Ogród
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W sercu ogrodu
Przepastny ogród gęsto obsadzony zniewalająco pachnącymi różami rozciąga się na dużej powierzchni z najbardziej nasłonecznionej strony domu, by przebywając w nim, jak najdłużej można się było cieszyć promieniami słonecznymi leniwie prześlizgującymi się po skórze. W sercu ogrodu znajduje się dostatecznie dużo miejsca, by ulokować tu suto zastawiony, opatrzony zaklęciami zwalczającymi niekorzystne czynniki atmosferyczne stół dla wielu gości. Boczne ścieżki kluczące pomiędzy różanymi alejkami doprowadzają do przeróżnych ukrytych zakątków: ławeczek parkowych, huśtawki, małej fontanny czy zacisznej altany.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nigdy nie pomyślałby, że godny toast - przecież bardzo czuły, wypełniony arabskimi superlatywami o metaforycznym polocie godnym fruwającego dywanu - wywoła taką histeryczną reakcję. Nie wyrzucił przecież z siebie całego bagienka myśli, które kotłowały się pod czerepem wzbierającą falą żółci, podsycanej tylko otępiałymi przez kaca wspomnieniami łamanego nosa Zaima. Chciałby to powtórzyć, chciałby zmieść z powierzchni ziemi każdą pozostałość po Naifehu. Dla Hattie, nie dla siebie. To przecież Hattie cierpiała, musząc codziennie budzić się obok arabusa, zabawiać jego dzieciaka i marnować swój talent na zostaniu profesjonalną kurą domową u boku aurora od siedmiu boleści.
Umysł Benjamina niemalże pękał w szwach od takich nienawistnych zdań, równie durnych co gniewnych, mnożących się w zastraszającym tempie wprostproporcjonalnie do ilości osób, jakie zebrały się wokół niego w wianuszku pożal-się-Merlinie moralności. Aaron. Najlepiej się z nim piło, podróżowało i planowało niespodziewane oświadczyny. Selina. Wariacka kobieta o męskim charakterze, morderczym ciosie oraz beznadziejnych decyzjach o ulokowaniu swych równie szalonych uczuć. Hattie. Zdradziecka, podła, dwulicowa...kobieta jego życia. No i Leonard, jedyny ze zgromadzonych, którego Ben w jakimkolwiek stopniu szanował, ignorując jednak krytyczne spojrzenie. Oczywiście, że je wyłapał, czasami miał wrażenie, jakby we dwóch posiedli magiczną umiejętność telepatii, kompletnie bezużytecznej w tej chwili, kiedy nabuzowanie gniewem osiągało Wrightowskie limity. Chciał dobrze, na galopujące testrale, ograniczał się w swej nienawiści, a w zamian otrzymywał kółko wzajemnej adoracji, próbujące - według autystycznego Bena - nie tyle załagodzić sytuację, co zaostrzyć ją w najgorszy z możliwych sposobów. Już sama obecność Seliny, jej spojrzenie i kpiący tekst mógł doprowadzić Bena do wybuchu, nie wspominając nawet o wesołych następstwach w postaci przemiłego witania się jego przyjaciela z Harriett. Gładkie zdania padające z drżących od sztucznego uśmiechu ust Hattie dopełniły dzieła, sprawiając, że Wright prychnął niczym rozjuszony byk, praktycznie zagłuszając końcówkę jej wypowiedzi. Niestety, inaczej pewnie napomknięcie o dziecku obserwującym całe wydarzenie na pewno nieco ochłodziłoby emocje Benjamina.
- Skończ tę żałobną farsę, Hatsy. I tak ci na nim nie zależało, pamiętasz Wierzbowy Park i.... - warknął, na sekundę przed tym, jak Aaron wydał na siebie wyrok bolesnej śmierci. Popchnął go. I wbił palec w jego mostek. Bez powodu. Ben aż przymknął swą uroczą jadaczkę, przesuwając roziskrzone spojrzenie z bladej Harriett na Lovegooda, miażdżąc go wzrokiem. Faktycznie, zaskoczonym, na tyle, że połączenie kropek wpierdolu zajęło mu dłużej niż zwykle. - Piłem z tobą a ty...ty charłacza gnido - wypluł z siebie obelgę, w końcu wyprowadzony z równowagi (wewnętrznie powinien bić prawo wesołej kompanii). Najchętniej rzuciłby się na Aarona z pięściami, ale znacząco utrudniał mu to stalowy nacisk dłoni Leo na jego ramieniu. Wright nie słuchał jego złotej rady, tylko trzasnął szklanką gdzieś za siebie, wyszarpując z kieszeni różdżkę i kierując ją w stronę Lovegooda. - Balneo - wychrypiał w emocjach. Ten miękki herbatnik nie zasługiwał na męskie Crucio.
Umysł Benjamina niemalże pękał w szwach od takich nienawistnych zdań, równie durnych co gniewnych, mnożących się w zastraszającym tempie wprostproporcjonalnie do ilości osób, jakie zebrały się wokół niego w wianuszku pożal-się-Merlinie moralności. Aaron. Najlepiej się z nim piło, podróżowało i planowało niespodziewane oświadczyny. Selina. Wariacka kobieta o męskim charakterze, morderczym ciosie oraz beznadziejnych decyzjach o ulokowaniu swych równie szalonych uczuć. Hattie. Zdradziecka, podła, dwulicowa...kobieta jego życia. No i Leonard, jedyny ze zgromadzonych, którego Ben w jakimkolwiek stopniu szanował, ignorując jednak krytyczne spojrzenie. Oczywiście, że je wyłapał, czasami miał wrażenie, jakby we dwóch posiedli magiczną umiejętność telepatii, kompletnie bezużytecznej w tej chwili, kiedy nabuzowanie gniewem osiągało Wrightowskie limity. Chciał dobrze, na galopujące testrale, ograniczał się w swej nienawiści, a w zamian otrzymywał kółko wzajemnej adoracji, próbujące - według autystycznego Bena - nie tyle załagodzić sytuację, co zaostrzyć ją w najgorszy z możliwych sposobów. Już sama obecność Seliny, jej spojrzenie i kpiący tekst mógł doprowadzić Bena do wybuchu, nie wspominając nawet o wesołych następstwach w postaci przemiłego witania się jego przyjaciela z Harriett. Gładkie zdania padające z drżących od sztucznego uśmiechu ust Hattie dopełniły dzieła, sprawiając, że Wright prychnął niczym rozjuszony byk, praktycznie zagłuszając końcówkę jej wypowiedzi. Niestety, inaczej pewnie napomknięcie o dziecku obserwującym całe wydarzenie na pewno nieco ochłodziłoby emocje Benjamina.
- Skończ tę żałobną farsę, Hatsy. I tak ci na nim nie zależało, pamiętasz Wierzbowy Park i.... - warknął, na sekundę przed tym, jak Aaron wydał na siebie wyrok bolesnej śmierci. Popchnął go. I wbił palec w jego mostek. Bez powodu. Ben aż przymknął swą uroczą jadaczkę, przesuwając roziskrzone spojrzenie z bladej Harriett na Lovegooda, miażdżąc go wzrokiem. Faktycznie, zaskoczonym, na tyle, że połączenie kropek wpierdolu zajęło mu dłużej niż zwykle. - Piłem z tobą a ty...ty charłacza gnido - wypluł z siebie obelgę, w końcu wyprowadzony z równowagi (wewnętrznie powinien bić prawo wesołej kompanii). Najchętniej rzuciłby się na Aarona z pięściami, ale znacząco utrudniał mu to stalowy nacisk dłoni Leo na jego ramieniu. Wright nie słuchał jego złotej rady, tylko trzasnął szklanką gdzieś za siebie, wyszarpując z kieszeni różdżkę i kierując ją w stronę Lovegooda. - Balneo - wychrypiał w emocjach. Ten miękki herbatnik nie zasługiwał na męskie Crucio.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : rzut kością
'k100' : 37
'k100' : 37
Przez chwilę wydawało mu się, że cała ta stypa była jakichś cholernym przedstawieniem. Ben wyglądał jak poobijany strach na wróble, jego przyjaciel w białym garniturze wyszedł nie wiadomo skąd, Selina objawiła się między nimi niczym ścigająca w lśniącej zbroi, dumnie wyprostowana na swej białej miotle. Harriett była księżniczką, o którą przyszedł zawalczyć smok. Aaron, niepozorny chłopiec z listkiem herbaty wpiętym w szatę pogrzebową (nie miał listka, to metafora), zdawał się być w epicentrum tego szaleństwa (chociaż chodziło tylko i wyłącznie o jedną kobietę), narażony na szykany wymierzone w niego z jakiegoś dziwnego, niewytłumaczalnego powodu. No przecież chciał tylko ratować księżniczkę! No chciał! Przybyło mu nieco odwagi, kiedy zobaczył przy swoim boku żeglarza Glaucusa. Miał nadzieję, że poprze Aarona w tej farsie, do której, stety czy nie, zdołał już dołączyć.
No ale, wracając do rzeczywistości. Został właśnie mianowany charłaczą gnidą. Świetnie, Benjaminie, kolejny zgrabny cios wymierzony w jego czarodziejską dumę. Wyjątkowo celny, wyjątkowo mocno podnoszący poziom adrenaliny szalejący krwi.
Wyciągnął swoją różdżkę niemal w tym samym momencie, co Wright.
- Protego! - wykrzyknął, mając ogromną nadzieję na to, że nie da sobie wejść... wodzie na głowę.
No ale, wracając do rzeczywistości. Został właśnie mianowany charłaczą gnidą. Świetnie, Benjaminie, kolejny zgrabny cios wymierzony w jego czarodziejską dumę. Wyjątkowo celny, wyjątkowo mocno podnoszący poziom adrenaliny szalejący krwi.
Wyciągnął swoją różdżkę niemal w tym samym momencie, co Wright.
- Protego! - wykrzyknął, mając ogromną nadzieję na to, że nie da sobie wejść... wodzie na głowę.
Aaron Lovegood
Zawód : Właściciel herbaciarni "Czerwony Imbryk"
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I'm just a man
I do what I can
Don't put the blame on me
I do what I can
Don't put the blame on me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Aaron Lovegood' has done the following action : rzut kością
'k100' : 91
'k100' : 91
Właśnie o to chodziło. Nieważne czy się starała czy też nie, mogło się okazać, że wkładała zbyt mało wysiłku lub zbyt dużo - albo w nieodpowiednie rejony. Jej troska aktualnie zakrawała o nadopiekuńczość i robienie z żałobniczki kaleki, którą przecież nie była. Ale jej wrażliwość, którą tak często okazywała, dawała Selinie przeświadczenie, że to, co się teraz działo mogło przekroczyć już linię jej emocjonalnej tolerancji. O ile zazwyczaj cechowała się zimną kalkulacją, rozsądkiem i lakonicznością w okazywanych uczuciach czy też w ilości rozdawanych rad, tak teraz... poleciała w kompletnie inną skrajność, metaforycznie wsadzając Harriett w otoczenie pełne miękkich poduszek, których puch - zamiast łagodzić obtłuczenie się - dusił ją, bo był w nadmiarze. Najstarsza z tego pokolenia Lovegoodów jednak nie zauważyła, dlaczego jej działania powodują takie efekty. Właściwie jeszcze nawet nie dostrzegła, że to coś poza żałobą męża jej dokucza i dostarcza trosk. Była przekonana, że dodatkowym, głównym problemem jest Benjamin. A nie ona sama. Przecież, abstrakcyjnie, nie miała złych zamiarów, prawda? Być może - faktycznie - jej sposób radzenia sobie z tym dodatkowym stresem i samo traktowanie kuzynki jak problemu było nader egoistyczne, jednak nigdy nie była w takiej sytuacji. Jak powinna się zachować? Co czuła Hattie? Czego chciała? Bo była skłonna skraść jej gwiazdkę z nieba, nie dostrzegając, że nadskakiwanie jej może ją tylko drażnić. To okropne, przeżyć tyle lat, a ciągle dać się zaskoczyć życiu. To doprawdy ironiczne, że człowiek musi się uczyć całe życie. Osa nie miała na to tyle pokory. Dlatego co krok parzyła się przez swoje błędy.
Oczywiście, że nie mogła sobie odmówić uszczypliwości. Ta gwałtowność i gorąca głowa, którą tak chętnie i zapalczywie wypominała Wrightowi, była również jej przywarą. Z pełną hipokryzją jednak ignorowała ten fakt, jakby świadomie, zdając sobie sprawę z tego, że i również jej kolega zdaje sobie sprawę z ich podobieństwa na tym polu, jakby chcąc go rozwścieczyć wybielaniem sobie własnych rąk, podczas gdy wytykała mu ślady zbrodni na jego. Zachowywała się, jakby go znienawidziła. Potrafiła mu ostatnio przekazywać tylko te nienawistne komunikaty, grając na starych nutach - tak zdradziecko i fałszywie. A wszystko z bezradności. Co się z tobą stało, Ben? Frustracja spowodowana brakiem spotkania się rzeczywistości z oczekiwaniami była przeogromna. Spodziewała się czegoś innego. Miała nadzieję na inne zakończenie. Życie nie mogło być usiane samymi zawodami. Nie dla osób, które idealizowała we własnych oczach, by przez ich pryzmat pocieszyć się od własnych nieszczęść. Takie rozczarowanie. Los i ludzkie wybory prowadziły do samych zniechęceń. Ale o ile łatwiej było wylewać swój gniew aniżeli zmierzyć się z własnymi uczuciami i zmusić się do szczerej rozmowy. Była takim tchórzem. Nie bała się wepchnąć między dwóch mężczyzn, ale to właśnie ta krucha półwila była odważniejsza od niej - potrafiła stanąć twarzą w twarz z tym, co kryło się w jej sercu, nawet jeśli nieco bała się odpowiedzi.
Pozwoliła Harriett mówić, jakby ograniczając się jedynie do przesyłania gniewnego spojrzenia agresorowi, które jakby miało go wstrzymywać przed kolejnym krokiem. Przez moment zdjęła z niego wzrok, gdy blondynka oddawała się zdawkowym czułościom z nieznajomym. Jakby przyłapana na gorącym uczynku, momentalnie obróciła głowę, nieco za szybko, gdy ta dwójka się od siebie w końcu oderwała, a jej imię wybrzmiało z obcych ust, mając dziwny, przeszywający wydźwięk. A może takie uczucie powodowało same - chwilowe - speszenie, które starała się ukryć nagłym zainteresowaniem innym elementem natury? Jakby z przymusu, wolno, zwróciła ponownie oczy w stronę mężczyzny, jakby czekając aż powie coś poza samym przywołaniem jej. Uniosła nieco brew, gdy zapadła chwilowa cisza, a Leonard zapoznawał się z jej sylwetką wizualnie. Przestąpiła z nogi na nogę, jakby ukazując zniecierpliwienie. Nie lubiła być eksponatem na wystawie. Oceniana. Niejako z ulgą przyjęła przywitanie się drugim członkiem jej rodziny. Nie trwało to niestety długo, bo już po chwili rozpętało się piekło. Takie malutkie.
Jej śmiały uczynek nie miał znaczenia. Nawet nawołanie Harriett, ciche, prawie rozpaczliwe, nie odniosło skutku. Ale ton jej głosu otrzeźwił samą Lovegoodównę, która skupiła na kuzynce swoją uwagę, jakby zdając sobie z czegoś sprawę. Dopiero teraz rozejrzała się wokół. Cyrk. Tworzyli zaiste przepiękne przedstawienie.
Zanim zdążyła wypowiedzieć zgodę na propozycję rozchodzenia emocji, już po chwili zaklęcie smokologa odbiło się, by chlupnąć w niego lodowatą wodą. Wstrzymała na moment oddech w piersi, niejako opryskana kropelkami cieczy. Roześmiałaby się, gdyby nie miała jeszcze w pamięci słów, które tutaj padły. Zbyt pamiętliwa była na tak szybkie wybaczanie.
-Wybaczcie, ale mi również przyda się ochłodzenie. Mam nadzieję, że tobie pomogło, Wright. Kiedyś udławisz się własnymi słowami.-syknęła, rzucając mu ostatnie, wściekłe spojrzenie, by potem ścisnąć własną portmonetkę, wyprostować się dumnie i odmaszerować ciężkimi krokami w stronę miejsca, gdzie było mniejsze zagęszczenie ludzi na metr kwadratowy, pozwalając sobie jedynie na oszczędne skinięcie głową reszcie zebranych, ze szczególnym skupieniem na Harriett.
Po drodze chwyciła za szyjkę jednej z lampek, obracając się wokół własnej osi, co wystarczyło, by przechylić i opróżnić szkło z zawartości, a po wykonaniu pełnego obrotu wymienić naczynie na pełne, w końcu odchodząc w mniej uczęszczany skwer. A miała nie uciekać w takie rozwiązania. Cóż. Teraz mogła jedynie wzruszyć ramionami i napić się ponownie, czując, jak opuszczają ją intensywne myśli.
Oczywiście, że nie mogła sobie odmówić uszczypliwości. Ta gwałtowność i gorąca głowa, którą tak chętnie i zapalczywie wypominała Wrightowi, była również jej przywarą. Z pełną hipokryzją jednak ignorowała ten fakt, jakby świadomie, zdając sobie sprawę z tego, że i również jej kolega zdaje sobie sprawę z ich podobieństwa na tym polu, jakby chcąc go rozwścieczyć wybielaniem sobie własnych rąk, podczas gdy wytykała mu ślady zbrodni na jego. Zachowywała się, jakby go znienawidziła. Potrafiła mu ostatnio przekazywać tylko te nienawistne komunikaty, grając na starych nutach - tak zdradziecko i fałszywie. A wszystko z bezradności. Co się z tobą stało, Ben? Frustracja spowodowana brakiem spotkania się rzeczywistości z oczekiwaniami była przeogromna. Spodziewała się czegoś innego. Miała nadzieję na inne zakończenie. Życie nie mogło być usiane samymi zawodami. Nie dla osób, które idealizowała we własnych oczach, by przez ich pryzmat pocieszyć się od własnych nieszczęść. Takie rozczarowanie. Los i ludzkie wybory prowadziły do samych zniechęceń. Ale o ile łatwiej było wylewać swój gniew aniżeli zmierzyć się z własnymi uczuciami i zmusić się do szczerej rozmowy. Była takim tchórzem. Nie bała się wepchnąć między dwóch mężczyzn, ale to właśnie ta krucha półwila była odważniejsza od niej - potrafiła stanąć twarzą w twarz z tym, co kryło się w jej sercu, nawet jeśli nieco bała się odpowiedzi.
Pozwoliła Harriett mówić, jakby ograniczając się jedynie do przesyłania gniewnego spojrzenia agresorowi, które jakby miało go wstrzymywać przed kolejnym krokiem. Przez moment zdjęła z niego wzrok, gdy blondynka oddawała się zdawkowym czułościom z nieznajomym. Jakby przyłapana na gorącym uczynku, momentalnie obróciła głowę, nieco za szybko, gdy ta dwójka się od siebie w końcu oderwała, a jej imię wybrzmiało z obcych ust, mając dziwny, przeszywający wydźwięk. A może takie uczucie powodowało same - chwilowe - speszenie, które starała się ukryć nagłym zainteresowaniem innym elementem natury? Jakby z przymusu, wolno, zwróciła ponownie oczy w stronę mężczyzny, jakby czekając aż powie coś poza samym przywołaniem jej. Uniosła nieco brew, gdy zapadła chwilowa cisza, a Leonard zapoznawał się z jej sylwetką wizualnie. Przestąpiła z nogi na nogę, jakby ukazując zniecierpliwienie. Nie lubiła być eksponatem na wystawie. Oceniana. Niejako z ulgą przyjęła przywitanie się drugim członkiem jej rodziny. Nie trwało to niestety długo, bo już po chwili rozpętało się piekło. Takie malutkie.
Jej śmiały uczynek nie miał znaczenia. Nawet nawołanie Harriett, ciche, prawie rozpaczliwe, nie odniosło skutku. Ale ton jej głosu otrzeźwił samą Lovegoodównę, która skupiła na kuzynce swoją uwagę, jakby zdając sobie z czegoś sprawę. Dopiero teraz rozejrzała się wokół. Cyrk. Tworzyli zaiste przepiękne przedstawienie.
Zanim zdążyła wypowiedzieć zgodę na propozycję rozchodzenia emocji, już po chwili zaklęcie smokologa odbiło się, by chlupnąć w niego lodowatą wodą. Wstrzymała na moment oddech w piersi, niejako opryskana kropelkami cieczy. Roześmiałaby się, gdyby nie miała jeszcze w pamięci słów, które tutaj padły. Zbyt pamiętliwa była na tak szybkie wybaczanie.
-Wybaczcie, ale mi również przyda się ochłodzenie. Mam nadzieję, że tobie pomogło, Wright. Kiedyś udławisz się własnymi słowami.-syknęła, rzucając mu ostatnie, wściekłe spojrzenie, by potem ścisnąć własną portmonetkę, wyprostować się dumnie i odmaszerować ciężkimi krokami w stronę miejsca, gdzie było mniejsze zagęszczenie ludzi na metr kwadratowy, pozwalając sobie jedynie na oszczędne skinięcie głową reszcie zebranych, ze szczególnym skupieniem na Harriett.
Po drodze chwyciła za szyjkę jednej z lampek, obracając się wokół własnej osi, co wystarczyło, by przechylić i opróżnić szkło z zawartości, a po wykonaniu pełnego obrotu wymienić naczynie na pełne, w końcu odchodząc w mniej uczęszczany skwer. A miała nie uciekać w takie rozwiązania. Cóż. Teraz mogła jedynie wzruszyć ramionami i napić się ponownie, czując, jak opuszczają ją intensywne myśli.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Ostatnio zmieniony przez Selina Lovegood dnia 16.12.15 23:32, w całości zmieniany 1 raz
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Krążyła wokół Hattie i jej synka przez całą drogę do ogrodu, a dostrzegając kilka znajomych twarzy, spoglądała im w oczy, by drobnym przywitać ich osoby. Choćby Antek, któremu miała w zwyczaju rzucać się na szyję, przy każdym spotkaniu. Teraz zatrzymała się na dłużej wpatrując w jego twarz, gdy odezwał się do jej przyjaciółki. Czemu drogie jej osoby spotykały się przy tak przykrej sytuacji? Umknęła spojrzeniem dalej, by wypatrzeć sylwetkę Margo, które - nie widziała...ile czasu minęło od ich ostatniej rozmowy? tak jak i ona, nosiła na palcu delikatny pierścionek, pleciony cienkimi nitkami złota. I jej jednak nie zatrzymywała, widząc, jak odsuwa się na bok, niemal w cień, choć - błądzące promienie, odsłanianego co jakiś czas słońca i taka ją odnajdywały, niby skuszone.. ciepłem, którym emanowała, nawet - w obliczu tak smutnej okazji?
Zniknęła w mieszkaniu Harriet tylko na chwilę, wróciła przemykając między zebranymi, by wykrzywić usta, gdy słyszy podniesione tony głosu, z których..rozpoznała na pewno jeden. Serce niespokojnie przyspieszyło rytmu, gdy jej oczom ukazała się scena, która..niczym burzowa chmura, wzmogła w niej mieszane uczucia - od gniewu, że w ogóle miało miejsce coś tak...głupiego? strasznego?, po smutek, gdy spotkała źrenice przyjaciółki, przysłonięte emocjonalną kaskadą wrażeń, w której prym wiódł ból, toczący za sobą szary cień. Niemal rozdziawiła usta, gdy - jedną z przyczyn zamieszania był...
Jaimie.
Ruszyła niemal biegiem, gdy padło zaklęcia, które...tak łatwo zostało odbite przez..Aarona? Woda chlusnęła w stronę Wrighta, rozrzucając kropelki po zebranych wokół postaciach, niczym srebrzące się drobiny światła. Zbliżyła się na tyle, by wyciągnąć rękę i chwycić palcami przedramienia mężczyzny. Choć drobna dłoń, nie objęła w całości wspomnianej części, to nie miała zamiaru odpuścić, jeśli ten - chciałby strącić jej rękę.
- Smoku...- jak widziała, było tu wystarczająco osób, w próbach ogarniania sytuacji, więc stawiała, że jej słowa umkną, odbijając się od gniewnych spojrzeń kłócących się czarodziejów. Dokładnie tak, jak teraz, ten sam gest i ton głosu - czyniła, gdy widziała niepokojąco przenikliwe, zamglone gniewem spojrzenie Bena. Widziała na co stać byłego zawodnika, do czego był zdolny, przynajmniej..na tylne, na ile zdążyła go poznać. Wiedziała też, że pod grubą powłoką męskiej dumy, agresji i - żalu, kryło się światło, którego zapewne wyparłby się, gdyby w ogóle mu o nim wspomniała. Teraz - chciała, by wrócił do siebie, takiego, jakiego znała i takiego..jakim kochała go Harriet.
Zniknęła w mieszkaniu Harriet tylko na chwilę, wróciła przemykając między zebranymi, by wykrzywić usta, gdy słyszy podniesione tony głosu, z których..rozpoznała na pewno jeden. Serce niespokojnie przyspieszyło rytmu, gdy jej oczom ukazała się scena, która..niczym burzowa chmura, wzmogła w niej mieszane uczucia - od gniewu, że w ogóle miało miejsce coś tak...głupiego? strasznego?, po smutek, gdy spotkała źrenice przyjaciółki, przysłonięte emocjonalną kaskadą wrażeń, w której prym wiódł ból, toczący za sobą szary cień. Niemal rozdziawiła usta, gdy - jedną z przyczyn zamieszania był...
Jaimie.
Ruszyła niemal biegiem, gdy padło zaklęcia, które...tak łatwo zostało odbite przez..Aarona? Woda chlusnęła w stronę Wrighta, rozrzucając kropelki po zebranych wokół postaciach, niczym srebrzące się drobiny światła. Zbliżyła się na tyle, by wyciągnąć rękę i chwycić palcami przedramienia mężczyzny. Choć drobna dłoń, nie objęła w całości wspomnianej części, to nie miała zamiaru odpuścić, jeśli ten - chciałby strącić jej rękę.
- Smoku...- jak widziała, było tu wystarczająco osób, w próbach ogarniania sytuacji, więc stawiała, że jej słowa umkną, odbijając się od gniewnych spojrzeń kłócących się czarodziejów. Dokładnie tak, jak teraz, ten sam gest i ton głosu - czyniła, gdy widziała niepokojąco przenikliwe, zamglone gniewem spojrzenie Bena. Widziała na co stać byłego zawodnika, do czego był zdolny, przynajmniej..na tylne, na ile zdążyła go poznać. Wiedziała też, że pod grubą powłoką męskiej dumy, agresji i - żalu, kryło się światło, którego zapewne wyparłby się, gdyby w ogóle mu o nim wspomniała. Teraz - chciała, by wrócił do siebie, takiego, jakiego znała i takiego..jakim kochała go Harriet.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Ostatnio zmieniony przez Inara Carrow dnia 19.12.15 0:05, w całości zmieniany 3 razy
Weź głęboki oddech i powiedz sobie, że gorzej już być nie może, a w reakcji, których w najbardziej potrzebnych momentach próżno wypatrywać, los udowodni ci, jak bardzo jesteś w błędzie i rzuci kolejną kłodę pod nogi. Nigdy nie pojmę praw rządzących wszechświatem. Ani praw rządzących przebiegiem wydarzeń towarzyskich (bo do tych - o zgrozo - zaliczała się stypa), które w parę chwil nabierały gwałtownego tempa rozwoju wypadków, które toczyły się jak lawina, niepohamowanie i wściekle, zmiatając z powierzchni wszystko, co stanie na drodze.
Tego wszystkiego było po prostu za wiele. Zatrzymajcie karuzelę, chcę już wysiąść, zamiast wirować dalej w wariackim tempie, od którego świat zmienia się w wielobarwne smugi. Zapoznanie Leonarda z Seliną i Aaronem zdawało się utknąć bezpowrotnie w atmosferze tak gęstej, że można by ją kroić nożem, do naszego grona dołączył Glaucus, następna postronna ofiara, mająca oberwać rykoszetem, coraz kolejne słowa wypluwane z pogardą odbijały się echem w mojej głowie, a palec Aarona wbity w splot słoneczny Benjamina zdawał się być ostatnim czynnikiem przeciążającym szalę z... no właśnie, czym? Co takiego ważyło się na moich oczach, chociaż powód całego przedstawienia bezustannie mi umykał? Tkwiłam pośrodku ogrodu, nie widząc już zupełnie ukwieconych krzewów i nie czując słodkiego zapachu róż, a z najczarniejszych zakamarków mojej pamięci powróciła sceneria z wybrzeża, gdy w całej swojej bezsilności mogłam tylko obserwować rozgrywającą się tuż obok tragedię - i powtarzalność tego schematu wycisnęła mi z płuc resztki powietrza, gdy końcówka mojego żałosnego apelu została zagłuszona przez niesamowicie wymowny, acz ciężki do jednoznacznego zinterpretowania dźwięk wydobywający się z gardła Benjamina. Trunek w mojej szklance nieszczęśliwie się skończył, dlatego też uniosłam podbródek, by spojrzeć prosto w twarz Wrighta, który raczył mnie nie wiem już którą z rzędu serią czułych słówek i chociaż bardzo chciałabym powiedzieć, że te spłynęły po mnie jak po kaczce, prawda była taka, że utworzyły w mojej wyobraźni niesamowicie żywy obraz mnie samej, przedstawionej w zupełnie innym świetle, niż w jakim chciałam się jawić; w świetle wyrodnej małżonki, dla której śmierć męża okazała się być ciężarem zdjętym z barków i przepustką do wymarzonego życia bez udziału prawdziwego kata szczęścia. Otworzyłam usta, by się wtrącić, by nie dać splugawić wszystkiego do reszty, ale chwilę później do lawiny wydarzeń dołączyła szybka wymiana zaklęć. W innych okolicznościach może nawet uśmiechnęłabym się pod nosem, widząc jak lodowata woda wyczarowana przez Bena wraca do niego w mgnieniu oka, by przemoczyć jego garnitur, ochlapując przy tym zebranych naokoło ludzi, ale teraz daleko mi było do prób rozładowania napięcia perlistym śmiechem i rozbrajającym uśmiechem. Odprowadziłam spojrzeniem Selinę, by zerknąć jeszcze kontrolnie przez ramię w kierunku Charliego, którego miny nie byłam w stanie zobaczyć. Czy pojawiająca się obok Bena Inara mogła dokonać przełomu? Mało prawdopodobne było to, by udało jej się ruszyć Wrighta chociażby o krok bez jego dobrej woli kooperowania, a woli tej musiało mu brakować, gdy w naznaczonym swoim własnym zaklęciem garniturze stał naprzeciwko Aarona gotowego najwyraźniej przejść do rękoczynów, pomimo druzgocącej przewagi Jaimiego, a od rękoczynów tych nie powstrzymałby ich nawet Leonard.
- Zostawcie nas samych. Proszę. - odezwałam się po raz kolejny, gdy zdenerwowanie cofnęło nieco swoją rękę, zaciskającą moje struny głosowe, umożliwiając tym samym dokładne wyartykułowanie mojej prośby. Zostawcie, bo wasze dobre intencje obracają się przeciwko nam, tylko wszystko zaogniając. Nas, mnie i Benjamina, chociaż to archaiczne połączenie brzmi dziwnie w moich uszach, ale zostawcie nas, bo oczywistym jest to, że jakiekolwiek przyczyny nie byłyby na tapecie, ten narastający konflikt, wciągający coraz więcej postronnych osób, miał swój początek właśnie w naszych osobach i swój koniec powinien odnaleźć również w nich i nigdzie indziej. Samych, bez sekundantów i adwokatów, bo gdy ognista whisky rozlewająca się przyjemnym ciepłem w każdej komórce mojego ciała, wpaja mi bezbrzeżną odwagę, święcie wierzę w to, że nasi towarzysze oddelegują się grzecznie w inne miejsce, a ja będę w stanie sama znieść jad, który niewątpliwie miał się polać.
Tego wszystkiego było po prostu za wiele. Zatrzymajcie karuzelę, chcę już wysiąść, zamiast wirować dalej w wariackim tempie, od którego świat zmienia się w wielobarwne smugi. Zapoznanie Leonarda z Seliną i Aaronem zdawało się utknąć bezpowrotnie w atmosferze tak gęstej, że można by ją kroić nożem, do naszego grona dołączył Glaucus, następna postronna ofiara, mająca oberwać rykoszetem, coraz kolejne słowa wypluwane z pogardą odbijały się echem w mojej głowie, a palec Aarona wbity w splot słoneczny Benjamina zdawał się być ostatnim czynnikiem przeciążającym szalę z... no właśnie, czym? Co takiego ważyło się na moich oczach, chociaż powód całego przedstawienia bezustannie mi umykał? Tkwiłam pośrodku ogrodu, nie widząc już zupełnie ukwieconych krzewów i nie czując słodkiego zapachu róż, a z najczarniejszych zakamarków mojej pamięci powróciła sceneria z wybrzeża, gdy w całej swojej bezsilności mogłam tylko obserwować rozgrywającą się tuż obok tragedię - i powtarzalność tego schematu wycisnęła mi z płuc resztki powietrza, gdy końcówka mojego żałosnego apelu została zagłuszona przez niesamowicie wymowny, acz ciężki do jednoznacznego zinterpretowania dźwięk wydobywający się z gardła Benjamina. Trunek w mojej szklance nieszczęśliwie się skończył, dlatego też uniosłam podbródek, by spojrzeć prosto w twarz Wrighta, który raczył mnie nie wiem już którą z rzędu serią czułych słówek i chociaż bardzo chciałabym powiedzieć, że te spłynęły po mnie jak po kaczce, prawda była taka, że utworzyły w mojej wyobraźni niesamowicie żywy obraz mnie samej, przedstawionej w zupełnie innym świetle, niż w jakim chciałam się jawić; w świetle wyrodnej małżonki, dla której śmierć męża okazała się być ciężarem zdjętym z barków i przepustką do wymarzonego życia bez udziału prawdziwego kata szczęścia. Otworzyłam usta, by się wtrącić, by nie dać splugawić wszystkiego do reszty, ale chwilę później do lawiny wydarzeń dołączyła szybka wymiana zaklęć. W innych okolicznościach może nawet uśmiechnęłabym się pod nosem, widząc jak lodowata woda wyczarowana przez Bena wraca do niego w mgnieniu oka, by przemoczyć jego garnitur, ochlapując przy tym zebranych naokoło ludzi, ale teraz daleko mi było do prób rozładowania napięcia perlistym śmiechem i rozbrajającym uśmiechem. Odprowadziłam spojrzeniem Selinę, by zerknąć jeszcze kontrolnie przez ramię w kierunku Charliego, którego miny nie byłam w stanie zobaczyć. Czy pojawiająca się obok Bena Inara mogła dokonać przełomu? Mało prawdopodobne było to, by udało jej się ruszyć Wrighta chociażby o krok bez jego dobrej woli kooperowania, a woli tej musiało mu brakować, gdy w naznaczonym swoim własnym zaklęciem garniturze stał naprzeciwko Aarona gotowego najwyraźniej przejść do rękoczynów, pomimo druzgocącej przewagi Jaimiego, a od rękoczynów tych nie powstrzymałby ich nawet Leonard.
- Zostawcie nas samych. Proszę. - odezwałam się po raz kolejny, gdy zdenerwowanie cofnęło nieco swoją rękę, zaciskającą moje struny głosowe, umożliwiając tym samym dokładne wyartykułowanie mojej prośby. Zostawcie, bo wasze dobre intencje obracają się przeciwko nam, tylko wszystko zaogniając. Nas, mnie i Benjamina, chociaż to archaiczne połączenie brzmi dziwnie w moich uszach, ale zostawcie nas, bo oczywistym jest to, że jakiekolwiek przyczyny nie byłyby na tapecie, ten narastający konflikt, wciągający coraz więcej postronnych osób, miał swój początek właśnie w naszych osobach i swój koniec powinien odnaleźć również w nich i nigdzie indziej. Samych, bez sekundantów i adwokatów, bo gdy ognista whisky rozlewająca się przyjemnym ciepłem w każdej komórce mojego ciała, wpaja mi bezbrzeżną odwagę, święcie wierzę w to, że nasi towarzysze oddelegują się grzecznie w inne miejsce, a ja będę w stanie sama znieść jad, który niewątpliwie miał się polać.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Stoję bez ruchu zupełnie jak porcelanowa lalka. Nie mam siły wydusić żadnych słów, gdy mijają mnie ludzie. Chciałam poprawić humor zebranym, ale moja mina nawet nie przekonuje ludzi do słodyczy. Wszyscy od razu sięgają po alkohol, gardząc moją pracą. Czuję się tu jakaś niepotrzebna. Harriett chciała mnie odciążyć, więc wynajęła opiekunkę na ten dzień. Jest tu pełno znajomych rodziny, a ja jestem w niej naprawdę od niedawna. Nie rozpoznaje twarzy, mam ochotę tylko zamknąć się w swoim pokoju i nawet nie odpalać kociołka. Co się ze mną dzieje? Odkładam tacę z babeczkami na bok, sama nie mając na nie apetytu. Chciałam stać się niewidzialna. Ktoś coś do mnie mówi, a ja potrafię jedynie przenieść na niego wzrok, zamrugać kilka razy i przez chwilę się zastanawiam się, o co pytał. Poznaję od razu Garretta, powinnam się rzucić na niego, mocno przytulić do siebie i powiedzieć, że nigdy nie czułam takiej beznadziejnej pustki. Wydarzenia podczas typy dzieją się wokół mnie, a ja w nich nie uczestniczę.
- Och, Garrett – w końcu wyduszam z siebie, zastanawiając się, jak mógł o to spytać. Jak mam się czuć? Mój słodki Charles, do którego tak się szybko przywiązałam, został bez taty. Znosił to tak dzielnie, podziwiałam go. Nie odstępował Harriett o krok. W końcu zebrałam się na przytulenie Garretta, lecz gdy zauważyłam skrzata przechodzącego obok nas, prędko się wyrwałam z objęć i na raz wypiłam kieliszek wina.
- To przyjaciel Zaima? – pierwszy raz wypowiadam to imię i już przechodzą mnie ciarki. Szepczę, plotkując w naszym towarzystwie, ale nie przypominam sobie człowieka, który jako pierwszy wygłosił toast. Nim zdążyłam wypić kolejny kieliszek wina, w powietrzu zaczęły świstać rzucane zaklęcia, co się do cholery działo? Aż złapałam się ramienia Garretta. To nie było na moje nerwy. Czy mogę stąd po prostu wyjść?
- Och, Garrett – w końcu wyduszam z siebie, zastanawiając się, jak mógł o to spytać. Jak mam się czuć? Mój słodki Charles, do którego tak się szybko przywiązałam, został bez taty. Znosił to tak dzielnie, podziwiałam go. Nie odstępował Harriett o krok. W końcu zebrałam się na przytulenie Garretta, lecz gdy zauważyłam skrzata przechodzącego obok nas, prędko się wyrwałam z objęć i na raz wypiłam kieliszek wina.
- To przyjaciel Zaima? – pierwszy raz wypowiadam to imię i już przechodzą mnie ciarki. Szepczę, plotkując w naszym towarzystwie, ale nie przypominam sobie człowieka, który jako pierwszy wygłosił toast. Nim zdążyłam wypić kolejny kieliszek wina, w powietrzu zaczęły świstać rzucane zaklęcia, co się do cholery działo? Aż złapałam się ramienia Garretta. To nie było na moje nerwy. Czy mogę stąd po prostu wyjść?
self destruction is such a pretty little thing
Eilis Avery
Zawód : alchemik w szpitalu Świętego Munga
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
więc pogrzebałam moją miłość w głowie
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Cóż, w żaden sposób nie zdziwił mnie to, że Jaime mnie nie posłuchał. Destrukcja jest chyba wpisana w naszą krew. Jeśli coś niszczymy to idziemy w zaparte do końca, jak najdalej, jak najgłębiej. Jeśli spada się w dół ciężko odbić się od pionowej, śliskiej ściany ku górze. Nie ma żadnych wsporników, żadnych szpar pomiędzy perfekcyjnie ułożonymi cegłami w prywatnej wieży samozagłady. W spadaniu nie ma już żadnego wyboru, po prostu leci się w dół. Do samego dna, płaskiej powierzchni, z której można jedynie spoglądać ku górze na pojedyncze przebłyski światła dawnego życia. Dopiero wtedy można się odbić. Przynajmniej taką tendencję zaobserwowałem u nas dwóch. Boję się jednak, że mój przyjaciel nie dotarł jeszcze do swojej granicy. Jest taką brodatą bombą zegarową, którą cała ta sytuacja powoli, ale systematycznie zbliża do punktu zero, wybuchu niezbyt przyjemnego do oglądania. Żaden człowiek doprowadzony do swojej ostateczności nie jest widokiem przyjemnym.
Nie zmienia to jednak w żaden sposób faktu, że zawiodłem się. Poczułem nieprzyjemną frustrację, która ścisnęła mi żołądek i obiła się o serce. Liczyłem, że uda mi się na niego wpłynąć. Nie tylko samymi słowami, ale całą swoją osobą, milczącym wsparciem, które mu przekazywałem. Nie chciałem, żeby jeszcze bardziej zniszczył to biedne wydarzenie początkowo mające uczcić zadumą bliskich świętej pamięci Zaima, a teraz będące jedynie publicznym praniem brudów przez osoby, które już dawno powinny mięć względem siebie czyste konta. Byłbym jednak głupi sądząc, że wszystko po prostu zdołało się wyprostować przez ten czas. Przede wszystkim chciałem natomiast ochronić Bena przed nim samym. Bo wiem, że nie pożałuje ani jednego słowa na temat świętej pamięci nieboszczyka tak później może żałować, że znów zranił ją. Tę delikatną wilę, z którą łączyło go tak wiele i chociaż można było powiedzieć wiele to pewnym jest, że Benjamin nie jest okrutnym sadystą czerpiącym satysfakcję z deptania maluczkich.
Dlatego mimo wszystko ucieszyłem się, gdy Aaron zwinnym ruchem odbił wymierzone w niego zaklęcie ochlapując jego nadawcę wodą. Moja radość zmalała, gdy sporej wielkości krople poleciały również w moim kierunku. Instynktownie zrobiłem krok w bok, aby nie otrzymać większej porcji prysznica. Zresztą bardzo słusznego. Przynajmniej dla Jaimego, chociaż nie wiem, czy nawet taka ochłoda jest w stanie mu pomóc. Zbieżność moich myśli ze słowami Seliny sprawia, że wargi mimowolnie wyginają mi się ku górze. Kolejna niezwykle niepożądana na stypie czynność. Chociaż obawiam się, że już dawno wypadliśmy z ram tego, co zwykłą się nazywać etykietą takiej imprezy okolicznościowej. Poważnieję jednak słysząc jedno, ale za to wiele mówiące, słowo wypowiedziane głosem, jakiego nie znałem. Mam na szczęście na tyle plastyczną pamięć, że potrafię wyłowić, kim jest owa nowa w towarzystwie kobieta. Czytałem jej opisy w listach Bena, gdy to początkowo niezmiernie go irytowała. Inara. Unoszę mimowolnie brew zaskoczony tonem jej głosu. Jestem też równie ciekaw, czy jej milcząca prośba zostanie wysłuchana. Boję się swojej reakcji na fakt, że ona mogłaby wpłynąć na niego, a ja nie potrafiłem. Zmieniam więc szybko obiekt swoich zainteresowań, tym razem spoglądam na Hattie. Trafiam na moment, w którym akurat decyduje się na przerwanie swojego dotychczasowego milczenia. Przyglądam się jej, zastanawiając, czy nawet ona ma tyle siły, aby zmierzyć się z tym wszystkim sama. Jednak tego dnia zostało pogwałcone tyle praw i zignorowane tak wiele próśb, że powoli kiwam głową. Ostatni raz rzucam spojrzenie na Bena.
- Wiesz, gdzie mnie szukać – mówię wyprutym z emocji głosem, bo sam nie wiem do końca, co myśleć o tym wszystkim. Zaraz potem odchodzę drogą, którą opuściła nas Selina, dopiero w jej połowie przyłapując się na tym, że po prostu za nią podążam. Nie sądzę, że chciałaby być śledzona, ale liczę, że zniesie moje towarzystwo. Chyba nie jestem aż tak odpychający. Przyglądam się jak wprawnym ruchem opróżnia kieliszek wina. Zapewne niewiele czarodziejek odważyłoby się tak po prostu to zrobić w miejscu publicznym. Możliwe, że jestem w tym momencie zaintrygowany albo tylko moje myśli próbują zmienić temat, żeby nie przegrzać się od lawiny bliżej niekreślonych uczuć. Przysiadam na niewysokim kamiennym murku oddzielającym ścieżkę od różanej rabatki i łapię kieliszek od przechodzącego nieopodal skrzata.
- Stypa pełna wrażeń – rzucam w przestrzeń bawiąc się wątłą nóżką od kieliszka, którą łatwo mógłbym skruszyć zbyt mocnym uściskiem dłoni. Nie powinienem pić, jeszcze nie teraz.
Nie zmienia to jednak w żaden sposób faktu, że zawiodłem się. Poczułem nieprzyjemną frustrację, która ścisnęła mi żołądek i obiła się o serce. Liczyłem, że uda mi się na niego wpłynąć. Nie tylko samymi słowami, ale całą swoją osobą, milczącym wsparciem, które mu przekazywałem. Nie chciałem, żeby jeszcze bardziej zniszczył to biedne wydarzenie początkowo mające uczcić zadumą bliskich świętej pamięci Zaima, a teraz będące jedynie publicznym praniem brudów przez osoby, które już dawno powinny mięć względem siebie czyste konta. Byłbym jednak głupi sądząc, że wszystko po prostu zdołało się wyprostować przez ten czas. Przede wszystkim chciałem natomiast ochronić Bena przed nim samym. Bo wiem, że nie pożałuje ani jednego słowa na temat świętej pamięci nieboszczyka tak później może żałować, że znów zranił ją. Tę delikatną wilę, z którą łączyło go tak wiele i chociaż można było powiedzieć wiele to pewnym jest, że Benjamin nie jest okrutnym sadystą czerpiącym satysfakcję z deptania maluczkich.
Dlatego mimo wszystko ucieszyłem się, gdy Aaron zwinnym ruchem odbił wymierzone w niego zaklęcie ochlapując jego nadawcę wodą. Moja radość zmalała, gdy sporej wielkości krople poleciały również w moim kierunku. Instynktownie zrobiłem krok w bok, aby nie otrzymać większej porcji prysznica. Zresztą bardzo słusznego. Przynajmniej dla Jaimego, chociaż nie wiem, czy nawet taka ochłoda jest w stanie mu pomóc. Zbieżność moich myśli ze słowami Seliny sprawia, że wargi mimowolnie wyginają mi się ku górze. Kolejna niezwykle niepożądana na stypie czynność. Chociaż obawiam się, że już dawno wypadliśmy z ram tego, co zwykłą się nazywać etykietą takiej imprezy okolicznościowej. Poważnieję jednak słysząc jedno, ale za to wiele mówiące, słowo wypowiedziane głosem, jakiego nie znałem. Mam na szczęście na tyle plastyczną pamięć, że potrafię wyłowić, kim jest owa nowa w towarzystwie kobieta. Czytałem jej opisy w listach Bena, gdy to początkowo niezmiernie go irytowała. Inara. Unoszę mimowolnie brew zaskoczony tonem jej głosu. Jestem też równie ciekaw, czy jej milcząca prośba zostanie wysłuchana. Boję się swojej reakcji na fakt, że ona mogłaby wpłynąć na niego, a ja nie potrafiłem. Zmieniam więc szybko obiekt swoich zainteresowań, tym razem spoglądam na Hattie. Trafiam na moment, w którym akurat decyduje się na przerwanie swojego dotychczasowego milczenia. Przyglądam się jej, zastanawiając, czy nawet ona ma tyle siły, aby zmierzyć się z tym wszystkim sama. Jednak tego dnia zostało pogwałcone tyle praw i zignorowane tak wiele próśb, że powoli kiwam głową. Ostatni raz rzucam spojrzenie na Bena.
- Wiesz, gdzie mnie szukać – mówię wyprutym z emocji głosem, bo sam nie wiem do końca, co myśleć o tym wszystkim. Zaraz potem odchodzę drogą, którą opuściła nas Selina, dopiero w jej połowie przyłapując się na tym, że po prostu za nią podążam. Nie sądzę, że chciałaby być śledzona, ale liczę, że zniesie moje towarzystwo. Chyba nie jestem aż tak odpychający. Przyglądam się jak wprawnym ruchem opróżnia kieliszek wina. Zapewne niewiele czarodziejek odważyłoby się tak po prostu to zrobić w miejscu publicznym. Możliwe, że jestem w tym momencie zaintrygowany albo tylko moje myśli próbują zmienić temat, żeby nie przegrzać się od lawiny bliżej niekreślonych uczuć. Przysiadam na niewysokim kamiennym murku oddzielającym ścieżkę od różanej rabatki i łapię kieliszek od przechodzącego nieopodal skrzata.
- Stypa pełna wrażeń – rzucam w przestrzeń bawiąc się wątłą nóżką od kieliszka, którą łatwo mógłbym skruszyć zbyt mocnym uściskiem dłoni. Nie powinienem pić, jeszcze nie teraz.
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Widocznie jawna obraza żałosnych umiejętności magicznych Aarona zadziałała nie destrukcyjnie a motywująco, wyciskając z drobnego ciałka Lovegooda jakieś resztki czarujących umiejętności. Niebieskie zaklęcie owszem, śmignęło zdrowo prosto w rozczochraną czuprynę lekkomyślnego kuzyna, zostało jednak równie sprawnie odbite. Tak szybko, że na zirytowaną twarz Benjamina nie zdążył wypłynąć zwycięski uśmiech, chociaż na sekundę osładzający gorzkość szarpiących nim emocji. Skraplających się na jego ciele lodowatym strumieniem wody. Ciecz chlusnęła widowiskowo, odbijając się sporymi kroplami od ramion wyprasowanej marynarki (i po co trudził się tym zaklęciem elegancików?), w większości jednak wchłaniając się od razu w białą koszulę. Wystarczyło kilka sekund, by z rozjuszonego byczka, gotowego do widowiskowych rękoczynów, Jaimie stał się kompletnie przemoczonym frustratem, stojącym bezradnie w kółeczku nienawistnych adoratorów. Wszyscy odskoczyli od niego, uciekając przed wodą - dość głupie; skoro uprzednio nie uciekali przed rosnącą furą dwumetrowego mężczyzny, to i lekkie zmoczenie żałobnych kreacji nie zrobiły im krzywdy. Dziwne, że akurat ta logiczna myśl przecisnęła się przez zwężone zimnem neurony Bena. Mrugającego gwałtownie, by pozbyć się z grubych rzęs kropel wody...co dobrze ukrywało kompletne zaskoczenie. Naprawdę powinien rozwiązać ten kryzys pięściami a nie zaklęciem. Obiecał sobie, że w przyszłości pozostanie przy standardowych, agresywnych rozwiązaniach, po czym splunął tylko Aaronowi pod nogi. Zapewne skierowałby swój pogardliwy płyn ustrojowy znacznie wyżej, ale ciepła dłoń Inary - którą zauważył kątem oka - powstrzymała go od tego występku przeciwko kulturze. W oczach Bena panienka Carrow była ciągle małą dziewczynką, przy której powinien zachowywać się godnie. Godniej niż przy równej sobie (pod pewnymi okropnymi względami) Selinie, doświadczonej Harriett czy też reszcie zgromadzenia, będącego tylko przeszkodą w osiągnięciu celu.
Jakim była absolutna destrukcja? Być może, nie chciał teraz myśleć, po prostu pozwalając swym sojusznikom (oraz przeciwnikom) rozchodzić się w inne strony. Lodowata woda znacznie obniżyła poziom niebezpieczeństwa, oblepiając gotującego się wewnętrznie Bena wilgotną skorupą mokrych ciuchów. Nie ruszał się jednak z miejsca, kiwając tylko głową Leonardowi i uśmiechając się dziwnie do Inary. Uspokajający grymas wyszedł przecież niezwykle krzywo, jakby nagle dostał wylewu (ach, płynne żarciki) albo jakby ostatkami sił hamował się przed położeniem zakrwawionej dłoni na ramieniu Hattie i potrząśnięciem jej gwałtownie. Zostali przecież sami, ogród na nowo wypełnił się cichym szumem rozmów - pewnie teraz dotyczących głównie durnego występku Wrighta a nie gnijącego pod ziemią organizatora żałobnego spędu - i mogli teraz spokojnie porozmawiać.
- Na co ty, do avady nędzy, liczysz? Że cię teraz przeproszę i pocieszę? - warknął, co prawda ciszej i niemalże kulturalnie, zaciskając dłonie w pięści. Dla uspokojenia, bowiem woda ciągle spływała z jego twarzy na podobieństwo łez, łaskocząc go w szyję. - Przestań robić z siebie ofiarę. Zawsze ją odgrywasz, biedna, biedna Hattie. Płaczcie nade mną, zaopiekujcie się mną, jestem taka bezradna - kontynuował tonem przesyconym tak wyraźną, że aż żałosną ironią. - Nie jesteś taka. Nie byłaś taka, kiedy cię poznałem - dodał po chwili ciszy już spokojniej, chociaż czekoladowe oczy na nowo zabarwiały się intensywnym ogniem.
Jakim była absolutna destrukcja? Być może, nie chciał teraz myśleć, po prostu pozwalając swym sojusznikom (oraz przeciwnikom) rozchodzić się w inne strony. Lodowata woda znacznie obniżyła poziom niebezpieczeństwa, oblepiając gotującego się wewnętrznie Bena wilgotną skorupą mokrych ciuchów. Nie ruszał się jednak z miejsca, kiwając tylko głową Leonardowi i uśmiechając się dziwnie do Inary. Uspokajający grymas wyszedł przecież niezwykle krzywo, jakby nagle dostał wylewu (ach, płynne żarciki) albo jakby ostatkami sił hamował się przed położeniem zakrwawionej dłoni na ramieniu Hattie i potrząśnięciem jej gwałtownie. Zostali przecież sami, ogród na nowo wypełnił się cichym szumem rozmów - pewnie teraz dotyczących głównie durnego występku Wrighta a nie gnijącego pod ziemią organizatora żałobnego spędu - i mogli teraz spokojnie porozmawiać.
- Na co ty, do avady nędzy, liczysz? Że cię teraz przeproszę i pocieszę? - warknął, co prawda ciszej i niemalże kulturalnie, zaciskając dłonie w pięści. Dla uspokojenia, bowiem woda ciągle spływała z jego twarzy na podobieństwo łez, łaskocząc go w szyję. - Przestań robić z siebie ofiarę. Zawsze ją odgrywasz, biedna, biedna Hattie. Płaczcie nade mną, zaopiekujcie się mną, jestem taka bezradna - kontynuował tonem przesyconym tak wyraźną, że aż żałosną ironią. - Nie jesteś taka. Nie byłaś taka, kiedy cię poznałem - dodał po chwili ciszy już spokojniej, chociaż czekoladowe oczy na nowo zabarwiały się intensywnym ogniem.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chciała się ulotnić. Miała to dziwne uczucie, jakby coś ją goniło. Ten niepokój, coś ciążącego na sercu i chęć obejrzenia się za siebie. A za nią był tylko obraz własnej porażki. Z jakiegoś powodu to wydarzenie nie mogła podpiąć pod nic innego. A główną rzeczą, przed którą uciekała ta dumna istota, był wstyd. I błędy. Dlatego jej kroki wyciągały się do granic możliwości, wprawiając poły spódnicy w ruch. Poły atłasu i tiulu wydawały się za nią ciągnąć.
Nie patrzyła do tyłu. Nawet nie zauważyła, że nie opuściła towarzystwa samotnie, a mając za sobą ogon. Oczywiście, nie pomyślała, że ktokolwiek mógłby ją obserwować i w dalszym ciągu wyciągać wnioski na jej temat. Chyba było jej już to obojętne. Czarownica potrafiła tyle wyciągnąć z jej najmniejszych uczynków, że już w sumie przestała zwracać na to uwagę. Nie, żeby kiedykolwiek była wybitnie zachowawcza obracając się w towarzystwie. Chyba z czasem jej wyrachowanie zostało wpisane w jej naturę. Albo po prostu ludzie zrobili się bardziej tolerancyjny albo zaczęli ignorować jej niegodne występki. To jednak w tym momencie nie zajmowało jej głowy. Gdy w końcu poczuła, że znajduje się w bezpiecznej odległości, przystanęła, by spojrzeć na osamotnioną parę. Zasłaniała usta lampką, pozwalając, by na czole pojawiła się pojedyncza zmarszczka, gdy patrzyła na tą dwójkę.
Nie zdejmowała z nich wzroku, jakby czując wewnętrznie potrzebę trzymania ręki na pulsie. Zainterweniuje, jeśli coś wzbudzi jej wątpliwości. Byleby tylko nie zniknęli jej z pola widzenia. Wtedy będzie spokojna. I nie zastanawiała się już skąd w niej taka irytująca protekcjonalność. Z zamyślenia wyrwał ją czyjś głos, na który spięła mięśnie. Nie obróciła głowy, milcząc. Przez moment próbowała sobie przypomnieć kto może być posiadaczem tej nieznajomej barwy. ...Leonard, tak? Czego on od niej chciał? Kiedy się tutaj znalazł, do Merlina?
-Z takimi gośćmi nie można było się spodziewać niczego innego.-prychnęła w końcu, ciągle stojąc nieco przed nim, tak, że mogła go zobaczyć kątem oka.-Nie wiedziałam tylko, że faktycznie się pojawi.-dodała z przekąsem, mrużąc nieco oczy. Wyrzucała z siebie słowa szybko, ciągle zdenerwowana.
Przez chwilę nie mówiła nic więcej, patrząc przed siebie - coraz bardziej ślepom skupiając się na swoim nowym rozmówcy aniżeli ciągnącej się aferze. W końcu upiła spory łyk wina i gwałtownie zwróciła się w jego stronę, korzystając z faktu, że siedział. Spojrzała na niego z góry, jakby przez moment oceniając - ponownie, jakby nie zrobiła tego dobrze za pierwszym razem, przy zapoznaniu.
-Pewne osoby po prostu nie przyjmują odmawiania im czegoś, prawda?-zagadnęła, niby swobodnie, nie poruszając się o krok. Nie przysiadła obok niego, czerpiąc niejaką przewagę z tego, że stała. Tak było bezpieczniej. Nie angażowała się zbytnio. Nie mogła się sparzyć aż tak, jeśli postanowi ją zaatakować za przynależenie do przeciwnego obozu. Bo czyż nie stali po dwóch przeciwnych stronach bariery? Być może i Mastrangelo cechował się większą pasywnością, ale jego przywiązanie było dosyć oczywiste. Poza tym Selina nie znała go z opowiadań Harriett, więc... nie mógł być dla niej nikim ważnym. Wiedziałaby o tym, czyż nie?
-A miał pan inne wyobrażenie na temat tego starcia?-zagadnęła po chwili, przyglądając mu się uważnie, bez skrępowania. Nie była młodziutką dziewuszką, która wstydziłaby się patrzeć tak po prostu na lico mężczyzny. Dlaczego miałaby chcieć przegapić jego ekspresję? To tak wiele mówiło. A ona aż nadto lubiła szeregować ludzi, a potrzebowała do tego jednego - poznania ich. Dla bardzo prozaicznego powodu. Dominacji.
Nie patrzyła do tyłu. Nawet nie zauważyła, że nie opuściła towarzystwa samotnie, a mając za sobą ogon. Oczywiście, nie pomyślała, że ktokolwiek mógłby ją obserwować i w dalszym ciągu wyciągać wnioski na jej temat. Chyba było jej już to obojętne. Czarownica potrafiła tyle wyciągnąć z jej najmniejszych uczynków, że już w sumie przestała zwracać na to uwagę. Nie, żeby kiedykolwiek była wybitnie zachowawcza obracając się w towarzystwie. Chyba z czasem jej wyrachowanie zostało wpisane w jej naturę. Albo po prostu ludzie zrobili się bardziej tolerancyjny albo zaczęli ignorować jej niegodne występki. To jednak w tym momencie nie zajmowało jej głowy. Gdy w końcu poczuła, że znajduje się w bezpiecznej odległości, przystanęła, by spojrzeć na osamotnioną parę. Zasłaniała usta lampką, pozwalając, by na czole pojawiła się pojedyncza zmarszczka, gdy patrzyła na tą dwójkę.
Nie zdejmowała z nich wzroku, jakby czując wewnętrznie potrzebę trzymania ręki na pulsie. Zainterweniuje, jeśli coś wzbudzi jej wątpliwości. Byleby tylko nie zniknęli jej z pola widzenia. Wtedy będzie spokojna. I nie zastanawiała się już skąd w niej taka irytująca protekcjonalność. Z zamyślenia wyrwał ją czyjś głos, na który spięła mięśnie. Nie obróciła głowy, milcząc. Przez moment próbowała sobie przypomnieć kto może być posiadaczem tej nieznajomej barwy. ...Leonard, tak? Czego on od niej chciał? Kiedy się tutaj znalazł, do Merlina?
-Z takimi gośćmi nie można było się spodziewać niczego innego.-prychnęła w końcu, ciągle stojąc nieco przed nim, tak, że mogła go zobaczyć kątem oka.-Nie wiedziałam tylko, że faktycznie się pojawi.-dodała z przekąsem, mrużąc nieco oczy. Wyrzucała z siebie słowa szybko, ciągle zdenerwowana.
Przez chwilę nie mówiła nic więcej, patrząc przed siebie - coraz bardziej ślepom skupiając się na swoim nowym rozmówcy aniżeli ciągnącej się aferze. W końcu upiła spory łyk wina i gwałtownie zwróciła się w jego stronę, korzystając z faktu, że siedział. Spojrzała na niego z góry, jakby przez moment oceniając - ponownie, jakby nie zrobiła tego dobrze za pierwszym razem, przy zapoznaniu.
-Pewne osoby po prostu nie przyjmują odmawiania im czegoś, prawda?-zagadnęła, niby swobodnie, nie poruszając się o krok. Nie przysiadła obok niego, czerpiąc niejaką przewagę z tego, że stała. Tak było bezpieczniej. Nie angażowała się zbytnio. Nie mogła się sparzyć aż tak, jeśli postanowi ją zaatakować za przynależenie do przeciwnego obozu. Bo czyż nie stali po dwóch przeciwnych stronach bariery? Być może i Mastrangelo cechował się większą pasywnością, ale jego przywiązanie było dosyć oczywiste. Poza tym Selina nie znała go z opowiadań Harriett, więc... nie mógł być dla niej nikim ważnym. Wiedziałaby o tym, czyż nie?
-A miał pan inne wyobrażenie na temat tego starcia?-zagadnęła po chwili, przyglądając mu się uważnie, bez skrępowania. Nie była młodziutką dziewuszką, która wstydziłaby się patrzeć tak po prostu na lico mężczyzny. Dlaczego miałaby chcieć przegapić jego ekspresję? To tak wiele mówiło. A ona aż nadto lubiła szeregować ludzi, a potrzebowała do tego jednego - poznania ich. Dla bardzo prozaicznego powodu. Dominacji.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie wiem, po jaką cholerę tu przyszedłem. Czuję się nie na miejscu wśród tego czarnego tłumu wśród ogólnego akompaniamentu posmarkiwań i wzruszeń. Nie żebym uważał się za jakiegoś niezwykle męskiego mężczyznę, któremu nie wypada okazywać jakichkolwiek uczuć. Po prostu czuję się niekomfortowo. Nigdy nie rozumiałem instytucji stypy. No dobra, może rozumiem zatopienie się w alkoholu, ale idea zimnych zakąsek po świeżym pochowaniu zmarłego zostaje dla mnie niezrozumianą. Poza tym jestem typem samotnika. Mniej lub bardziej z wyboru, chociaż przecież całkiem lubię towarzystwo ludzi. Jednak, gdy przychodzi, co do czego jedynym towarzystwem, które toleruję jest to ze strony zwierząt, najlepiej tych, których nie rozumiem. Jesteś coś niesamowitego w zachowaniu psa, który widząc twoje znużenie i melancholię po prostu przychodzi położyć ci się na kolanach. One nigdy nie zawodzą w przeciwieństwie do ludzi.
Przywlokłem się tu w ślad z Weasleyem sam do końca nie wiedząc, dlaczego. Nie znam młodziutkiej kobiety, którą zagadnął rudzielec, więc trzymam się grzecznie z boku. Nie jestem dziś w nastroju na końskie zaloty czy nawet uprzejmy flirt. Rozglądam się tylko dookoła, przesuwam spojrzeniem po gromadce gdzieś nieopodal nas. Świsnął nawet jakieś zaklęcie, ale niespecjalnie się tym przejąłem. Chyba jestem dziś w nastroju nieprzysiadalnym. Zmieniam obiekt zainteresowań i porywam jeden z kieliszków niesionych na tacy przez skrzata. Przytykam go ust ostentacyjnie opróżniając do połowy na widok, czego zapewne wielu smakoszy wina z trwogą załamało ręce. Pytanie Garretta zapewne jest tylko retorycznym, ale cały ten melancholijny nastrój sprawia, że nie omieszkuję na nie odpowiedzieć.
- Każdy inaczej radzi sobie z emocjami. – Niektórzy na przykład duszą je w sobie. Udeptują i minimalizują dopóki nie są przekonani, że mogą je ukryć gdzieś głęboko, aż nagle sądzą, że w ogóle ich nie mają. Żyją tak sobie w świętym spokoju, dopóki uczucia nie stwierdzą, że napuchły w tym ukryciu wystarczająco, a wtedy wybuchają tak, że nie ma czego zrobić. Cóż, uroki życia.
Przywlokłem się tu w ślad z Weasleyem sam do końca nie wiedząc, dlaczego. Nie znam młodziutkiej kobiety, którą zagadnął rudzielec, więc trzymam się grzecznie z boku. Nie jestem dziś w nastroju na końskie zaloty czy nawet uprzejmy flirt. Rozglądam się tylko dookoła, przesuwam spojrzeniem po gromadce gdzieś nieopodal nas. Świsnął nawet jakieś zaklęcie, ale niespecjalnie się tym przejąłem. Chyba jestem dziś w nastroju nieprzysiadalnym. Zmieniam obiekt zainteresowań i porywam jeden z kieliszków niesionych na tacy przez skrzata. Przytykam go ust ostentacyjnie opróżniając do połowy na widok, czego zapewne wielu smakoszy wina z trwogą załamało ręce. Pytanie Garretta zapewne jest tylko retorycznym, ale cały ten melancholijny nastrój sprawia, że nie omieszkuję na nie odpowiedzieć.
- Każdy inaczej radzi sobie z emocjami. – Niektórzy na przykład duszą je w sobie. Udeptują i minimalizują dopóki nie są przekonani, że mogą je ukryć gdzieś głęboko, aż nagle sądzą, że w ogóle ich nie mają. Żyją tak sobie w świętym spokoju, dopóki uczucia nie stwierdzą, że napuchły w tym ukryciu wystarczająco, a wtedy wybuchają tak, że nie ma czego zrobić. Cóż, uroki życia.
Thank you, I'll say goodbye now though its the end of the world, don't blame yourself and if its true, I will surround you and give life to a world thats our own
Crispin Russell
Zawód : Auror, opiekun testrali
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
sometimes we deliberately step into those traps
I was born in mine; I don't mind it anymore
oh, but you should, you should mind it
I do, but I say I don't
I was born in mine; I don't mind it anymore
oh, but you should, you should mind it
I do, but I say I don't
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Uznałem psucie sobie krwi za bezcelowe. Ile razy można? Jak często trzeba się zabrać za zawracanie kijem biegu rzeki, żeby uznać to za bezcelowe? Widocznie wiele, bo teraz czułem się po prostu jak zwykły głupiec. Nie oznaczało to, że porzuciłem wszelką nadzieję i spisałem wszystko na straty. W żadnym wypadku. Nie skreśliłem przecież Bena z listy. Po prostu odpuściłem. Wypuściłem z dłoni ten przysłowiowy kijaszek, bo odkryłem, że jedynce, co nim robiłem to uderzałem się w kolano. Na pewne rzeczy nie ma się wpływu. Obojętnie jak długo próbujesz, jak bardzo jesteś uparty i jak mocno chcesz tej zmiany. Po prostu nie dostaniesz tego za żadne skarby świata. Tak została ukształtowana rzeczywistość, w której istniejemy, nie ma tu ani gramy sprawiedliwość. Życie pokazywało mi to tak wiele razy, a ja nadal uparcie wierzyłem, że to nie prawda. Być może nadal tak jest. Bardzo prawdopodobne, że ten malutki płomyczek wciąż gdzieś się tli, aby stopniowo zapłonąć jak fantazyjne ognisko. Teraz był jednak nieistotny, zbyt mały, żebym go zauważył i otoczył troskliwą opieką. Opuściłem więc stanowisko kapitana pozwalając tej łódce zatonąć. W końcu to stypa, prawda? Skończyłem walczyć, moje odejście, potulne usłuchanie prośby Harriett było niczym innym jak symboliczną tego wizualizacją. Przestałem nareszcie próbować pchać się tam, gdzie nie byłem potrzebny, robić to, co i tak nie przynosiło żadnych efektów. Zostawiłem swój syzyfowy głaz u podnóża góry i podążyłem w nieznane, za Seliną.
Siedząc w otoczeniu tych róży, niemej pieśni pochwalnej natury czuję się w końcu wolny. Trochę jak rodzic, który przestał asekurować dziecko, które przecież już umie jeździć na dwukołowym rowerku. Benjamin był dużym chłopcem, nie potrzebuje więcej mojej pomocy w staczaniu się na dno. Każdy z nas musi się wywalić, żeby odkryć jak to boli. Widocznie niektórzy, jak na przykład on, potrzebuję upaść kilkanaście razy, aby to sobie uświadomić. Nie jestem w stanie wepchnąć mu do głowy czegoś, czemu uparcie zaprzecza i nie chce przyjąć do wiadomości. Chociaż i tak nie jestem w stanie odciąć się całkowicie, bo moje spojrzenie wciąż ucieka w tamtym kierunku. Niektórych nawyków trudno się od tak pozbyć.
- To Ben, jest nieobliczalny – kwituję tylko i wzruszam ramionami. Nie uśmiecham się, bo zapewne byłoby mi to poczytane, jako nietakt na stypie, ale bawi mnie irytacja Seliny. Czyżby było dla niej nowością takie zachowanie Wrighta? Skoro jest kuzynką Harriett powinna sporo usłyszeć o nim i jego nietuzinkowym zachowaniu. Spodziewałem się, że tu przyjdzie, może nawet roześmieje się w czasie pochówku, ale zaskoczyła mnie ta szopka, którą odstawiał. Bo właśnie on ją robił, nie wdowa, która niczemu nie była winna. Nie wiem, czy kochała męża, ale ma święte prawo do opłakiwania tej straty. Tymczasem mój szanowny przyjaciel swoim zachowaniem pokazuje jej jak desperacko pragnie jej uwagi, nadal. Tylko oczywiście nie dopuszcza tego do swojego zakłutego łba, nic nowego.
Przyglądam się jej, a moje oczy wyraźniej odbijają moje rozbawienie, gdy w końcu się do mnie obraca. Jestem ciekaw, czy chciała sprawić, żebym opuścił wzrok albo poczuł dyskomfort, gdy przygląda mi się tak ostentacyjnie z góry. Rozbudza to tylko moją ciekawość i ani na chwilę nie odwracam oczu. Wręcz przeciwnie, rozprostowuję nogi zajmując prawie połowę alejki i w końcu pozwalam sobie na pociągnięcie niespiesznego łyka z kieliszka. Dopiero wtedy powoli przesuwam spojrzenie na kwiaty, jak gdybym znudził się kontemplacją Lovegood.
- Ludzie przyjmujący odmowę nie osiągają wiele – mówię spokojnie. Mam wrażenie, że to stwierdzenie dotyczy także i jej. Zresztą mnie również. W końcu, kto z nas nie zrobił czegoś na przekór w swoim życiu? Kto nie złamał zasady w imię jakiejś rozdmuchanej idei lub emocji? Każdy z nas był młody i głupi, a niektórzy po prostu głupi pozostają.
- Chodzi o to, czy sądziłem, że Ben użyje pięści, a nie różdżki? – pytam znów konfrontując swoje spojrzenie z jej. Po raz pierwszy od dłuższego czasu uśmiecham się lekko. Tak, sądziłem, że użyje pięści, bo ja też bym tak zrobił. Obaj czujem się o wiele pewniej z siłą swoich mięśni niż z kawałkiem drewna w ręku. Jednak cieszę się, że sprawy potoczyły się inaczej. Wolę wodę na garniturze niż krew.
Siedząc w otoczeniu tych róży, niemej pieśni pochwalnej natury czuję się w końcu wolny. Trochę jak rodzic, który przestał asekurować dziecko, które przecież już umie jeździć na dwukołowym rowerku. Benjamin był dużym chłopcem, nie potrzebuje więcej mojej pomocy w staczaniu się na dno. Każdy z nas musi się wywalić, żeby odkryć jak to boli. Widocznie niektórzy, jak na przykład on, potrzebuję upaść kilkanaście razy, aby to sobie uświadomić. Nie jestem w stanie wepchnąć mu do głowy czegoś, czemu uparcie zaprzecza i nie chce przyjąć do wiadomości. Chociaż i tak nie jestem w stanie odciąć się całkowicie, bo moje spojrzenie wciąż ucieka w tamtym kierunku. Niektórych nawyków trudno się od tak pozbyć.
- To Ben, jest nieobliczalny – kwituję tylko i wzruszam ramionami. Nie uśmiecham się, bo zapewne byłoby mi to poczytane, jako nietakt na stypie, ale bawi mnie irytacja Seliny. Czyżby było dla niej nowością takie zachowanie Wrighta? Skoro jest kuzynką Harriett powinna sporo usłyszeć o nim i jego nietuzinkowym zachowaniu. Spodziewałem się, że tu przyjdzie, może nawet roześmieje się w czasie pochówku, ale zaskoczyła mnie ta szopka, którą odstawiał. Bo właśnie on ją robił, nie wdowa, która niczemu nie była winna. Nie wiem, czy kochała męża, ale ma święte prawo do opłakiwania tej straty. Tymczasem mój szanowny przyjaciel swoim zachowaniem pokazuje jej jak desperacko pragnie jej uwagi, nadal. Tylko oczywiście nie dopuszcza tego do swojego zakłutego łba, nic nowego.
Przyglądam się jej, a moje oczy wyraźniej odbijają moje rozbawienie, gdy w końcu się do mnie obraca. Jestem ciekaw, czy chciała sprawić, żebym opuścił wzrok albo poczuł dyskomfort, gdy przygląda mi się tak ostentacyjnie z góry. Rozbudza to tylko moją ciekawość i ani na chwilę nie odwracam oczu. Wręcz przeciwnie, rozprostowuję nogi zajmując prawie połowę alejki i w końcu pozwalam sobie na pociągnięcie niespiesznego łyka z kieliszka. Dopiero wtedy powoli przesuwam spojrzenie na kwiaty, jak gdybym znudził się kontemplacją Lovegood.
- Ludzie przyjmujący odmowę nie osiągają wiele – mówię spokojnie. Mam wrażenie, że to stwierdzenie dotyczy także i jej. Zresztą mnie również. W końcu, kto z nas nie zrobił czegoś na przekór w swoim życiu? Kto nie złamał zasady w imię jakiejś rozdmuchanej idei lub emocji? Każdy z nas był młody i głupi, a niektórzy po prostu głupi pozostają.
- Chodzi o to, czy sądziłem, że Ben użyje pięści, a nie różdżki? – pytam znów konfrontując swoje spojrzenie z jej. Po raz pierwszy od dłuższego czasu uśmiecham się lekko. Tak, sądziłem, że użyje pięści, bo ja też bym tak zrobił. Obaj czujem się o wiele pewniej z siłą swoich mięśni niż z kawałkiem drewna w ręku. Jednak cieszę się, że sprawy potoczyły się inaczej. Wolę wodę na garniturze niż krew.
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wszystko działo się zatrważająco szybko, przez co zgubiłem przeświadczenie o kontrolowaniu sytuacji; rzecz jasna nie tej, która rozgrywała się tuż obok mnie, a po prostu mojej gotowości do ewentualnej walki. Kątem oka dostrzegłem jedynie mężczyzn wyciągających różdżki, by chwilę później okładać się zaklęciami. Przekląłem cicho, wyjmując swoją zza paska, ale zanim udało mi się jakkolwiek zareagować, konflikt pozornie ucichł. Widziałem jedynie lekceważący gest w postaci splunięcia, angaż innych osób poprzez dotykanie prowodyra całego zajścia, aż wreszcie moje spojrzenie utknęło w rozzłoszczonym Aaronie. Nigdy go takim nie widziałem, ale z drugiej strony nigdy nie byliśmy w tak żałosnej sytuacji. Nie rozumiałem pobudek, nazwijmy to, napastnika, co wykrzywiało mój pogląd na całą sprawę; a ta wyglądała bardzo źle. Bliżej nieokreślony furiat przyszedł na pogrzeb kogoś, kogo szczerze nienawidził, po to, aby się upić i zrobić awanturę? Nie byłem świętym, nie mniej tak niskie zachowania były poza moim zasięgiem i skalą wyrozumiałości. Nie chciałem bardziej denerwować Harriett, więc zostawiłem wszystko takim, jakim było; z niepokojem oddaliliśmy się wraz z Lovegoodem od tej dwójki, która widocznie miała niezałatwione sprawy między sobą. Pociągnąłem kumpla w kierunku stołów, gdzie widniało wino. Najlepszy uśmierzacz bólu i napój bogów, po którym można spokojnie odpłynąć; no, dobrze, istniały alkohole, które uczyniłyby proceder słodkiej nieświadomości, wręcz rozbawienia szybszym, ale nie można było wybrzydzać.
Pospiesznie nalałem nam pełne kieliszki bordowego trunku, od czasu do czasu kątem oka zerkając w stronę Aarona. Nie chciałem się o nic pytać, aby nie rozjuszać go na nowo i nie rozdrapywać starych ran, ale skłamałbym, gdybym powiedział, że nie ciekawił mnie powód tego mało radosnego przedstawienia. Chrząknąłem, podając naczynię Lovegoodowi i nakazując mu czym prędzej wypić jego zawartość. Nie byliśmy agresywni pod wpływem, dlatego może nikt nie zauważy naszego małego wyskoku?
- Jeżeli koniecznie chcesz się z kimś pobić, mogę cię zabrać do przyportowej karczmy, zapewniam, że emocji nie zabraknie - zagadałem, nie kryjąc lekkiego rozbawienia. - Tylko musisz sobie wcześniej przygotować herbatę na opuchliznę, bo ja się na tym kompletnie nie znam - dodałem. Żeby wreszcie móc należycie zwilżyć gardło winem.
Pospiesznie nalałem nam pełne kieliszki bordowego trunku, od czasu do czasu kątem oka zerkając w stronę Aarona. Nie chciałem się o nic pytać, aby nie rozjuszać go na nowo i nie rozdrapywać starych ran, ale skłamałbym, gdybym powiedział, że nie ciekawił mnie powód tego mało radosnego przedstawienia. Chrząknąłem, podając naczynię Lovegoodowi i nakazując mu czym prędzej wypić jego zawartość. Nie byliśmy agresywni pod wpływem, dlatego może nikt nie zauważy naszego małego wyskoku?
- Jeżeli koniecznie chcesz się z kimś pobić, mogę cię zabrać do przyportowej karczmy, zapewniam, że emocji nie zabraknie - zagadałem, nie kryjąc lekkiego rozbawienia. - Tylko musisz sobie wcześniej przygotować herbatę na opuchliznę, bo ja się na tym kompletnie nie znam - dodałem. Żeby wreszcie móc należycie zwilżyć gardło winem.
i'm a storm with skin
Glaucus Travers
Zawód : żeglarz
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Kiedy rum zaszumi w głowie cały świat nabiera treści, wtedy chętniej słucha człowiek morskich opowieści!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Szczęście głupiego czy tajemnicza moc sprawcza, przypadająca na co milionową moją prośbę, ciężko stwierdzić, ale tłum, jaki zebrał się naokoło w oka mgnieniu, zaczynał się powoli rozrzedzać. Uśmiechnęłam się krótko do Leonadra, mając nadzieję, że nie poczuje się urażony moją próbą bezpardonowego oddelegowania, tylko zrozumie kierujące mnie motywy, jak już niejednokrotnie miało to miejsce wcześniej, gdy wszyscy inni posyłali tylko pełne konsternacji spojrzenia spod zmarszczonych brwi, nie mogąc się doszukać ładu i składu. Podobnie zresztą jak Inara, bo dopiero teraz przez głowę przebiegła mi myśl, że może zamiast próbować wojować z wiatrakami, powinnam podążyć tropem Seliny, odwrócić się na pięcie i pozwolić sprawom toczyć się samoistnie bez moich nieudolnych interwencji, zamiast nieuprzejmie odcinać wszystkich jak kupony na loterii. Ponownie ulokowałam dłoń na przedramieniu Aarona i ścisnęłam lekko, wyrażając tym samym swoją naiwną wiarę w to, że ten uspokajający gest powstrzyma go od kontynuowania farsy, po czym zacisnęłam usta w wąską linię, gdy Benjamin po raz kolejny w dosadny sposób wyraził swoją pogardę. Odetchnęłam niejako z ulgą, gdy Glaucus, najbardziej milczący ze wszystkich świadków przedstawienia, odciągnął Lovegooda na bok, lecz zamiast pozwolić tej uldze odmalować się na mojej twarzy, przesunęłam skostniałymi palcami po materiale czarnej sukienki, z nieobecną miną zgarniając z niej krople wody, która nie chciała się wchłonąć w tę dziwną, obcą mi tkaninę w nienoszonej nigdy przeze mnie barwie.
Zostaliśmy sami. I co dalej? Nowością żadną nie było to, że moje działania były kompletnie nieprzemyślane i gdy przyszło mi się zmierzyć z ich konsekwencjami, w tym wypadku prezentującymi się w postaci rozjuszonego byłego narzeczonego, nie byłam pewna od jakiej strony powinnam do nich podejść. Rozejrzałam się szybko w poszukiwaniu najlepszego doradcy, materializującego się w formie bursztynowego trunku, jednak jak na złość, wszystkie skrzaty omijały nas szerokim łukiem. Zresztą nie powinno mnie to chyba dziwić, skoro na ich miejscu postępowałabym podobnie.
Nie liczę na nic. Ale to obrzydliwe kłamstwo, które wmawiam sama sobie nie chciało mi przejść przez gardło, uniosłam więc głowę, by spojrzeć prosto w czekoladowe oczy tak, jakby ich właściciel był źródłem całego cierpienia na świecie. I może w tym momencie był, ale i tak nie potrafiłam zmusić nieposłusznych strun głosowych do zagrania nieprzyjemnej dla ucha melodii obwieszczającej wygranie wilczego biletu.
- A na co ty liczysz? Że podziękuję za szyderstwa, wyprę się całego mojego małżeństwa i padnę przed tobą na kolana, by błagać o wybaczenie za to, że w ogóle śmiałam żyć bez ciebie? - zapytałam szybko, odgryzaniem się chcąc zmyć z siebie poczucie winy wywołane tym, że faktycznie, przez ułamek sekundy poczułam się lepiej, widząc charakterystyczną sylwetkę w tłumie, chociaż uczucie to graniczyło z absurdem i szybko schowało się ponownie pod tonią żałobnej czerni. Zapytałam szybko, lecz nawet tempo wypowiedzi nie zdołało zamaskować dziwnej nuty w moim głosie, który ostatnimi czasy miał paskudną tendencję do załamywania się. Prychnęłam lekceważąco, słysząc kolejne słowa, chociaż te ostro wbijały się w moją świadomość i przynosiły na język odpowiedzi równie żałosne, co moja dzisiejsza postawa. - Widziałeś mnie trzy razy i już potrafisz stworzyć mój profil psychologiczny? Nie wiedziałam, że jesteś taki zdolny, musiałam cię okrutnie nie doceniać w tych okropnych czasach, gdy przyszło nam być razem - tyle słów krążących w mojej głowie, dlaczego więc z ust wyleciały te najmniej pożądane? Biedna Hattie. By zamaskować rozczarowanie samą sobą, zupełnie, jakbym nie miała żadnej kontroli nad wypowiadanymi rzeczami, wbiłam spojrzenie w swoje blade dłonie i obróciłam kilkakrotnie pierścionek z kamieniem księżycowym, jedyny pierścionek, którego nie zdjęłam i nie wcisnęłam do szkatułki, gdy w mojej głowie pierwszy raz pojawiło się słowo wdowa, odbierające mi prawo do noszenia biżuterii związanej z moim poprzednim życiem statecznej żony i matki. Nie musiałam się rozglądać, by doskonale wiedzieć, że wciąż jesteśmy na cenzurowanym, wprost czułam wypalające mi w plecach spojrzenia i uczucie to nagle stało się nie do zniesienia. Kilkoma krokami zmniejszyłam dystans pomiędzy nami, by bez pardonu wsunąć dłoń pod ramię Benjamina i pociągnąć go w stronę jednej z ogrodowych alejek, pozwalając kolejnym słowom brodacza zapaść głęboko w pamięć, chociaż powinnam je puścić koło uszu.
- To samo mogłabym powiedzieć o tobie. Twoim nowym hobby zostało włóczenie się po zaułkach i łamanie nosów przypadkowym ludziom? - kontynuowałam przyciszonym tonem, krocząc obok Wrighta i zastanawiając się, kiedy strąci moją rękę i odsunie się, jakby sam mój dotyk był toksyczny. - Nie tego ci życzyłam - dodałam już prawie szeptem, nawiązując zarówno do wczorajszej wyprawy na Nokturn, na którym nie powinno mnie być, jak i do urodzinowego listu, którego nie powinnam była wysyłać.
Zostaliśmy sami. I co dalej? Nowością żadną nie było to, że moje działania były kompletnie nieprzemyślane i gdy przyszło mi się zmierzyć z ich konsekwencjami, w tym wypadku prezentującymi się w postaci rozjuszonego byłego narzeczonego, nie byłam pewna od jakiej strony powinnam do nich podejść. Rozejrzałam się szybko w poszukiwaniu najlepszego doradcy, materializującego się w formie bursztynowego trunku, jednak jak na złość, wszystkie skrzaty omijały nas szerokim łukiem. Zresztą nie powinno mnie to chyba dziwić, skoro na ich miejscu postępowałabym podobnie.
Nie liczę na nic. Ale to obrzydliwe kłamstwo, które wmawiam sama sobie nie chciało mi przejść przez gardło, uniosłam więc głowę, by spojrzeć prosto w czekoladowe oczy tak, jakby ich właściciel był źródłem całego cierpienia na świecie. I może w tym momencie był, ale i tak nie potrafiłam zmusić nieposłusznych strun głosowych do zagrania nieprzyjemnej dla ucha melodii obwieszczającej wygranie wilczego biletu.
- A na co ty liczysz? Że podziękuję za szyderstwa, wyprę się całego mojego małżeństwa i padnę przed tobą na kolana, by błagać o wybaczenie za to, że w ogóle śmiałam żyć bez ciebie? - zapytałam szybko, odgryzaniem się chcąc zmyć z siebie poczucie winy wywołane tym, że faktycznie, przez ułamek sekundy poczułam się lepiej, widząc charakterystyczną sylwetkę w tłumie, chociaż uczucie to graniczyło z absurdem i szybko schowało się ponownie pod tonią żałobnej czerni. Zapytałam szybko, lecz nawet tempo wypowiedzi nie zdołało zamaskować dziwnej nuty w moim głosie, który ostatnimi czasy miał paskudną tendencję do załamywania się. Prychnęłam lekceważąco, słysząc kolejne słowa, chociaż te ostro wbijały się w moją świadomość i przynosiły na język odpowiedzi równie żałosne, co moja dzisiejsza postawa. - Widziałeś mnie trzy razy i już potrafisz stworzyć mój profil psychologiczny? Nie wiedziałam, że jesteś taki zdolny, musiałam cię okrutnie nie doceniać w tych okropnych czasach, gdy przyszło nam być razem - tyle słów krążących w mojej głowie, dlaczego więc z ust wyleciały te najmniej pożądane? Biedna Hattie. By zamaskować rozczarowanie samą sobą, zupełnie, jakbym nie miała żadnej kontroli nad wypowiadanymi rzeczami, wbiłam spojrzenie w swoje blade dłonie i obróciłam kilkakrotnie pierścionek z kamieniem księżycowym, jedyny pierścionek, którego nie zdjęłam i nie wcisnęłam do szkatułki, gdy w mojej głowie pierwszy raz pojawiło się słowo wdowa, odbierające mi prawo do noszenia biżuterii związanej z moim poprzednim życiem statecznej żony i matki. Nie musiałam się rozglądać, by doskonale wiedzieć, że wciąż jesteśmy na cenzurowanym, wprost czułam wypalające mi w plecach spojrzenia i uczucie to nagle stało się nie do zniesienia. Kilkoma krokami zmniejszyłam dystans pomiędzy nami, by bez pardonu wsunąć dłoń pod ramię Benjamina i pociągnąć go w stronę jednej z ogrodowych alejek, pozwalając kolejnym słowom brodacza zapaść głęboko w pamięć, chociaż powinnam je puścić koło uszu.
- To samo mogłabym powiedzieć o tobie. Twoim nowym hobby zostało włóczenie się po zaułkach i łamanie nosów przypadkowym ludziom? - kontynuowałam przyciszonym tonem, krocząc obok Wrighta i zastanawiając się, kiedy strąci moją rękę i odsunie się, jakby sam mój dotyk był toksyczny. - Nie tego ci życzyłam - dodałam już prawie szeptem, nawiązując zarówno do wczorajszej wyprawy na Nokturn, na którym nie powinno mnie być, jak i do urodzinowego listu, którego nie powinnam była wysyłać.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Ogród
Szybka odpowiedź