdzić czy czarownica nie ma już dość towarzystwa chłopca.
-W Londynie, super! Pewnie masz tam wszędzie blisko – stwierdził, można nawet było wyczuć lekką nutkę zazdrości. Gdyby mieszkał w Londynie to byłby codziennie na Pokątnej w sklepie z Quidditchem i w lodziarni, i paru jeszcze innych miejscach jakże ciekawych dla pięciolatka. -Dużo trzeba się uczyć żeby zostać uzdrowicielem? – zapytał zaciekawiony. Nie żeby go taka ścieżka kariery w ogóle interesowała. W każdym razie teraz w oczach chłopca czarownica była kimś niezwykłym.
Na pytanie co lubi robić uśmiechnął się szeroko.
-Latać na miotle! – wykrzyknął z entuzjazmem. – Potrafisz latać prawda? – zapytał jeszcze Jocelyn.
-Wiesz, że już latałem na normalnej miotle? – nie wytrzymał i musiał się pochwalić swoim osiągnięciem. Wydawało się, że dziewczyna zostanie skazana na długą rozmowę gdyby nie to, że Heath wypatrzył coś na plaży. Na moment odbiegł od czarownicy, zanurzył ręce w mokrych kamieniach starając się wyciągnąć znalezisko przed tym jak fala zmoczy mu buty. Udało mu się i wrócił do Jocelyn.
-Patrz!- w ręce miał małą rozgwiazdę. Patrzył na nią przez chwilę po czym zapytał swojej rozmówczyni- myślisz, żeby wrzucić ją z powrotem do wody? – zapytał. Nie był pewien czy zwierzątko jeszcze żyje, a zawsze chciał mieć zasuszoną rozgwiazdę.
'Anomalie - DN' :
- Tak właśnie mi się wydaje, że to niedługo zniknie – rzekła. Niezależnie od tego, co to było, musiało ustąpić. – Z przyjemnością was odwiedzę, wasza Kornwalia jest naprawdę przepiękna. Londyn ma swoje zalety, oczywiście, ale czasem bywa męczący, mieszka tam bardzo wielu ludzi, o wiele więcej niż w waszym rodzinnym miasteczku. Na szczęście mieszkam dalej od centrum, w ładnej i spokojnej okolicy.
Nie potrafiłaby mieszkać w centrum tego miasta, wolała mieszkać nieco dalej, w spokojniejszej okolicy. Kiedy działała teleportacja i sieć Fiuu to nie była uciążliwa odległość, mogła bez trudu dostawać się do Munga, na Pokątną czy w jakiekolwiek inne miejsce. Teraz było trudniej, ale na szczęście istniał jeszcze Błędny Rycerz. Rozumiała też, że dla pięciolatka w takim mieście na pewno byłoby wiele atrakcji, ale teraz także niebezpieczeństw, więc to dobrze, że rodzina trzymała nad nim pieczę w ich kornwalijskim dworze. Londyn nie był teraz najbezpieczniejszym miejscem dla nie panujących nad magią dzieci. Ale jakie miejsce było?
- Niestety trzeba się dużo uczyć w Hogwarcie, a potem pięć lat po ukończeniu szkoły – dodała; dla pięcioletniego dziecka pięć lat to ogromny kawał czasu, całe jego życie. Ale kiedy dorośnie, jego perspektywa ulegnie zmianie. Na pewno znajdzie właściwą dla siebie drogę, miał jeszcze wiele czasu i jeszcze dużo pięknego dzieciństwa przed sobą. I tak ucieszyło ją, że się nie wystraszył, słysząc, że uczyła się na uzdrowicielkę. Być może nie miał żadnych traumatycznych wspomnień związanych z leczeniem.
Tak jak się spodziewała, Heath powiedział, że lubi latać.
- Więc twój ojciec na pewno może być z ciebie bardzo dumny, że potrafisz już tak dobrze latać – pochwaliła go, podejrzewając, że dzieci lubią być chwalone za postępy. – Potrafię, ale... dawno tego nie robiłam. – Minęły lata, odkąd ostatni raz siedziała na miotle. Nauczyła się tego w Hogwarcie, bo wcześniej ją do mioteł nie ciągnęło, a i później niespecjalnie. Nie interesowała się też quidditchem, ale nie powiedziała tego, spodziewając się, że to dla chłopca ważny element jego młodego życia, dorastał w rodzinie pasjonatów tego sportu, a nawet utalentowanych graczy profesjonalnych drużyn.
Nagle jednak chłopiec zauważył coś między kamieniami i na chwilę od niej odszedł, po czym wrócił, trzymając małą rozgwiazdę.
- Jeśli jeszcze żyje, powinieneś ją wypuścić do wody, ale jeśli nie... myślę, że możesz ją zachować, jeśli chcesz – powiedziała, spoglądając na stworzonko. Nie była pewna, czy rozgwiazda żyje, ale jej rozważania przerwało coś bardzo dziwnego. Nagle wszystko wokół nich zamarło. Morze przestało falować, ucichła festiwalowa muzyka, inni ludzie na brzegu zamarli w bezruchu w połowie wykonywanych czynności. Tylko ich dwoje nadal zachowywało świadomość. Josie mimowolnie się wystraszyła, wiedziała, jakie zaklęcie miało takie działanie, a które po pewnych wydarzeniach z czerwca kojarzyło jej się nader nieprzyjemnie, przywoływało złe wspomnienia. Ale teraz żadne z nich nie mogło tego użyć, nie byłaby w stanie tego zrobić, nie wspominając o pięciolatku, który dopiero za sześć lat otrzyma różdżkę. Zatrzymywanie czasu było bardzo potężną mocą, dostępną tylko naprawdę utalentowanym czarodziejom.
Istniało tylko jedno wyjaśnienie – anomalie.
- Czy oprócz zmian wyglądu zdarzyło ci się już zatrzymywać czas? – zapytała drżącym z przejęcia głosem. Och, oby wszystko zaraz wróciło do normy, i oby nikt inny nie odczuł, że coś jest nie tak. Niemniej jednak przeraziła ją myśl, co potrafiły zrobić anomalie targające dziećmi, i zrobiło jej się żal tego chłopca, i innych dzieci, które musiały przez to przechodzić.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
-Tak długo?- zdziwił się. To wcale nie brzmiało zachęcająco. Szczególnie dla chłopca, który raczej nie pałał miłością do nauki jako takiej. No i faktycznie póki co z uzdrowicielami nie miał do czynienia za bardzo.
Co do jego przyszłej drogi, ta poniekąd była już jasno określona, a mały Macmillan już zaczął po niej kroczyć. Tak jak jego ojciec i część jego krewnych chciał zostać profesjonalnym graczem quidditcha i wszystko wskazywało na to, że w przypadku Heatha nie są to tylko dziecięce marzenia.
Jocelyn mogła zauważyć jak Heath jest dumny z siebie gdy ta go pochwaliła za to, że dobrze lata. Heath pewnie tego by głośno nie przyznał ale był łasy na pochwały.
Gdy wrócił już z rozgwiazdą i usłyszał opinię kobiety popatrzył na stworzonko które trzymał w rękach i zastanawiał się co z nim zrobić.
-Chyba ją wypuszczę- stwierdził w końcu. Gdy już miał zamiar ruszyć zmiejca nagle wszystko zamarło. I to dosłownie. Heath przez chwilę patrzył zafascynowany na to co się działo, a w zasadzie na to co się nie działo. Nie był wystraszony.
-Nie... przynajmniej tak mi się wydaje- pokręcił głowa w odpowiedzi.
-To jest super!- wykrzyknął wreszcie i podbiegł do brzegu by wsadzić rozgwiazdę do wody. Potem przez chwilę ganiał wzdłuż lini wody tuż przy jej skraju. Pewnie nie było to zbyt bezpieczne, bo gdy czas wróci to może go czekać przymusowa kąpiel, a nawet jakaś większa fala może go nawet powalić. Co jakiś czas się zatrzymywał i powyciągał parę drobiazgów, jakieś kolorowe kamyczki parę większych muszli, poskręcany korzeń, nic specjalnego.
Na szczęście po chwili Heath porzucił tę konkretną zabawę i podbiegł do swojej guwernantki, dla której czas się zatrzymał. Zaczął jej machać przed oczami, skakać i w ogóle.
-Patrz, wszyscy zamarli! - krzyknął w stronę czarownicy. Dla niego chwilowo to była ciekawa atrakcja.
'Anomalie - DN' :
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset