Okolice posiadłości
AutorWiadomość
[Chyba jestem leniwa, więc na razie bez zdjęcia ;)]
Gość
Gość
/po wcześniejszych
Większość swojego życia spędziła w murach rodzinnej posiadłości, świat zewnętrzny znając głównie z książek i opowieści. Przynajmniej w dzieciństwie, bo teraz cieszyła się większą swobodą, mogła opuszczać posiadłość tak, jak jej rówieśnicy nie borykający się z chorobą. Oczywiście jednak musiała na siebie uważać bardziej niż oni, szczególnie w okresach uaktywniania się śmiertelnej bladości, ale, ku swojemu zadowoleniu, ataki przydarzały jej się rzadziej niż w dzieciństwie, co umożliwiało jej bardziej normalne życie. Czasami, choć zwykle w towarzystwie, pojawiała się w magicznej części Londynu, ale nie tylko. Mimo że nie była duszą towarzystwa, ciekawości świata jej nie brakowało.
Starszy wiek, poza niewątpliwą zaletą w postaci większej ilości swobód, miał i wady. A mianowicie, matka dziewczyny coraz bardziej upierała się, by przyzwyczajać córkę do bywania na salonach, bo przecież zbliżała się do wieku, kiedy powinna już nabywać obycia towarzyskiego. Mimo niechęci, Rigel była zmuszana do uczestniczenia w rozmaitych podwieczorkach, gdzie do jej matki przychodziły znajome, a dziewczyna, jak przystało na młodą panienkę z dobrego domu, musiała siedzieć obok i ładnie wyglądać. Nienawidziła tego, i tylko lęk przed odrzuceniem przez rodzinę i uznaniem za wyrzutka sprawiał, że zgadzała się na kaprysy matki. Ukrywała negatywne emocje pod słodkim uśmiechem, choć czasami miała ochotę dodać jakiejś nieprzyjemnej mikstury do herbaty każdej paniusi, która mówiła jej, jak ładnie wyrosła. Rigel o wiele bardziej wolała zaszywać się w bibliotece z księgami, lub w pracowni, gdzie przygotowywała składniki eliksirów (naprawdę lubiła ogarniać i sortować wszystko po swojemu) lub warzyła różne mikstury. To był chyba jej najbardziej ulubiony dział magii ze wszystkich, których miała przyjemność się uczyć.
Dzisiaj jednak szczęśliwie miała spokój. Spędziła większość ranka, czytając, ale później opuściła posiadłość, zamierzając udać się do lasku na jej skraju, by poszukać pewnego zioła, które nie tak dawno tam widziała, a które mogłoby jej się przydać do kolejnych prób. Gdy tylko wyszła na zewnątrz, natychmiast się rozluźniła, a na jej niezwykle bladej twarzy pojawił się uśmiech. Przez chwilę patrzyła za siebie na mury posiadłości, by po chwili ruszyć ścieżką przed siebie. Była sama, nikt nie zakłócał jej spokoju, bo matka wybrała się z wizytą do jakiejś starej ciotki i o dziwo nie upierała się, by zabierać ją ze sobą. Czy można było sobie wyobrazić przyjemniejszy dzień?
Większość swojego życia spędziła w murach rodzinnej posiadłości, świat zewnętrzny znając głównie z książek i opowieści. Przynajmniej w dzieciństwie, bo teraz cieszyła się większą swobodą, mogła opuszczać posiadłość tak, jak jej rówieśnicy nie borykający się z chorobą. Oczywiście jednak musiała na siebie uważać bardziej niż oni, szczególnie w okresach uaktywniania się śmiertelnej bladości, ale, ku swojemu zadowoleniu, ataki przydarzały jej się rzadziej niż w dzieciństwie, co umożliwiało jej bardziej normalne życie. Czasami, choć zwykle w towarzystwie, pojawiała się w magicznej części Londynu, ale nie tylko. Mimo że nie była duszą towarzystwa, ciekawości świata jej nie brakowało.
Starszy wiek, poza niewątpliwą zaletą w postaci większej ilości swobód, miał i wady. A mianowicie, matka dziewczyny coraz bardziej upierała się, by przyzwyczajać córkę do bywania na salonach, bo przecież zbliżała się do wieku, kiedy powinna już nabywać obycia towarzyskiego. Mimo niechęci, Rigel była zmuszana do uczestniczenia w rozmaitych podwieczorkach, gdzie do jej matki przychodziły znajome, a dziewczyna, jak przystało na młodą panienkę z dobrego domu, musiała siedzieć obok i ładnie wyglądać. Nienawidziła tego, i tylko lęk przed odrzuceniem przez rodzinę i uznaniem za wyrzutka sprawiał, że zgadzała się na kaprysy matki. Ukrywała negatywne emocje pod słodkim uśmiechem, choć czasami miała ochotę dodać jakiejś nieprzyjemnej mikstury do herbaty każdej paniusi, która mówiła jej, jak ładnie wyrosła. Rigel o wiele bardziej wolała zaszywać się w bibliotece z księgami, lub w pracowni, gdzie przygotowywała składniki eliksirów (naprawdę lubiła ogarniać i sortować wszystko po swojemu) lub warzyła różne mikstury. To był chyba jej najbardziej ulubiony dział magii ze wszystkich, których miała przyjemność się uczyć.
Dzisiaj jednak szczęśliwie miała spokój. Spędziła większość ranka, czytając, ale później opuściła posiadłość, zamierzając udać się do lasku na jej skraju, by poszukać pewnego zioła, które nie tak dawno tam widziała, a które mogłoby jej się przydać do kolejnych prób. Gdy tylko wyszła na zewnątrz, natychmiast się rozluźniła, a na jej niezwykle bladej twarzy pojawił się uśmiech. Przez chwilę patrzyła za siebie na mury posiadłości, by po chwili ruszyć ścieżką przed siebie. Była sama, nikt nie zakłócał jej spokoju, bo matka wybrała się z wizytą do jakiejś starej ciotki i o dziwo nie upierała się, by zabierać ją ze sobą. Czy można było sobie wyobrazić przyjemniejszy dzień?
Gość
Gość
Ulice opustoszały, a przecież świat właśnie nabierał rozpędu. Przypominał mu brzdąca, który niezdarnie znowu wpina się na palcach, robiąc milowy krok w swojej przyszłości. Chwiejnie, niepewnie, świadom poprzedniego upadku, który kosztował go rozdartą wargę i miał posmak metalicznej cieczy, która płynęła jeszcze tymi drogami. Jeszcze niedawno, nikt tak pieczołowicie nie przechowywał tych cudownych wspomnień masakr jak Gerard Ginsberg, który umiejętnie lawirował między sentymentalną podróżą w czasy minione, gdzie obserwował tych zdradzonych o świcie (forma bezosobowa była całkiem słuszna); a futurystyczną tęsknotą za światem, który miał jeszcze wiele do zaoferowania ludziom niepozbawionym wyobraźni jak on sam. Strażnik więzienny, czarodziej i ojciec, który właśnie wybił zwodniczy rytm wojskowymi butami, które zdążyły już nasiąknąć wilgocią i stęchlizną. Miał wrażenie, że jeśli śmierć ma zapach – ona sama, nie jej biologiczne następstwa – to pachnie zupełnie jak on tego dnia, kiedy słońce znowu zachodziło krwistoczerwono, a kolejna warta w jego więzieniu rozpoczynała się kolejką w podrzędnym barze. Gdyby był mniej wyuzdany, to zapewne wystarczyłoby mu drobne uzależnienie od alkoholu, ten lekki rausz, który powodował dreszcz wszystkich członków ciała. Mógłby przeżywać złość – rozpacz (?) – w sposób absolutnie nieinwazyjny i dający się zaakceptować przez społeczeństwo. Nie on pierwszy jako czarodziej pogrążał się w ramionach jedynej stałej kochanki przed śmiercią. Tej, która nigdy nie zdradzi, choć każe zapłacić najwyższą cenę, wessie się w duszę i weźmie go w posiadanie.
Gerard jednak był zbyt rozsądny, by pozwolić na to, by jakkolwiek trucizna stała się panią jego ciała i rozhulała się w jego wnętrznościach. Zamiast tego odkrywał drugiego człowieka. Pewnie brzmiało to jak jedno z haseł ruchu przeciw wojnie, równie nierealnego jak solidarność ze skrzatami domowymi, ale on naprawdę czerpał przyjemność z obecności żywego organizmu obok. Tkanka po tkanka, nerw po nerwie przenikał ból, zamieniając jego współtowarzyszy w zwierzęta skomlące o łaskę i chowające się pod jego stopami – zupełnie jak psy, jak parszywe kundle – a on sam czerpał z nich tę energię, tę żywotność, która nakazywała mu z lekkim sercem – posiadał ten organ (?) – przyjmować zwodnicze koleje losu, które zamieniły go niemal we wdowca.
I ojca, opuszczonego przez swoje ukochane dziecko.
Zbyt wiele czasu poświęcił na zgłębienie ksiąg, niekoniecznie magicznych i z całą pewnością zakazanych, by nie przeżywać tego po swojemu, obmyślając po cichu zemstę. Która nieraz przybierała kolosalni makabryczne rozmiary i oczami wyobraźni już widział rozczłonkowane na wszystkie strony świata ciało Maisie, które ciągnęłyby testrale, choć przecież nawet sam przed sobą musiał przyznać, że jej śmierć nie wchodziła w rachubę. Nie, nie z powodu miłości, której swąd – tak podobny do woni rozkładu i zepsucia – wyczuwał jeszcze w powietrzu. Chodziło o bardziej prozaiczny, przynajmniej dla jego osoby, powód. Gerard potrzebował jej żywej, by to ona stała się żywą tkanką, zapewniającą mu przetrwanie. Wiedział, że tylko jej cierpienie, jej ból w najczystszej postaci przyniesie mu ukojenie i sprawi, że przestanie być tak rozdygotany i nieostrożny.
Ostatnio przecież szarżował niepotrzebnie, zamieniając się w dawnego bon vivanta. Jeśli przez dobrą zabawę można było zrozumieć to co w ostatnim czasie spotykało jego więźniów, oczywiście. A przecież musiał być ostrożny, zwłaszcza gdy wreszcie poprzysiągł komuś posłuszeństwo i kiedy znowu bluźnił swoimi wąskimi ustami, sprzedając na śmierć braci… Właściwie, nie, nie czuł żadnej biologicznej potrzeby kontaktu z rodziną matki (choć stał u progu tej posiadłości), więc pozostawał obcy na tej ziemi, już nie mugol, ale nie czystokrwisty czarodziej. Mieszaniec, z brudną czerwoną cieczą, która przepływała przez jego żyły znacznie szybciej niż powinna, powodując w jego organizmie gorączkę. Tę zmysłów zaspokajała kolejna kochanka, już nie liczył, ile ich zatracił na drodze do jedynego słusznego spełnienia. Bo jego spokój, chwilowe rozluźnienie było priorytetem, do którego dążył zachłannie, znajdując się dziś poza domem. Był kiepskim ojcem, ale jako strateg działał niemal długofalowo, obiecując, że prędzej czy później sprowadzi matkę do domu. Kiedyś, obecnie wkraczał w gęstwinę swoich korzeni istnienia, zastanawiając się, ile miał szczęścia, skoro przy pierwszym kontakcie z rodziną – robił to tylko wyłącznie w celach służbowych – spotykał nastolatkę.
Niewinną, nieskalaną, na samo podobieństwo z Maisie doznawał dziwnego wzruszenia, które zazwyczaj powodowało chęć obrócenia w perzynę tego przejściowego, słodkiego stanu niewinności.
Dlatego pozostał przy niej, nie odzywając się i jedynie zdejmując skórzane rękawiczki na znak szacunku… Nie, on po prostu chciał poczuć żyły na jej szyi, gdy będzie ją dusił.
Gerard jednak był zbyt rozsądny, by pozwolić na to, by jakkolwiek trucizna stała się panią jego ciała i rozhulała się w jego wnętrznościach. Zamiast tego odkrywał drugiego człowieka. Pewnie brzmiało to jak jedno z haseł ruchu przeciw wojnie, równie nierealnego jak solidarność ze skrzatami domowymi, ale on naprawdę czerpał przyjemność z obecności żywego organizmu obok. Tkanka po tkanka, nerw po nerwie przenikał ból, zamieniając jego współtowarzyszy w zwierzęta skomlące o łaskę i chowające się pod jego stopami – zupełnie jak psy, jak parszywe kundle – a on sam czerpał z nich tę energię, tę żywotność, która nakazywała mu z lekkim sercem – posiadał ten organ (?) – przyjmować zwodnicze koleje losu, które zamieniły go niemal we wdowca.
I ojca, opuszczonego przez swoje ukochane dziecko.
Zbyt wiele czasu poświęcił na zgłębienie ksiąg, niekoniecznie magicznych i z całą pewnością zakazanych, by nie przeżywać tego po swojemu, obmyślając po cichu zemstę. Która nieraz przybierała kolosalni makabryczne rozmiary i oczami wyobraźni już widział rozczłonkowane na wszystkie strony świata ciało Maisie, które ciągnęłyby testrale, choć przecież nawet sam przed sobą musiał przyznać, że jej śmierć nie wchodziła w rachubę. Nie, nie z powodu miłości, której swąd – tak podobny do woni rozkładu i zepsucia – wyczuwał jeszcze w powietrzu. Chodziło o bardziej prozaiczny, przynajmniej dla jego osoby, powód. Gerard potrzebował jej żywej, by to ona stała się żywą tkanką, zapewniającą mu przetrwanie. Wiedział, że tylko jej cierpienie, jej ból w najczystszej postaci przyniesie mu ukojenie i sprawi, że przestanie być tak rozdygotany i nieostrożny.
Ostatnio przecież szarżował niepotrzebnie, zamieniając się w dawnego bon vivanta. Jeśli przez dobrą zabawę można było zrozumieć to co w ostatnim czasie spotykało jego więźniów, oczywiście. A przecież musiał być ostrożny, zwłaszcza gdy wreszcie poprzysiągł komuś posłuszeństwo i kiedy znowu bluźnił swoimi wąskimi ustami, sprzedając na śmierć braci… Właściwie, nie, nie czuł żadnej biologicznej potrzeby kontaktu z rodziną matki (choć stał u progu tej posiadłości), więc pozostawał obcy na tej ziemi, już nie mugol, ale nie czystokrwisty czarodziej. Mieszaniec, z brudną czerwoną cieczą, która przepływała przez jego żyły znacznie szybciej niż powinna, powodując w jego organizmie gorączkę. Tę zmysłów zaspokajała kolejna kochanka, już nie liczył, ile ich zatracił na drodze do jedynego słusznego spełnienia. Bo jego spokój, chwilowe rozluźnienie było priorytetem, do którego dążył zachłannie, znajdując się dziś poza domem. Był kiepskim ojcem, ale jako strateg działał niemal długofalowo, obiecując, że prędzej czy później sprowadzi matkę do domu. Kiedyś, obecnie wkraczał w gęstwinę swoich korzeni istnienia, zastanawiając się, ile miał szczęścia, skoro przy pierwszym kontakcie z rodziną – robił to tylko wyłącznie w celach służbowych – spotykał nastolatkę.
Niewinną, nieskalaną, na samo podobieństwo z Maisie doznawał dziwnego wzruszenia, które zazwyczaj powodowało chęć obrócenia w perzynę tego przejściowego, słodkiego stanu niewinności.
Dlatego pozostał przy niej, nie odzywając się i jedynie zdejmując skórzane rękawiczki na znak szacunku… Nie, on po prostu chciał poczuć żyły na jej szyi, gdy będzie ją dusił.
Gość
Gość
Szła ścieżką, a letni wiatr rozwiewał jej ciemnobrązowe włosy łaskoczące ją w blade policzki. Dzień był przyjemny, ciepły, ale rześki. Mogła spędzić w lasku kilka godzin; miała zamiar wrócić do posiadłości dopiero na obiad. Ani matki, ani Persa nie było w domu i nie wiedziała, kiedy wrócą. Jej starszy brat miał w końcu mnóstwo swoich spraw. Rigel miała nadzieję, że za półtorej roku, gdy skończy siedemnaście lat, i ona będzie mogła wieść równie interesujące życie. Ale do tego niestety pozostało jeszcze trochę czasu. Bycie nieletnią czasami było naprawdę frustrujące, choć były oczywiście i lepsze strony, jak to, że nikt jeszcze nie próbował kombinować nad aranżowaniem jej zaręczyn.
Jej spokojne rozmyślania zmąciła jednak męska sylwetka zbliżająca się ścieżką w stronę posiadłości. Rigel przystanęła i uniosła lekko brwi, zaskoczona i jakby lekko poirytowana nagłym pojawieniem się niezapowiedzianego przybysza. Czyżby jakiś znajomy jej rodziców lub brata? Chociaż nie wyglądał na osobę z kręgów, w jakich zwykle obracała się jej rodzina. Więc kim był?
Zbliżył się do niej. Musieli minąć się na ścieżce, chyba że Rigel zboczyłaby i ruszyła przez trawnik okrężną drogą, ale skoro już ją widział, wyszłaby na niegrzeczną i niewychowaną dzikuskę. Zaczęła więc powoli przygotowywać się na konieczność rozmowy. Zauważyła, że był sporo starszy od jej brata; wiekowo było mu bliżej raczej do jej rodziców. Próbowała sobie przypomnieć jego twarz, ale w swoim młodym życiu nie poznała zbyt wielu osób spoza kręgu czarodziejów czystej krwi. Nie mogła jednak uwolnić się od wrażenia, że o nim słyszała. Kiedyś, dawno temu, opowiadano jej o dziwaku, którego matka zdradziła rodzinę i zadała się z mugolem. Nie wiedziała, czy dobrze zapamiętała tą historię i ile było w niej prawdy; w końcu to było tak dawno. Czy to mógł być on? Tego też nie wiedziała. Słyszała sporo różnych historii o rodzinie i nie tylko. To środowisko żyło rozmaitymi skandalami, choć wiele opowieści były powtarzanych tyle razy i w tak różnych wersjach, że młodziutka Rigel już się w tym gubiła. I szczerze mówiąc, nie interesowało jej to aż tak mocno, by wnikać w te historyjki głębiej.
- Pan do mojego ojca? – zapytała cicho, zadzierając głowę lekko do góry, by spojrzeć na mężczyznę, który właśnie zdejmował skórzane rękawiczki.
Starała się nie być podejrzliwa, ale było w nim coś niepokojącego. Mimo dorastania w niejakiej izolacji, i co za tym idzie, stosunkowo niewielkich doświadczeń w stosunkach międzyludzkich, nawet ona potrafiła to wyczuć. Jednak starała się nie dać tego po sobie poznać. Pewnie okaże się, że przybysz po prostu przyszedł odwiedzić jej ojca, więc Rigel objaśni mu pobieżnie drogę do jego gabinetu, a później czym prędzej się oddali i wróci do czynności przerwanej przez pojawienie się nieznajomego czarodzieja.
Jej spokojne rozmyślania zmąciła jednak męska sylwetka zbliżająca się ścieżką w stronę posiadłości. Rigel przystanęła i uniosła lekko brwi, zaskoczona i jakby lekko poirytowana nagłym pojawieniem się niezapowiedzianego przybysza. Czyżby jakiś znajomy jej rodziców lub brata? Chociaż nie wyglądał na osobę z kręgów, w jakich zwykle obracała się jej rodzina. Więc kim był?
Zbliżył się do niej. Musieli minąć się na ścieżce, chyba że Rigel zboczyłaby i ruszyła przez trawnik okrężną drogą, ale skoro już ją widział, wyszłaby na niegrzeczną i niewychowaną dzikuskę. Zaczęła więc powoli przygotowywać się na konieczność rozmowy. Zauważyła, że był sporo starszy od jej brata; wiekowo było mu bliżej raczej do jej rodziców. Próbowała sobie przypomnieć jego twarz, ale w swoim młodym życiu nie poznała zbyt wielu osób spoza kręgu czarodziejów czystej krwi. Nie mogła jednak uwolnić się od wrażenia, że o nim słyszała. Kiedyś, dawno temu, opowiadano jej o dziwaku, którego matka zdradziła rodzinę i zadała się z mugolem. Nie wiedziała, czy dobrze zapamiętała tą historię i ile było w niej prawdy; w końcu to było tak dawno. Czy to mógł być on? Tego też nie wiedziała. Słyszała sporo różnych historii o rodzinie i nie tylko. To środowisko żyło rozmaitymi skandalami, choć wiele opowieści były powtarzanych tyle razy i w tak różnych wersjach, że młodziutka Rigel już się w tym gubiła. I szczerze mówiąc, nie interesowało jej to aż tak mocno, by wnikać w te historyjki głębiej.
- Pan do mojego ojca? – zapytała cicho, zadzierając głowę lekko do góry, by spojrzeć na mężczyznę, który właśnie zdejmował skórzane rękawiczki.
Starała się nie być podejrzliwa, ale było w nim coś niepokojącego. Mimo dorastania w niejakiej izolacji, i co za tym idzie, stosunkowo niewielkich doświadczeń w stosunkach międzyludzkich, nawet ona potrafiła to wyczuć. Jednak starała się nie dać tego po sobie poznać. Pewnie okaże się, że przybysz po prostu przyszedł odwiedzić jej ojca, więc Rigel objaśni mu pobieżnie drogę do jego gabinetu, a później czym prędzej się oddali i wróci do czynności przerwanej przez pojawienie się nieznajomego czarodzieja.
Gość
Gość
Większość ludzi zapewne odczułaby pewien dyskomfort, zjawiając się w środowisku, które było im wrogie i które w dosadny sposób okazywało swoją pogardę. Nikogo nie powinny zwieść lekkie uściski w aksamitnych rękawiczkach i słodkie słówka, które kryły więcej jadu niż jakiekolwiek przekleństwo. Świat czarodziejskiej socjety rządził się swoimi prawami, wyrytymi jeszcze przed wiekami i każdy, kto ośmielił się odnaleźć na tych utartych szlakach drogę na skróty, mógł zostać uznany za zdrajcę. A jego potomkowie za niemal szatański pomiot, taki, który trzeba jak najszybciej wymazać z rodzinnych annałów. Gerard był zbyt lotny, by nie zdawać sobie z tego sprawy, nie miał też w sobie popisowej ignorancji, która nakazywałaby mu torować drogę do względów rodziny bez względu na wszystko. Był jednym z tych mężczyzn, którzy dumę i ogładę nosili w sobie, niezależnie od okoliczności.
Szczycił się tym, że tej godności, tej postawy wiecznego dandysa nie dały mu żadne rodzinne powiązania czy pieniądze – zawdzięczał ją sobie, tej wiecznie wyprostowanej sylwetce, śmiałości w ruchach i inteligencji, która graniczyła z geniuszem. Owszem, tym przeklętym, odziedziczonym po matce, która wprawdzie była świetna w sporządzaniu eliksirów, ale również była opętana. Ten swoisty dysonans mógł razić i mógł sprawiać, że ludzie czuli się bardzo nieswojo w jego towarzystwie. Wysoki i szczupły mężczyzna wyglądałby całkiem elegancko i niepozornie, gdyby nie to wiecznie głodne spojrzenie polującego na kolejną ofiarę.
Nie mógł specjalnie okazywać pogardy, ona była wyłączną cechą jego charakteru, owym tajemniczym genem, który odziedziczył po Averych. Mógł pochodzić od mugola, ale na świat spoglądał z góry. Nie z powodu dawnych koneksji czy ogromnej fortuny żony, Gerard nienawidził ludzi z automatu, sycił się ich słabością i potrafił obrócić ją na swoją korzyść. Bywał więc śmiertelnie niebezpieczny, choć Rigel (na razie) nie znalazła się w obszarze jego zainteresowania. Był nazbyt racjonalny, by napadać na dziewczynę w rodzinnym domu i za dnia, zbyt szalony jednak, by nie pozwolić swojej wyobraźni pędzić w tylko sobie znanym kierunku.
Już widział jej białe ciało wywleczone na trawniku, spalone przez słońce. Zupełnie jakby była wampirzym dzieckiem, dla którego kontakt ze światłem dziennym okazał się lotem Ikara, ową straceńczą wycieczką po marzenia i upadkiem z ogromnej wysokości, bo roztrzaskały jej się skrzydła. I ona sama, rozbita na milion kawałeczków, z wnętrznościami pod tamtym drzewem.
Wizja tak urocza, tak romantyczna, że mało brakowałoby, a zaśmiałby się w głos, przekonując dziewczynkę, że jest kolejnym nieszkodliwym wujkiem, krewnym utraconym i odzyskanym, jednym z głosów rozsądku, który sprawi, że nie zostanie wydana za nudnego czarodzieja, któremu wydaje się, że jest straszny.
To wszystko toczyło się w jego głowie i to wszystko mogła przez kilka sekund odczytać z bystrego spojrzenia, które skierował na nią, wyciągając dłoń w geście powitania. Jak z dorosłym. Dobrze wiedział, że małe dziewczynki uwielbiają zabawy dla dorosłych, choć niektóre sprawiają, że potem już nigdy nie zasną w spokoju. Cóż, w krainie bajek nie cierpiano na niedostatek rycerzy, w życiu realnym (choć magicznym) było dokładnie na odwrót.
- Nie, chciałem tylko zobaczyć rodzinne strony – wyjaśnił. – Ginsberg – przedstawił się, a mimo, że nazwisko było żydowskie i w świecie wojennej zawieruchy dość znaczące, mogła odczuć dumę z każdej głoski, która wypadła jednym ciągiem z jego kształtnych ust, pachnących intensywnie cygarem.
I obietnicą, która osnuwała smród realnej groźby.
Szczycił się tym, że tej godności, tej postawy wiecznego dandysa nie dały mu żadne rodzinne powiązania czy pieniądze – zawdzięczał ją sobie, tej wiecznie wyprostowanej sylwetce, śmiałości w ruchach i inteligencji, która graniczyła z geniuszem. Owszem, tym przeklętym, odziedziczonym po matce, która wprawdzie była świetna w sporządzaniu eliksirów, ale również była opętana. Ten swoisty dysonans mógł razić i mógł sprawiać, że ludzie czuli się bardzo nieswojo w jego towarzystwie. Wysoki i szczupły mężczyzna wyglądałby całkiem elegancko i niepozornie, gdyby nie to wiecznie głodne spojrzenie polującego na kolejną ofiarę.
Nie mógł specjalnie okazywać pogardy, ona była wyłączną cechą jego charakteru, owym tajemniczym genem, który odziedziczył po Averych. Mógł pochodzić od mugola, ale na świat spoglądał z góry. Nie z powodu dawnych koneksji czy ogromnej fortuny żony, Gerard nienawidził ludzi z automatu, sycił się ich słabością i potrafił obrócić ją na swoją korzyść. Bywał więc śmiertelnie niebezpieczny, choć Rigel (na razie) nie znalazła się w obszarze jego zainteresowania. Był nazbyt racjonalny, by napadać na dziewczynę w rodzinnym domu i za dnia, zbyt szalony jednak, by nie pozwolić swojej wyobraźni pędzić w tylko sobie znanym kierunku.
Już widział jej białe ciało wywleczone na trawniku, spalone przez słońce. Zupełnie jakby była wampirzym dzieckiem, dla którego kontakt ze światłem dziennym okazał się lotem Ikara, ową straceńczą wycieczką po marzenia i upadkiem z ogromnej wysokości, bo roztrzaskały jej się skrzydła. I ona sama, rozbita na milion kawałeczków, z wnętrznościami pod tamtym drzewem.
Wizja tak urocza, tak romantyczna, że mało brakowałoby, a zaśmiałby się w głos, przekonując dziewczynkę, że jest kolejnym nieszkodliwym wujkiem, krewnym utraconym i odzyskanym, jednym z głosów rozsądku, który sprawi, że nie zostanie wydana za nudnego czarodzieja, któremu wydaje się, że jest straszny.
To wszystko toczyło się w jego głowie i to wszystko mogła przez kilka sekund odczytać z bystrego spojrzenia, które skierował na nią, wyciągając dłoń w geście powitania. Jak z dorosłym. Dobrze wiedział, że małe dziewczynki uwielbiają zabawy dla dorosłych, choć niektóre sprawiają, że potem już nigdy nie zasną w spokoju. Cóż, w krainie bajek nie cierpiano na niedostatek rycerzy, w życiu realnym (choć magicznym) było dokładnie na odwrót.
- Nie, chciałem tylko zobaczyć rodzinne strony – wyjaśnił. – Ginsberg – przedstawił się, a mimo, że nazwisko było żydowskie i w świecie wojennej zawieruchy dość znaczące, mogła odczuć dumę z każdej głoski, która wypadła jednym ciągiem z jego kształtnych ust, pachnących intensywnie cygarem.
I obietnicą, która osnuwała smród realnej groźby.
Gość
Gość
Rigel dopiero zaczynała krążyć ścieżkami tyczonymi przez schematy i powinności. Już nie dziecko, jeszcze nie osoba dorosła, zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo ważne jest to w świecie, w którym żyła. I choć nie wszystko musiało jej się podobać, na tym polegało życie w rodzinie czystej krwi, ale jakiś głosik w głowie kusił ciekawszymi wizjami, sprawiając, że była nieco rozdarta. Zawsze wpajano jej, że zasady i powinności były najważniejsze, tak samo, jak zachowanie starych tradycji oraz czystej krwi, należy przedkładać je ponad własne kaprysy i zachcianki, które mogłyby zaszkodzić dobrej opinii rodziny. I że niezwykle łatwo jest przekroczyć granicę między chęcią pozostania w jakimś stopniu sobą, a jawnym buntem narażającym na wyklęcie z rodziny. Miała tego przykład choćby w osobie brata; Perseus zręcznie lawirował w tym świecie, czasami robiąc coś po swojemu i niebezpiecznie kusząc los, jak wtedy, kiedy na długi czas wyjechał z kraju, ale jednak zawsze udawało mu się unikać poważniejszych konsekwencji swoich wybryków. Miał jednak o tyle łatwiej, że był tym starszym, i w dodatku mężczyzną, a jak wiadomo, w tych czasach i tym świecie mogli oni więcej. Rigel była w tym względzie na gorszej pozycji, zwłaszcza gdy już stanie się panną na wydaniu. Styl życia starszego brata kusił, chciała pójść w jego ślady, spróbować w życiu czegoś nowego, może nawet zakazanego. Nie być tylko pustą, salonową lalką. W końcu mogła i chciała od życia znacznie więcej. Musiała tylko umieć wyczuć, na jak wiele może sobie pozwolić, by nie przekroczyć tej nieprzekraczalnej granicy, ale jednocześnie nie pozwolić się całkowicie stłamsić.
Nieznajomy przybysz zaintrygował ją i jednocześnie zasiał w niej niepokój, szczególnie, kiedy ich oczy na krótki moment się spotkały. Po jej plecach przeszedł mimowolny dreszcz, chociaż nie była osobą strachliwą. Odwróciła nieznacznie wzrok pod pretekstem spojrzenia na jego ręce, jednak nie tak szybko, by zostać uznaną za płochliwą. Z jego myśli oczywiście nie zdawała sobie sprawy. Zresztą, w swej młodzieńczej arogancji nie brała pod uwagę takiego scenariusza. Nawet, jeśli był dziwny i miał takie niepokojące oczy, co mogło jej grozić w rodzinnym domu? Przecież była tu bezpieczna, a on był tym obcym.
- Rigel Avery – przedstawiła się z dumą, lekko unosząc podbródek. Z pewnym wahaniem podała mu drobną, bladą dłoń, ale powstrzymała ją od drżenia. Zachowywała się teraz niczym stara maleńka, próbująca dodać sobie pewności i powagi charakterystycznej starszym; rzeczywiście lubiła być traktowana jak dorosła i uważała się za lepszą i mądrzejszą od swoich rówieśników. – Rodzinne strony? Wydaje mi się, że nigdy pana tutaj nie widziałam.
Czyżby jej wcześniejsze przypuszczenia były słuszne i miała do czynienia z tym dziwakiem z opowieści, synem wyklętej wariatki i mugola? Jak na kogoś, kto miał domieszkę mugolskiej krwi, wyglądał na nie mniej dumnego niż czystokrwiści, z którymi miała do czynienia. Chyba inaczej wyobrażała sobie mieszańców. Znowu ją zaskakiwał. Naprawdę ją zaintrygował, liczyła, że powie jej coś więcej, potwierdzi lub rozwieje jej przypuszczenia. Jakaś cząstka niej, mimo niepokoju, liczyła, że dowie się czegoś interesującego.
Nieznajomy przybysz zaintrygował ją i jednocześnie zasiał w niej niepokój, szczególnie, kiedy ich oczy na krótki moment się spotkały. Po jej plecach przeszedł mimowolny dreszcz, chociaż nie była osobą strachliwą. Odwróciła nieznacznie wzrok pod pretekstem spojrzenia na jego ręce, jednak nie tak szybko, by zostać uznaną za płochliwą. Z jego myśli oczywiście nie zdawała sobie sprawy. Zresztą, w swej młodzieńczej arogancji nie brała pod uwagę takiego scenariusza. Nawet, jeśli był dziwny i miał takie niepokojące oczy, co mogło jej grozić w rodzinnym domu? Przecież była tu bezpieczna, a on był tym obcym.
- Rigel Avery – przedstawiła się z dumą, lekko unosząc podbródek. Z pewnym wahaniem podała mu drobną, bladą dłoń, ale powstrzymała ją od drżenia. Zachowywała się teraz niczym stara maleńka, próbująca dodać sobie pewności i powagi charakterystycznej starszym; rzeczywiście lubiła być traktowana jak dorosła i uważała się za lepszą i mądrzejszą od swoich rówieśników. – Rodzinne strony? Wydaje mi się, że nigdy pana tutaj nie widziałam.
Czyżby jej wcześniejsze przypuszczenia były słuszne i miała do czynienia z tym dziwakiem z opowieści, synem wyklętej wariatki i mugola? Jak na kogoś, kto miał domieszkę mugolskiej krwi, wyglądał na nie mniej dumnego niż czystokrwiści, z którymi miała do czynienia. Chyba inaczej wyobrażała sobie mieszańców. Znowu ją zaskakiwał. Naprawdę ją zaintrygował, liczyła, że powie jej coś więcej, potwierdzi lub rozwieje jej przypuszczenia. Jakaś cząstka niej, mimo niepokoju, liczyła, że dowie się czegoś interesującego.
Gość
Gość
Ginsberg umiał obchodzić się z dziewczynkami w każdym wieku, choć trzeba było być ślepcem, by nie zauważyć jego stosunku do kobiet. Mógł uważać je za niezbędne – ktoś przecież musiał służyć mężczyznom i rodzić mu dzieci – ale w dużej mierze były dla niego tylko i wyłącznie zbędnym balastem, który stawał na jego drodze. Początkowo tak traktował nawet swoją córkę. Niegdyś, dziś dziewczyna awansowała w hierarchii, stając się jego ulubioną zabawką. Tak po prawdzie, obojętność w kontakcie z nim była pożądana, ale niewielu się na nią decydowało. Ludzie byli nieznośnymi ignorantami, którzy byli przekonani, że skrywa coś pod powierzchnią brutala i sadysty. Zazwyczaj każda bliskość z nim kosztowała ich wiele, ale nie zamierzał nagradzać głupoty. Tego też pragnął nauczyć swojego synka, którego z zawziętością odrzuconego kochanka pozbawiał widoku i pamięci o matce. Maisie stawała się tylko marą, jedną z wielu kobiet, które miały przewinąć się przez życie Regisa. Zabłysnąć w nim, a potem zostać zdeptanym w proch. Jak zużyty fajerwerk, taki, jakich wiele z okazji Nowego Roku. Nic więcej dziwnego, że Rigel dostrzegała w jego spojrzeniu coś wrogiego. Hamował się wręcz jak tylko umiał, by nie okazać jej wrodzonej pogardy do tego słabego gatunku, którego więzi w sidłach pożądanie i które dla zaspokojenia swoich potrzeb gotowe są zdradzać najświętsze ideały.
Nie umiał wątpliwości, że to dziecko – ciekawe, czy już miesiączkowała – jest kolejnym tego przykładem. Chętnie przekonałby się osobiście, wywlekając ją w las i robiąc z niej indiański totem, wprost idealny do pokazania swojej rodzinie. Mieliby nawet wspólną pamiątkę, coś, co nareszcie łączyłoby ich bardziej niż krew, która płynęła w jego żyłach brudnym strumykiem. Nic sobie nie robił z tych uprzedzeń, choć nic nie podniecało go tak bardzo jak nazizm i czysta rasa, to przecież obiecał, wstępując do sekretnej organizacji. Nie zamierzał jednak uginać kolan przed każdym przedstawicielem swojego rodu. Wyklęli go, a przekleństwo stało się jego siłą. Był jednym z tych niezauważonych i przez to niebezpieczne. Sztywne konwenanse zachowań nie oplątały go w żaden sposób, więc mógł czuć się wolnym od uprzedzeń i uwodzić w biały dzień nastolatkę.
Która mogła okazać się całkiem przydatnym narzędziem, więc przytrzymał jej dłoń w swoim uścisku i złożył wreszcie na jej wierzchu nonszalancki pocałunek człowieka, który wie, co czuje młoda dziewczynka, gdy traktuje się ją jak dziecko. Wychował przecież inną damę – wytresował – i wiedział, jak ważne w tym wieku jest poczucie ułudnej dorosłości.
- Moja żona często tu bywała – wyjaśnił niemal zgodnie z faktami, ale cała prawda musiała pozostawać jeszcze w ukryciu. – Zanim odeszła – dodał melodramatycznie i zupełnie nie jak on.
W jego stylu było powalenie jej na ziemię, rozerwanie sukni i gaszenie na niej cygara, coraz wyżej, coraz głębiej, ale Ginsberg jak nikt inny potrafił czekać, więc grał rozmyślnie teatr jednego aktora, zaostrzając apetyt.
Gość
Gość
Obserwowała go w ciszy, kiedy chwycił jej drobną, bladą i wyjątkowo zimną jak na młodą dziewczynę dłoń w swoją, przysuwając ją na moment do ust. Tak, jak z reguły witano starsze od niej dziewczęta i kobiety. Mężczyzna nie znał Rigel, więc nie miał skąd wiedzieć, że lubiła być traktowana jak ktoś starszy, tak, jak wolała towarzystwo dorosłych od dzieci. Nie znaczyło to jednak, że automatycznie go polubiła. Choć niewątpliwie wzbudził jej zainteresowanie, z każdą chwilą coraz większe, nie tak łatwo było zyskać jakieś konkretne uczucia z jej strony. Była raczej zdystansowana i pełna rezerwy. Jedynie przy starszym bracie pozwalała sobie na więcej. Nikt inny nie znał jej równie dobrze. Niestety, dorastanie w izolacji miało właśnie takie efekty.
Na pierwszy rzut oka, poza tym niepokojącym spojrzeniem, nie wyglądał na czubka. Właściwie Rigel sama nie wiedziała, jak powinna go określić. Spędzała tyle czasu nad książkami, chłonąc nowe wiadomości, jednak jej wiedza o relacjach międzyludzkich była mizerna. Tak czy inaczej, wahała się, co powinna teraz zrobić. Kontynuować tę ostrożną, lakoniczną rozmowę, czy może zaprowadzić mężczyznę do swojego ojca, który, jak myślała, teoretycznie powinien zainteresować go bardziej niż niepełnoletnia pannica, i odejść w swoją stronę. Ale wtedy pewnie już nic się o nim nie dowie, może nawet już nigdy go tu nie zobaczy?
- Och. Chyba, że tak – odpowiedziała, zakładając, że może jego żona była jakąś krewną któregoś z jej rodziców. Czarodziejów czystej krwi łączyła tak gęsta sieć pokrewieństwa i wzajemnych powiązań, że wcale by jej to nie zdziwiło. W tym pokręconym świecie niewiele rzeczy mogło zaskakiwać. – Wobec tego może rzeczywiście zaprowadzę pana do domu, do mojego ojca? Może on lepiej kojarzy pańską żonę, bo ja niestety nie potrafię jej sobie przypomnieć. Obawiam się, że nie będę zbyt pomocna w takich sprawach.
Przygryzła nieznacznie wargę i poprawiła dłońmi szatę. Może powinna lepiej przypatrywać się znajomym rodziców, tyle że zwykłe, nudne spotkania towarzyskie i ploteczki jej nie interesowały w żadnym stopniu. Co innego jakieś naprawdę ciekawe tajemnice – wtedy się ożywiała, bo lubiła wszystko, co interesujące, tajemnicze, wręcz niepokojące. Może to był kolejny powód, dla którego jeszcze rozmawiała z mężczyzną – bo wydawał jej się inny niż ci wszyscy nudni, nadęci czarodzieje, których zwykle widywała, i mimo aury grozy, nie czuła się aż tak zagrożona, by natychmiast stąd zniknąć. Zrzucała to po prostu na karb swojej niezbyt towarzyskiej natury.
Na pierwszy rzut oka, poza tym niepokojącym spojrzeniem, nie wyglądał na czubka. Właściwie Rigel sama nie wiedziała, jak powinna go określić. Spędzała tyle czasu nad książkami, chłonąc nowe wiadomości, jednak jej wiedza o relacjach międzyludzkich była mizerna. Tak czy inaczej, wahała się, co powinna teraz zrobić. Kontynuować tę ostrożną, lakoniczną rozmowę, czy może zaprowadzić mężczyznę do swojego ojca, który, jak myślała, teoretycznie powinien zainteresować go bardziej niż niepełnoletnia pannica, i odejść w swoją stronę. Ale wtedy pewnie już nic się o nim nie dowie, może nawet już nigdy go tu nie zobaczy?
- Och. Chyba, że tak – odpowiedziała, zakładając, że może jego żona była jakąś krewną któregoś z jej rodziców. Czarodziejów czystej krwi łączyła tak gęsta sieć pokrewieństwa i wzajemnych powiązań, że wcale by jej to nie zdziwiło. W tym pokręconym świecie niewiele rzeczy mogło zaskakiwać. – Wobec tego może rzeczywiście zaprowadzę pana do domu, do mojego ojca? Może on lepiej kojarzy pańską żonę, bo ja niestety nie potrafię jej sobie przypomnieć. Obawiam się, że nie będę zbyt pomocna w takich sprawach.
Przygryzła nieznacznie wargę i poprawiła dłońmi szatę. Może powinna lepiej przypatrywać się znajomym rodziców, tyle że zwykłe, nudne spotkania towarzyskie i ploteczki jej nie interesowały w żadnym stopniu. Co innego jakieś naprawdę ciekawe tajemnice – wtedy się ożywiała, bo lubiła wszystko, co interesujące, tajemnicze, wręcz niepokojące. Może to był kolejny powód, dla którego jeszcze rozmawiała z mężczyzną – bo wydawał jej się inny niż ci wszyscy nudni, nadęci czarodzieje, których zwykle widywała, i mimo aury grozy, nie czuła się aż tak zagrożona, by natychmiast stąd zniknąć. Zrzucała to po prostu na karb swojej niezbyt towarzyskiej natury.
Gość
Gość
Nie mogła wiedzieć, że wśród jego wad i przywar tak silnych, że trudno było mu utrzymać instynkt zdobywcy i myśliwego na wodzy, była też jedna zaleta. Był absolutnie doskonały w sztuce manipulacji. Nie mógł porównać tego nawet z toporną leglimencją, która dla większości czarodziei była szczytem możliwości. Gerard nie musiał znać myśli innych ludzi z prostego powodu – nie interesowały go wcale. Według niego były one bezużyteczne, bo potrafił odpowiednim zachowaniem zmienić je o sto osiemdziesiąt stopni. Wywrócić do góry nogami, na opak, zasiać w pozornie spokojnym umyśle ziarno o okrutnej sile niszczenia. Wszystko po to, by ofiara jeszcze prędzej wpadła w jego sieci, choć przecież najbardziej lubił, gdy one zdawały sobie sprawę z zagrożenia, wręcz widziały w nim kata i tak naprawdę nie mogły nic z tym zrobić.
Wściekłość w stosunku do kobiet promieniowała w nim tak silnie, że wysiłkiem była rozmowa z Rigel, czego nie dał jednak po sobie poznać. Był idealny w tym teatrzyku wzajemnej uprzejmości, zastanawiając się, ile potrzeba czasu, by dziewczyna nabrała do niego zaufania i dała zaprowadzić do lasu. Dosłownie i metaforycznie, nic nie podniecało go tak bardzo jak krzyk niewinnego dziewczęcia, gdy zdawało sobie sprawę, że ugrzęzło po kostki w toksycznej relacji z kimś starszym. Z kimś, kto nie zamieniał się w księcia wraz z dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
- Nie chcę, żeby ktokolwiek kojarzył moją żonę, zresztą… Nie żyje – oznajmił lekko, zupełnie jakby niewiele go to obeszło i dużo było w tym racji, choć Beatrice miała specjalne względy, jeśli chodzi o jego… uczucia. Bądź ich brak w stosunku do niej, co czyniło ją bezpieczną i nieskalaną. Wśród wielu kobiet, które stanowiły treść jego życia to żona stała się jego przyjaciółką i powiernicą, więc zupełnie nie rozumiał, czemu wreszcie odeszła, nie wytrzymując jego kontaktu z Laidan.
Ciekawe, czy Avery była w znaczący sposób spokrewniona z Rigel… i czy byłaby przerażona, gdyby dowiedziała się, co myśli o tej młodej dziewczynce, która starała się doprowadzić go do swojego ojca. Bezskutecznie, wskazał jej zagajnik, w którym panował przyjemny cień.
- Może się przejdziemy? Chcę tylko zobaczyć, co się tu zmieniło – zaproponował z uśmiechem psychopaty, ot, rozciągnięcie warg, które nie sugerowało niczego dobrego, ale tylko ktoś doświadczony mógł widzieć w nim podstęp.
Cała reszta – w tym dzieci – dawała się nabrać i była zachwycona.
Przedstawienie czas zacząć?
Wściekłość w stosunku do kobiet promieniowała w nim tak silnie, że wysiłkiem była rozmowa z Rigel, czego nie dał jednak po sobie poznać. Był idealny w tym teatrzyku wzajemnej uprzejmości, zastanawiając się, ile potrzeba czasu, by dziewczyna nabrała do niego zaufania i dała zaprowadzić do lasu. Dosłownie i metaforycznie, nic nie podniecało go tak bardzo jak krzyk niewinnego dziewczęcia, gdy zdawało sobie sprawę, że ugrzęzło po kostki w toksycznej relacji z kimś starszym. Z kimś, kto nie zamieniał się w księcia wraz z dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
- Nie chcę, żeby ktokolwiek kojarzył moją żonę, zresztą… Nie żyje – oznajmił lekko, zupełnie jakby niewiele go to obeszło i dużo było w tym racji, choć Beatrice miała specjalne względy, jeśli chodzi o jego… uczucia. Bądź ich brak w stosunku do niej, co czyniło ją bezpieczną i nieskalaną. Wśród wielu kobiet, które stanowiły treść jego życia to żona stała się jego przyjaciółką i powiernicą, więc zupełnie nie rozumiał, czemu wreszcie odeszła, nie wytrzymując jego kontaktu z Laidan.
Ciekawe, czy Avery była w znaczący sposób spokrewniona z Rigel… i czy byłaby przerażona, gdyby dowiedziała się, co myśli o tej młodej dziewczynce, która starała się doprowadzić go do swojego ojca. Bezskutecznie, wskazał jej zagajnik, w którym panował przyjemny cień.
- Może się przejdziemy? Chcę tylko zobaczyć, co się tu zmieniło – zaproponował z uśmiechem psychopaty, ot, rozciągnięcie warg, które nie sugerowało niczego dobrego, ale tylko ktoś doświadczony mógł widzieć w nim podstęp.
Cała reszta – w tym dzieci – dawała się nabrać i była zachwycona.
Przedstawienie czas zacząć?
Gość
Gość
Rigel chciałaby posiadać jakieś interesujące umiejętności. Chciałaby zrekompensować sobie chorobę i związane z nią ograniczenia, zrobić coś wyjątkowego, dzięki czemu urosłaby w oczach rodziny, przestała być traktowana tylko jako chorowita nastolatka. Miała predyspozycje do eliksirów, były one jej prawdziwą pasją, ale i tak uważała, że to wciąż za mało, chciałaby od życia jeszcze więcej, choć przecież była młoda i miała na to czas. Powinna mieć. Tyle że w sytuacji, kiedy była obciążona taką chorobą, mogła mieć go mniej niż inni i tego się bała, że jej życie zakończy się nagle i niespodziewanie, i nie zdąży stać się naprawdę wyjątkową i zostać zapamiętaną na dłużej. Nie zdąży też zrobić nic ponad siedzenie w posiadłości i uczenie się nowych umiejętności, których nawet nie zdąży wykorzystać. Zdecydowanie przerażająca, niezachęcająca wizja.
Ale póki wszystko było dobrze, nie musiała przecież absorbować swoich myśli takimi czarnymi scenariuszami.
Nie postrzegała też siebie jako potencjalnej ofiary, ani teraz, ani w ogóle. Wciąż czuła się pewnie, może nie tyle towarzysko, bo rzadko kiedy czuła się w pełni dobrze w towarzystwie prawie obcych ludzi, co pod względem swojego bezpieczeństwa.
W odpowiedzi na jego słowa skinęła lekko głową.
- Och... Skoro tak... – przytaknęła, odnotowując, że mężczyzna wydawał się niespecjalnie przejmować żoną. Ale, dorastając w takim otoczeniu, zdążyła zauważyć, że związki z prawdziwymi uczuciami były rzadkością i większość czarodziejów była ze sobą z obowiązku, bo ktoś tak zadecydował za nich. Dlatego też nie wzbudziło w niej to jakiejś większej podejrzliwości – bo nie było niczym niezwykłym.
Zerknęła w stronę posiadłości, na okna gabinetu ojca. O tej porze pewnie tam był, ale skoro okazało się, że nieznajomy wcale nie chciał do niego iść, dała temu spokój. Zdziwiło ją jednak, że zadowalał się jej towarzystwem; większość dorosłych wolała udawać się do jej rodziców, często traktując Rigel jak powietrze. Czyżby tym razem było inaczej?
- Zgoda. Oprowadzę pana. Wcale nie potrzeba tutaj mojego ojca, który zresztą z pewnością ma mnóstwo własnych ważnych spraw.
Z jednej strony jego propozycja była dziwna, wręcz podejrzana, ale z drugiej, myśl, że nie uważał jej za niewartą uwagi małolatę, była przyjemna i kusząca dla Rigel, która często czuła się niedoceniana i marginalizowana, jeśli chodziło o ciekawsze sprawy. Może dlatego, mimo ulotnego niepokojącego przeczucia, zgodziła się, żeby oprowadzić go wokół posiadłości, co pewnie nie zajmie zbyt dużo czasu, a przynajmniej pokaże nieznajomemu, że wcale nie była gorszym towarzystwem niż dorośli.
Zaczęła też więcej mówić. Idąc przez trawnik, opowiedziała co nieco o tym miejscu, wciąż nieświadoma, że tak naprawdę to nie to go zainteresowało. W gruncie rzeczy nie była osobą naiwną i ufną. Raczej po prostu niedoświadczoną życiowo i niekiedy przesadnie pewną siebie, tak jak teraz, kiedy szła przez trawnik, oddalając się od okien i zbliżając do zagajnika rosnącego w pobliżu posiadłości, i zastanawiając się nad motywami kierującymi mrukliwym czarodziejem o dziwnym spojrzeniu, które skłoniły go do pojawienia się tutaj.
Ale póki wszystko było dobrze, nie musiała przecież absorbować swoich myśli takimi czarnymi scenariuszami.
Nie postrzegała też siebie jako potencjalnej ofiary, ani teraz, ani w ogóle. Wciąż czuła się pewnie, może nie tyle towarzysko, bo rzadko kiedy czuła się w pełni dobrze w towarzystwie prawie obcych ludzi, co pod względem swojego bezpieczeństwa.
W odpowiedzi na jego słowa skinęła lekko głową.
- Och... Skoro tak... – przytaknęła, odnotowując, że mężczyzna wydawał się niespecjalnie przejmować żoną. Ale, dorastając w takim otoczeniu, zdążyła zauważyć, że związki z prawdziwymi uczuciami były rzadkością i większość czarodziejów była ze sobą z obowiązku, bo ktoś tak zadecydował za nich. Dlatego też nie wzbudziło w niej to jakiejś większej podejrzliwości – bo nie było niczym niezwykłym.
Zerknęła w stronę posiadłości, na okna gabinetu ojca. O tej porze pewnie tam był, ale skoro okazało się, że nieznajomy wcale nie chciał do niego iść, dała temu spokój. Zdziwiło ją jednak, że zadowalał się jej towarzystwem; większość dorosłych wolała udawać się do jej rodziców, często traktując Rigel jak powietrze. Czyżby tym razem było inaczej?
- Zgoda. Oprowadzę pana. Wcale nie potrzeba tutaj mojego ojca, który zresztą z pewnością ma mnóstwo własnych ważnych spraw.
Z jednej strony jego propozycja była dziwna, wręcz podejrzana, ale z drugiej, myśl, że nie uważał jej za niewartą uwagi małolatę, była przyjemna i kusząca dla Rigel, która często czuła się niedoceniana i marginalizowana, jeśli chodziło o ciekawsze sprawy. Może dlatego, mimo ulotnego niepokojącego przeczucia, zgodziła się, żeby oprowadzić go wokół posiadłości, co pewnie nie zajmie zbyt dużo czasu, a przynajmniej pokaże nieznajomemu, że wcale nie była gorszym towarzystwem niż dorośli.
Zaczęła też więcej mówić. Idąc przez trawnik, opowiedziała co nieco o tym miejscu, wciąż nieświadoma, że tak naprawdę to nie to go zainteresowało. W gruncie rzeczy nie była osobą naiwną i ufną. Raczej po prostu niedoświadczoną życiowo i niekiedy przesadnie pewną siebie, tak jak teraz, kiedy szła przez trawnik, oddalając się od okien i zbliżając do zagajnika rosnącego w pobliżu posiadłości, i zastanawiając się nad motywami kierującymi mrukliwym czarodziejem o dziwnym spojrzeniu, które skłoniły go do pojawienia się tutaj.
Gość
Gość
Bawiło go, że zazwyczaj to mężczyzn winiło się za wszelkie niegodziwości, zazwyczaj skierowane w stronę tak niewinnych dziewcząt, skoro posiadały one tak wielką ufność w stosunku do obcych. Szczycił się tym, że swoją córkę nauczył przede wszystkim braku zaufania. Stwierdzenie bardzo łagodne, jeśli wziąć pod uwagę autystyczną naturę Maisie, która drżała na widok ludzi, bo została skrzywdzona przez najbliższego opiekuna, który wcześniej ocalił ją z kraju ogarniętego drugą wojną światową. Sierotka, która potrzebowała opieki… i przez lata właśnie to ją otrzymywała, choć dyscyplina nie była mu obca. Nauczył ją jednak czytać, opiekować się roślinami i w odpowiednim czasie zaznajomił też z nowymi obowiązkami jako jego córki. Musiała nauczyć się go zaspokajać, musiała czuć ból, gdy rozrywał ją od środka i musiała kulić się, gdy bił do nieprzytomności.
Ale przynajmniej nigdy, przenigdy nie poszłaby z obcym w stronę lasu, bo zdawała sobie sprawę, że bystre spojrzenie Gerarda sugeruje jedynie głód i pragnienie silniejsze niż cokolwiek. Umiał je ujarzmić, to przecież różniło ludzi – niektórych, Ginsberg był bardzo surowy w ocenie społeczeństwa – od zwierząt, ale dziś zdecydowanie pragnął się zabawić, nie obawiając się ani przez sekundę konsekwencji. Jeszcze nie zastanawiał się jednak nad tym, czy to jednorazowy epizod czy Rigel stanie się godną następczynią Maisie. Właściwie oszukiwał sam siebie, bo dobrze wiedział, że jego córki nie sposób było zastąpić. Tylko dlatego, że zdawał sobie sprawę o ich pokrewieństwie i o ogromie grzechu, który popełniał, gwałcąc ją.
W przypadku Avery uczestniczył w miernym przedstawieniu, które miało jedynie na celu pokazanie jej rodzinie, że i wśród znajdują się słabsze jednostki, choć był przekonany, że i tak ma do czynienia z jedną z mądrzejszych przedstawicielek tego rodu, być może jeszcze nieskażoną doktryną bycia idealną żoną i matką.
Dlatego poświęcał Rigel więcej czasu, kierując się powoli w stronę zagajnika, który przywodził mu na myśl otoczenie z ballad, tych o pięknej dziewczynie, która zostaje odnaleziona martwa pośród przyrody, do której przecież należy.
- Jest panienka bardzo uprzejma – zauważył cicho, nie wypowiadając więcej słów niż było to konieczne. Nie zamierzał przecież z nią zaprzyjaźniać, wszelkie bliższe nitki relacji można było zadzierzgnąć o uczucia – nienawiść, wstyd, rozpacz – bardziej doskonale niż jakaś wzajemna sympatia, która nigdy nie była domeną Ginsberga.
Wielką jednak jego zaletą było to, że nigdy nie udawał kogoś, kim tak naprawdę nie był i również teraz nie silił się (bardziej niż było to konieczne) na grę, przyśpieszając kroku i podając jej ramię. Jak osobie dorosłej, o czym miała boleśnie przekonać się za jakiś nieokreślony przez niego czas.
Gość
Gość
Rigel była wychowywana oschle i bez sentymentów, jak spora część dzieci ze starych rodów, ale nie była nigdy krzywdzona przez rodzinę. Nie musiała mieć się stale na baczności, nie znała tego dławiącego strachu i mogła czuć się pewnie, wiedząc oczywiście, że na świecie istnieją źli ludzie, ale żywiąc aroganckie przekonanie, że przecież jej to nie dotyczy. Takie rzeczy spotykały obcych, bezimiennych ludzi, były opisywane w gazetach i stanowiły przedmiot ukradkowych rozmów, ale nie działy się w życiu jej ani jej najbliższych. Dlaczego więc teraz miałaby podejrzewać mężczyznę o złe intencje, nawet, jeśli rzeczywiście był osobnikiem z opowieści, której fragment kiedyś słyszała? Nie była osobą lubiącą doszukiwać się dziury całym, nie węszyła teorii spiskowych. Co najwyżej uważała go za tajemniczego, mrukliwego krewnego, co przecież nie było szczególnie niezwykłe. Który wolał uniknąć spotkania z jej ojcem i obejść posiadłość samotnie. Jeśli nie liczyć drobnej, bladej nastolatki, która za wszelką cenę próbowała sprawiać wrażenie starszej niż w rzeczywistości, by być dla niego odpowiednim towarzystwem.
Na jego miejscu pewnie też by tak zrobiła, bo przecież nie należała do szczególnie towarzyskich osób.
Od czasu do czasu zerkała na niego ukradkiem, ale bardzo dobrze się krył ze swoimi zamiarami. Do tej pory nie zrobił niczego podejrzanego, czym mógłby ją wystraszyć. Zachowywał się poprawnie.
- Dla mnie to żaden problem, oprowadzić pana po posiadłości – powiedziała cicho, unosząc nieznacznie podbródek.
Niemal w tym samym momencie dotarli wreszcie do zagajnika, przez który trzeba było przejść, żeby okrążyć posiadłość od tej strony. Weszli między drzewa, między którymi wiła się ścieżka, przechodząca przez cały zagajnik i wychodząca po jego drugiej stronie. Rigel miała zamiar pójść przodem; w końcu chodziła tą drogą tyle razy, że doskonale wiedziała, gdzie iść. Jednak wtedy mężczyzna wyciągnął ramię, jakby zachęcając, żeby je chwyciła. Spojrzała na niego, ale ostatecznie nie chwyciła jego ręki, uznając, że to byłaby już zbyt duża poufałość, jak na fakt, że byli sobie obcy i jedynym, co ich łączyło, była ta krótka rozmowa przed posiadłością i w drodze do zagajnika, przez który teraz przechodzili, niewidoczni z okien posiadłości.
- Za chwilę znajdziemy się po drugiej stronie – powiedziała cicho, rozglądając się i wciąż trzymając z przodu. Gałęzie drzew rzucały na ziemię rozdygotane cienie, a ciszę, prócz jej głosu i odgłosu ich kroków, mącił jedynie cichy szelest liści. Lubiła to miejsce, ale teraz wolałaby już je opuścić i znowu znaleźć się na rozległym trawniku.
Na jego miejscu pewnie też by tak zrobiła, bo przecież nie należała do szczególnie towarzyskich osób.
Od czasu do czasu zerkała na niego ukradkiem, ale bardzo dobrze się krył ze swoimi zamiarami. Do tej pory nie zrobił niczego podejrzanego, czym mógłby ją wystraszyć. Zachowywał się poprawnie.
- Dla mnie to żaden problem, oprowadzić pana po posiadłości – powiedziała cicho, unosząc nieznacznie podbródek.
Niemal w tym samym momencie dotarli wreszcie do zagajnika, przez który trzeba było przejść, żeby okrążyć posiadłość od tej strony. Weszli między drzewa, między którymi wiła się ścieżka, przechodząca przez cały zagajnik i wychodząca po jego drugiej stronie. Rigel miała zamiar pójść przodem; w końcu chodziła tą drogą tyle razy, że doskonale wiedziała, gdzie iść. Jednak wtedy mężczyzna wyciągnął ramię, jakby zachęcając, żeby je chwyciła. Spojrzała na niego, ale ostatecznie nie chwyciła jego ręki, uznając, że to byłaby już zbyt duża poufałość, jak na fakt, że byli sobie obcy i jedynym, co ich łączyło, była ta krótka rozmowa przed posiadłością i w drodze do zagajnika, przez który teraz przechodzili, niewidoczni z okien posiadłości.
- Za chwilę znajdziemy się po drugiej stronie – powiedziała cicho, rozglądając się i wciąż trzymając z przodu. Gałęzie drzew rzucały na ziemię rozdygotane cienie, a ciszę, prócz jej głosu i odgłosu ich kroków, mącił jedynie cichy szelest liści. Lubiła to miejsce, ale teraz wolałaby już je opuścić i znowu znaleźć się na rozległym trawniku.
Gość
Gość
Wiedział, że dłuższy kontakt z nim skutkuje wyrobieniem sobie określonej opinii. Cóż, daleko mu było do aspiracji niektórych szlachciców, którzy chowali podłą naturę pod maskami i nie wyróżniali się niczym szczególnym. Gerard był wcieleniem złego wilka, który na dodatek nie zamierzał kryć się w przebranie owcy. Był potworem i nie usiłował tego kryć, może i brał to za wielką zaletę swojego charakteru – nikt nie mógł winić go za manipulacyjne gierki, którymi zwykle niektórzy zaskarbiali uwagę swoich ofiar.
Nie musiał, był na tyle wytrawnym łowcą, żeby wiedzieć, że Rigel pójdzie z nim z własnej woli. W razie jakiegokolwiek nakrycia musiała zaświadczyć, że nie stosował na niej żadnych mikstur (odbierały całą zabawę) ani nie wywierał nacisku zaklęciami.
Poszła z nim, zdecydowała się na ten lekkomyślny krok, a on z każdym trzaskiem gałązki słyszał jej konanie, zupełnie jakby te dźwięki zastępowały im naturalny zegar, tykający zbyt głośno, by go zlekceważyć. Jeszcze miała szansę wydostać się z objęć śmierci, choć przypominało to już tylko lot ćmy, bezmyślne szamotanie się jaskółki, która wpadła pod wysokie sklepienie i uderzała skrzydłami o zamknięte szczelnie okno. Bez końca, do momentu, kiedy nie zacznie krwawić. Uśmiechnął się szeroko, gdy dotarli do zagajnika, a cień utwierdził go w przekonaniu, że są bezpieczni.
Przynajmniej on.
- Silencio – mruknął i mógł tylko obserwować oniemiałe usta Rigel, gdy próbowała wypowiadać jakiekolwiek słowa.
Protesty, krzyki, które zwykle były dla niego afrodyzjakiem równie przerażającym jak strach w oczach ofiary, ale nie teraz. Musiała pozostać cicho, milcząca nastolatka, którą fizycznie właśnie zagarniał do siebie, wiążąc jej ręce na plecach i splatając je nad jej głową, tak, że stała tyłem do niego i przodem do wielkiego drzewa.
Bezpieczna, bo tylko praktycznie trzymał ją w swoich ramionach, jakby nie do końca zdecydował się na przebieg tego spotkania.
Na minutę, bo potem jednym zgrabnym ruchem wyczarował ogromne gwoździe, które przytwierdziły ją do drzewa. Musiało zaboleć, musiała poczuć metal, który wbija się aż pod koście jej rąk, tworząc z niej Mesjasza, którego Żydzi – w tym jego zapchlony ojciec – oczekiwali; ale nie mogła się skarżyć. Była tylko niemą, odwróconą plecami do niego boginią, która zawisła na drzewie.
Dosłownie, nie mogła się ruszać, ciało miała idealnie napięte. Perfekcyjny totem, który mógł tu zostać jako jego osobista karta wizytowa, gdyby nie to, że przywarł do jej pleców z dziwną… tęsknotą. Już niegdyś czuł tak rytmiczne bicie serca, cierpienie tak ogromne, że wszystkie członki ciała stały się zesztywniałe i przekonanie, że to dopiero początek.
Najgorsze miało dopiero nadejść, a za każdą próbę wyrwania się, miała zapłacić większą raną na broczącej już krwią dłoni.
Nie słyszał jej niemego płaczu, zapewne twarz chowana w korze drzew była cała mokra, ale skupił się na szarpnięciu jej szaty w górę.
Z przekonaniem, że będzie tego żałował, ale ten ból był zbyt rozkoszny, by nie mógł go posiąść.
Nie musiał, był na tyle wytrawnym łowcą, żeby wiedzieć, że Rigel pójdzie z nim z własnej woli. W razie jakiegokolwiek nakrycia musiała zaświadczyć, że nie stosował na niej żadnych mikstur (odbierały całą zabawę) ani nie wywierał nacisku zaklęciami.
Poszła z nim, zdecydowała się na ten lekkomyślny krok, a on z każdym trzaskiem gałązki słyszał jej konanie, zupełnie jakby te dźwięki zastępowały im naturalny zegar, tykający zbyt głośno, by go zlekceważyć. Jeszcze miała szansę wydostać się z objęć śmierci, choć przypominało to już tylko lot ćmy, bezmyślne szamotanie się jaskółki, która wpadła pod wysokie sklepienie i uderzała skrzydłami o zamknięte szczelnie okno. Bez końca, do momentu, kiedy nie zacznie krwawić. Uśmiechnął się szeroko, gdy dotarli do zagajnika, a cień utwierdził go w przekonaniu, że są bezpieczni.
Przynajmniej on.
- Silencio – mruknął i mógł tylko obserwować oniemiałe usta Rigel, gdy próbowała wypowiadać jakiekolwiek słowa.
Protesty, krzyki, które zwykle były dla niego afrodyzjakiem równie przerażającym jak strach w oczach ofiary, ale nie teraz. Musiała pozostać cicho, milcząca nastolatka, którą fizycznie właśnie zagarniał do siebie, wiążąc jej ręce na plecach i splatając je nad jej głową, tak, że stała tyłem do niego i przodem do wielkiego drzewa.
Bezpieczna, bo tylko praktycznie trzymał ją w swoich ramionach, jakby nie do końca zdecydował się na przebieg tego spotkania.
Na minutę, bo potem jednym zgrabnym ruchem wyczarował ogromne gwoździe, które przytwierdziły ją do drzewa. Musiało zaboleć, musiała poczuć metal, który wbija się aż pod koście jej rąk, tworząc z niej Mesjasza, którego Żydzi – w tym jego zapchlony ojciec – oczekiwali; ale nie mogła się skarżyć. Była tylko niemą, odwróconą plecami do niego boginią, która zawisła na drzewie.
Dosłownie, nie mogła się ruszać, ciało miała idealnie napięte. Perfekcyjny totem, który mógł tu zostać jako jego osobista karta wizytowa, gdyby nie to, że przywarł do jej pleców z dziwną… tęsknotą. Już niegdyś czuł tak rytmiczne bicie serca, cierpienie tak ogromne, że wszystkie członki ciała stały się zesztywniałe i przekonanie, że to dopiero początek.
Najgorsze miało dopiero nadejść, a za każdą próbę wyrwania się, miała zapłacić większą raną na broczącej już krwią dłoni.
Nie słyszał jej niemego płaczu, zapewne twarz chowana w korze drzew była cała mokra, ale skupił się na szarpnięciu jej szaty w górę.
Z przekonaniem, że będzie tego żałował, ale ten ból był zbyt rozkoszny, by nie mógł go posiąść.
Gość
Gość
Nie spodziewała się tego, co zaraz nastąpi. Najwyraźniej jednak musiała ponieść konsekwencje nadmiernej pewności siebie i przekonania, że nikt nie może nic jej zrobić, a już na pewno nie na podwórzu wokół jej rodzinnej posiadłości, gdzie spędziła niemal całe swoje życie. Wciąż szła nieznacznie z przodu, przyspieszając lekko kroku, kiedy nagle w ręku mężczyzny zauważyła różdżkę i usłyszała wypowiadane zaklęcie.
Próbowała mówić, pytać, dlaczego to zrobił, jednak z jej ust nie wydostał się żaden dźwięk. Jasne oczy rozszerzyły się jednak ze strachu, na twarzy nastolatki wyraźnie było widać panikę i niezrozumienie. W końcu nikt nigdy jej nie krzywdził, nie traktował w taki sposób, jak ten mężczyzna, który najpierw był uprzejmy, wzbudził w niej zaufanie, a kiedy tylko znaleźli się w miejscu niewidocznym z okien rezydencji, postanowił pokazać swoje prawdziwe zamiary.
Szarpnęła się, gdy zaledwie chwilę później przycisnął do siebie jej drobne ciało. Była jednak niska, wątła i chuda nawet jak na piętnastolatkę, więc nie miała żadnych szans z dużo starszym, silniejszym i bardziej doświadczonym mężczyzną. Próbowała jednak walczyć. Choć nie mogła krzyczeć, rzucała się i uderzała go wątłymi piąstkami, próbując go odepchnąć i uciec, ale obrócił ją tyłem do siebie i skrępował jej nadgarstki, by następnie unieruchomić je nad jej głową. Próbowała go jeszcze kopnąć, ale wtedy przytwierdził ją za ręce gwoździem do drzewa. Kiedy zimny metal zranił ją w nadgarstek, krzyknęła z bólu, rzecz jasna całkowicie bezgłośnie. Dłoń jednak pulsowała nieznośnym bólem, czuła też gorącą krew spływającą po białej skórze od nadgarstka w dół.
Stała więc przytwierdzona do drzewa z rękami w górze, odwrócona plecami do mężczyzny. Ledwie dosięgała nogami ziemi, wciąż jednak drżała i szarpała się, choć słabiej, ostrożniej, bo każdy gwałtowniejszy ruch jeszcze bardziej ranił delikatne dłonie. Nie mogła krzyczeć. Zacisnęła jednak powieki. Nie chciała płakać, bardzo rzadko płakała, właściwie prawie nie pamiętała, kiedy ostatni raz jej się to zdarzyło, ale też nigdy nie znalazła się w takiej sytuacji, jak obecna, kiedy była świadoma, że groziło jej niebezpieczeństwo, że mężczyzna nie mógł mieć wobec niej dobrych zamiarów. Mogła tylko przeklinać w duchu, że nie wzięła pod uwagę zagrożenia, zbagatelizowała je, wykazując się naiwnością i przesadną pewnością siebie.
Pozbawienie głosu miało jednak jedną jedyną zaletę: mężczyzna nie mógł słyszeć jej krzyków i płaczu, nie mógł upajać się tymi odgłosami jej cierpienia, strachu i upokorzenia. Nie widział też jej twarzy wtulonej w szorstką korę drzewa i częściowo przysłoniętą włosami i rękami wyciągniętymi w górę po obu stronach głowy. Tak zasłonięta, Rigel ledwo mogła nabierać powietrza, starała się jednak uspokoić atak paniki, wiedząc, że przy jej chorobie to może skończyć się utratą przytomności, a wtedy byłaby już całkowicie zdana na łaskę mężczyzny. Dlatego też musiała pozostać przytomna, bo tylko tak mogła zachować jakąś iluzję, że może się bronić i opierać, że jeszcze może jakoś spróbować się wydostać, pobiec prosto do domu, gdzie był ojciec, któremu mogłaby powiedzieć o mężczyźnie, który podstępem zaprowadził ją do lasku, a potem napadł.
Kiedy szarpnął jej szatę do góry, znowu go kopnęła. Będąc wychowywana pod ochronnym kloszem rodziny, może nie wiedziała zbyt wiele o prawdziwym życiu, ale zdawała sobie sprawę, co mogło za chwilę nastąpić, i desperacko próbowała stawić temu opór, nie dopuścić do tego, żeby ją skrzywdził, poniżył. Mimo bólu w dłoniach znowu się szamotała i krzyczała bezgłośnie, ale prawdopodobnie i tak niewiele to dało.
Próbowała mówić, pytać, dlaczego to zrobił, jednak z jej ust nie wydostał się żaden dźwięk. Jasne oczy rozszerzyły się jednak ze strachu, na twarzy nastolatki wyraźnie było widać panikę i niezrozumienie. W końcu nikt nigdy jej nie krzywdził, nie traktował w taki sposób, jak ten mężczyzna, który najpierw był uprzejmy, wzbudził w niej zaufanie, a kiedy tylko znaleźli się w miejscu niewidocznym z okien rezydencji, postanowił pokazać swoje prawdziwe zamiary.
Szarpnęła się, gdy zaledwie chwilę później przycisnął do siebie jej drobne ciało. Była jednak niska, wątła i chuda nawet jak na piętnastolatkę, więc nie miała żadnych szans z dużo starszym, silniejszym i bardziej doświadczonym mężczyzną. Próbowała jednak walczyć. Choć nie mogła krzyczeć, rzucała się i uderzała go wątłymi piąstkami, próbując go odepchnąć i uciec, ale obrócił ją tyłem do siebie i skrępował jej nadgarstki, by następnie unieruchomić je nad jej głową. Próbowała go jeszcze kopnąć, ale wtedy przytwierdził ją za ręce gwoździem do drzewa. Kiedy zimny metal zranił ją w nadgarstek, krzyknęła z bólu, rzecz jasna całkowicie bezgłośnie. Dłoń jednak pulsowała nieznośnym bólem, czuła też gorącą krew spływającą po białej skórze od nadgarstka w dół.
Stała więc przytwierdzona do drzewa z rękami w górze, odwrócona plecami do mężczyzny. Ledwie dosięgała nogami ziemi, wciąż jednak drżała i szarpała się, choć słabiej, ostrożniej, bo każdy gwałtowniejszy ruch jeszcze bardziej ranił delikatne dłonie. Nie mogła krzyczeć. Zacisnęła jednak powieki. Nie chciała płakać, bardzo rzadko płakała, właściwie prawie nie pamiętała, kiedy ostatni raz jej się to zdarzyło, ale też nigdy nie znalazła się w takiej sytuacji, jak obecna, kiedy była świadoma, że groziło jej niebezpieczeństwo, że mężczyzna nie mógł mieć wobec niej dobrych zamiarów. Mogła tylko przeklinać w duchu, że nie wzięła pod uwagę zagrożenia, zbagatelizowała je, wykazując się naiwnością i przesadną pewnością siebie.
Pozbawienie głosu miało jednak jedną jedyną zaletę: mężczyzna nie mógł słyszeć jej krzyków i płaczu, nie mógł upajać się tymi odgłosami jej cierpienia, strachu i upokorzenia. Nie widział też jej twarzy wtulonej w szorstką korę drzewa i częściowo przysłoniętą włosami i rękami wyciągniętymi w górę po obu stronach głowy. Tak zasłonięta, Rigel ledwo mogła nabierać powietrza, starała się jednak uspokoić atak paniki, wiedząc, że przy jej chorobie to może skończyć się utratą przytomności, a wtedy byłaby już całkowicie zdana na łaskę mężczyzny. Dlatego też musiała pozostać przytomna, bo tylko tak mogła zachować jakąś iluzję, że może się bronić i opierać, że jeszcze może jakoś spróbować się wydostać, pobiec prosto do domu, gdzie był ojciec, któremu mogłaby powiedzieć o mężczyźnie, który podstępem zaprowadził ją do lasku, a potem napadł.
Kiedy szarpnął jej szatę do góry, znowu go kopnęła. Będąc wychowywana pod ochronnym kloszem rodziny, może nie wiedziała zbyt wiele o prawdziwym życiu, ale zdawała sobie sprawę, co mogło za chwilę nastąpić, i desperacko próbowała stawić temu opór, nie dopuścić do tego, żeby ją skrzywdził, poniżył. Mimo bólu w dłoniach znowu się szamotała i krzyczała bezgłośnie, ale prawdopodobnie i tak niewiele to dało.
Gość
Gość
4 listopada
Coś wisiało w powietrzu.
I nie, nie była to ciężka, poranna mgła, zdająca się otulać ciepłą (jak na listopad) mgiełką otaczające dworek lasy. Nie był to nawet zapach pobliskich bagien, z których dochodziły dzikie pomruki trolli lub jeszcze gorszych stworzeń. Benjamin koncentrował się raczej na drobinkach szlacheckości, uderzających w jego nozdrza razem z wilgotnym powietrzem. Po raz pierwszy dostąpił zaszczytu przebywania we włościach arystokratycznego rodu. Oczywiście żaden lokaj nie ukłonił mu się w progu wielkiego dworu, nie został także poczęstowany drogim trunkiem, podanym mu przez usłużnego skrzata. Kiedy deportował się przed kutą bramą, strzeżoną przez marmurowe posągi, ustawione na cokołach z wyrzeźbiony rodem Averych, Perseus już na niego czekał.
Uścisnął jego dłoń i bez słowa ruszył za nim w bok, w stronę zagajnika. Spotkali się rano, słońce ledwie wznosiło się nad odległymi wzgórzami, lecz była to pora idealna na uroczy, słodziutką naukę magii. Benjamin czuł się dość...podekscytowany. Niezbyt ufał Avery'emu, ale po ostatniej rozmowie - przypadkowo spotkali się w Mantykorze - nabrał do Persa czegoś w rodzaju podejrzliwego szacunku. W pijackiej komitywie postanowili razem potrenować moc zaklęć, mających im pomóc w przyszłej walce ze złem i Benjamin uznawał to za genialny pomysł nawet na trzeźwo i w świetle poranka.
- Nie mamy żadnych zasad, prawda? Niech wygra najlepszy? - zagadnął bardzo wesoło, gdy w końcu przystanęli w kręgu wysokich drzew, osłaniających ich nieco podmokłą arenę zmagań. Ku chwale Albusa i ku przekleństwu Gellerta.
Coś wisiało w powietrzu.
I nie, nie była to ciężka, poranna mgła, zdająca się otulać ciepłą (jak na listopad) mgiełką otaczające dworek lasy. Nie był to nawet zapach pobliskich bagien, z których dochodziły dzikie pomruki trolli lub jeszcze gorszych stworzeń. Benjamin koncentrował się raczej na drobinkach szlacheckości, uderzających w jego nozdrza razem z wilgotnym powietrzem. Po raz pierwszy dostąpił zaszczytu przebywania we włościach arystokratycznego rodu. Oczywiście żaden lokaj nie ukłonił mu się w progu wielkiego dworu, nie został także poczęstowany drogim trunkiem, podanym mu przez usłużnego skrzata. Kiedy deportował się przed kutą bramą, strzeżoną przez marmurowe posągi, ustawione na cokołach z wyrzeźbiony rodem Averych, Perseus już na niego czekał.
Uścisnął jego dłoń i bez słowa ruszył za nim w bok, w stronę zagajnika. Spotkali się rano, słońce ledwie wznosiło się nad odległymi wzgórzami, lecz była to pora idealna na uroczy, słodziutką naukę magii. Benjamin czuł się dość...podekscytowany. Niezbyt ufał Avery'emu, ale po ostatniej rozmowie - przypadkowo spotkali się w Mantykorze - nabrał do Persa czegoś w rodzaju podejrzliwego szacunku. W pijackiej komitywie postanowili razem potrenować moc zaklęć, mających im pomóc w przyszłej walce ze złem i Benjamin uznawał to za genialny pomysł nawet na trzeźwo i w świetle poranka.
- Nie mamy żadnych zasad, prawda? Niech wygra najlepszy? - zagadnął bardzo wesoło, gdy w końcu przystanęli w kręgu wysokich drzew, osłaniających ich nieco podmokłą arenę zmagań. Ku chwale Albusa i ku przekleństwu Gellerta.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Okolice posiadłości
Szybka odpowiedź