Ogród
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W sercu ogrodu
Przepastny ogród gęsto obsadzony zniewalająco pachnącymi różami rozciąga się na dużej powierzchni z najbardziej nasłonecznionej strony domu, by przebywając w nim, jak najdłużej można się było cieszyć promieniami słonecznymi leniwie prześlizgującymi się po skórze. W sercu ogrodu znajduje się dostatecznie dużo miejsca, by ulokować tu suto zastawiony, opatrzony zaklęciami zwalczającymi niekorzystne czynniki atmosferyczne stół dla wielu gości. Boczne ścieżki kluczące pomiędzy różanymi alejkami doprowadzają do przeróżnych ukrytych zakątków: ławeczek parkowych, huśtawki, małej fontanny czy zacisznej altany.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
- Oczywiście, że bójka - zaśmiała się. Może tylko przez kilka krótkich chwil, ale nim rozbawiony wyraz twarzy zbladł pod naporem innych myśli, pozwoliła sobie na ulotne uczucie ulgi, której zapewne nie powinna odczuwać, wiedząc aż za dobrze, jak zgubne potrafią być argumenty pięści - z drugiej strony jednak poczuła się lepiej z uzyskanym potwierdzeniem, że to, co doprowadziło Wrighta za kraty obskurnej celi, w piramidzie groźnych alternatyw nie plasowało się zbyt wysoko. Ot, przepychanka po wypiciu o jeden kieliszek za dużo. Zwykłe nieporozumienie, pewnie policjanci okazali się być przewrażliwieni. Wyświęcała go po raz kolejny, winy szukając we wszystkich i wszystkim oprócz jego brawury. Mechanizm wyparcia nie musiał jednak działać zbyt długo, kolejne słowa Jaimiego dostarczyły jej wystarczająco satysfakcjonującej pożywki, by przewinąć obrazki w swojej wyobraźni tak bardzo, jak tylko to było możliwe. Kąciki jej ust uniosły się automatycznie; o smokach opowiadał tak, jak niegdyś o quidditchu. - Cieszę się, że mogłeś to ujrzeć na własne oczy, smocza rodzina na wolności to cudowna wizja - i równie mordercza, ale jakimś cudem to stwierdzenie nie przemknęło przez jej myśli spowite gęstą mgłą nieświadomości o spalonej do cna mugolskiej wiosce i piętnie, jakie to skrajnie odmienne spotkanie ze smokiem na wolności odcisnęło na Benie - jakie odciskało po raz kolejny, rozszarpując bezlitośnie stare rany w nowy sposób i dorzucając do trawiących wszystko płomieni parę innych aspektów i parę innych sylwetek.
- Dla mnie? - powtórzyła zdziwiona, marszcząc jasne brwi na powrót w śmiesznym, niepasującym do jej delikatnych rys grymasie. Zdusiła w sobie jęknięcie niezadowolenia, kolejne jej pytania zamiast przynosić upragnione wyklarowanie, powielały niewiadome w szalonym tempie, niemalże przyprawiając o ból głowy, która nie potrafiła pojąć tych abstrakcyjnych granic rozumienia nieznanej sytuacji. - Czy naprawdę musisz ryzykować? - zapytała, sznurując usta w niezadowoleniu. Historia zataczała koło, z pamięci niczym topielec wypływały wspomnienia wypełnione stresem i zapachem szpitalnych korytarzy, coś jednak podpowiadało jej, że to nowe ryzyko było o wiele gorsze niż banda nabuzowanych testosteronem sportowców i szybujące w powietrzu twarde tłuczki gotowe porachować wszystkie kości. - Nie chcę, żeby coś ci się stało - zaprotestowała z zacięciem, a jej lazurowe tęczówki błysnęły złością. Nie rozumiał, nic nie rozumiał. Mówił, że dorósł, obiecywał zmiany, a jednak wracał do starych schematów, nadstawiając karku nie wiadomo po co, jakby życie w spokoju było chorobą śmiertelną. - Nie mogę cię stracić - wybąknęła, nagle porzucając chwilową werwę i popadając w objęcia marazmu. - Nie wytrzymam tego - dodała ledwie słyszalnie. Nie rozumiał, nic nie rozumiał. Nigdy nie pojmował jej wrażliwości i duszącej troski, która sprawiała, że gdyby mogła, schowałaby wszystkich swoich bliskich pod wielki, szklany klosz, chroniący przed wszystkim, co tylko mogło wyrządzić jakąkolwiek krzywdę. Kpił sobie z jej uczuć, wystawiając nerwy na coraz to nowszą próbę, dołączając do kolekcji kolejną bliznę i kolejną opowieść - tym razem opowieść, której nawet nie mógł opowiedzieć, co tylko potęgowało wszystkie negatywne myśli. Nie wiedział o tym, jak panicznie biło jej serce, gdy zawieszony na srebrnym naszyjniku kryształ po raz kolejny krzyczał czerwienią niemalże niemieszczącą się już na skali jaskrawości - ani ile trudu kosztowało ją wmówienie sobie, że nabyty na festiwalu wyrób musiał się okazać wadliwy, gdy zaledwie parę dni temu na parę nieznośnie długich minut błyszczący szkarłatem kryształ gwałtownie wytracił całą swoją barwę, zgasł i zmętniał, w niczym już nie przypominając bieli. Przygryzła dolną wargę mocno, mocniej niż planowała, by nie oznajmić nieuprzejmie, że jej przeczucia mówią, że podjął się głupiego przedsięwzięcia. To nie było jej miejsce na wygłaszanie podobnych komentarzy.
Pokręciła głową przecząco, odrobinę niecierpliwie, a kilka złocistych loków opadło na jej twarz. Zagarnęła je ponownie za ucho szybkim ruchem dłoni, szukając odpowiedniej odpowiedzi. Co z tego, że nie tak dawno temu o podobną rzecz pytała Selina (czy to nie śmieszne, że jednak mieli ze sobą coś wspólnego?), dobre słowa wciąż do niej nie przychodziły, wszystkie brzmiały śmiesznie i trącały banałem, którego chciała się wystrzegać za wszelką cenę. - Nie wiem czego chcę - odpowiedziała w końcu, szczerze i rozbrajająco, nie zasłaniając się nie wiadomo jakimi obowiązkami trzymającymi ją w miejscu, niepasującym jej gustom repertuarem ani koronnym argumentem w postaci konieczności poświęcenia się wychowywaniu syna. Wspomnienia świetlanej kariery kusiły do ponownego zanurzenia się i dążenia do powrotu, jej serce jednak nie zdawało się być przekonane - może ze względu na pulsujący gdzieś z tyłu głowy strach o to, że może ponieść porażkę, może ze względu na wspomnienie obietnicy, którą złożyła sobie po śmierci Sybil, a której wytrzymałość teraz testowała. Błądziła po omacku, nie odnalazła swojej drogi. Być może nie odnajdzie jej jeszcze bardzo długo.
Czekała w napięciu, nawet nie orientując się, że wstrzymuje oddech. Uśmiechał się do niej, ciepło i przyjaźnie, skóra odsłoniętego przedramienia mrowiła delikatnie pod wpływem jego dotyku, a wzdłuż kręgosłupa Lovegood przebiegł zimny dreszcz. Nie usłyszał jej wstydliwego wyznania? Powinna powtórzyć raz jeszcze, tym razem głośniej i dobitniej, jakby oczekiwała pokuty? Zrozumienie nagle błysnęło w ciemnoczekoladowych oczach, przyprawiając ją o skręt żołądka. Zdziwienie, rozczarowanie, niedowierzanie, wyczytywała to wszystko jak w otwartej księdze. A potem pytania, właśnie te, na które nie chciała odpowiadać pod żadnym pozorem, właśnie te, których obawiała się najbardziej. - Czy to ma jakieś znaczenie? - zapytała i nawet w jej własnych uszach ten zbitek sylab zabrzmiał dziwnie głucho.
- Dla mnie? - powtórzyła zdziwiona, marszcząc jasne brwi na powrót w śmiesznym, niepasującym do jej delikatnych rys grymasie. Zdusiła w sobie jęknięcie niezadowolenia, kolejne jej pytania zamiast przynosić upragnione wyklarowanie, powielały niewiadome w szalonym tempie, niemalże przyprawiając o ból głowy, która nie potrafiła pojąć tych abstrakcyjnych granic rozumienia nieznanej sytuacji. - Czy naprawdę musisz ryzykować? - zapytała, sznurując usta w niezadowoleniu. Historia zataczała koło, z pamięci niczym topielec wypływały wspomnienia wypełnione stresem i zapachem szpitalnych korytarzy, coś jednak podpowiadało jej, że to nowe ryzyko było o wiele gorsze niż banda nabuzowanych testosteronem sportowców i szybujące w powietrzu twarde tłuczki gotowe porachować wszystkie kości. - Nie chcę, żeby coś ci się stało - zaprotestowała z zacięciem, a jej lazurowe tęczówki błysnęły złością. Nie rozumiał, nic nie rozumiał. Mówił, że dorósł, obiecywał zmiany, a jednak wracał do starych schematów, nadstawiając karku nie wiadomo po co, jakby życie w spokoju było chorobą śmiertelną. - Nie mogę cię stracić - wybąknęła, nagle porzucając chwilową werwę i popadając w objęcia marazmu. - Nie wytrzymam tego - dodała ledwie słyszalnie. Nie rozumiał, nic nie rozumiał. Nigdy nie pojmował jej wrażliwości i duszącej troski, która sprawiała, że gdyby mogła, schowałaby wszystkich swoich bliskich pod wielki, szklany klosz, chroniący przed wszystkim, co tylko mogło wyrządzić jakąkolwiek krzywdę. Kpił sobie z jej uczuć, wystawiając nerwy na coraz to nowszą próbę, dołączając do kolekcji kolejną bliznę i kolejną opowieść - tym razem opowieść, której nawet nie mógł opowiedzieć, co tylko potęgowało wszystkie negatywne myśli. Nie wiedział o tym, jak panicznie biło jej serce, gdy zawieszony na srebrnym naszyjniku kryształ po raz kolejny krzyczał czerwienią niemalże niemieszczącą się już na skali jaskrawości - ani ile trudu kosztowało ją wmówienie sobie, że nabyty na festiwalu wyrób musiał się okazać wadliwy, gdy zaledwie parę dni temu na parę nieznośnie długich minut błyszczący szkarłatem kryształ gwałtownie wytracił całą swoją barwę, zgasł i zmętniał, w niczym już nie przypominając bieli. Przygryzła dolną wargę mocno, mocniej niż planowała, by nie oznajmić nieuprzejmie, że jej przeczucia mówią, że podjął się głupiego przedsięwzięcia. To nie było jej miejsce na wygłaszanie podobnych komentarzy.
Pokręciła głową przecząco, odrobinę niecierpliwie, a kilka złocistych loków opadło na jej twarz. Zagarnęła je ponownie za ucho szybkim ruchem dłoni, szukając odpowiedniej odpowiedzi. Co z tego, że nie tak dawno temu o podobną rzecz pytała Selina (czy to nie śmieszne, że jednak mieli ze sobą coś wspólnego?), dobre słowa wciąż do niej nie przychodziły, wszystkie brzmiały śmiesznie i trącały banałem, którego chciała się wystrzegać za wszelką cenę. - Nie wiem czego chcę - odpowiedziała w końcu, szczerze i rozbrajająco, nie zasłaniając się nie wiadomo jakimi obowiązkami trzymającymi ją w miejscu, niepasującym jej gustom repertuarem ani koronnym argumentem w postaci konieczności poświęcenia się wychowywaniu syna. Wspomnienia świetlanej kariery kusiły do ponownego zanurzenia się i dążenia do powrotu, jej serce jednak nie zdawało się być przekonane - może ze względu na pulsujący gdzieś z tyłu głowy strach o to, że może ponieść porażkę, może ze względu na wspomnienie obietnicy, którą złożyła sobie po śmierci Sybil, a której wytrzymałość teraz testowała. Błądziła po omacku, nie odnalazła swojej drogi. Być może nie odnajdzie jej jeszcze bardzo długo.
Czekała w napięciu, nawet nie orientując się, że wstrzymuje oddech. Uśmiechał się do niej, ciepło i przyjaźnie, skóra odsłoniętego przedramienia mrowiła delikatnie pod wpływem jego dotyku, a wzdłuż kręgosłupa Lovegood przebiegł zimny dreszcz. Nie usłyszał jej wstydliwego wyznania? Powinna powtórzyć raz jeszcze, tym razem głośniej i dobitniej, jakby oczekiwała pokuty? Zrozumienie nagle błysnęło w ciemnoczekoladowych oczach, przyprawiając ją o skręt żołądka. Zdziwienie, rozczarowanie, niedowierzanie, wyczytywała to wszystko jak w otwartej księdze. A potem pytania, właśnie te, na które nie chciała odpowiadać pod żadnym pozorem, właśnie te, których obawiała się najbardziej. - Czy to ma jakieś znaczenie? - zapytała i nawet w jej własnych uszach ten zbitek sylab zabrzmiał dziwnie głucho.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Lubił jej śmiech. Ten wystudiowany, jakim obdarzała rozmówców na wystawnych bankietach, by ich zauroczyć; ten szczery, wyrywający się spomiędzy nieumalowanych warg, gdy on sam zabawiał ją wesołymi anegdotkami z boiska albo perorował do wymyślonych dziennikarzy; ten cichy, perlisty, ledwie słyszalny w gwarze rozmów i trzaskach fleszy. Chciał widzieć go częściej, rozkoszować się błyskiem białych zębów, drobnymi zmarszczkami pojawiającymi się w kącikach ust, zmienionym wyrazem twarzy, już nie posągowo pięknej a rozbrajająco ślicznej, naturalnej, porażającej nie genetycznym urokiem a prawdziwym uczuciem. Dobrze pamiętał, że to właśnie jej uśmiech zachwycił go najpierw. Nie głębszy niż odpowiedni dla szlachcianek dekolt sukni, nie odsłonięte skrzydła ramion, nie długa, smukła noga, wysuwająca się spod rozcięcia płaszcza, nie wąziutka talia, podkreślona jakimś dziwnym paskiem, modnym w ówczesnych ubraniach, ale właśnie uśmiech. Posłany z daleka, wzbogacony roziskrzonym spojrzeniem, lekkim rumieńcem barwiącym policzki, szczerością śmiałych oczu, utkwionych tylko w nim.
Powracał do tego stanu i teraz, po prostu na nią patrząc. Już nie na ogród, na nią, tylko na nią, siedzącą tuż obok. Na Harriett, której się nie obawiał, która nie stanowiła zagrożenia i słabości, a wręcz przeciwnie, jakąś składową jego siły. Powinien czuć wyrzuty sumienia, nie powinien jej narażać, ale obiecywał sobie, że nigdy nie wystawi jej na zbędne ryzyko. Nie mógł jednak z niej zrezygnować, nie mógł jej stracić. Egoizm a może nadzieja, nieważne, co nim tak naprawdę kierowało: wierzył, że jeśli będzie dany im chociaż tydzień szczęścia, to warto o ten tydzień zawalczyć. W świecie przytłoczonym złem i strachem, każda chwila radości była na wagę złota, utrzymując chwiejną równowagę. Mocno w to wierzył, w to, że właśnie miłością mogą pokonać nadciągające chmury, że właśnie miłość, do bliskich i do tych, których nie znali, a za których walczyli, da im prawdziwą siłę.
- Nie muszę, ale chcę, Harriett - odparł spokojnie, dokładnie widząc pierwsze oznaki niezadowolenia. Dodawałyby jej uroku; mógłby skomplementować to złoszczenie się, ale nie był to temat do kokieteryjnych żartów. - To...słuszne ryzyko, w ważnej sprawie, ale nie jestem samobójcą, Hattie. Zaufaj mi - poprosił po raz trzeci, nieustępliwie, spojrzeniem przekazując jej, że temat uważa za skończony. Nic więcej powiedzieć nie mógł, niosąc w sercu ciężar tajemnicy, którego - zapewne nawet gdyby było to możliwe - nie zrzuciłby na barki Lovegood. Miał ją chronić, nie obarczać, i obiecał sobie, że gdy sytuacja się pogorszy, gdy będzie grozić jej prawdziwe niebezpieczeństwo, po prostu zniknie, uprzednio zapewniając jej dostatnie, stabilne życie i ochronę. Ta wizja jednak rozmywała się gdzieś dalej, w przyszłości - jak chciał wierzyć - która nigdy nie miała się wydarzyć. W ogólnej atmosferze czarnowidztwa, Benjamin nie tracił pewności i wrodzonego optymizmu, nawet jeśli doświadczył na własnej skórze prawdziwego koszmaru.
- Spokojnie, Hattie - wyszeptał, gdy z jej ust wyrwały się trzy proste wyznania, przeszywające go niczym rozgrzane strzały, rozlewające po ciele dziwne ciepło. Usta już składały się w obietnicę, w złudne nic mi się nie stanie, mała, ale nie chciał kłamać. Mógł jedynie niewerbalnie przekazać jej to, co trudno było przekazać słowami. Pewność, spokój, ciepło, jakim emanował, silniej niż przed laty, bo bez nerwowego drżenia. Zmienił się, dojrzał. Wiedział, że to wyczuwa; czyż nie istotniejsze były czyny niż słowa? - Rozmawiamy o odzyskaniu, o nowym początku, nie o stracie - przypomniał jej delikatnie, trochę żartobliwie, unosząc lewą dłoń, by ostrożnie poprawić opadający na jej czoło kosmyk złotych włosów. Opuścił rękę chwilę później: nawet tak krótki ból wywoływał napięty dyskomfort poranionej skóry. Miał nadzieję, że rany zagoją się w pełni, zanim niecierpliwie będzie zsuwał z ciała Harriett zwiewne materiały letnich sukien. Krótka, zmysłowa wizja, powrót do normalności, wzmagany tylko pokręceniem głowy Lovegood, jak zawsze, gdy się z czymś nie zgadzała lub gdy w siebie wątpiła. Tak dobrze ją znał, chęć perfekcjonizmu, wątpliwości co do talentu, wrażliwość małej dziewczynki, jaką ciągle gdzieś w głębi serca była.
- Masz dużo czasu, by się dowiedzieć, Hattie. Niezależnie od decyzji, chciałbym cię wspierać. Kto powiedział, że kury domowe nie mogą być szczęśliwe? - odparł z powagą; kochał ją tak samo jako początkującą gwiazdę i jako święcącą triumfy celebrytkę; kochał ją, gdy była żoną innego, kochał ją zagubioną, kochał ją wściekłą, kochał ją smutną i kochał ją teraz, nerwową, dziwnie spetryfikowaną tym, co miała mu przekazać.
Czekał na odpowiedź w milczeniu, poważnie, starając się nie myśleć, nie dopuścić do nagromadzenia się czarnych scenariuszy, wijących się w tyle głowy niczym stado śliskich węży, gotowych w każdej sekundzie wbić kły w iluzję szczęścia i zatruć ją toksycznym jadem. Wyjaśni mu to, opowie o jakimś naiwnym chłopcu albo zadurzonym mężczyźnie, krótkiej przygodzie, kilku spacerach, kilku wizytach w operze, kilku drogich prezentach, romantycznych pocałunkach, ot, krótka historyjka nieistotnego romansu. Kimże był, by ją oceniać? To wydarzyło się dawno, to ich nie dotyczyło nowych ich...więc dlaczego serce biło mu jakby szybciej, głośniej, boleśnie obijając się o żebra? Zastygł w niemym oczekiwaniu, marszcząc lekko brwi, gdy go zbyła. Źle. Niedobrze. Gdyby to było coś nieistotnego, od razu by o tym opowiedziała, prawda, Ben? Nie, nie, nie chciał o tym myśleć, nie może panikować, poczeka na konkrety, musi jej zaufać. - Gdyby nie miało, nie pytałbym - odparł cicho, masochistycznie nie mogąc oderwać spojrzenia od jej oczu. Dalej, Hattie, rozwiej mój niepokój.
Powracał do tego stanu i teraz, po prostu na nią patrząc. Już nie na ogród, na nią, tylko na nią, siedzącą tuż obok. Na Harriett, której się nie obawiał, która nie stanowiła zagrożenia i słabości, a wręcz przeciwnie, jakąś składową jego siły. Powinien czuć wyrzuty sumienia, nie powinien jej narażać, ale obiecywał sobie, że nigdy nie wystawi jej na zbędne ryzyko. Nie mógł jednak z niej zrezygnować, nie mógł jej stracić. Egoizm a może nadzieja, nieważne, co nim tak naprawdę kierowało: wierzył, że jeśli będzie dany im chociaż tydzień szczęścia, to warto o ten tydzień zawalczyć. W świecie przytłoczonym złem i strachem, każda chwila radości była na wagę złota, utrzymując chwiejną równowagę. Mocno w to wierzył, w to, że właśnie miłością mogą pokonać nadciągające chmury, że właśnie miłość, do bliskich i do tych, których nie znali, a za których walczyli, da im prawdziwą siłę.
- Nie muszę, ale chcę, Harriett - odparł spokojnie, dokładnie widząc pierwsze oznaki niezadowolenia. Dodawałyby jej uroku; mógłby skomplementować to złoszczenie się, ale nie był to temat do kokieteryjnych żartów. - To...słuszne ryzyko, w ważnej sprawie, ale nie jestem samobójcą, Hattie. Zaufaj mi - poprosił po raz trzeci, nieustępliwie, spojrzeniem przekazując jej, że temat uważa za skończony. Nic więcej powiedzieć nie mógł, niosąc w sercu ciężar tajemnicy, którego - zapewne nawet gdyby było to możliwe - nie zrzuciłby na barki Lovegood. Miał ją chronić, nie obarczać, i obiecał sobie, że gdy sytuacja się pogorszy, gdy będzie grozić jej prawdziwe niebezpieczeństwo, po prostu zniknie, uprzednio zapewniając jej dostatnie, stabilne życie i ochronę. Ta wizja jednak rozmywała się gdzieś dalej, w przyszłości - jak chciał wierzyć - która nigdy nie miała się wydarzyć. W ogólnej atmosferze czarnowidztwa, Benjamin nie tracił pewności i wrodzonego optymizmu, nawet jeśli doświadczył na własnej skórze prawdziwego koszmaru.
- Spokojnie, Hattie - wyszeptał, gdy z jej ust wyrwały się trzy proste wyznania, przeszywające go niczym rozgrzane strzały, rozlewające po ciele dziwne ciepło. Usta już składały się w obietnicę, w złudne nic mi się nie stanie, mała, ale nie chciał kłamać. Mógł jedynie niewerbalnie przekazać jej to, co trudno było przekazać słowami. Pewność, spokój, ciepło, jakim emanował, silniej niż przed laty, bo bez nerwowego drżenia. Zmienił się, dojrzał. Wiedział, że to wyczuwa; czyż nie istotniejsze były czyny niż słowa? - Rozmawiamy o odzyskaniu, o nowym początku, nie o stracie - przypomniał jej delikatnie, trochę żartobliwie, unosząc lewą dłoń, by ostrożnie poprawić opadający na jej czoło kosmyk złotych włosów. Opuścił rękę chwilę później: nawet tak krótki ból wywoływał napięty dyskomfort poranionej skóry. Miał nadzieję, że rany zagoją się w pełni, zanim niecierpliwie będzie zsuwał z ciała Harriett zwiewne materiały letnich sukien. Krótka, zmysłowa wizja, powrót do normalności, wzmagany tylko pokręceniem głowy Lovegood, jak zawsze, gdy się z czymś nie zgadzała lub gdy w siebie wątpiła. Tak dobrze ją znał, chęć perfekcjonizmu, wątpliwości co do talentu, wrażliwość małej dziewczynki, jaką ciągle gdzieś w głębi serca była.
- Masz dużo czasu, by się dowiedzieć, Hattie. Niezależnie od decyzji, chciałbym cię wspierać. Kto powiedział, że kury domowe nie mogą być szczęśliwe? - odparł z powagą; kochał ją tak samo jako początkującą gwiazdę i jako święcącą triumfy celebrytkę; kochał ją, gdy była żoną innego, kochał ją zagubioną, kochał ją wściekłą, kochał ją smutną i kochał ją teraz, nerwową, dziwnie spetryfikowaną tym, co miała mu przekazać.
Czekał na odpowiedź w milczeniu, poważnie, starając się nie myśleć, nie dopuścić do nagromadzenia się czarnych scenariuszy, wijących się w tyle głowy niczym stado śliskich węży, gotowych w każdej sekundzie wbić kły w iluzję szczęścia i zatruć ją toksycznym jadem. Wyjaśni mu to, opowie o jakimś naiwnym chłopcu albo zadurzonym mężczyźnie, krótkiej przygodzie, kilku spacerach, kilku wizytach w operze, kilku drogich prezentach, romantycznych pocałunkach, ot, krótka historyjka nieistotnego romansu. Kimże był, by ją oceniać? To wydarzyło się dawno, to ich nie dotyczyło nowych ich...więc dlaczego serce biło mu jakby szybciej, głośniej, boleśnie obijając się o żebra? Zastygł w niemym oczekiwaniu, marszcząc lekko brwi, gdy go zbyła. Źle. Niedobrze. Gdyby to było coś nieistotnego, od razu by o tym opowiedziała, prawda, Ben? Nie, nie, nie chciał o tym myśleć, nie może panikować, poczeka na konkrety, musi jej zaufać. - Gdyby nie miało, nie pytałbym - odparł cicho, masochistycznie nie mogąc oderwać spojrzenia od jej oczu. Dalej, Hattie, rozwiej mój niepokój.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jeśli miał być im dany tydzień szczęścia, spacerowaliby w chmurach przez równe sto sześćdziesiąt osiem godzin, by w sto sześćdziesiątej dziewiątej poznać historię Ikara w najokrutniejszy z możliwych sposobów, spadając w dół, na samo dno bez żadnych zabezpieczeń, bez żadnych zmiękczających zabójcze zderzenie poduszek wyściełających piekielne otchłanie Tartaru, bez możliwości powrotu do statusu quo ante. Tym razem było przecież inaczej, tym razem od początku mieli mieć pełną świadomość tego, w co się angażują, mieli dorośle podjąć decyzję, a gdy już to zrobią, nie akceptować żadnych półśrodków, poświęcając się bez reszty swojemu wyborowi. Czy jednak jeśli limit był tak bezlitosny i nieodwołalny, dobrym pomysłem było wzniecanie płomieni, by przez tydzień ogrzewać się w ich blasku, a następnie płonąć razem ze światem i do końca życia już tylko grzebać w zgliszczach, na których nie da się zbudować niczego innego? Igranie z ogniem rzadko kiedy miewało dobre efekty.
- Ale dlaczego? - drążyła dalej, mając nieprzyjemne odczucie, że zamiast rozumieć coraz więcej, dzieje się wprost przeciwnie. Nie musiał, ale chciał robić coś, co było ryzykowne, ale słuszne, co miało być dobre dla niej, ale jednocześnie mogło ją na coś narazić, nie mógł wyjaśnić o co chodzi, ale powinna mu zaufać - a podobno to jej nie było po drodze z logiką. Marsowa zmarszczka przecinająca jej czoło pogłębiła się wraz z narastającą konsternacją. - Jeśli, o ile dobrze rozumiem, chcesz zaczynać nowe życie… dlaczego robić cokolwiek, co mogłoby mu zaszkodzić? - zapytała odrobinę łagodniejszym tonem. Nie jestem samobójcą, Hattie. Jeszcze by tego tylko brakowało. - Ile to coś dla ciebie znaczy? Ile jesteś gotów poświęcić w imię tego czegoś? - troska zatańczyła w jej głosie, gdy rozbierała te niejasne informacje na czynniki pierwsze, docierając do coraz mniej przyjaznych warstw i dostrzegając kolejne czynniki warunkujące. Jeśli nie mógł (a może nie chciał?) wyjawić kwintesencji przedsięwzięcia, w które się wplątał, jak wysoce je sobie cenił? Wyżej od tego, co próbował (próbowali?) budować? Od tego, co sprawiło, że zjawił się tego dnia pod jej adresem? Jej klatka piersiowa zafalowała spazmatycznie, kojące szepty i wymowne przemilczenie idącej przez domysł w następstwie zakłamanej części wszystko będzie w porządku nie było w stanie wyciszyć szumiącej w jej uszach gorącej krwi. Nie potrafiła zmusić się do uśmiechu, nawet gdy musnął palcami jej skroń w trakcie zaskakująco delikatnego gestu poprawiania pasma niesfornych włosów. Pochłonięta gorączkowymi rozmyślaniami nie zdziwiła się krótkością tego ruchu, a zamaskowane napięcie przemykające cieniem przez twarz Wrighta umknęło jej uwadze. W najśmielszych snach nie pomyślałaby, że mógłby mówić jej o swojej chęci do życia, jednocześnie skrywając pod rękawami koszuli gojące się rany po rozpłataniu żył.
- Kura nigdy nie będzie słowikiem, słowik nigdy nie będzie kurą - oznajmiła niczym pasjonatka ornitologii i nawet śmieszność tego porównania nie wygięła ponownie jej ust w pełnym szczerości uśmiechu. - Czym więc jestem, jeśli nie mogę być i jednym, i drugim? - zapytała może odrobinę retorycznie i chociaż przyjemne ciepło zakiełkowało gdzieś w jej sercu, powstrzymała się przed dodaniem, że jego wsparcie zawsze było nieocenione - wiedział to na pewno, pamiętając jak racząc reporterów przyjemnym uśmiechem, zaciskała palce na jego ramieniu, jak ze wszystkich opinii wysłuchiwała tylko tej wygłaszanej przez niego, odrzucając przy tym bez chwili zawahania całą resztę, jak nerwowo przeczesywała spojrzeniem kolejne rzędy miejsc w jego poszukiwaniu i dopiero gdy napotykała jego uśmiech, znikała ponownie za kurtyną, by już w spokoju wyczekiwać rozpoczęcia przedstawienia. Podobno dojrzała, podobno ostatni rok nauczył ją samodzielności, jaka nigdy wcześniej nie była od niej wymagana i chociaż chętnie po raz kolejny pławiłaby się w blasku aprobaty Jaimiego, wiedziała już co nastąpi - i że nie miała prawa liczyć na podobne deklaracje.
Nie ułatwiali sobie niczego, kontynuując wymianę niewygodnych pytań i jeszcze gorszych odpowiedzi. Liczyła na to, że odpuści, stwierdzi, że liczy się sam fakt, a nie szczegóły, sam czyn, a nie personalia, część niej była jednak przekonana o tym, że nadzieje te są próżne, że tym razem nie uniknie konieczności doprowadzenia tematu do końca bez zbywania półsłówkami. Jakie myśli kłębiły się w jego głowie, gdy wbijał w nią wyczekujące spojrzenie, a w jego źrenicach dostrzegała własne, skrępowane niezręcznością odbicie? Kogo posądzał o bycie nieszczęsną ofiarą uroku wili? Kogo oskarżał o śmiałość czynienia jej swoją, choćby i przez krótki czas? Jak dawno było dawno? Czy uważał ją za niewierną żonę, umilającą sobie codzienną rutynę zakazanym, emocjonującym romansem?
- Obiecaj mi, że niczego nie zrobisz. Obiecaj - odezwała się nagle, ulegając myśli, że jeśli włoży w tę prośbę wystarczająco dużo mocy, będzie w stanie uzyskać gwarancję tego, że jej najgorsze obawy się nie spełnią - i że jeśli cokolwiek dla niego znaczy, gwarancja ta okaże się być wiążąca. Wpatrywała się w niego z napięciem, próbując doszukać się jakiegokolwiek potwierdzenia, nawet najmniejszego, którego mogłaby się chwycić niczym tonący brzytwy. Wciąż nie cofnął dłoni, to chyba dobry znak? Swojej ręki nie odważyła się jednak ruszyć ani o milimetr, chociaż mogłaby przysiąc, że ta drży w rytm bijącego jak oszalałe serca. - W lutym - szepnęła, przerywając oplatającą ich coraz łapczywiej duszącą ciszę. - i w marcu - dodała jeszcze ciszej, pomijając informację, że był to dawny romans, który nawiązała, gdy została przez niego wzgardzona po raz pierwszy, gdy praktycznie wepchnął ją w cudze ramiona, że był to dawny romans, który odżywał ilekroć jej światek legł w gruzach po raz wtóry, że był to dawny romans, który dawał jej nie tyle uciechy fizyczne, a wyzwolenie, tlen, którym mogła oddychać. I za który teraz wszystkim przyjdzie zapłacić. - Z Tristanem - wyznała ostatecznie, ściszając głos jeszcze bardziej, choć praktycznie nie było to już możliwe - zaciśnięte emocjami struny głosowe Lovegood odmówiły współpracy, seria niesłyszalnych dźwięków opuściła jej gardło, zmuszając Wrighta do wyczytywania odpowiedzi z ruchu jej zdradzieckich ust.
- Ale dlaczego? - drążyła dalej, mając nieprzyjemne odczucie, że zamiast rozumieć coraz więcej, dzieje się wprost przeciwnie. Nie musiał, ale chciał robić coś, co było ryzykowne, ale słuszne, co miało być dobre dla niej, ale jednocześnie mogło ją na coś narazić, nie mógł wyjaśnić o co chodzi, ale powinna mu zaufać - a podobno to jej nie było po drodze z logiką. Marsowa zmarszczka przecinająca jej czoło pogłębiła się wraz z narastającą konsternacją. - Jeśli, o ile dobrze rozumiem, chcesz zaczynać nowe życie… dlaczego robić cokolwiek, co mogłoby mu zaszkodzić? - zapytała odrobinę łagodniejszym tonem. Nie jestem samobójcą, Hattie. Jeszcze by tego tylko brakowało. - Ile to coś dla ciebie znaczy? Ile jesteś gotów poświęcić w imię tego czegoś? - troska zatańczyła w jej głosie, gdy rozbierała te niejasne informacje na czynniki pierwsze, docierając do coraz mniej przyjaznych warstw i dostrzegając kolejne czynniki warunkujące. Jeśli nie mógł (a może nie chciał?) wyjawić kwintesencji przedsięwzięcia, w które się wplątał, jak wysoce je sobie cenił? Wyżej od tego, co próbował (próbowali?) budować? Od tego, co sprawiło, że zjawił się tego dnia pod jej adresem? Jej klatka piersiowa zafalowała spazmatycznie, kojące szepty i wymowne przemilczenie idącej przez domysł w następstwie zakłamanej części wszystko będzie w porządku nie było w stanie wyciszyć szumiącej w jej uszach gorącej krwi. Nie potrafiła zmusić się do uśmiechu, nawet gdy musnął palcami jej skroń w trakcie zaskakująco delikatnego gestu poprawiania pasma niesfornych włosów. Pochłonięta gorączkowymi rozmyślaniami nie zdziwiła się krótkością tego ruchu, a zamaskowane napięcie przemykające cieniem przez twarz Wrighta umknęło jej uwadze. W najśmielszych snach nie pomyślałaby, że mógłby mówić jej o swojej chęci do życia, jednocześnie skrywając pod rękawami koszuli gojące się rany po rozpłataniu żył.
- Kura nigdy nie będzie słowikiem, słowik nigdy nie będzie kurą - oznajmiła niczym pasjonatka ornitologii i nawet śmieszność tego porównania nie wygięła ponownie jej ust w pełnym szczerości uśmiechu. - Czym więc jestem, jeśli nie mogę być i jednym, i drugim? - zapytała może odrobinę retorycznie i chociaż przyjemne ciepło zakiełkowało gdzieś w jej sercu, powstrzymała się przed dodaniem, że jego wsparcie zawsze było nieocenione - wiedział to na pewno, pamiętając jak racząc reporterów przyjemnym uśmiechem, zaciskała palce na jego ramieniu, jak ze wszystkich opinii wysłuchiwała tylko tej wygłaszanej przez niego, odrzucając przy tym bez chwili zawahania całą resztę, jak nerwowo przeczesywała spojrzeniem kolejne rzędy miejsc w jego poszukiwaniu i dopiero gdy napotykała jego uśmiech, znikała ponownie za kurtyną, by już w spokoju wyczekiwać rozpoczęcia przedstawienia. Podobno dojrzała, podobno ostatni rok nauczył ją samodzielności, jaka nigdy wcześniej nie była od niej wymagana i chociaż chętnie po raz kolejny pławiłaby się w blasku aprobaty Jaimiego, wiedziała już co nastąpi - i że nie miała prawa liczyć na podobne deklaracje.
Nie ułatwiali sobie niczego, kontynuując wymianę niewygodnych pytań i jeszcze gorszych odpowiedzi. Liczyła na to, że odpuści, stwierdzi, że liczy się sam fakt, a nie szczegóły, sam czyn, a nie personalia, część niej była jednak przekonana o tym, że nadzieje te są próżne, że tym razem nie uniknie konieczności doprowadzenia tematu do końca bez zbywania półsłówkami. Jakie myśli kłębiły się w jego głowie, gdy wbijał w nią wyczekujące spojrzenie, a w jego źrenicach dostrzegała własne, skrępowane niezręcznością odbicie? Kogo posądzał o bycie nieszczęsną ofiarą uroku wili? Kogo oskarżał o śmiałość czynienia jej swoją, choćby i przez krótki czas? Jak dawno było dawno? Czy uważał ją za niewierną żonę, umilającą sobie codzienną rutynę zakazanym, emocjonującym romansem?
- Obiecaj mi, że niczego nie zrobisz. Obiecaj - odezwała się nagle, ulegając myśli, że jeśli włoży w tę prośbę wystarczająco dużo mocy, będzie w stanie uzyskać gwarancję tego, że jej najgorsze obawy się nie spełnią - i że jeśli cokolwiek dla niego znaczy, gwarancja ta okaże się być wiążąca. Wpatrywała się w niego z napięciem, próbując doszukać się jakiegokolwiek potwierdzenia, nawet najmniejszego, którego mogłaby się chwycić niczym tonący brzytwy. Wciąż nie cofnął dłoni, to chyba dobry znak? Swojej ręki nie odważyła się jednak ruszyć ani o milimetr, chociaż mogłaby przysiąc, że ta drży w rytm bijącego jak oszalałe serca. - W lutym - szepnęła, przerywając oplatającą ich coraz łapczywiej duszącą ciszę. - i w marcu - dodała jeszcze ciszej, pomijając informację, że był to dawny romans, który nawiązała, gdy została przez niego wzgardzona po raz pierwszy, gdy praktycznie wepchnął ją w cudze ramiona, że był to dawny romans, który odżywał ilekroć jej światek legł w gruzach po raz wtóry, że był to dawny romans, który dawał jej nie tyle uciechy fizyczne, a wyzwolenie, tlen, którym mogła oddychać. I za który teraz wszystkim przyjdzie zapłacić. - Z Tristanem - wyznała ostatecznie, ściszając głos jeszcze bardziej, choć praktycznie nie było to już możliwe - zaciśnięte emocjami struny głosowe Lovegood odmówiły współpracy, seria niesłyszalnych dźwięków opuściła jej gardło, zmuszając Wrighta do wyczytywania odpowiedzi z ruchu jej zdradzieckich ust.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Miał nadzieję, że odpuści i że temat tajemnic zostawią już za sobą, przechodząc do bardziej palących - cóż za nieodpowiednie słowo w tym bolesnym kontekście - problemów. Codziennych, emocjonalnych, zwykłych, niezwiązanych z wielkimi wyzwaniami, ryzykiem, poświęceniem. Potrzebował tej mikroskali, dopiero niedawno zdając sobie z tego, jak bardzo. Tych uśmiechów, zauważania drobiazgów, rozkoszowania się każdą chwilą spokoju, każdym dniem, który przynosił siłę a nie zasypywał ciężkimi popiołami wspomnienia o zmarłych bliskich. Ginących dla Zakonu, osierocających dzieci, przechodzących męczarnie w Tower, oddających życie w próbie zdobycia artefaktu mogącego - ale bez stuprocentowej pewności - pomóc w ich walce. Nigdy wcześniej nie myślał tak często o śmierci. Uznawał ją za filozoficzny konspekt, coś tak odległego, że aż niewartego poświęcenia chociażby jednej krótkiej myśli. Rzeczywistość dopadła go nagle, brutalnie wytrącając z dłoni oręż niefrasobliwej naiwności. Został nagi, obnażony, w pewnym sensie martwy tak samo jak ci, którzy już odeszli, wskazując jednak drogę w ciemności. Dokładnie pamiętał przecież Cressidę, uśmiechającą się tak słodko tuż zanim poderżnęła sobie gardło, Roberta z zakrwawionym nożem w ręku, wiadro pełne krwi, jego krwi, jego przysięgi, jego poświęcenia. Chciał pielęgnować w sobie te obrazy, bolesne, ale i otrzeźwiające, na nowo przywracającego go światu, za który był gotowy oddać życie. To nie podlegało wątpliwości, ale Benjamin wymykał się straceńczemu poglądowi o beznadziejności ich misji. Miał zamiar walczyć, nie był samobójcą, miał zamiar jeszcze szczerze się śmiać, intensywnie kochać i po prostu cieszyć się z kolejnych wiosennych poranków i letnich wieczorów, spędzonych z tymi, którzy byli mu najbliżsi.
Harriett widocznie tego nie rozumiała...albo rozumiała więcej niż on, zadając celne pytania, drażniąc te punkty jego argumentacji, które zdawały się zaprzeczać same sobie. Westchnął, tym razem ciężko, ponownie powoli kręcąc głową, zarówno w odpowiedzi jak i w geście pewnego zrezygnowania.
- To mi nie szkodzi, Hattie, wręcz przeciwnie. To, w co wierzę, mnie uratowało - sprostował z niespotykaną pewnością. Znała go, wiedziała, że nie mógł pozostać bierny, gdy wokół rozpadał się świat, że nie mógł skupiać się na sobie, z nadzieją, że przeczekają burzę albo - co bardziej przerażające - że przyzwyczają się do ciągłego strachu, ciemności, terroru. Tak wiele chciał jej powiedzieć, wytłumaczyć, ale pozostawało to poza jego zasięgiem. Mógł jedynie naiwnie sądzić, że wystarczą jego intencje i jej empatia, zawsze potrafiąca dostrzec w nim dobro, nawet (zwłaszcza?), kiedy zdawało się być bezpowrotnie pogrzebane pod warstwą brudu. - Powiedziałem ci tyle, ile mogę, Hattie. Wiem, że to niewystarczająco, wiem, że się niepokoisz, ale...decyzja zależy od ciebie. Zaakceptuję twój wybór, nawet jeśli moja...tajemnica będzie dla nas zbyt ciężkim brzemieniem, którego nie będziesz chciała nieść. Mam nadzieję, że zrozumiesz, że mi zaufasz, lecz to tylko nadzieja. Nie przeczę, że rozsądniej byłoby kazać mi iść w galopujące gargulce - odparł z lekkim rozbawieniem, bo cóż mu pozostało? Lawirowanie wokół tematu, uspokajające gesty, powrót do subtelnych kłamstw? Skończył z tym już dawno i musiał ponieść konsekwencję swoich decyzji, nawet jeśli wiązałyby się one z utratą Lovegood na dobre. Właściwie, czy nie byłoby to - obiektywnie - odpowiedzialniejsze rozwiązanie? Czyż nie życzył jej szczęśliwego życia u boku kogoś innego? Kogoś, kto doceniłby ją jako słowika, zapewnił materialne bezpieczeństwo jako kapłance domowego ogniska? Gubił się przecież w artystycznym świecie, bywał nieodpowiedzialny, zawsze biegł w stronę niebezpieczeństwa, rozkoszując się nieznanym. Wątpliwości, które tak skutecznie odrzucał przez ostatnie dni, powróciły, niczym ciepłe promienie słońca, schodzącego coraz niżej, zmniejszającego cień drzewa, padający na ich twarze. Wright nieco spoważniał, w jego oczach zabłysnęła czysta troska, jeszcze nieprzetwarzająca się na wyrzuty sumienia. Czy to kwestia czasu, nim zacznie znów odpychać od siebie Harriett, by zapewnić jej bezpieczeństwo? Nie, przecież rozmawiali o tym ostatnio, przecież sprzeciwiła się takiemu pojmowaniu ich relacji, więc...dlaczego wątpiła? Wymieniali się, mijali, uzupełniali; gdy jedno z nich stanowiło opokę, drugie przelewało się drżąco przez palce. Nawet fizycznie: Benjamin stateczny, nieruchomy, z lekkim uśmiechem i Hattie, zaaferowana, nerwowa, coraz bardziej rozedrgana, jakby zbliżali się do punktu kulminacyjnego rozmowy. Nie dotyczącego pracy, przecież wiedziała, że mogła być kim tylko zechciała.
Z kim tylko zechciała? Oddychał dziwnie płytko, spięty, nieprzyjemnie podrażniony, z głową odrobinę przechyloną w lewo, jakby chciał lepiej dosłyszeć to, co miała mu do powiedzenia. Jego najgorsza rzecz i główna przeszkoda w ich powrocie już wybrzmiała, jej: dopiero miała roztrzaskać spokój na drobne kawałeczki, raniące go niczym setka drobnych sztyletów. Spodziewał się czegoś nieprzyjemnego - zasłużył na to - ale...nie spodziewał się tego, co właśnie padło. Szeptem, niepewnie, stopniując napięcie, i tak osiągające nieznośnie wysokie rejony.
Więcej odczytał z jej twarzy, z gestów, ze spojrzenia, z drżenia ciała, niż ze skąpych informacji. Usta Harriett ledwo się poruszały, gdy wymagała od niego obietnicy, alarmującej tak potężnie, że Benjamin wręcz przestał mrugać. Dlaczego się tak denerwowała, krygowała, dlaczego ten temat poruszał ją aż tak mocno, dlaczego niemalże czuł płomień niepokoju, opływający żywcem jej ciało, dlaczego czuł swąd, dlaczego przez sekundę piękna twarz blondynki zdała mu się tylko bladą czaszką a błękitne oczy pustymi oczodołami, wypalonymi toksycznymi łzami, chorym ogniem, nagle wybuchającym nowym zarzewiem gdzieś w jego sercu?
Musiał się pomylić, przesłyszeć; podświadomość podpowiadała mu to imię, na pewno chodziło o kogoś innego, na pewno nie trwało to aż dwóch miesięcy, na pewno nie z nim, z jego przyjacielem, z kimś, kogo obydwoje znali, kto towarzyszył mu przez te wszystkie lata, kto dzielił z nim pasję, kto dzielił z nim kobietę? Szok na twarzy Benjamina ustąpił nagłemu bólowi, widocznemu tak dokładnie, że było to aż odrzucające, zbyt intymne, żałosne; na szczęście to uczucie, ta rozpaczliwa emocja, zniknęła pod nagłym gniewem i...obrzydzeniem. Do siebie, do nich. Czy to dlatego kontakt z Rosierem osłabł? Czy to dlatego Tristan z uśmiechem słuchał jego niechętnych słów o Harriett, będących przecież tylko żenującym wołaniem umęczonego frustrującą miłością serca? Czy to dlatego siedział teraz w pieprzonym Kent, w ogrodzie pełnym pieprzonych róż? Jak mógł to przegapić, jak mógł przegapić połączenie dwóch romantycznych dusz, wrażliwych na sztukę, szkolących się w Beauxbatons - ale nie, to nie mogło trwać tak długo, przecież Hattie zdawkowo wspominała o pierwszym zauroczeniu a pierwsze zauroczenia się kończą, są miłym ale wstydliwym wspomnieniem a nie romansem dwójki dorosłych ludzi. Rosier ożenił się z Evandrą; czy płakała na jego niedawnym ślubie? Stała gdzieś z tyłu, wpatrzona w swoją pierwszą miłość ze łzami w oczach? A może z uśmiechem, wiedząc, że niedługo znów się spotkają, żeby...
W jego głowie wybuchł pożar pytań, obrazów, niedorzecznych projekcji, trawiący ogniem wszystko, co znał i wszystko, czego był pewien. Nawet nie zauważył, kiedy wysunął swoją ciepłą dłoń z uścisku palców Harriett, ba, nie zauważył, kiedy gwałtownie wstał z ławki, niezdolny zrobić jednak żadnego kroku dalej, wrośnięty w ziemię, ciągle nie odrywając spojrzenia od Lovegood. Masochistycznie pogłębiał nową ranę, nie potrafiąc opanować wzburzenia. I tak zadziwiająco spokojnego; jeszcze kilka tygodni temu pewnie zniszczyłby cały ogród, potłukł rzeźby, spalił kwiaty do gołej ziemi, potrząsając Hattie jak marionetką, pewnie także robiąc jej, nieświadomie, krzywdę. I może to byłoby zdrowsze? Lepsze? Pozwoliłoby pozbyć się emocji, nagromadzonych w każdej tkance; znów drżał, dłonie mimowolnie zacisnęły się w pięści, poraniona skóra napięła się pod materiałem koszuli, ale nie ruszał się z miejsca, nie mogąc na razie wykrztusić z siebie nic. Jak mogła? Jak mogła mu to zrobić, jak mogła zrobić to z jego przyjacielem, jak mogła to ukrywać, jak mogła być tak głupia - nagła rozpacz zamieniła się w złość, w złość na nią, na jej głupotę. Romans z arystokratą, w dodatku z tym konkretnym, zakochanym absolutnie w Evandrze, w pani jego serca. Pozwoliła zrobić z siebie wygodną kochankę, ot, kolejna półwila do kolekcji; zaryzykowała opinią, zaryzykowała wszystkim dla jakiegoś taniego porywu namiętności? Tuż przed ślubem, tuż przed ich rozmową? Czy pojawiała się w nokturnowej kawalerce popchnięta wyrzutami sumienia a nie miłością?
Zrobiło mu się niedobrze; z bólu, z natłoku emocji, z poczucia...niestabilności. Sądził, że ma wszystko pod kontrolą, że wszystko zaczyna się układać, że może opanować chaos, ale były to tylko mrzonki. Nie znał osoby, którą kochał. Starał się, z całych sił, wrócić do siebie, do swoich błędów, do swoich przewinień; przypominał sobie grzechy, ale w tym stanie każdy z nich wydawał się blaknąć.
- Jak... - wychrypiał w końcu, co bardziej przypominało rozpaczliwe warknięcie; zaczerpnął gwałtowny haust powietrza. - Kiedy ostatni raz? Po...po naszej rozmowie, po naszej szczerości, po tym, co sobie wyznaliśmy, ty...z nim... - spytał nieustępliwie, przeraźliwie bojąc się odpowiedzi, jednocześnie pewny, że usłyszy zaprzeczenie. Nie mogła być aż tak perfidna a on sam nie mógłby być aż tak naiwny; naprawdę jej wierzył, naprawdę się dla niej zmieniał, naprawdę robił wszystko, by znów zasłużyć na drugą szansę.
Harriett widocznie tego nie rozumiała...albo rozumiała więcej niż on, zadając celne pytania, drażniąc te punkty jego argumentacji, które zdawały się zaprzeczać same sobie. Westchnął, tym razem ciężko, ponownie powoli kręcąc głową, zarówno w odpowiedzi jak i w geście pewnego zrezygnowania.
- To mi nie szkodzi, Hattie, wręcz przeciwnie. To, w co wierzę, mnie uratowało - sprostował z niespotykaną pewnością. Znała go, wiedziała, że nie mógł pozostać bierny, gdy wokół rozpadał się świat, że nie mógł skupiać się na sobie, z nadzieją, że przeczekają burzę albo - co bardziej przerażające - że przyzwyczają się do ciągłego strachu, ciemności, terroru. Tak wiele chciał jej powiedzieć, wytłumaczyć, ale pozostawało to poza jego zasięgiem. Mógł jedynie naiwnie sądzić, że wystarczą jego intencje i jej empatia, zawsze potrafiąca dostrzec w nim dobro, nawet (zwłaszcza?), kiedy zdawało się być bezpowrotnie pogrzebane pod warstwą brudu. - Powiedziałem ci tyle, ile mogę, Hattie. Wiem, że to niewystarczająco, wiem, że się niepokoisz, ale...decyzja zależy od ciebie. Zaakceptuję twój wybór, nawet jeśli moja...tajemnica będzie dla nas zbyt ciężkim brzemieniem, którego nie będziesz chciała nieść. Mam nadzieję, że zrozumiesz, że mi zaufasz, lecz to tylko nadzieja. Nie przeczę, że rozsądniej byłoby kazać mi iść w galopujące gargulce - odparł z lekkim rozbawieniem, bo cóż mu pozostało? Lawirowanie wokół tematu, uspokajające gesty, powrót do subtelnych kłamstw? Skończył z tym już dawno i musiał ponieść konsekwencję swoich decyzji, nawet jeśli wiązałyby się one z utratą Lovegood na dobre. Właściwie, czy nie byłoby to - obiektywnie - odpowiedzialniejsze rozwiązanie? Czyż nie życzył jej szczęśliwego życia u boku kogoś innego? Kogoś, kto doceniłby ją jako słowika, zapewnił materialne bezpieczeństwo jako kapłance domowego ogniska? Gubił się przecież w artystycznym świecie, bywał nieodpowiedzialny, zawsze biegł w stronę niebezpieczeństwa, rozkoszując się nieznanym. Wątpliwości, które tak skutecznie odrzucał przez ostatnie dni, powróciły, niczym ciepłe promienie słońca, schodzącego coraz niżej, zmniejszającego cień drzewa, padający na ich twarze. Wright nieco spoważniał, w jego oczach zabłysnęła czysta troska, jeszcze nieprzetwarzająca się na wyrzuty sumienia. Czy to kwestia czasu, nim zacznie znów odpychać od siebie Harriett, by zapewnić jej bezpieczeństwo? Nie, przecież rozmawiali o tym ostatnio, przecież sprzeciwiła się takiemu pojmowaniu ich relacji, więc...dlaczego wątpiła? Wymieniali się, mijali, uzupełniali; gdy jedno z nich stanowiło opokę, drugie przelewało się drżąco przez palce. Nawet fizycznie: Benjamin stateczny, nieruchomy, z lekkim uśmiechem i Hattie, zaaferowana, nerwowa, coraz bardziej rozedrgana, jakby zbliżali się do punktu kulminacyjnego rozmowy. Nie dotyczącego pracy, przecież wiedziała, że mogła być kim tylko zechciała.
Z kim tylko zechciała? Oddychał dziwnie płytko, spięty, nieprzyjemnie podrażniony, z głową odrobinę przechyloną w lewo, jakby chciał lepiej dosłyszeć to, co miała mu do powiedzenia. Jego najgorsza rzecz i główna przeszkoda w ich powrocie już wybrzmiała, jej: dopiero miała roztrzaskać spokój na drobne kawałeczki, raniące go niczym setka drobnych sztyletów. Spodziewał się czegoś nieprzyjemnego - zasłużył na to - ale...nie spodziewał się tego, co właśnie padło. Szeptem, niepewnie, stopniując napięcie, i tak osiągające nieznośnie wysokie rejony.
Więcej odczytał z jej twarzy, z gestów, ze spojrzenia, z drżenia ciała, niż ze skąpych informacji. Usta Harriett ledwo się poruszały, gdy wymagała od niego obietnicy, alarmującej tak potężnie, że Benjamin wręcz przestał mrugać. Dlaczego się tak denerwowała, krygowała, dlaczego ten temat poruszał ją aż tak mocno, dlaczego niemalże czuł płomień niepokoju, opływający żywcem jej ciało, dlaczego czuł swąd, dlaczego przez sekundę piękna twarz blondynki zdała mu się tylko bladą czaszką a błękitne oczy pustymi oczodołami, wypalonymi toksycznymi łzami, chorym ogniem, nagle wybuchającym nowym zarzewiem gdzieś w jego sercu?
Musiał się pomylić, przesłyszeć; podświadomość podpowiadała mu to imię, na pewno chodziło o kogoś innego, na pewno nie trwało to aż dwóch miesięcy, na pewno nie z nim, z jego przyjacielem, z kimś, kogo obydwoje znali, kto towarzyszył mu przez te wszystkie lata, kto dzielił z nim pasję, kto dzielił z nim kobietę? Szok na twarzy Benjamina ustąpił nagłemu bólowi, widocznemu tak dokładnie, że było to aż odrzucające, zbyt intymne, żałosne; na szczęście to uczucie, ta rozpaczliwa emocja, zniknęła pod nagłym gniewem i...obrzydzeniem. Do siebie, do nich. Czy to dlatego kontakt z Rosierem osłabł? Czy to dlatego Tristan z uśmiechem słuchał jego niechętnych słów o Harriett, będących przecież tylko żenującym wołaniem umęczonego frustrującą miłością serca? Czy to dlatego siedział teraz w pieprzonym Kent, w ogrodzie pełnym pieprzonych róż? Jak mógł to przegapić, jak mógł przegapić połączenie dwóch romantycznych dusz, wrażliwych na sztukę, szkolących się w Beauxbatons - ale nie, to nie mogło trwać tak długo, przecież Hattie zdawkowo wspominała o pierwszym zauroczeniu a pierwsze zauroczenia się kończą, są miłym ale wstydliwym wspomnieniem a nie romansem dwójki dorosłych ludzi. Rosier ożenił się z Evandrą; czy płakała na jego niedawnym ślubie? Stała gdzieś z tyłu, wpatrzona w swoją pierwszą miłość ze łzami w oczach? A może z uśmiechem, wiedząc, że niedługo znów się spotkają, żeby...
W jego głowie wybuchł pożar pytań, obrazów, niedorzecznych projekcji, trawiący ogniem wszystko, co znał i wszystko, czego był pewien. Nawet nie zauważył, kiedy wysunął swoją ciepłą dłoń z uścisku palców Harriett, ba, nie zauważył, kiedy gwałtownie wstał z ławki, niezdolny zrobić jednak żadnego kroku dalej, wrośnięty w ziemię, ciągle nie odrywając spojrzenia od Lovegood. Masochistycznie pogłębiał nową ranę, nie potrafiąc opanować wzburzenia. I tak zadziwiająco spokojnego; jeszcze kilka tygodni temu pewnie zniszczyłby cały ogród, potłukł rzeźby, spalił kwiaty do gołej ziemi, potrząsając Hattie jak marionetką, pewnie także robiąc jej, nieświadomie, krzywdę. I może to byłoby zdrowsze? Lepsze? Pozwoliłoby pozbyć się emocji, nagromadzonych w każdej tkance; znów drżał, dłonie mimowolnie zacisnęły się w pięści, poraniona skóra napięła się pod materiałem koszuli, ale nie ruszał się z miejsca, nie mogąc na razie wykrztusić z siebie nic. Jak mogła? Jak mogła mu to zrobić, jak mogła zrobić to z jego przyjacielem, jak mogła to ukrywać, jak mogła być tak głupia - nagła rozpacz zamieniła się w złość, w złość na nią, na jej głupotę. Romans z arystokratą, w dodatku z tym konkretnym, zakochanym absolutnie w Evandrze, w pani jego serca. Pozwoliła zrobić z siebie wygodną kochankę, ot, kolejna półwila do kolekcji; zaryzykowała opinią, zaryzykowała wszystkim dla jakiegoś taniego porywu namiętności? Tuż przed ślubem, tuż przed ich rozmową? Czy pojawiała się w nokturnowej kawalerce popchnięta wyrzutami sumienia a nie miłością?
Zrobiło mu się niedobrze; z bólu, z natłoku emocji, z poczucia...niestabilności. Sądził, że ma wszystko pod kontrolą, że wszystko zaczyna się układać, że może opanować chaos, ale były to tylko mrzonki. Nie znał osoby, którą kochał. Starał się, z całych sił, wrócić do siebie, do swoich błędów, do swoich przewinień; przypominał sobie grzechy, ale w tym stanie każdy z nich wydawał się blaknąć.
- Jak... - wychrypiał w końcu, co bardziej przypominało rozpaczliwe warknięcie; zaczerpnął gwałtowny haust powietrza. - Kiedy ostatni raz? Po...po naszej rozmowie, po naszej szczerości, po tym, co sobie wyznaliśmy, ty...z nim... - spytał nieustępliwie, przeraźliwie bojąc się odpowiedzi, jednocześnie pewny, że usłyszy zaprzeczenie. Nie mogła być aż tak perfidna a on sam nie mógłby być aż tak naiwny; naprawdę jej wierzył, naprawdę się dla niej zmieniał, naprawdę robił wszystko, by znów zasłużyć na drugą szansę.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie rozumiała, ale nic dziwnego, nie mogła zrozumieć czegoś, czego nie znała - marszczyła brwi w zdziwieniu, podchodząc do szczątkowych informacji jak pies do jeża, obchodząc je naokoło bezustannie, na nowo i na nowo, nie potrafiąc ugryźć od odpowiedniej strony ani skutecznie wyminąć kolców milczenia. Z braku innej możliwości powracała do znanej, choć może niezbyt dobrej metody przyrównywania wszystkiego do obrazów już istniejących w jej głowie, by doszukać się analogii o dość umownym sensie i wcale nie wiedząc czy czuje się z nimi choć odrobinę lepiej. Oto przed jej oczami majaczyły wizje interwencji aurorskich, niewątpliwie chlubnych, lecz obarczonych ryzykiem, które jej śmiesznie mała rodzina odczuła zbyt dotkliwie. Wzniosłe hasła wygłaszane przez Benjamina, niepoparte żadnymi wiarygodnymi deklaracjami, niepodające żadnych przemawiających do niej argumentów tworzyły z tymi obrazami niechciane paralele, kradnąc jej z płuc resztki powietrza. Może była egocentryczką, może jej perspektywa była zbyt wąska i zbyt płaska, może jej światek był zbyt ograniczony, nigdy jednak nie pojęła chorobliwej chęci poświęcania się abstrakcyjnej idei - sama potrafiąc poświęcić się tylko w imię uczuć, przyświecając jednocześnie romantycznym ideałom twierdzącym z pełnym przekonaniem, że tylko uczucia warte są ofiar. Zacisnęła usta w wąską linię, nie komentując już w jakikolwiek sposób, bo i co mogła powiedzieć? Pogratulować? Wzburzyć się? Wątpić po raz kolejny? Wyrazić ukontentowanie? Co było złego w przeczekaniu burzy, która zawsze ostatecznie mijała? Harriett o wiele lepiej czuła się z myślą odizolowania najdroższych jej osób od źródła niebezpieczeństwa aż do czasu, gdy ponownie wyjdzie słońce; nie była przecież w stanie własnoręcznie rozganiać kpiących z niej sobie ciężkich chmur, paraliżował ją strach przed tym, że kogoś z jej bliskich mógłby razić piorun - lecz gdyby coś takiego faktycznie miałoby się zdarzyć, bez chwili zawahania wybiegłaby w sam środek zawieruchy, po raz kolejny dowodząc, że sprzeczności były jej cechą charakterystyczną.
- To nie jest tak naprawdę żaden wybór - stwierdziła oszczędnie w słowach. Czy kiedykolwiek był? Wszystkie decyzje, które podobno podejmowała samodzielnie, zdawały się być odgórnie sterowane, wszak zawsze prowadziły tylko w jednym kierunku, pozostawiając tylko jedną możliwą drogę i nie akceptując niczego pomiędzy.
- Galopujące gargulce - uśmiechnęła się lekko, wypowiadając to określenie, lecz zaraz na powrót spoważniała. - mogą poczekać - a może to brzmiało już zbyt pięknie? zbyt wiążąco? Parę zlepków sylab, wykładała na stół kolejne karty, dziwiąc się sama sobie, że jest w stanie uczynić to aż tak - jak na siebie - śmiało. - …dopóki faktycznie nie stwierdzę, że to za wiele - czy rzeczywiście byłaby w stanie odrzucić wszystko, co sobą prezentowała i tak po prostu się wycofać, gdy zacznie się robić za bardzo pod górkę? Czy nowa tajemnica Bena mogła swoją straszliwością porazić ją bardziej niż ta poprzednia, którą poznała przypadkowo - i z którą nauczyła się żyć? Czy możliwym było rozważanie podobnych kwestii w sferze czysto filozoficznej, bez poznania warstwy rzeczywistej? Nie miała pojęcia, musiała zatem dopisać kolejną wątpliwość do wydłużającej się listy niewiadomych i stwierdzić, że wszystko pokaże czas. O ile ten będzie im w ogóle dany.
Słaby uśmiech zamarł na jej ustach nim pierwsza fala trującej świadomości spłynęła z ławki na zieleniącą się leniwie trawę. Oczywiście, można było uznać to za błąd, można było powiedzieć, że tę wiadomość roztropniej byłoby zachować dla siebie i nie obarczać rujnującym domek z kart sekretem Wrighta, w którego oczach musiała nagle stracić tak wiele, jak tylko to było możliwe, raz na zawsze zrywając z wizerunkiem Harriett majaczącej w jego najdawniejszych wspomnieniach. Nie chciała jednak kłamać, nie była w stanie zataić tego, co rozpalało jej myśli do czerwoności i nie pozwalało w spokoju karmić go złudzeniami. Nie po tym, jak obiecali sobie szczerość, nawet jeśli ta miałaby postawić wszystko na ostrzu noża.
Przekonanie o słuszności nie ułatwiało jednak niczego. Miała go tuż przed sobą, jego reakcje jak na tacy, żywe świadectwo bólu, jaki zadała zaledwie paroma krótkimi słowami wypowiadanymi niemalże bezgłośnie. Zacisnęła palce na lawendowym materiale, pod cienką skórą zarysowały się ostro bielejące knykcie. Niefortunność wyboru zaproponowanego miejsca spotkania dopiero zaczynała do niej docierać, dopiero teraz zaczynała rozumieć, że każda z otaczających ich róż zamiast koić słodkim zapachem, świadczyła przeciwko niej, że zarówno roślinność porastająca ogród, jak i te zaledwie kilkanaście mil dzielących jej dom od wybrzeża w Dover stawiało sprawy w zupełnie innym świetle. Sztucznie przekłamanym, choć nie mogła zaprzeczyć temu, że kolejne soczyste fakty łączyły się ze sobą wprost wybornie. To musiało się prosić o tragedię; czuła to w kościach, prosząc tylko o to, by nie domagał się powetowania krzywd na osobie trzeciej, niezwiązanej już ze sceną rozgrywającą się w pełnym napięciu w kwietniowe popołudnie.
Nie zaprotestowała, gdy wyrwał się jak oparzony, gdy stanął nagle na równe nogi, zwiększając dystans; nie próbowała zaciskać smukłej dłoni na jego przedramieniu w powstrzymującym geście, doskonale świadoma tego, że odtrąciłby ją natychmiast, nie mogąc znieść jej dotyku. Czy już widział w niej Helenę Trojańską? Czy już uznawał ją za okrutną harpię? Czy napawała go aż takim obrzydzeniem, że nie mógł dłużej tkwić koło niej? Zapadała się w sobie, jasne oczy błysnęły rozczarowaniem. Nie tak miał wyglądać ten dzień, nawet jeśli na nic lepszego sobie nie zasłużyła. Czy jej sumienie naprawdę kalały grzechy aż tak straszliwe? Nie wiedział, jaka więź łączyła ją z Rosierem, nigdy nie próbował się dowiedzieć zbyt dociekliwie, spłycając wszystko okrutnie i nazywając szlachcica swoim przyjacielem - mimo że to właśnie Lovegood cieszyła się jego towarzystwem jeszcze na długo przed tym, jak dziedzic rodu róż postanowił poznać bardziej osobistą odsłonę quidditcha. Słowa grzęzły jej w gardle, poczucie niesprawiedliwości otaczało łapczywymi ramionami, sącząc do ucha jad, że koniec jest już bliski. Ścisnęła swoje dłonie mocno, a stawy paliczkowe strzeliły głucho w proteście.
- Musiałam to skończyć - odpowiedziała, nie potrafiąc zaprzeczyć tylko po to, by poczuł się lepiej. Nie, kiedy wpatrywał się w nią nieustępliwie, oczekując jednoznacznej odpowiedzi, której sam nie chciał słyszeć. - Nie możesz rozliczać mnie za zbrodnię, która zbrodnią nie była - zreflektowała się w końcu, odrzucając obezwładniającą ją otoczkę odrętwienia na rzecz pierwszej próby obrony swoich racji - których bronić musieć w ogóle nie powinna. Opuściła obie stopy na powrót na miękkie podłoże, by pójść w ślady Bena i również podnieść się z miejsca, o wiele spokojniej i płynniej, chociaż serce wciąż tłukło jej się w piersi jak oszalałe. Czuła się przy nim śmiesznie mała, szczególnie, gdy górował nad ławką, na której zasiadała.
- Przez ostatnie miesiące nie wyrażałeś nawet chęci oddychania tym samym powietrzem co ja - czyż to nie ładny eufemizm na wszystkie wulgarne warknięcia nakazujące jej się odpierdolić? - powtarzałeś tylko, że mam o tobie zapomnieć raz na zawsze. Jakby to było takie proste - próbowała racjonalizować, choć sama była boleśnie świadoma żałosności każdej ze swoich wypowiedzi. - Nie zrobiłam tego przeciwko tobie. Nie zrobiłam tego dla niego. Zrobiłam to dla siebie - kontynuowała zduszonym głosem, akcentując poszczególne słowa, jakby miało to zapewnić lepsze przebicie się do benjaminowej warstwy zrozumienia. - Musiałam to zrobić - to nie był wybór, Jaimie, kiedy to zrozumiesz? - Musiałam poczuć, że wciąż żyję - szepnęła z przejęciem, zawstydzona własnym wyznaniem, myślą, że mogła tęsknić za drugim człowiekiem w sposób nieplatoniczny, że mogła potrzebować rzeczy tak przyziemnej, tak nieodpowiedniej, jak bliskość fizyczna. Stale szukała spojrzenia ciemnych tęczówek, zastanawiając się, ile jeszcze ma czasu na próby zawracania palcem rzeki, ile jeszcze ma czasu nim Jaimie otrząśnie się z szoku i ruszy w kierunku furtki. Ratowała szkielet płonącego na ich oczu mostu czy dorzucała do nieszczęścia kolejne incendio?
- To nie jest tak naprawdę żaden wybór - stwierdziła oszczędnie w słowach. Czy kiedykolwiek był? Wszystkie decyzje, które podobno podejmowała samodzielnie, zdawały się być odgórnie sterowane, wszak zawsze prowadziły tylko w jednym kierunku, pozostawiając tylko jedną możliwą drogę i nie akceptując niczego pomiędzy.
- Galopujące gargulce - uśmiechnęła się lekko, wypowiadając to określenie, lecz zaraz na powrót spoważniała. - mogą poczekać - a może to brzmiało już zbyt pięknie? zbyt wiążąco? Parę zlepków sylab, wykładała na stół kolejne karty, dziwiąc się sama sobie, że jest w stanie uczynić to aż tak - jak na siebie - śmiało. - …dopóki faktycznie nie stwierdzę, że to za wiele - czy rzeczywiście byłaby w stanie odrzucić wszystko, co sobą prezentowała i tak po prostu się wycofać, gdy zacznie się robić za bardzo pod górkę? Czy nowa tajemnica Bena mogła swoją straszliwością porazić ją bardziej niż ta poprzednia, którą poznała przypadkowo - i z którą nauczyła się żyć? Czy możliwym było rozważanie podobnych kwestii w sferze czysto filozoficznej, bez poznania warstwy rzeczywistej? Nie miała pojęcia, musiała zatem dopisać kolejną wątpliwość do wydłużającej się listy niewiadomych i stwierdzić, że wszystko pokaże czas. O ile ten będzie im w ogóle dany.
Słaby uśmiech zamarł na jej ustach nim pierwsza fala trującej świadomości spłynęła z ławki na zieleniącą się leniwie trawę. Oczywiście, można było uznać to za błąd, można było powiedzieć, że tę wiadomość roztropniej byłoby zachować dla siebie i nie obarczać rujnującym domek z kart sekretem Wrighta, w którego oczach musiała nagle stracić tak wiele, jak tylko to było możliwe, raz na zawsze zrywając z wizerunkiem Harriett majaczącej w jego najdawniejszych wspomnieniach. Nie chciała jednak kłamać, nie była w stanie zataić tego, co rozpalało jej myśli do czerwoności i nie pozwalało w spokoju karmić go złudzeniami. Nie po tym, jak obiecali sobie szczerość, nawet jeśli ta miałaby postawić wszystko na ostrzu noża.
Przekonanie o słuszności nie ułatwiało jednak niczego. Miała go tuż przed sobą, jego reakcje jak na tacy, żywe świadectwo bólu, jaki zadała zaledwie paroma krótkimi słowami wypowiadanymi niemalże bezgłośnie. Zacisnęła palce na lawendowym materiale, pod cienką skórą zarysowały się ostro bielejące knykcie. Niefortunność wyboru zaproponowanego miejsca spotkania dopiero zaczynała do niej docierać, dopiero teraz zaczynała rozumieć, że każda z otaczających ich róż zamiast koić słodkim zapachem, świadczyła przeciwko niej, że zarówno roślinność porastająca ogród, jak i te zaledwie kilkanaście mil dzielących jej dom od wybrzeża w Dover stawiało sprawy w zupełnie innym świetle. Sztucznie przekłamanym, choć nie mogła zaprzeczyć temu, że kolejne soczyste fakty łączyły się ze sobą wprost wybornie. To musiało się prosić o tragedię; czuła to w kościach, prosząc tylko o to, by nie domagał się powetowania krzywd na osobie trzeciej, niezwiązanej już ze sceną rozgrywającą się w pełnym napięciu w kwietniowe popołudnie.
Nie zaprotestowała, gdy wyrwał się jak oparzony, gdy stanął nagle na równe nogi, zwiększając dystans; nie próbowała zaciskać smukłej dłoni na jego przedramieniu w powstrzymującym geście, doskonale świadoma tego, że odtrąciłby ją natychmiast, nie mogąc znieść jej dotyku. Czy już widział w niej Helenę Trojańską? Czy już uznawał ją za okrutną harpię? Czy napawała go aż takim obrzydzeniem, że nie mógł dłużej tkwić koło niej? Zapadała się w sobie, jasne oczy błysnęły rozczarowaniem. Nie tak miał wyglądać ten dzień, nawet jeśli na nic lepszego sobie nie zasłużyła. Czy jej sumienie naprawdę kalały grzechy aż tak straszliwe? Nie wiedział, jaka więź łączyła ją z Rosierem, nigdy nie próbował się dowiedzieć zbyt dociekliwie, spłycając wszystko okrutnie i nazywając szlachcica swoim przyjacielem - mimo że to właśnie Lovegood cieszyła się jego towarzystwem jeszcze na długo przed tym, jak dziedzic rodu róż postanowił poznać bardziej osobistą odsłonę quidditcha. Słowa grzęzły jej w gardle, poczucie niesprawiedliwości otaczało łapczywymi ramionami, sącząc do ucha jad, że koniec jest już bliski. Ścisnęła swoje dłonie mocno, a stawy paliczkowe strzeliły głucho w proteście.
- Musiałam to skończyć - odpowiedziała, nie potrafiąc zaprzeczyć tylko po to, by poczuł się lepiej. Nie, kiedy wpatrywał się w nią nieustępliwie, oczekując jednoznacznej odpowiedzi, której sam nie chciał słyszeć. - Nie możesz rozliczać mnie za zbrodnię, która zbrodnią nie była - zreflektowała się w końcu, odrzucając obezwładniającą ją otoczkę odrętwienia na rzecz pierwszej próby obrony swoich racji - których bronić musieć w ogóle nie powinna. Opuściła obie stopy na powrót na miękkie podłoże, by pójść w ślady Bena i również podnieść się z miejsca, o wiele spokojniej i płynniej, chociaż serce wciąż tłukło jej się w piersi jak oszalałe. Czuła się przy nim śmiesznie mała, szczególnie, gdy górował nad ławką, na której zasiadała.
- Przez ostatnie miesiące nie wyrażałeś nawet chęci oddychania tym samym powietrzem co ja - czyż to nie ładny eufemizm na wszystkie wulgarne warknięcia nakazujące jej się odpierdolić? - powtarzałeś tylko, że mam o tobie zapomnieć raz na zawsze. Jakby to było takie proste - próbowała racjonalizować, choć sama była boleśnie świadoma żałosności każdej ze swoich wypowiedzi. - Nie zrobiłam tego przeciwko tobie. Nie zrobiłam tego dla niego. Zrobiłam to dla siebie - kontynuowała zduszonym głosem, akcentując poszczególne słowa, jakby miało to zapewnić lepsze przebicie się do benjaminowej warstwy zrozumienia. - Musiałam to zrobić - to nie był wybór, Jaimie, kiedy to zrozumiesz? - Musiałam poczuć, że wciąż żyję - szepnęła z przejęciem, zawstydzona własnym wyznaniem, myślą, że mogła tęsknić za drugim człowiekiem w sposób nieplatoniczny, że mogła potrzebować rzeczy tak przyziemnej, tak nieodpowiedniej, jak bliskość fizyczna. Stale szukała spojrzenia ciemnych tęczówek, zastanawiając się, ile jeszcze ma czasu na próby zawracania palcem rzeki, ile jeszcze ma czasu nim Jaimie otrząśnie się z szoku i ruszy w kierunku furtki. Ratowała szkielet płonącego na ich oczu mostu czy dorzucała do nieszczęścia kolejne incendio?
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Dopóki faktycznie nie stwierdzę, że to za wiele. Słowa Harriett odbijały się echem w jego nagle pustej głowie, kojące i dokładnie uzupełniające luki niepokoju. A więc rozumiała i choć nie zareagowała entuzjazmem - którego nie oczekiwał, nie był aż tak głupi i naiwny; zdawał sobie sprawę z ciężaru tej tajemnicy - i zajęła jasne stanowisko niezadowolenia z tej sekretnej, mistycznej sprawy, to...jednak go nie odtrącała. Ktoś dociekliwy zapewne widziałby w tym stwierdzeniu blondynki sprytny wytrych, ubezpieczenie swych przyszłych decyzji, manipulacyjne obdarowanie nadzieją, która mogła szybko ulec przeterminowaniu w przypadku pierwszej poważniejszej niedogodności, ale Wright święcie wierzył w jej czyste intencje. Komu, jeśli nie jej, kobiecie dobrej, czułej, z sercem na dłoni opiekującej się słabszymi, troskliwej i pięknej także wewnętrznie, miał zaufać? Zdrowy rozsądek podszeptywał Harriett zapewne to, co on sam słyszał wyraźnie w głębi duszy, a co starał się ignorować, pełen statecznej - straceńczej - pewności co do ich radosnego początku. Nie liczył na koniec, nie chciał szeptać do ucha baśni o życiu długo i szczęśliwie, ale nie rezygnował z wiary w to, że na ostatniej stronie ich wspólnie pisanej przyszłości właśnie takie zdanie się pojawi. Poprzedzone całymi rozdziałami niepewności, ofiar, poświęceń, kryzysów...prowadzących jednak, nawet jeśli przez prawdziwą mękę, to prosto do epilogu, w którym każdy, do tej pory bolesny, detal nabiera sensu.
Na razie znajdowali się na chwiejnym początku, przy wielkiej, wykaligrafowanej literze, zwiastującej wstęp do nowej, lepszej historii. Reszta była znakiem zapytania, chłonnym pergaminem, przyjmującym kolejne krople atramentu, by przenieść rzeczywistość na karty kroniki. Pamiętnika. Albumu, zapisującego najważniejsze chwile, najprostsze wyznania; albumy, który w kilka sekund po jego założeniu, Harriett wrzuciła do ognia.
Już nie liczyło się to, co powiedziała przed chwilą; płomienie niedowierzania i gniewu paliły Benjamina żywcem; wręcz realnie czuł, jak liżą jego rany, przepalają tkanki, kruszą kości; jak czarny klosz klatki piersiowej zapada się do środka, przysypując żarzącym się popiołem to, co jeszcze niedawno mógł nazwać sercem. Nie rozumiał jak mogła to zrobić, z pełną premedytacją, teraz, posypując solą świeżo zagojone rany. Panicznie, niczym przerażone dziecko, oczekiwał, że zaprzeczy, że pokręci głową tak gwałtownie, aż złote pukle osuną się na szyję i dekolt, błyszcząc w promieniach słońca. Niemalże słyszał jej smutny głos, to było dawno, Jaimie, bardzo dawno i nic dla mnie nie znaczyło, niemalże słyszał też swoje słowa, wybaczające, przypominające własny katalog błędów, które popełnił. Rozwiązanie, którego pragnął, doskonale wiedząc, jak wygląda alternatywa, rozpadło się jednak na kawałki, gdy Harriett poderwała się z drewnianego siedziska i zaczęła mówić.
Gdyby kręcił się w koło, niczym niespokojne zwierzę, stanąłby jak wryty; nie miał jednak chociażby i tego sekundowego rozkojarzenia, ulgi w gwałtownej fizyczności, bowiem nie ruszał się z miejsca, wrośnięty w ziemię, niezdolny do podjęcia żadnego działania. Ani do szarpnięcia jej za ramiona, potrząśnięcia ją, by się ocknęła, by zobaczyła, co właśnie zrobiła; ani do opuszczenia ogrodu, uprzednio równając z ziemią każdy jego pęczniejący nowym życiem pęd. Miejsce, które wydawało mu się pięknym tłem do dającego nadzieję preludium, stało się ohydne, przeklęte a każdy zachwycający widok i ostre promienie słońca, rażące go w oczy, zdawały się tylko pogłębiać czarną rozpacz.
- Musiałaś to skończyć, tak? Nie chciałaś tego kończyć, ale m u s i a ł a ś? Kto cię zmusił, ja? Wyrzuty sumienia? Jego ślub? Perspektywa zostania samą? Zrozumiałaś, że będziesz tylko kochanką a skoro ja się nawinąłem, naiwnie odsłaniając to, co naprawdę do ciebie czuję, stwierdziłaś, że...że to się doskonale składa, wykorzystam sytuację, puszczę się z nim na pożegnanie a potem wrócę do ciebie, do mojego poczciwego, głupiego Benjamina - odparł prawie od razu, nie myśląc; słowa, ociekające sarkazmem, wypływały spomiędzy spierzchniętych warg niepowstrzymanym strumieniem, pokazując tylko, jak bardzo go to dotknęło. Jak bardzo mu zależało. Jak bardzo bolało. Powinien trzymać gardę, wzruszyć ramionami, ale...nie potrafił, przejęty tak skrajnymi emocjami, że mdłości jedynie się nasiliły. W końcu zrobił kilka gwałtownych kroków w bok, na ślepo, prawie potykając się o jakiś estetyczny kamień; złapał jednak równowagę, ciągle odwrócony plecami do Harriett. Nie mógł, nie chciał na nią patrzeć; jej widok wywoływał katusze. - Och, więc to moja wina, tak? To, że chciałem dla ciebie jak najlepiej, że postawiłem wszystko na jedną kartę, że się zmieniłem, że przyznałem się do błędów, że, kurwa, po raz pierwszy w życiu byłem ze sobą tak szczery? Zresztą, nie mówimy o odległych miesiącach, Harriett, one nie mają znaczenia, zgodziliśmy się w tej kwestii - czy kiedykolwiek zwracał się do niej pełnym imieniem? - mówimy o ostatnich tygodniach, które ja spędzałem myśląc o tobie, planując nasze życie, zaharowując się, naprawiając się, szukając miejsca na nasz dom, a ty...ty... - zatrzymał się dopiero tutaj, nie mogąc wypowiedzieć tego, co wiedzieli obydwoje. Napotkał barierę nie do przejścia, przeraźliwie bojąc się, że gdy wypowie swoje myśli na głos, te staną się usankcjonowaną prawdą. Jeszcze mógł się przecież łudzić, zwodzić, mieć nadzieję, że Hattie wszystko wyjaśni, że powie, że to było nieważne, nieistotne, miałkie, wstydliwe, okropne...ale i tę marną garść złudzeń mu odebrała. Zrobiła to dla siebie, musiała poczuć, że żyje. Już nie mógł się powstrzymać, wybuchnął nagłym, groteskowym, przerażającym śmiechem, niemającym nic wspólnego z wesołością: właściwie przez pierwszych kilka dźwięków brzmiał tak, jakby zaczął spazmatycznie szlochać albo krztusić własną śliną. A może...robił to wszystko na raz? Łzy napłynęły mu do oczu, ale wytarł je wściekle wierzchem ciągle zaciśniętych w pięści dłoni. Prawy bark zapiekł bólem, nieco go otrzeźwiając; powoli uspokajał oddech, wpatrzony gdzieś przed siebie, w zakamarki pięknego ogrodu, którego w ogóle nie widział. Widział ją, która do szczęścia potrzebowała Tristana, romansu, dostatnich prezentów, spokoju, artystycznych pogawędek - bo tak właśnie wizualizował sobie tą niedorzeczną, niedopuszczalną relację. Ją, która potrzebowała poczuć, że żyje w ten prymitywny, raniący sposób, mając się za nic, za zaledwie kochankę. Bolała go nie tylko zdrada, chociaż w takich kategoriach rozpatrywał to, czego z taką radością dokonała, ale też potworna zmiana. Odległość, jaka nagle wybuchnęła między nimi, zsyłając ich na przeciwne zakamarki kosmosu. Harriett, jaką znał i pokochał, zniknęła; już nie wiedział kto stał za jego plecami. Wiedziała, wiedziała, że go to zaboli i zrani, wiedziała, że ją kochał, wiedziała, że pozwolił jej tamtego dnia wyjść z nokturnowej kawalerki tylko dlatego, że był pewien, że o nią zawalczy, że odzyskają to, co utracili, ale...i tak to zrobiła. Czuł, że wariuje, że urojenia mieszają mu się z rzeczywistością; przecież wszystko układało się w tak perfekcyjny obrazek. Jej autorstwa, już nie ich.
- On jest tą najlepszą rzeczą, która przydarzyła ci się w tym czasie? - sparafrazował jej pytanie sprzed zaledwie chwili, odzywając się po długiej chwili milczenia sucho, martwo, porażająco beznamiętnie, zwłaszcza w kontraście do wcześniejszych słów i agonalnego śmiechu. - Jest dla ciebie ważny? Czujesz do niego coś więcej? Jesteś przy nim szczęśliwa? - i choć pytał, to każdy pytajnik zdawał się być kropką, naznaczoną jednak niemym błaganiem o zaprzeczenie. Wyczuwał jednak, że nie wrócą już do teatru kłamstw i choć niczego nie pragnął bardziej niż zostać oszukanym, to wiedział, że nie istnieje już droga powrotu do tego, co mogłoby przynieść mu ulgę. Chciał odejść, ale ciało na razie odmawiało mu posłuszeństwa; stał więc na środku wąskiej alejki pomiędzy krzewami róż, nieruchomy niczym posąg, w ciemnogranatowej koszuli, którą wyprasował specjalnie dla niej. Wspomnienie parzącego, mugolskiego żelazka wydało mu się nagle tak bolesne, że nie mógł tego znieść; pokręcił gwałtownie głową niczym schizofrenik, starający się odgonić wyimaginowane głosy, alecz ssący głód powrócił, narastając złowieszczym szeptem w tyle głowy.
Na razie znajdowali się na chwiejnym początku, przy wielkiej, wykaligrafowanej literze, zwiastującej wstęp do nowej, lepszej historii. Reszta była znakiem zapytania, chłonnym pergaminem, przyjmującym kolejne krople atramentu, by przenieść rzeczywistość na karty kroniki. Pamiętnika. Albumu, zapisującego najważniejsze chwile, najprostsze wyznania; albumy, który w kilka sekund po jego założeniu, Harriett wrzuciła do ognia.
Już nie liczyło się to, co powiedziała przed chwilą; płomienie niedowierzania i gniewu paliły Benjamina żywcem; wręcz realnie czuł, jak liżą jego rany, przepalają tkanki, kruszą kości; jak czarny klosz klatki piersiowej zapada się do środka, przysypując żarzącym się popiołem to, co jeszcze niedawno mógł nazwać sercem. Nie rozumiał jak mogła to zrobić, z pełną premedytacją, teraz, posypując solą świeżo zagojone rany. Panicznie, niczym przerażone dziecko, oczekiwał, że zaprzeczy, że pokręci głową tak gwałtownie, aż złote pukle osuną się na szyję i dekolt, błyszcząc w promieniach słońca. Niemalże słyszał jej smutny głos, to było dawno, Jaimie, bardzo dawno i nic dla mnie nie znaczyło, niemalże słyszał też swoje słowa, wybaczające, przypominające własny katalog błędów, które popełnił. Rozwiązanie, którego pragnął, doskonale wiedząc, jak wygląda alternatywa, rozpadło się jednak na kawałki, gdy Harriett poderwała się z drewnianego siedziska i zaczęła mówić.
Gdyby kręcił się w koło, niczym niespokojne zwierzę, stanąłby jak wryty; nie miał jednak chociażby i tego sekundowego rozkojarzenia, ulgi w gwałtownej fizyczności, bowiem nie ruszał się z miejsca, wrośnięty w ziemię, niezdolny do podjęcia żadnego działania. Ani do szarpnięcia jej za ramiona, potrząśnięcia ją, by się ocknęła, by zobaczyła, co właśnie zrobiła; ani do opuszczenia ogrodu, uprzednio równając z ziemią każdy jego pęczniejący nowym życiem pęd. Miejsce, które wydawało mu się pięknym tłem do dającego nadzieję preludium, stało się ohydne, przeklęte a każdy zachwycający widok i ostre promienie słońca, rażące go w oczy, zdawały się tylko pogłębiać czarną rozpacz.
- Musiałaś to skończyć, tak? Nie chciałaś tego kończyć, ale m u s i a ł a ś? Kto cię zmusił, ja? Wyrzuty sumienia? Jego ślub? Perspektywa zostania samą? Zrozumiałaś, że będziesz tylko kochanką a skoro ja się nawinąłem, naiwnie odsłaniając to, co naprawdę do ciebie czuję, stwierdziłaś, że...że to się doskonale składa, wykorzystam sytuację, puszczę się z nim na pożegnanie a potem wrócę do ciebie, do mojego poczciwego, głupiego Benjamina - odparł prawie od razu, nie myśląc; słowa, ociekające sarkazmem, wypływały spomiędzy spierzchniętych warg niepowstrzymanym strumieniem, pokazując tylko, jak bardzo go to dotknęło. Jak bardzo mu zależało. Jak bardzo bolało. Powinien trzymać gardę, wzruszyć ramionami, ale...nie potrafił, przejęty tak skrajnymi emocjami, że mdłości jedynie się nasiliły. W końcu zrobił kilka gwałtownych kroków w bok, na ślepo, prawie potykając się o jakiś estetyczny kamień; złapał jednak równowagę, ciągle odwrócony plecami do Harriett. Nie mógł, nie chciał na nią patrzeć; jej widok wywoływał katusze. - Och, więc to moja wina, tak? To, że chciałem dla ciebie jak najlepiej, że postawiłem wszystko na jedną kartę, że się zmieniłem, że przyznałem się do błędów, że, kurwa, po raz pierwszy w życiu byłem ze sobą tak szczery? Zresztą, nie mówimy o odległych miesiącach, Harriett, one nie mają znaczenia, zgodziliśmy się w tej kwestii - czy kiedykolwiek zwracał się do niej pełnym imieniem? - mówimy o ostatnich tygodniach, które ja spędzałem myśląc o tobie, planując nasze życie, zaharowując się, naprawiając się, szukając miejsca na nasz dom, a ty...ty... - zatrzymał się dopiero tutaj, nie mogąc wypowiedzieć tego, co wiedzieli obydwoje. Napotkał barierę nie do przejścia, przeraźliwie bojąc się, że gdy wypowie swoje myśli na głos, te staną się usankcjonowaną prawdą. Jeszcze mógł się przecież łudzić, zwodzić, mieć nadzieję, że Hattie wszystko wyjaśni, że powie, że to było nieważne, nieistotne, miałkie, wstydliwe, okropne...ale i tę marną garść złudzeń mu odebrała. Zrobiła to dla siebie, musiała poczuć, że żyje. Już nie mógł się powstrzymać, wybuchnął nagłym, groteskowym, przerażającym śmiechem, niemającym nic wspólnego z wesołością: właściwie przez pierwszych kilka dźwięków brzmiał tak, jakby zaczął spazmatycznie szlochać albo krztusić własną śliną. A może...robił to wszystko na raz? Łzy napłynęły mu do oczu, ale wytarł je wściekle wierzchem ciągle zaciśniętych w pięści dłoni. Prawy bark zapiekł bólem, nieco go otrzeźwiając; powoli uspokajał oddech, wpatrzony gdzieś przed siebie, w zakamarki pięknego ogrodu, którego w ogóle nie widział. Widział ją, która do szczęścia potrzebowała Tristana, romansu, dostatnich prezentów, spokoju, artystycznych pogawędek - bo tak właśnie wizualizował sobie tą niedorzeczną, niedopuszczalną relację. Ją, która potrzebowała poczuć, że żyje w ten prymitywny, raniący sposób, mając się za nic, za zaledwie kochankę. Bolała go nie tylko zdrada, chociaż w takich kategoriach rozpatrywał to, czego z taką radością dokonała, ale też potworna zmiana. Odległość, jaka nagle wybuchnęła między nimi, zsyłając ich na przeciwne zakamarki kosmosu. Harriett, jaką znał i pokochał, zniknęła; już nie wiedział kto stał za jego plecami. Wiedziała, wiedziała, że go to zaboli i zrani, wiedziała, że ją kochał, wiedziała, że pozwolił jej tamtego dnia wyjść z nokturnowej kawalerki tylko dlatego, że był pewien, że o nią zawalczy, że odzyskają to, co utracili, ale...i tak to zrobiła. Czuł, że wariuje, że urojenia mieszają mu się z rzeczywistością; przecież wszystko układało się w tak perfekcyjny obrazek. Jej autorstwa, już nie ich.
- On jest tą najlepszą rzeczą, która przydarzyła ci się w tym czasie? - sparafrazował jej pytanie sprzed zaledwie chwili, odzywając się po długiej chwili milczenia sucho, martwo, porażająco beznamiętnie, zwłaszcza w kontraście do wcześniejszych słów i agonalnego śmiechu. - Jest dla ciebie ważny? Czujesz do niego coś więcej? Jesteś przy nim szczęśliwa? - i choć pytał, to każdy pytajnik zdawał się być kropką, naznaczoną jednak niemym błaganiem o zaprzeczenie. Wyczuwał jednak, że nie wrócą już do teatru kłamstw i choć niczego nie pragnął bardziej niż zostać oszukanym, to wiedział, że nie istnieje już droga powrotu do tego, co mogłoby przynieść mu ulgę. Chciał odejść, ale ciało na razie odmawiało mu posłuszeństwa; stał więc na środku wąskiej alejki pomiędzy krzewami róż, nieruchomy niczym posąg, w ciemnogranatowej koszuli, którą wyprasował specjalnie dla niej. Wspomnienie parzącego, mugolskiego żelazka wydało mu się nagle tak bolesne, że nie mógł tego znieść; pokręcił gwałtownie głową niczym schizofrenik, starający się odgonić wyimaginowane głosy, alecz ssący głód powrócił, narastając złowieszczym szeptem w tyle głowy.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Znał ją może nawet lepiej niż ona sama znała siebie, wiedział doskonale, kiedy wyrażała prawdziwe wątpliwości, a kiedy stawiała hipotetyczny warunek, którego nie wyobrażała sobie kiedykolwiek spełnić. Wyznaczała granicę, bo ta musiała zostać wyznaczona, ale wyznaczała ją bez przekonania, gdzieś daleko, w miejscu, które na jej mapie było niezbadaną białą plamą. Zostawiała uchyloną furtkę, choć nie zamierzała przez nią przechodzić i w tym wszystkim nie chodziło nawet o komfort wywołany dostępnością wyjścia awaryjnego, tylko o niekładzenie presji, by stawiać wszystko na jedną kartę, skoro oboje już byli świadomi tego, że ta nie maluje się wyłącznie w pięknych, w pełni przejrzystych barwach.
A może jednak nie znał jej wcale. Śmieszne, jak niewiele trzeba było, by diametralnie zmienić swoje zdanie na temat drugiego człowieka, śmieszne, że wystarczyło zaledwie kilka sekund, by obrócić w pył wszystko to, co budowało się z mozołem przez tyle lat. Błagał ją o słodkie kłamstwo, wygodną nieprawdę, pozornie nieszkodliwe mydlenie oczu, może wręcz płynący z genów urok nakazujący wszystko zlekceważyć, błagał ją o wszystko to, co później wyszłoby im bokiem i wszystko to, na co nie było jej stać, nie teraz, nie po tym, gdy ostatecznie pozwoliła klapkom spaść ze swoich oczu i dostrzegła brzydkie, ułożone w wygodzie i strachu fundamenty swojego małżeństwa, gdy przyznała w końcu sama przed sobą, że żyła w kłamstwie zbyt długo, by nie wyzwolić się spod jego toksycznego panowania i nie dać się uwikłać już nigdy więcej. Pora na szczerość okazała się być niedogodna, lecz czy kiedykolwiek nadchodził odpowiedni moment na wbijanie ostrych szpilek prosto w serce? Wierzyła w to, że otwarcie się i wystawienie na widok wszystkich czułych punktów w oczekiwaniu na werdykt ostatecznie się opłaci, musiała w to wierzyć, gdy nie pozostawało jej już nic innego. Może była szalenie naiwna. A może była jak Neron, podpalała Rzym i patrzyła jak płonie.
Czy odpowiedź, której oczekiwał, faktycznie byłaby odpowiedzią lepszą? Czy naprawdę wolałby usłyszeć, że jej romans miał miejsce dawno temu, w czasach, gdy na jej dłoni pobłyskiwała złota obrączka symbolizująca łamaną przez nią bez skrupułów przysięgę wierności małżeńskiej? Czy naprawdę pragnął zatruwać swoje myśli wizją jej okrucieństwa, które nie znało granic, gdy pod nieobecność męża - dobrego, niezasługującego na to człowieka, do którego miłość przez tak długo czas deklarowała niewzruszonym głosem - zażywała uciech cielesnych ze swoją pierwszą miłością? Czy naprawdę gorzka świadomość tego, jak przeraźliwie potrafiła kłamać i jak wybitnie odgrywać rolę niewinnej i przykładnej małżonki byłaby lepsza niż fakt, że gdy w końcu odważyła się zażyć bezwstydu, nie wiązały jej już żadne przyrzeczenia - oprócz tych nie do końca zwerbalizowanych, narzuconych pod koniec marca, gdy było już za późno, by wymazać to, co się stało?
- Spójrz na mnie - zażądała (poprosiła?), z trudem wyrzucając z siebie pojedyncze zlepki sylab, wciąż wbijając spojrzenie w plecy Wrighta. Chciała widzieć jego twarz, złość buchającą ze źrenic, rozczarowanie ściągające brwi ku sobie, obrzydzenie wykrzywiające usta; wszystko wydawało się być lepsze od świadomości, że jeszcze przed chwilą czule gładził jej dłoń, a teraz nie był w stanie nawet na nią patrzeć. Gorycz zalewała ją kolejnymi falami. Z każdym jego oskarżeniem wypowiadanym nawet nie przez ramię, tylko w próżnię jeszcze bardziej. - Nikt mnie nie zmusił, podejmuję swoje własne decyzje - zaprotestowała, może głupio, bo jak udane były jej samodzielne decyzje - każdy widział. - Musiałam, bo ta historia ma zakończenie zamknięte, miała już od samego początku - nie, nie była aż tak szalona, by wierzyć w to, że na płaszczyźnie relacji z Rosierem może ugrać cokolwiek poza zrywami namiętności. Miał wszak swoje powinności, swoją własną drogę, swoją świetlaną przyszłość i spełnienie marzeń tuż u swojego boku, a ona sama w tym układzie była całkowicie zbędna - łatwiej było o tym zapomnieć w jednym z miejsc odizolowanych i jakby oderwanych od rzeczywistości, jednak tylko po powrocie na twardą ziemię, do znanych miejsc i znanych ludzi, wszystko potwornie się komplikowało. Nie mogła być kochanką, nie potrafiła być tą drugą, nie potrafiła dzielić się ze świadomością, że tym razem to ona wykrada coś, co nie było jej pisane, a nie na odwrót. Wiedziała to wszystko najprawdopodobniej jeszcze nim przekroczyła próg kawiarni Szeptem. Wszystko musiało się skończyć, było to tylko kwestią czasu, a lepiej, bezpieczniej było się pożegnać nim złudna bliskość zakorzeni się zbyt głęboko w jej głowie, rozkwitając setką niepoprawnych i nierealnych wizji ściągających na nią tylko ból. - Jak śmiesz posądzać mnie o wyrachowanie, gdy mówię ci to, czego mówić nie musiałam - żachnęła się, jakby nie dowierzając własnym uszom, w które wciąż kłuły ją oskarżycielskie dźwięki oczerniających ją zarzutów. - Jak śmiesz mnie oceniać, właśnie ty, pierwszy orędownik celibatu? - poczucie skrzywdzenia zadźwięczało w jej głosie, nie potrafiła zrozumieć tego, w jaki sposób role odwróciły się aż tak gwałtownie, w jaki sposób uzyskała tytuł ladacznicy, mimo że to on zapewne nie był w stanie przypomnieć sobie nawet połowy twarzy swoich kochanek (i kochanków), o imionach już nawet nie wspominając, jakim cudem z ofiary złamanego serca stała się oprawcą próbującego złożyć swoje życie w całość Wrighta. To nie miało żadnego sensu. - Nie przyszłam do ciebie z listą oczekiwań, nie spodziewałam się niczego, co nastąpiło, chciałam tylko się upewnić, że masz się dobrze - pokręciła głową przecząco, choć oczywiście nie mógł tego zobaczyć. - Potrzebowałeś czasu, by zamknąć swoje sprawy i ja również go potrzebowałam, nie zmienię tego, co działo się przedtem ani tego jak próbowałam naprawić to, co popsute - tego, co popsuł on sam? Ona? Ktoś inny? Skrzywiła się, słysząc ten okropny śmiech, szaleńczy, niemający niczego wspólnego z wesołością, sprawiający, że na wskroś przeszył ją lodowaty dreszcz. - Nie kłamałam, naprawdę chciałam, żebyś wyszedł na prostą… nawet jeśli twoje słowa miałyby się okazać narkotycznym delirium, nawet jeśli miałbyś zapomnieć o wszystkim, gdy już wyjdą z ciebie wszystkie twoje trucizny - nawet gdyby miał zapomnieć o niej. Dopuszczała do siebie taką możliwość, wciąż pamiętając każde jego odepchnięcie i werbalne lub nie potwierdzenie tego, że znaczyła dla niego równie wiele, co zeszłoroczny śnieg. Liczyła na najlepsze, choć szykowała się na najgorsze, nie dopuszczając do siebie wybiegających w przyszłość pięknych wizji wspólnego życia i jednocześnie bezustannie bijąc się z myślami. Nie była wolna od obaw, na pewno nie wtedy, gdy na szali kładła nie tylko swoje życie - była przecież matką. Nie mógł jej winić za ostrożność, prosiła, by tego nie robił. Zmarszczyła brwi, zła na niego, że chciał szczerości, której nie potrafił znieść, zła na siebie samą za to, że wbrew jej woli łamał jej się głos, że musiała pośrednio przyznać, że nie do końca wierzyła w jego nagłą zmianę uczuć i wyznania z głębi życiowego dołka.
- Charlie jest najlepszą rzeczą, jaka mi się przydarzyła. W całym moim życiu - odpowiedziała z pełnym zdecydowaniem, po raz pierwszy tego dnia będąc tak pewna, ale akurat to było oczywiste. Jej priorytety były już inne niż dekadę wcześniej, jej życie wyglądało inaczej. Piedestału nie mógł zajmować nikt inny niż krew z jej krwi, jedyna osoba, która była nieodwołalnie jej i która stanowiła centrum jej świata - promyk w ciemnościach, przez wiele miesięcy jedyny powód, dla którego wstawała z łóżka i budowała definicję normalności na nowo. Sama myśl, że mogłoby być inaczej, była uwłaczająca. Wciąż uparcie wpatrywała się w sylwetkę Bena, widząc wyraźnie, jak pod materiałem koszuli napinają się kolejne mięśnie; obraz tak niepasujący to szorstkiego, wypranego z emocji głosu, jakim się do niej zwracał. W jakiś sposób i tak zmuszając ją do odpowiedzi. - Znamy się praktycznie od zawsze, skłamałabym, mówiąc, że nie ma dla mnie żadnego znaczenia - wyparcie nie było możliwe, chociaż to, co mówiła, było zabarwione czym innym niż pytania Bena. - Pamiętamy to samo, cofamy się do tych samych wydarzeń, opłakujemy tych samych ludzi… Czuję wdzięczność, nie byłabym sobą, gdybym nigdy go nie poznała - sam zdecyduj czy to dobrze, czy źle. - ale ma swój świat i ja mam swój i te światy nie łączą się ze sobą - już nie, a może nigdy tak naprawdę nie miały prawa tego zrobić? Kto wie. Czy mając tego świadomość, można było mówić o szczęściu trwającym dłużej niż zostający na skórze zapach wody kolońskiej? - To już jest skończone. I będzie skończone, niezależnie od tego, co się wydarzy - oświadczyła bez cienia wątpliwości, wkładając w to całe swoje przekonanie - koniec był katalizowany przez pewne czynniki łączące się bezpośrednio z Jaimiem, ale nie był wywołany tylko i wyłącznie jego osobą. Rozmowa w obskurnej kawalerce, troska Inary podczas marcowego meczu, chaos myśli i narastający dyskomfort związany ze ślubem; wszystko to sprawiało, że stopniowo się wycofywała. Ale to było nie do uniknięcia, wiedzieli od początku, że ich czas jest limitowany, że mają datę ważności - tak było lepiej, wolała wspominać dobrze i czuć wdzięczność, niż rozpaczać i zgrzytać zębami. Rozczarowania, jak widać na załączonym obrazku, zawsze były bolesne.
A może jednak nie znał jej wcale. Śmieszne, jak niewiele trzeba było, by diametralnie zmienić swoje zdanie na temat drugiego człowieka, śmieszne, że wystarczyło zaledwie kilka sekund, by obrócić w pył wszystko to, co budowało się z mozołem przez tyle lat. Błagał ją o słodkie kłamstwo, wygodną nieprawdę, pozornie nieszkodliwe mydlenie oczu, może wręcz płynący z genów urok nakazujący wszystko zlekceważyć, błagał ją o wszystko to, co później wyszłoby im bokiem i wszystko to, na co nie było jej stać, nie teraz, nie po tym, gdy ostatecznie pozwoliła klapkom spaść ze swoich oczu i dostrzegła brzydkie, ułożone w wygodzie i strachu fundamenty swojego małżeństwa, gdy przyznała w końcu sama przed sobą, że żyła w kłamstwie zbyt długo, by nie wyzwolić się spod jego toksycznego panowania i nie dać się uwikłać już nigdy więcej. Pora na szczerość okazała się być niedogodna, lecz czy kiedykolwiek nadchodził odpowiedni moment na wbijanie ostrych szpilek prosto w serce? Wierzyła w to, że otwarcie się i wystawienie na widok wszystkich czułych punktów w oczekiwaniu na werdykt ostatecznie się opłaci, musiała w to wierzyć, gdy nie pozostawało jej już nic innego. Może była szalenie naiwna. A może była jak Neron, podpalała Rzym i patrzyła jak płonie.
Czy odpowiedź, której oczekiwał, faktycznie byłaby odpowiedzią lepszą? Czy naprawdę wolałby usłyszeć, że jej romans miał miejsce dawno temu, w czasach, gdy na jej dłoni pobłyskiwała złota obrączka symbolizująca łamaną przez nią bez skrupułów przysięgę wierności małżeńskiej? Czy naprawdę pragnął zatruwać swoje myśli wizją jej okrucieństwa, które nie znało granic, gdy pod nieobecność męża - dobrego, niezasługującego na to człowieka, do którego miłość przez tak długo czas deklarowała niewzruszonym głosem - zażywała uciech cielesnych ze swoją pierwszą miłością? Czy naprawdę gorzka świadomość tego, jak przeraźliwie potrafiła kłamać i jak wybitnie odgrywać rolę niewinnej i przykładnej małżonki byłaby lepsza niż fakt, że gdy w końcu odważyła się zażyć bezwstydu, nie wiązały jej już żadne przyrzeczenia - oprócz tych nie do końca zwerbalizowanych, narzuconych pod koniec marca, gdy było już za późno, by wymazać to, co się stało?
- Spójrz na mnie - zażądała (poprosiła?), z trudem wyrzucając z siebie pojedyncze zlepki sylab, wciąż wbijając spojrzenie w plecy Wrighta. Chciała widzieć jego twarz, złość buchającą ze źrenic, rozczarowanie ściągające brwi ku sobie, obrzydzenie wykrzywiające usta; wszystko wydawało się być lepsze od świadomości, że jeszcze przed chwilą czule gładził jej dłoń, a teraz nie był w stanie nawet na nią patrzeć. Gorycz zalewała ją kolejnymi falami. Z każdym jego oskarżeniem wypowiadanym nawet nie przez ramię, tylko w próżnię jeszcze bardziej. - Nikt mnie nie zmusił, podejmuję swoje własne decyzje - zaprotestowała, może głupio, bo jak udane były jej samodzielne decyzje - każdy widział. - Musiałam, bo ta historia ma zakończenie zamknięte, miała już od samego początku - nie, nie była aż tak szalona, by wierzyć w to, że na płaszczyźnie relacji z Rosierem może ugrać cokolwiek poza zrywami namiętności. Miał wszak swoje powinności, swoją własną drogę, swoją świetlaną przyszłość i spełnienie marzeń tuż u swojego boku, a ona sama w tym układzie była całkowicie zbędna - łatwiej było o tym zapomnieć w jednym z miejsc odizolowanych i jakby oderwanych od rzeczywistości, jednak tylko po powrocie na twardą ziemię, do znanych miejsc i znanych ludzi, wszystko potwornie się komplikowało. Nie mogła być kochanką, nie potrafiła być tą drugą, nie potrafiła dzielić się ze świadomością, że tym razem to ona wykrada coś, co nie było jej pisane, a nie na odwrót. Wiedziała to wszystko najprawdopodobniej jeszcze nim przekroczyła próg kawiarni Szeptem. Wszystko musiało się skończyć, było to tylko kwestią czasu, a lepiej, bezpieczniej było się pożegnać nim złudna bliskość zakorzeni się zbyt głęboko w jej głowie, rozkwitając setką niepoprawnych i nierealnych wizji ściągających na nią tylko ból. - Jak śmiesz posądzać mnie o wyrachowanie, gdy mówię ci to, czego mówić nie musiałam - żachnęła się, jakby nie dowierzając własnym uszom, w które wciąż kłuły ją oskarżycielskie dźwięki oczerniających ją zarzutów. - Jak śmiesz mnie oceniać, właśnie ty, pierwszy orędownik celibatu? - poczucie skrzywdzenia zadźwięczało w jej głosie, nie potrafiła zrozumieć tego, w jaki sposób role odwróciły się aż tak gwałtownie, w jaki sposób uzyskała tytuł ladacznicy, mimo że to on zapewne nie był w stanie przypomnieć sobie nawet połowy twarzy swoich kochanek (i kochanków), o imionach już nawet nie wspominając, jakim cudem z ofiary złamanego serca stała się oprawcą próbującego złożyć swoje życie w całość Wrighta. To nie miało żadnego sensu. - Nie przyszłam do ciebie z listą oczekiwań, nie spodziewałam się niczego, co nastąpiło, chciałam tylko się upewnić, że masz się dobrze - pokręciła głową przecząco, choć oczywiście nie mógł tego zobaczyć. - Potrzebowałeś czasu, by zamknąć swoje sprawy i ja również go potrzebowałam, nie zmienię tego, co działo się przedtem ani tego jak próbowałam naprawić to, co popsute - tego, co popsuł on sam? Ona? Ktoś inny? Skrzywiła się, słysząc ten okropny śmiech, szaleńczy, niemający niczego wspólnego z wesołością, sprawiający, że na wskroś przeszył ją lodowaty dreszcz. - Nie kłamałam, naprawdę chciałam, żebyś wyszedł na prostą… nawet jeśli twoje słowa miałyby się okazać narkotycznym delirium, nawet jeśli miałbyś zapomnieć o wszystkim, gdy już wyjdą z ciebie wszystkie twoje trucizny - nawet gdyby miał zapomnieć o niej. Dopuszczała do siebie taką możliwość, wciąż pamiętając każde jego odepchnięcie i werbalne lub nie potwierdzenie tego, że znaczyła dla niego równie wiele, co zeszłoroczny śnieg. Liczyła na najlepsze, choć szykowała się na najgorsze, nie dopuszczając do siebie wybiegających w przyszłość pięknych wizji wspólnego życia i jednocześnie bezustannie bijąc się z myślami. Nie była wolna od obaw, na pewno nie wtedy, gdy na szali kładła nie tylko swoje życie - była przecież matką. Nie mógł jej winić za ostrożność, prosiła, by tego nie robił. Zmarszczyła brwi, zła na niego, że chciał szczerości, której nie potrafił znieść, zła na siebie samą za to, że wbrew jej woli łamał jej się głos, że musiała pośrednio przyznać, że nie do końca wierzyła w jego nagłą zmianę uczuć i wyznania z głębi życiowego dołka.
- Charlie jest najlepszą rzeczą, jaka mi się przydarzyła. W całym moim życiu - odpowiedziała z pełnym zdecydowaniem, po raz pierwszy tego dnia będąc tak pewna, ale akurat to było oczywiste. Jej priorytety były już inne niż dekadę wcześniej, jej życie wyglądało inaczej. Piedestału nie mógł zajmować nikt inny niż krew z jej krwi, jedyna osoba, która była nieodwołalnie jej i która stanowiła centrum jej świata - promyk w ciemnościach, przez wiele miesięcy jedyny powód, dla którego wstawała z łóżka i budowała definicję normalności na nowo. Sama myśl, że mogłoby być inaczej, była uwłaczająca. Wciąż uparcie wpatrywała się w sylwetkę Bena, widząc wyraźnie, jak pod materiałem koszuli napinają się kolejne mięśnie; obraz tak niepasujący to szorstkiego, wypranego z emocji głosu, jakim się do niej zwracał. W jakiś sposób i tak zmuszając ją do odpowiedzi. - Znamy się praktycznie od zawsze, skłamałabym, mówiąc, że nie ma dla mnie żadnego znaczenia - wyparcie nie było możliwe, chociaż to, co mówiła, było zabarwione czym innym niż pytania Bena. - Pamiętamy to samo, cofamy się do tych samych wydarzeń, opłakujemy tych samych ludzi… Czuję wdzięczność, nie byłabym sobą, gdybym nigdy go nie poznała - sam zdecyduj czy to dobrze, czy źle. - ale ma swój świat i ja mam swój i te światy nie łączą się ze sobą - już nie, a może nigdy tak naprawdę nie miały prawa tego zrobić? Kto wie. Czy mając tego świadomość, można było mówić o szczęściu trwającym dłużej niż zostający na skórze zapach wody kolońskiej? - To już jest skończone. I będzie skończone, niezależnie od tego, co się wydarzy - oświadczyła bez cienia wątpliwości, wkładając w to całe swoje przekonanie - koniec był katalizowany przez pewne czynniki łączące się bezpośrednio z Jaimiem, ale nie był wywołany tylko i wyłącznie jego osobą. Rozmowa w obskurnej kawalerce, troska Inary podczas marcowego meczu, chaos myśli i narastający dyskomfort związany ze ślubem; wszystko to sprawiało, że stopniowo się wycofywała. Ale to było nie do uniknięcia, wiedzieli od początku, że ich czas jest limitowany, że mają datę ważności - tak było lepiej, wolała wspominać dobrze i czuć wdzięczność, niż rozpaczać i zgrzytać zębami. Rozczarowania, jak widać na załączonym obrazku, zawsze były bolesne.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie wierzył w to, co właśnie się działo, pod tym ckliwie błękitnym niebem, poprzetykanym wesołymi obłoczkami, w pięknym ogrodzie, przynoszącym zachwyt i ulgę. To było niedorzeczne; Harriett i Tristan; nóż wbity pieczołowicie w plecy i przekręcany z zegarmistrzowską precyzją, by nie uszkodzić organów wewnętrznych a po prostu sprawić ból, utoczyć więcej krwi, rozciąć skórę i posypać ją solą, popiołem spalonych doszczętnie marzeń. Jeszcze chwilę temu chciał dzielić się z nią planami, chciał zbudować coś od nowa, starając się brnąć przez pochłaniający cały świat mrok, a teraz lepki żar wypełniał jego usta, utrudniając oddychanie. Zrozumiałby, gdyby opowieść snuta przez Hatsy dotyczyła przeszłości, zamierzchłego romansiku, ale aktualność tej relacji zdawała się być siarczystym policzkiem, w dodatku wymierzonym mu całkowicie świadomie. Z pełną świadomością konsekwencji. Na przemian zalewała go fala gorącej wściekłości i przerażającego chłodu, odseparowania od tego wszystkiego, od niej; nie wiedział, co było gorsze, chyba jednak ta powracająca raz po raz obojętność. Obca, nie znał tego uczucia, zawsze entuzjastyczny, zawsze biegnący ku przeciwnych końcach skali, zawsze spalający się w skrajnościach; w miłości, wściekłości, bezdennej rozpaczy i dziecięcej radości. I o ile ostatnie decyzje oraz wydarzenia nieco przyprószyły to nieokiełznanie, to słowa Harriett zdawały się zabić w nim na dobre tą rozbuchaną emocjonalność. Obserwował ostatnie jej krzyki, łabędzi śpiew; jeszcze buchała w nim chęć zemsty, dopadnięcia Rosiera, zmiażdżenia mu czaszki gołymi rękami, uderzenia pięścią w klatkę piersiową tak mocno, by połamać żebra; jeszcze kiełkowała rozpacz, idiotyczny płacz, cisnący się do oczu, poczucie zdrady i zawodu. Jeszcze. Działo się to jednak poza jego kontrolą, znów znajdował się w jakimś okropnym koszmarze, ale nawet ból spiętych ramion nie zdołał go wybudzić.
Tym bardziej prośba - rozkaz - Lovegood. Nie zamierzał jej posłuchać, spojrzenie prosto w te błękitne oczy wywołałoby lawinę odruchów, z którymi nie potrafiłby sobie poradzić. Tak jak z jej słowami; mozolnie kopała swój własny, ich grób. Jej decyzja, jej chęć. Powinien być wdzięczny za tę szczerość, ale nie spodziewał się, że sprowadzi ona aż takie cierpienie. Z drżącego milczenia wyrwało go dopiero subtelne odwrócenie win. A więc tak, Hattie?
- Nigdy cię nie zdradziłem. Ty teraz to zrobiłaś, t e r a z, wiedziałaś, co zaplanowaliśmy, o czym rozmawialiśmy a i tak poszłaś do niego i ciągle powtarzasz, że tego chciałaś, że nikt cię do tego nie zmusił - wyrzucił z siebie w tempie mugolskiego karabinu, ciągle odwrócony plecami, ciągle mówiąc prawdę. Gdy byli razem, nie zdradził jej - to potknięcie, które sprowokowało go do ucieczki, było czystą fizjologiczną, nieważną sytuacją, a potem...Potem ciągle wracał myślami tylko do niej, faktycznie nie pamiętając imion i twarzy, nie były one istotne. - [/b] Nigdy nie odczuwałem wdzięczności za ludzi, którzy stanęli mi na drodze, nic mnie z nimi nie łączyło, nie spotykałem się z nimi na pogawędki, nie opłakiwałem tych samych osób, nie byli oni twoimi przyjaciółmi[/b] - kontynuował pełen żalu i przebijającej się spod niego wściekłości. Jak śmiała odwracać kuguchara ogonem, wypominając mu celibat? Zostawili to za sobą, pracując na wrażliwym, świeżym organizmie, na dopiero co stworzonej przed kilkoma tygodniami tkance. Był głuchy na wzruszający tekst o macierzyństwie, wybrzmiewający w jego uszach jakaś farsą, dramatycznym graniem na słabościach, uwznioślaniem siebie do cnotliwego ideału. Frustracja sięgała zenitu i Wright w końcu się odwrócił, gwałtownie, prawie wpadając przy tym na stojącą tuż za nim Harriett. Nie wyczuwał jej obecności, tracąc kontakt ze swoimi zmysłami, przeciążonymi pracą nad kojeniem bodźców, by nie doszło do tragedii. Zachwiał się gwałtownie, w ostatniej chwili robiąc krok w bok, co uratowało ich od wylądowania na wilgotnej trawie.
- Rzucasz tymi okrągłymi słówkami, niby wyjaśniającymi więcej, ale to są ciągle, mimo tej całej eleganckiej otoczki, kłamstwa. Kłamstwa. Zadaje ci konkretne pytania, oczekuję konkretnych odpowiedzi, których mi nie dajesz. Prostych. Tak, nie. Czy zależy ci na nim, czy za nim tęsknisz, czy jest dla ciebie ważny. Bez elaboratów na temat tego, jak bardzo jesteś mu wdzięczna - ostatnie słowo wydarło się z jego ust krztuszonym warknięciem, głos załamał się widowiskowo i Wright zazgrzytał zębami, cofając się o krok i prawie wpadając przy tym na żywopłot. Hamowanie wybuchu emocji, mogącego zagrozić jedności smukłego ciała i ślicznej główki Hatsy widocznie upośledzało zmysł orientacji w terenie; zatrzymał się ponownie. Zaciśnięte szczęki, zaciśnięte pięści, otwarte, martwe serce, tłukące się w piersi tak głośno, że na pewno musiała je słyszeć w ciszy ogrodu.
- Naprawdę nie rozumiesz? To brzmi tak, jakby jednym, co powstrzymywało cię od kontynuowania tego... - uczucia, romansu, zaprzedawania swojego ciała za choć grosz atencji ze strony arystokraty?; nie mogło przejść mu to przez gardło, wariował, widząc wszystko w najgorszych barwach - były różne światy i gdyby nie one i nie obrączka na jego palcu, byłabyś teraz z nim. Chciałaś tego, zrobiłaś to, wiedząc, że mnie to zaboli, wiedząc, że staramy się od nowa - kolejne załamanie głosu, tym razem tak żałosne, że aż ocierające się o wstydliwe wspomnienia chłopięcej mutacji. Urwał gwałtownie, zdziwiony tym żenującym spektaklem, zdziwiony czystym żalem, silniejszym nagle od wściekłości i gniewu. Uchylił usta, bezradny wobec natłoku emocji; dłonie rozluźniły się, ręce luźno opadły po obydwu stronach ciała i Wright patrzył na nią bez słowa, kręcąc jedynie powoli głową, jakby chciał zaprzeczyć prawdzie lub zupełnie rozmyć obraz Harriett w złoto-zielonych smugach.
Odetchnął głęboko, chrapliwie. To już jest skończone. I będzie skończone, niezależnie od tego, co się wydarzy odbijało się w jego głowie smętnym echem, dotyczącym ich. Czy nie tak właśnie miało się to skończyć? Czy ta drobniutka igła, wbita w odpowiednio wrażliwe, krytyczne dla funkcjonowania całego organizmu, miejsce, nie miała przynieść im obydwojgu ulgi? Czy nie było to rozsądnym wyjściem? Rany na przedramionach zapiekły przypominająco; może się łudził, chcąc budować na zgliszczach coś nowego? Może nadzieja faktycznie była podyktowana jedynie instynktem przetrwania, który bez niej nie potrafiłby zmotywować go do poświęceń?
- Nie wiem, po co zgodziłaś się ze mną dzisiaj rozmawiać, nie wiem, po co pisałaś te wszystkie listy, skoro pożegnanie się z nim było dla ciebie tak ważne - wychrypiał cicho, bardziej do siebie, ponownie przenosząc wzrok gdzieś w prawo, na wysoką brzozę z drobnymi, zielonymi listkami. Mógłby przysiąc, że na pamięć zna już układ czarno-białej kory, tak samo jak potrafił narysować z pamięci twarz Harriett. Miał nadzieję, że kiedyś uda mu się o niej zapomnieć, że kiedyś będzie w stanie wyrzucić ją ze swojego umysłu, że kiedyś te toksyczne emocje się wyciszą, pozwalając mu na spokój. Opadający na niego w tej chwili złudną kurtyną; w środku umierał, na zewnątrz w końcu obojętniejąc, opadając z sił. Był słaby, nie tylko ze względu na niedawną Próbę. Był słaby, bo mimo wszystko ciągle stał w tym pieprzonym ogrodzie, przedłużając tylko agonię.
- Może tak faktycznie będzie lepiej - powiedział w końcu prawie bezgłośnie, z jakimś bezbrzeżnym smutkiem, groteskowo wybrzmiewającym w kontraście ze spokojną, obojętną twarzą, wręcz maską, spod której przebłyskiwały tylko smutne, ciemnobrązowe oczy. Zrobił po omacku krok do tyłu, potem drugi i zatrzymał się ponownie.
Tym bardziej prośba - rozkaz - Lovegood. Nie zamierzał jej posłuchać, spojrzenie prosto w te błękitne oczy wywołałoby lawinę odruchów, z którymi nie potrafiłby sobie poradzić. Tak jak z jej słowami; mozolnie kopała swój własny, ich grób. Jej decyzja, jej chęć. Powinien być wdzięczny za tę szczerość, ale nie spodziewał się, że sprowadzi ona aż takie cierpienie. Z drżącego milczenia wyrwało go dopiero subtelne odwrócenie win. A więc tak, Hattie?
- Nigdy cię nie zdradziłem. Ty teraz to zrobiłaś, t e r a z, wiedziałaś, co zaplanowaliśmy, o czym rozmawialiśmy a i tak poszłaś do niego i ciągle powtarzasz, że tego chciałaś, że nikt cię do tego nie zmusił - wyrzucił z siebie w tempie mugolskiego karabinu, ciągle odwrócony plecami, ciągle mówiąc prawdę. Gdy byli razem, nie zdradził jej - to potknięcie, które sprowokowało go do ucieczki, było czystą fizjologiczną, nieważną sytuacją, a potem...Potem ciągle wracał myślami tylko do niej, faktycznie nie pamiętając imion i twarzy, nie były one istotne. - [/b] Nigdy nie odczuwałem wdzięczności za ludzi, którzy stanęli mi na drodze, nic mnie z nimi nie łączyło, nie spotykałem się z nimi na pogawędki, nie opłakiwałem tych samych osób, nie byli oni twoimi przyjaciółmi[/b] - kontynuował pełen żalu i przebijającej się spod niego wściekłości. Jak śmiała odwracać kuguchara ogonem, wypominając mu celibat? Zostawili to za sobą, pracując na wrażliwym, świeżym organizmie, na dopiero co stworzonej przed kilkoma tygodniami tkance. Był głuchy na wzruszający tekst o macierzyństwie, wybrzmiewający w jego uszach jakaś farsą, dramatycznym graniem na słabościach, uwznioślaniem siebie do cnotliwego ideału. Frustracja sięgała zenitu i Wright w końcu się odwrócił, gwałtownie, prawie wpadając przy tym na stojącą tuż za nim Harriett. Nie wyczuwał jej obecności, tracąc kontakt ze swoimi zmysłami, przeciążonymi pracą nad kojeniem bodźców, by nie doszło do tragedii. Zachwiał się gwałtownie, w ostatniej chwili robiąc krok w bok, co uratowało ich od wylądowania na wilgotnej trawie.
- Rzucasz tymi okrągłymi słówkami, niby wyjaśniającymi więcej, ale to są ciągle, mimo tej całej eleganckiej otoczki, kłamstwa. Kłamstwa. Zadaje ci konkretne pytania, oczekuję konkretnych odpowiedzi, których mi nie dajesz. Prostych. Tak, nie. Czy zależy ci na nim, czy za nim tęsknisz, czy jest dla ciebie ważny. Bez elaboratów na temat tego, jak bardzo jesteś mu wdzięczna - ostatnie słowo wydarło się z jego ust krztuszonym warknięciem, głos załamał się widowiskowo i Wright zazgrzytał zębami, cofając się o krok i prawie wpadając przy tym na żywopłot. Hamowanie wybuchu emocji, mogącego zagrozić jedności smukłego ciała i ślicznej główki Hatsy widocznie upośledzało zmysł orientacji w terenie; zatrzymał się ponownie. Zaciśnięte szczęki, zaciśnięte pięści, otwarte, martwe serce, tłukące się w piersi tak głośno, że na pewno musiała je słyszeć w ciszy ogrodu.
- Naprawdę nie rozumiesz? To brzmi tak, jakby jednym, co powstrzymywało cię od kontynuowania tego... - uczucia, romansu, zaprzedawania swojego ciała za choć grosz atencji ze strony arystokraty?; nie mogło przejść mu to przez gardło, wariował, widząc wszystko w najgorszych barwach - były różne światy i gdyby nie one i nie obrączka na jego palcu, byłabyś teraz z nim. Chciałaś tego, zrobiłaś to, wiedząc, że mnie to zaboli, wiedząc, że staramy się od nowa - kolejne załamanie głosu, tym razem tak żałosne, że aż ocierające się o wstydliwe wspomnienia chłopięcej mutacji. Urwał gwałtownie, zdziwiony tym żenującym spektaklem, zdziwiony czystym żalem, silniejszym nagle od wściekłości i gniewu. Uchylił usta, bezradny wobec natłoku emocji; dłonie rozluźniły się, ręce luźno opadły po obydwu stronach ciała i Wright patrzył na nią bez słowa, kręcąc jedynie powoli głową, jakby chciał zaprzeczyć prawdzie lub zupełnie rozmyć obraz Harriett w złoto-zielonych smugach.
Odetchnął głęboko, chrapliwie. To już jest skończone. I będzie skończone, niezależnie od tego, co się wydarzy odbijało się w jego głowie smętnym echem, dotyczącym ich. Czy nie tak właśnie miało się to skończyć? Czy ta drobniutka igła, wbita w odpowiednio wrażliwe, krytyczne dla funkcjonowania całego organizmu, miejsce, nie miała przynieść im obydwojgu ulgi? Czy nie było to rozsądnym wyjściem? Rany na przedramionach zapiekły przypominająco; może się łudził, chcąc budować na zgliszczach coś nowego? Może nadzieja faktycznie była podyktowana jedynie instynktem przetrwania, który bez niej nie potrafiłby zmotywować go do poświęceń?
- Nie wiem, po co zgodziłaś się ze mną dzisiaj rozmawiać, nie wiem, po co pisałaś te wszystkie listy, skoro pożegnanie się z nim było dla ciebie tak ważne - wychrypiał cicho, bardziej do siebie, ponownie przenosząc wzrok gdzieś w prawo, na wysoką brzozę z drobnymi, zielonymi listkami. Mógłby przysiąc, że na pamięć zna już układ czarno-białej kory, tak samo jak potrafił narysować z pamięci twarz Harriett. Miał nadzieję, że kiedyś uda mu się o niej zapomnieć, że kiedyś będzie w stanie wyrzucić ją ze swojego umysłu, że kiedyś te toksyczne emocje się wyciszą, pozwalając mu na spokój. Opadający na niego w tej chwili złudną kurtyną; w środku umierał, na zewnątrz w końcu obojętniejąc, opadając z sił. Był słaby, nie tylko ze względu na niedawną Próbę. Był słaby, bo mimo wszystko ciągle stał w tym pieprzonym ogrodzie, przedłużając tylko agonię.
- Może tak faktycznie będzie lepiej - powiedział w końcu prawie bezgłośnie, z jakimś bezbrzeżnym smutkiem, groteskowo wybrzmiewającym w kontraście ze spokojną, obojętną twarzą, wręcz maską, spod której przebłyskiwały tylko smutne, ciemnobrązowe oczy. Zrobił po omacku krok do tyłu, potem drugi i zatrzymał się ponownie.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie potrafił zrozumieć, a ona nie potrafiła wyjaśnić. Tego, jak okrutnie spłycał zawiłe zależności, tego, że bezpodstawnie nurzał wyjawiony sekret w bagnie niemoralności ani tego, że przypisywał jej motywy, które były jej zupełnie obce. Jak mógł mówić o nożu wbitym prosto w jego plecy, jeśli większość raniących go teraz wydarzeń rozegrała się w czasie kompletnej izolacji - gdy po niespokojnym spotkaniu w spowitej nocnym mrokiem oranżerii i po powtórzeniu jej po raz kolejny, że powinna zapomnieć raz na zawsze i ruszyć dalej, zajmując się własnym życiem, zaniechali kontaktu na ponad dwa miesiące? Czy naprawdę mógł oczekiwać tego, że w podobnych okolicznościach możliwym było telepatyczne i długodystansowe upewnienie się, że w jego głowie zamiast ostatecznej rezygnacji, kryje się coś zgoła odmiennego? Ile razy można kazać komuś nie oglądać się za siebie, by później i tak być święcie oburzonym, że druga osoba faktycznie tych nakazów usłuchała? Poczucie beznadziei pochłaniało ją łapczywie, nie wiedziała sama co jeszcze mogłaby powiedzieć, co jeszcze mogłaby zrobić, by chociaż spróbował postawić się w jej sytuacji, spojrzeć na wszystko z jej punktu widzenia i powstrzymać pchające się do głowy uprzedzenia. Obsadził już wszystkie role w jednoaktowej tragedii o zdradzie, naznaczył ją szkarłatną literą.
- Doskwiera ci skleroza czy masz urojenia? - zapytała oschle, odzierając się z resztek uprzejmości. A może to on ją odarł, zupełnie bezpośrednio poruszając zakazane wspomnienia i równie bezpośrednio oskarżając o zdradę? - Jeśli niewierność trzy miesiące przed ślubem nie jest zdradą, nie wiem już co nią jest - oburzenie zatrzymało powietrze w jej płucach na kilka nieznośnie długich chwil, a gdy w końcu wyleciało spomiędzy jej drżących nieznacznie ust, zabarwione było rezygnacją. Znów wracali do zapętlonego punktu wyjścia, znów odkopywali zaszłości, o których obiecali sobie zapomnieć. Rozdrapywała niezabliźnione nigdy rany na własne życzenie, brzydząc się sobą za to, że to robi - i brzydząc się nim za to, że ją do tego zmusza.
- Nawet byś go nie poznał, gdyby nie ja - wypomniała nieprzyjemnie, głupio broniąc się przed faktem, że Wright przez te wszystkie lata faktycznie przyjaźnił się z Rosierem. Ale przecież poznali się na meczu Jastrzębi, to ona była ich pierwszym punktem łączącym, nim odnaleźli wspólne płaszczyzny pasji do quidditcha czy smoków. A może okłamywała siebie po raz kolejny? Może w rzeczywistości to właśnie ona nie poznałaby Jaimiego, gdyby nie Tristan, od którego po raz pierwszy usłyszała o drużynie z Falmouth, będącej jednocześnie tą, której kibicował? Nie chciała myśleć w ten sposób i była pewna tego, że Benowi ta perspektywa również nie przypadłaby do gustu.
- Nigdy nic cię nie łączyło z nikim innym? Nigdy nie dzieliłeś z kimś wspólnych zainteresowań, wspólnych odrealnionych wyobrażeń? Nigdy nie przekroczyłeś granicy przyjaźni? Zastanów się dobrze, nim pierwszy ciśniesz kamień, może się okazać, że jesteśmy do siebie bardziej podobni niż byś sobie tego życzył - i niekoniecznie będzie to powód do chluby, nie bądź w błędzie. Ale… czy w jakiś pokrętny sposób nie odnaleźli osi wspólnej? Oboje smakowali słodko-gorzkiej szkolnej miłości, oboje przez jakiś czas żyli ułudą, mierząc ponad swoje urodzenie i ponad normy społeczne obowiązujące w skostniałej rzeczywistości obojętnej na młodzieńczą żarliwość serc szczerych w swoich pragnieniach, oboje zrobili o parę kroków za dużo, by z masochistyczną przyjemnością znaleźć się w miejscu, z którego już nie było powrotu - i oboje odmawiali dostrzeżenia, że coś, co przez tak długi czas wydawało się być piękne i czyste, mogło w rzeczywistości być złe. Emocje po raz kolejny błysnęły w błękitnych oczach, tym razem już doskonale widoczne dla Wrighta, który odwrócił się gwałtownie, niemalże tracąc przy tym równowagę. Cofnęła się o krok automatycznie, by uniknąć zderzenia z górą naszpikowanych wściekłością tkanek i tylko gdzieś z tyłu jej głowy zadźwięczał zdziwiony głosik niepojmujący precedensu, w którym Ben zamiast odejść, podejmował na nowo rozmowę. Chociaż rozmową ciężko to było nazwać. - To nie są kłamstwa - zaprotestowała momentalnie, czując, jak żołądek podjeżdża jej do gardła. Ze wszystkich oskarżeń świata, z tymi o nieszczerość i o zdradę radziła sobie najgorzej - i właśnie te w pakiecie hurtowym były jej serwowane nawet nie w przeciągu jednej godziny. - Nie wszystko jest czarno-białe - dodała, jakby mimo wszystko dziwiąc jego bezkompromisowości, którą znała doskonale; gdy obracała się przeciwko niej, nie potrafiła już prawdziwie jej docenić. Czy i ją oceniał już w tak bezlitosnej skali? - Jeśli powiem nie, oskarżysz mnie o kolejne kłamstwa, przecież masz już swoją wizję świata, z której nie mogę się wyłamać, więc mówię ci, że to nie jest takie proste. Jest dla mnie ważny jako człowiek, zależy mi na przyjacielu, platonicznie. Może nie wszystkie moje decyzje były dobre, ale jeśli żałuję, żałuję dlatego, że zraniłam zbyt wiele osób, nie dlatego, że oczekujesz ode mnie podobnej deklaracji. Nigdy nie chciałam cię zranić, potrafisz to zrozumieć? - niestety w to wątpiła, czując, że z każdym słowem pogrąża siebie, pogrąża ich coraz bardziej. - Tak nie jest - nawet jeśli tak brzmi? Zamilkła. Nie było już sensu w mówieniu po raz kolejny, że koniec naprawdę był końcem i niezależnie od ilości różnych hipotez w żadnej z nich nie tkwiła u boku Tristana, nawet jeśli na jego palcu nie lśniłaby obrączka, nawet jeśli byłby skłonny spojrzeć na nią w sposób inny niż na kochankę. Nie było sensu także w mówieniu, że pożegnania są niezbędnym elementem zamykania kolejnych rozdziałów - w przypominaniu, że on sam pozbawił ją tego luksusu i uczucie niedokończonych spraw nigdy nie przeminęło. Rozplotła założone na piersi ramiona, by opuścić je nieco. W geście bezradności? Akceptacji? Bezbronności? Nie wiedziała co gorsze.
- Więc to tyle? Właśnie tak się kończą wszystkie twoje wzniosłe mowy o budowaniu na nowo tego, co możemy mieć? Po prostu odpuścisz, potwierdzając tym samym, że miałam rację? Dlaczego mówisz o uczuciach, których istnienia nie udowadniasz? Dlaczego nigdy nie walczysz o mnie tak, jak walczyłeś o niego? - wyrzuciła z siebie szereg pytań, nawet nie odnotowując kiedy jej głos przeszedł w zduszony szept. Czuła ogarniające jej ciało mdłości, lecz wciąż nie potrafiła wytrzebić panoszącej się w jej głowie po raz kolejny myśli, że zawsze była na drugim miejscu, zawsze uzurpowała sobie prawa nieprzysługujące jej odgórnie, mylnie zakładając, że gorliwość jej uczuć jest w pełni odwzajemniana - to właśnie ją porzucił, gdy dawała mu swoje serce na dłoni, po raz wtóry, z pełną nadzieją, że nie zmiażdży go ponownie, porzucił ją i ganiał za człowiekiem, który złamał go w najokrutniejszy z możliwych sposobów, lecz wciąż, to on dostawał szansę, to z jego powodu Wright wpadał w spiralę rozpaczy i autodestrukcji, to z jego powodu musiał wychodzić na prostą. A w jej przypadku? Jakież to było łatwe, żadnego miotania się jak dzikie zwierzę, żadnego zachowywania się, jakby niebo miało runąć na ziemię - wystarczyło po prostu stwierdzić, że tak będzie lepiej i odejść.
- Doskwiera ci skleroza czy masz urojenia? - zapytała oschle, odzierając się z resztek uprzejmości. A może to on ją odarł, zupełnie bezpośrednio poruszając zakazane wspomnienia i równie bezpośrednio oskarżając o zdradę? - Jeśli niewierność trzy miesiące przed ślubem nie jest zdradą, nie wiem już co nią jest - oburzenie zatrzymało powietrze w jej płucach na kilka nieznośnie długich chwil, a gdy w końcu wyleciało spomiędzy jej drżących nieznacznie ust, zabarwione było rezygnacją. Znów wracali do zapętlonego punktu wyjścia, znów odkopywali zaszłości, o których obiecali sobie zapomnieć. Rozdrapywała niezabliźnione nigdy rany na własne życzenie, brzydząc się sobą za to, że to robi - i brzydząc się nim za to, że ją do tego zmusza.
- Nawet byś go nie poznał, gdyby nie ja - wypomniała nieprzyjemnie, głupio broniąc się przed faktem, że Wright przez te wszystkie lata faktycznie przyjaźnił się z Rosierem. Ale przecież poznali się na meczu Jastrzębi, to ona była ich pierwszym punktem łączącym, nim odnaleźli wspólne płaszczyzny pasji do quidditcha czy smoków. A może okłamywała siebie po raz kolejny? Może w rzeczywistości to właśnie ona nie poznałaby Jaimiego, gdyby nie Tristan, od którego po raz pierwszy usłyszała o drużynie z Falmouth, będącej jednocześnie tą, której kibicował? Nie chciała myśleć w ten sposób i była pewna tego, że Benowi ta perspektywa również nie przypadłaby do gustu.
- Nigdy nic cię nie łączyło z nikim innym? Nigdy nie dzieliłeś z kimś wspólnych zainteresowań, wspólnych odrealnionych wyobrażeń? Nigdy nie przekroczyłeś granicy przyjaźni? Zastanów się dobrze, nim pierwszy ciśniesz kamień, może się okazać, że jesteśmy do siebie bardziej podobni niż byś sobie tego życzył - i niekoniecznie będzie to powód do chluby, nie bądź w błędzie. Ale… czy w jakiś pokrętny sposób nie odnaleźli osi wspólnej? Oboje smakowali słodko-gorzkiej szkolnej miłości, oboje przez jakiś czas żyli ułudą, mierząc ponad swoje urodzenie i ponad normy społeczne obowiązujące w skostniałej rzeczywistości obojętnej na młodzieńczą żarliwość serc szczerych w swoich pragnieniach, oboje zrobili o parę kroków za dużo, by z masochistyczną przyjemnością znaleźć się w miejscu, z którego już nie było powrotu - i oboje odmawiali dostrzeżenia, że coś, co przez tak długi czas wydawało się być piękne i czyste, mogło w rzeczywistości być złe. Emocje po raz kolejny błysnęły w błękitnych oczach, tym razem już doskonale widoczne dla Wrighta, który odwrócił się gwałtownie, niemalże tracąc przy tym równowagę. Cofnęła się o krok automatycznie, by uniknąć zderzenia z górą naszpikowanych wściekłością tkanek i tylko gdzieś z tyłu jej głowy zadźwięczał zdziwiony głosik niepojmujący precedensu, w którym Ben zamiast odejść, podejmował na nowo rozmowę. Chociaż rozmową ciężko to było nazwać. - To nie są kłamstwa - zaprotestowała momentalnie, czując, jak żołądek podjeżdża jej do gardła. Ze wszystkich oskarżeń świata, z tymi o nieszczerość i o zdradę radziła sobie najgorzej - i właśnie te w pakiecie hurtowym były jej serwowane nawet nie w przeciągu jednej godziny. - Nie wszystko jest czarno-białe - dodała, jakby mimo wszystko dziwiąc jego bezkompromisowości, którą znała doskonale; gdy obracała się przeciwko niej, nie potrafiła już prawdziwie jej docenić. Czy i ją oceniał już w tak bezlitosnej skali? - Jeśli powiem nie, oskarżysz mnie o kolejne kłamstwa, przecież masz już swoją wizję świata, z której nie mogę się wyłamać, więc mówię ci, że to nie jest takie proste. Jest dla mnie ważny jako człowiek, zależy mi na przyjacielu, platonicznie. Może nie wszystkie moje decyzje były dobre, ale jeśli żałuję, żałuję dlatego, że zraniłam zbyt wiele osób, nie dlatego, że oczekujesz ode mnie podobnej deklaracji. Nigdy nie chciałam cię zranić, potrafisz to zrozumieć? - niestety w to wątpiła, czując, że z każdym słowem pogrąża siebie, pogrąża ich coraz bardziej. - Tak nie jest - nawet jeśli tak brzmi? Zamilkła. Nie było już sensu w mówieniu po raz kolejny, że koniec naprawdę był końcem i niezależnie od ilości różnych hipotez w żadnej z nich nie tkwiła u boku Tristana, nawet jeśli na jego palcu nie lśniłaby obrączka, nawet jeśli byłby skłonny spojrzeć na nią w sposób inny niż na kochankę. Nie było sensu także w mówieniu, że pożegnania są niezbędnym elementem zamykania kolejnych rozdziałów - w przypominaniu, że on sam pozbawił ją tego luksusu i uczucie niedokończonych spraw nigdy nie przeminęło. Rozplotła założone na piersi ramiona, by opuścić je nieco. W geście bezradności? Akceptacji? Bezbronności? Nie wiedziała co gorsze.
- Więc to tyle? Właśnie tak się kończą wszystkie twoje wzniosłe mowy o budowaniu na nowo tego, co możemy mieć? Po prostu odpuścisz, potwierdzając tym samym, że miałam rację? Dlaczego mówisz o uczuciach, których istnienia nie udowadniasz? Dlaczego nigdy nie walczysz o mnie tak, jak walczyłeś o niego? - wyrzuciła z siebie szereg pytań, nawet nie odnotowując kiedy jej głos przeszedł w zduszony szept. Czuła ogarniające jej ciało mdłości, lecz wciąż nie potrafiła wytrzebić panoszącej się w jej głowie po raz kolejny myśli, że zawsze była na drugim miejscu, zawsze uzurpowała sobie prawa nieprzysługujące jej odgórnie, mylnie zakładając, że gorliwość jej uczuć jest w pełni odwzajemniana - to właśnie ją porzucił, gdy dawała mu swoje serce na dłoni, po raz wtóry, z pełną nadzieją, że nie zmiażdży go ponownie, porzucił ją i ganiał za człowiekiem, który złamał go w najokrutniejszy z możliwych sposobów, lecz wciąż, to on dostawał szansę, to z jego powodu Wright wpadał w spiralę rozpaczy i autodestrukcji, to z jego powodu musiał wychodzić na prostą. A w jej przypadku? Jakież to było łatwe, żadnego miotania się jak dzikie zwierzę, żadnego zachowywania się, jakby niebo miało runąć na ziemię - wystarczyło po prostu stwierdzić, że tak będzie lepiej i odejść.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Miał wrażenie, jakby pachnące wiosną powietrze, przesycone wilgotnym zapachem budzącego się do życia ogrodu, stało się nagle trujące, ohydne, przypominające wyziewy z kanałów Nokturnu. Otępiony węch, już zawsze nadwrażliwy na swąd spalenizny, przesyłał do mózgu paniczne impulsy, jaskrawo krzyczące o zagrożeniu. Coś było tutaj nie tak, coś zdawało się bolesną iluzją: przed chwilą siedzieli przecież tuż obok siebie, gładził jej drobną, delikatną dłoń - setki kosteczek w pięknym, alabastrowym opakowaniu - wdzięczny za szansę, którą im dała pomimo ciężkich tajemnic, które musiał przed nią ukrywać. Wystarczył jedno imię, jeden fakt, by zburzyć ten mozolnie układany fundament, zrzucić pierwsze szczebelki mostu w głąb przepaści, podpalić to, co udało im się ochronić od wcześniejszej zagłady. Miotał się w uczuciach i doznaniach, faktycznie nie mogąc zrozumieć ani co się właściwie wydarzyło, ani dlaczego Harriett uparcie odwoływała się do przeszłości, jaką przecież zdecydowanie zamknęli. Ta zmiana reguł gry bolała i irytowała jednocześnie; żachnął się, słysząc ironiczne pytanie; spojrzał na nią z czystą wściekłością, jakby go spoliczkowała.
- Naprawdę nie widzisz, że mówię o teraźniejszości, nie o przeszłości? - warknął, ignorując wywołane prowokacją obrazy, masochistycznie wypychane tuż przed oczy przez skołowany umysł. Wtedy też wstydliwy, paskudny sekret rozlał się ohydną cieczą na ich relację. - Zachowałem się podle, zraniłem cię, przeprosiłem za to. Nie rozliczam cię z tego, co robiłaś wcześniej, co robiłaś we Francji, co robiłaś przed naszą ostatnią rozmową- kontynuował zapalczywie, przerywając na sekundę, gdy zdał sobie sprawę z tego, że romans z Rosierem mógł trwać długo, długo wcześniej. Dlaczego nigdy nie czuł się zagrożony przez pierwszą miłość? Sądził, że wyglądało to podobnie jak u niego, niewinnie, krótko, ot, miłe wspomnienie, nieważne w dorosłym życiu. Świadomość ciągłości jej relacji z Tristanem zabolała ponownie. Aż stracił rezon, potrzebując kilku oddechów, by mówić dalej. - Odnoszę się do tego, co zrobiłaś, gdy już wiedziałaś, że...że chcę o nas walczyć. Obnażyłem się przed tobą, zaufałem ci, a ty... - łamiący się głos powracał do pełni sił, ale Wright i tak nie mógł wyrzucić z siebie kolejnych słów. Robiło mu się niedobrze od tej wizji, od tej rozmowy, od tego subtelnego podsumowania, które padło po chwili z jej ust. Nawet byś go nie poznał, gdyby nie ja.
Nie dowierzał, że to usłyszał. Zamrugał gwałtownie, wpatrując się w Harriett z jeszcze większym szokiem niż przy początkowej rewelacji. Poczuł się tak, jakby splunęła mu w twarz. Po co to powiedziała? Żeby go zranić, pokazać, jak niewiele obchodzi ją jego cierpienie? Rozluźnić atmosferę ostrą kpiną? Przez chwilę twarz Jaimiego nie wyrażała żadnego uczucia poza szokiem, który nieśpiesznie zmieniał się w całą paletę bólu, mieszającego się gdzieniegdzie z obrzydzeniem. Nie był w stanie tego skomentować, ba, nie chciał tego komentować, nie mogąc pojąć, gdzie zniknęła jego Hattie. Zamilkł, zupełnie dotknięty, znów zaklęty w dziwnej pozie, w pół kroku, masochistycznie nie mogąc oderwać oczu od wzburzonej złotowłosej, kontynuującej wyrzucanie błędów przeszłości, kładąc niewytłumaczalnie bolesny akcent na Percivala.
Sądził, że to już zamknięte, że to także pogrzebał, kończąc etap żałoby posępną, ale jednak akceptacją. Nott odszedł, tym razem zapewne na zawsze, pozostawiając go na równie długi okres czasu z wyrwą w sercu - wyrwą jednak nieznaczącą, zagojoną. Przywykł wręcz do tej pustki marzeń, planów i wolności, co prawda zupełnie nie rozumiejąc nagłej zmiany - czy naprawdę mógł pokochać ją tak mocno w zaledwie kilka tygodni, rzucając wszytko, co czyniło go szczęśliwym? odepchnąć go bez żadnej wątpliwości, żadnej wiadomości przez trzy miesiące? - ale...nie musiał tego rozumieć. Widocznie nie był wystarczający Widocznie kochał ludzi, których nie powinien. Czyż Harriett nie serwowała mu właśnie powtórki z wątpliwej rozrywki? Wieloletni znajomy okazujący się wart o wiele więcej od niego; wart ryzyka, wart pożegnania. Dający szczęście, którego musiała skosztować, by odżyć. I o ile on sam wstawał z kolan z myślą o niej, to Lovegood czerpała siłę z innego źródła. Jak mógł się z tym pogodzić? Dotykała najczulszej struny, próbując podsycić wyrzuty sumienia, wepchnąć go znów w kołowrót udręczania się. Podobieństwo, które ich łączyło a do którego piła Hattie, znów zalało go wrzątkiem cierpienia. Czym innym było teoretyzowanie a czym innym jasny przekaz: czuła do Tristana to, co on sam do Percivala. Już nie mógł się zwodzić, że było to nieistotnym romansem, ckliwą wizją, uwielbianą przez kobiety. Aż cofnął się do tyłu o kolejny krok, ciągle milcząc, przytłoczony wylewanymi na niego oskarżeniami, przykrytymi jedynie przepełnionym beznadzieją nigdy nie chciałam cię zranić.
Powinien znów podnieść głos, udowodnić jej, że jednak chciała, skoro z pełną premedytacją szukała ukojenia w ramionach jednego z najbliższych mu przyjaciół, ale podejrzewał, że przy kolejnej próbie wydobycia z siebie głosu okrutnie polegnie, wydając z siebie jedynie mieszaninę szlochu i zdesperowanego śmiechu. Był tak głupi, tak naiwny, przychodząc tutaj z nadzieją na naprawienie zniszczonych mostów, dobudowanie dalszej drogi, mającej zapewnić im chociaż chwilę prawdziwego szczęścia. Rozpaczał nad czymś, co nie mogło się udać, także z powodu podjętych niedawno decyzji. Może wszechświat zawczasu sabotował to spotkanie, troskliwie serwując im cierpienia właśnie teraz, by oszczędzić im ich później? Gdy odda życie za ideę; dziwne, jak myśl o Zakonie, trzymała go w tej chwili w ryzach. Nie zaczął wywracać ławek i rzeźb, nie ruszył gniewnie do przodu, by wysyczeć prosto w twarz Harriett swoje wzburzenie: po prostu stał bez ruchu, obserwując bliźniaczo opuszczone ręce kobiety. Każdy głęboki oddech wwiercał mu się zatrutym powietrzem w struny głosowe; toksyczna chmura wypełniała płuca, utrudniając zebranie myśli, ale dalej przebijał się przez mgłę, tylko po to, by znów zostać obwinionym.
Nie rozumiała, a nie potrafił wytłumaczyć jej tego jaśniej. Nie rozumiała, a on nie miał zamiaru rozcinać sobie serca na nowo, po raz setny. Nie rozumiała, a on powiedział jej przecież wszystko już wtedy, przed kilkoma tygodniami, gdy całował ją w dusznym salonie, znacząc krwawym śladem jasną sukienkę. Jej zapach, przywołany obraz twarzy, smaku ust; to trzymało go przy życiu w ostatnim okresie. Wiedziała o tym, lecz i tak wymierzała cios w najczulszy punkt, wywracając do góry nogami każde ustalenie.
Pokręcił lekko głową, trzykrotnie, powoli. - Twoje słowa nie zmienią rzeczywistości, Harriett. Nie schowasz za nimi tego, co zrobiłaś. Ani tego, co ja zrobiłem. Nie muszę udowadniać uczuć to ciebie, już to zrobiłem. Przykro mi, że tego nie widzisz, zaślepiona próbą zrzucenia na mnie odpowiedzialności, by poczuć się lżej. Lepiej. Wiem, że popełniłem błędy, wiem, że cię skrzywdziłem, ale dlatego chciałem na ciebie zasłużyć, chciałem zacząć od nowa...ale...dokonałaś wyboru. Pewnie za jakiś czas będę mógł nawet powiedzieć, że słusznego. Wierzę, że tak będzie. Wierzę, że będziesz szczęśliwa - mówił cicho, wręcz niesłyszalnie, zastanawiając się, ile sekund wytrzyma bez otarcia wilgotnych oczu. Powstrzymał jednak łzy, zamrugał gwałtownie, przyjmując następny cios sztyletem w puste miejsce. Jak walczyłeś o niego. Przymknął na sekundę powieki, a gdy je otworzył, w jego spojrzeniu brzmiał tylko niewerbalny wyrzut. Dlaczego to robisz, dlaczego obrzucasz mnie oczywistą winą, ty, która przyczyniłaś się do tego i zapewne płakałaś ze wzruszenia na i c h ślubie? Nie wypowiedział tych słów, milczał; zrozpaczony, już nie gniewny, ogniki wściekłości wypaliły się do cna, pozostawiając czarne pogorzelisko. Stąpał po nim ostrożnie, zerkając nagle w dół, na swoje dłonie, na głębokie rany, ukryte pod materiałem koszuli. Tak będzie lepiej, Ben. Tak musiało się stać. Boli, ale kiedyś przestanie, być może już całkiem niedługo. Uśmiechnął się nagle, chłopięco, z jakimś rozdzierającym smutkiem dziecka, nie dojrzałego człowieka, po czym podniósł wzrok na stojącą na przeciwko kobietę.
- Kocham cię, Hattie. Chciałbym, żebyś o tym pamiętała - tylko tyle. Trzy słowa, przekazujące wszystko, co chciał powiedzieć. Naprawdę ją kochał i być może dlatego godził się z tym, co właśnie się wydarzyło. Uśmiechnął się krzywo, trochę płaczliwie, zawstydzony i poruszony, po czym odwrócił się. Jeden krok, potem następny, a złota linka łącząca go z Lovegood napinała się boleśnie. Wsunął dłonie do kieszeni spodni, nie zdając sobie sprawy z tego, że idzie zgarbiony, pochylony do przodu, jakby zmagał się z silnym wiatrem, wyciskającym z jego oczu łzy.
- Naprawdę nie widzisz, że mówię o teraźniejszości, nie o przeszłości? - warknął, ignorując wywołane prowokacją obrazy, masochistycznie wypychane tuż przed oczy przez skołowany umysł. Wtedy też wstydliwy, paskudny sekret rozlał się ohydną cieczą na ich relację. - Zachowałem się podle, zraniłem cię, przeprosiłem za to. Nie rozliczam cię z tego, co robiłaś wcześniej, co robiłaś we Francji, co robiłaś przed naszą ostatnią rozmową- kontynuował zapalczywie, przerywając na sekundę, gdy zdał sobie sprawę z tego, że romans z Rosierem mógł trwać długo, długo wcześniej. Dlaczego nigdy nie czuł się zagrożony przez pierwszą miłość? Sądził, że wyglądało to podobnie jak u niego, niewinnie, krótko, ot, miłe wspomnienie, nieważne w dorosłym życiu. Świadomość ciągłości jej relacji z Tristanem zabolała ponownie. Aż stracił rezon, potrzebując kilku oddechów, by mówić dalej. - Odnoszę się do tego, co zrobiłaś, gdy już wiedziałaś, że...że chcę o nas walczyć. Obnażyłem się przed tobą, zaufałem ci, a ty... - łamiący się głos powracał do pełni sił, ale Wright i tak nie mógł wyrzucić z siebie kolejnych słów. Robiło mu się niedobrze od tej wizji, od tej rozmowy, od tego subtelnego podsumowania, które padło po chwili z jej ust. Nawet byś go nie poznał, gdyby nie ja.
Nie dowierzał, że to usłyszał. Zamrugał gwałtownie, wpatrując się w Harriett z jeszcze większym szokiem niż przy początkowej rewelacji. Poczuł się tak, jakby splunęła mu w twarz. Po co to powiedziała? Żeby go zranić, pokazać, jak niewiele obchodzi ją jego cierpienie? Rozluźnić atmosferę ostrą kpiną? Przez chwilę twarz Jaimiego nie wyrażała żadnego uczucia poza szokiem, który nieśpiesznie zmieniał się w całą paletę bólu, mieszającego się gdzieniegdzie z obrzydzeniem. Nie był w stanie tego skomentować, ba, nie chciał tego komentować, nie mogąc pojąć, gdzie zniknęła jego Hattie. Zamilkł, zupełnie dotknięty, znów zaklęty w dziwnej pozie, w pół kroku, masochistycznie nie mogąc oderwać oczu od wzburzonej złotowłosej, kontynuującej wyrzucanie błędów przeszłości, kładąc niewytłumaczalnie bolesny akcent na Percivala.
Sądził, że to już zamknięte, że to także pogrzebał, kończąc etap żałoby posępną, ale jednak akceptacją. Nott odszedł, tym razem zapewne na zawsze, pozostawiając go na równie długi okres czasu z wyrwą w sercu - wyrwą jednak nieznaczącą, zagojoną. Przywykł wręcz do tej pustki marzeń, planów i wolności, co prawda zupełnie nie rozumiejąc nagłej zmiany - czy naprawdę mógł pokochać ją tak mocno w zaledwie kilka tygodni, rzucając wszytko, co czyniło go szczęśliwym? odepchnąć go bez żadnej wątpliwości, żadnej wiadomości przez trzy miesiące? - ale...nie musiał tego rozumieć. Widocznie nie był wystarczający Widocznie kochał ludzi, których nie powinien. Czyż Harriett nie serwowała mu właśnie powtórki z wątpliwej rozrywki? Wieloletni znajomy okazujący się wart o wiele więcej od niego; wart ryzyka, wart pożegnania. Dający szczęście, którego musiała skosztować, by odżyć. I o ile on sam wstawał z kolan z myślą o niej, to Lovegood czerpała siłę z innego źródła. Jak mógł się z tym pogodzić? Dotykała najczulszej struny, próbując podsycić wyrzuty sumienia, wepchnąć go znów w kołowrót udręczania się. Podobieństwo, które ich łączyło a do którego piła Hattie, znów zalało go wrzątkiem cierpienia. Czym innym było teoretyzowanie a czym innym jasny przekaz: czuła do Tristana to, co on sam do Percivala. Już nie mógł się zwodzić, że było to nieistotnym romansem, ckliwą wizją, uwielbianą przez kobiety. Aż cofnął się do tyłu o kolejny krok, ciągle milcząc, przytłoczony wylewanymi na niego oskarżeniami, przykrytymi jedynie przepełnionym beznadzieją nigdy nie chciałam cię zranić.
Powinien znów podnieść głos, udowodnić jej, że jednak chciała, skoro z pełną premedytacją szukała ukojenia w ramionach jednego z najbliższych mu przyjaciół, ale podejrzewał, że przy kolejnej próbie wydobycia z siebie głosu okrutnie polegnie, wydając z siebie jedynie mieszaninę szlochu i zdesperowanego śmiechu. Był tak głupi, tak naiwny, przychodząc tutaj z nadzieją na naprawienie zniszczonych mostów, dobudowanie dalszej drogi, mającej zapewnić im chociaż chwilę prawdziwego szczęścia. Rozpaczał nad czymś, co nie mogło się udać, także z powodu podjętych niedawno decyzji. Może wszechświat zawczasu sabotował to spotkanie, troskliwie serwując im cierpienia właśnie teraz, by oszczędzić im ich później? Gdy odda życie za ideę; dziwne, jak myśl o Zakonie, trzymała go w tej chwili w ryzach. Nie zaczął wywracać ławek i rzeźb, nie ruszył gniewnie do przodu, by wysyczeć prosto w twarz Harriett swoje wzburzenie: po prostu stał bez ruchu, obserwując bliźniaczo opuszczone ręce kobiety. Każdy głęboki oddech wwiercał mu się zatrutym powietrzem w struny głosowe; toksyczna chmura wypełniała płuca, utrudniając zebranie myśli, ale dalej przebijał się przez mgłę, tylko po to, by znów zostać obwinionym.
Nie rozumiała, a nie potrafił wytłumaczyć jej tego jaśniej. Nie rozumiała, a on nie miał zamiaru rozcinać sobie serca na nowo, po raz setny. Nie rozumiała, a on powiedział jej przecież wszystko już wtedy, przed kilkoma tygodniami, gdy całował ją w dusznym salonie, znacząc krwawym śladem jasną sukienkę. Jej zapach, przywołany obraz twarzy, smaku ust; to trzymało go przy życiu w ostatnim okresie. Wiedziała o tym, lecz i tak wymierzała cios w najczulszy punkt, wywracając do góry nogami każde ustalenie.
Pokręcił lekko głową, trzykrotnie, powoli. - Twoje słowa nie zmienią rzeczywistości, Harriett. Nie schowasz za nimi tego, co zrobiłaś. Ani tego, co ja zrobiłem. Nie muszę udowadniać uczuć to ciebie, już to zrobiłem. Przykro mi, że tego nie widzisz, zaślepiona próbą zrzucenia na mnie odpowiedzialności, by poczuć się lżej. Lepiej. Wiem, że popełniłem błędy, wiem, że cię skrzywdziłem, ale dlatego chciałem na ciebie zasłużyć, chciałem zacząć od nowa...ale...dokonałaś wyboru. Pewnie za jakiś czas będę mógł nawet powiedzieć, że słusznego. Wierzę, że tak będzie. Wierzę, że będziesz szczęśliwa - mówił cicho, wręcz niesłyszalnie, zastanawiając się, ile sekund wytrzyma bez otarcia wilgotnych oczu. Powstrzymał jednak łzy, zamrugał gwałtownie, przyjmując następny cios sztyletem w puste miejsce. Jak walczyłeś o niego. Przymknął na sekundę powieki, a gdy je otworzył, w jego spojrzeniu brzmiał tylko niewerbalny wyrzut. Dlaczego to robisz, dlaczego obrzucasz mnie oczywistą winą, ty, która przyczyniłaś się do tego i zapewne płakałaś ze wzruszenia na i c h ślubie? Nie wypowiedział tych słów, milczał; zrozpaczony, już nie gniewny, ogniki wściekłości wypaliły się do cna, pozostawiając czarne pogorzelisko. Stąpał po nim ostrożnie, zerkając nagle w dół, na swoje dłonie, na głębokie rany, ukryte pod materiałem koszuli. Tak będzie lepiej, Ben. Tak musiało się stać. Boli, ale kiedyś przestanie, być może już całkiem niedługo. Uśmiechnął się nagle, chłopięco, z jakimś rozdzierającym smutkiem dziecka, nie dojrzałego człowieka, po czym podniósł wzrok na stojącą na przeciwko kobietę.
- Kocham cię, Hattie. Chciałbym, żebyś o tym pamiętała - tylko tyle. Trzy słowa, przekazujące wszystko, co chciał powiedzieć. Naprawdę ją kochał i być może dlatego godził się z tym, co właśnie się wydarzyło. Uśmiechnął się krzywo, trochę płaczliwie, zawstydzony i poruszony, po czym odwrócił się. Jeden krok, potem następny, a złota linka łącząca go z Lovegood napinała się boleśnie. Wsunął dłonie do kieszeni spodni, nie zdając sobie sprawy z tego, że idzie zgarbiony, pochylony do przodu, jakby zmagał się z silnym wiatrem, wyciskającym z jego oczu łzy.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zapałała nienawiścią do tego miejsca, do kremowej ławeczki, do niewielkiej fontanny z rzeźbą antycznego bóstwa, do trawy pod jej stopami, do każdego kolorowego płatka łakomie pochłaniającego promienie słoneczne, do różanego ogrodu - splugawionego na jej życzenie sacrum. Nigdy wcześniej i najprawdopodobniej już nigdy później nie odczuwała tak czystej i niezmąconej niczym negatywnej emocji, nie potrafiąc nawet powiedzieć, co ją wywołało. Chyba tylko ona sama, zaplątana we wspomnienia, marzenia i zrujnowane sny niczym mucha w srebrzyste nici pajęczej sieci. Może to był błąd, nalegać na grę w otwarte karty, nie pozostawiając sobie żadnego strzępu zabezpieczenia, mówić rzeczy, których - wbrew zapewnieniom - nie był gotów usłyszeć, odsłaniać tajemnice, których nie potrafił zaakceptować. Uczucie pustki pożerało ją od środka, czy podjęła właśnie najgorszą i w dodatku nieświadomą decyzję swojego życia? Wierzyła w szczerość, chciała w nią wierzyć, obnażając się z kolejnych warstw pozorów budujących jej wizerunek istoty świętej, by uczciwie zaprezentować mu drugą stronę medalu, którą musiał poznać, by mogli zacząć od nowa, z czystym kontem. Lepiej teraz, na początku, niż później dławić się narastającymi wyrzutami sumienia i runąć z powodu sekretu, który cały czas leżałby pomiędzy nimi i o który kiedyś musieliby się w końcu potknąć. Z tą tylko różnicą, że później mogło nigdy nie nadejść; nie była to opcja, którą brała pod uwagę przy wybieraniu słusznej ścieżki, która miała zranić ich w umiarkowany sposób, a która powaliła ich na kolana.
- Co to za podwójne standardy? - wzburzyła się ponownie, choć zdążyła już sobie uświadomić jak niefortunną strategię wybrała, o ile owa strategia była czymkolwiek innym niż dziełem przypadku. Mieli już przecież rozmowę inną niż wszystkie inne, wspólnie postanowili pogrzebać zaszłości i oddzielić przeszłość grubą linią, a jednak teraz, gdy grunt palił jej się pod nogami, wychodziła z niej okropna małostkowość, doprawiona chorą ilością żalu, którego nie potrafiła całkowicie wyplenić. Zawstydziła się, przeprosiny zawisły na końcu jej języka, lecz mimo wszystko nie zostały wypowiedziane, gdy adrenalina pompowana w jej żyły wciąż podpowiadała buńczucznie, że jeśli przejdzie na front defensywny, polegnie z kretesem. - Wybaczyłam ci wszystko, dlaczego nie możesz chociaż spróbować zrobić tego samego dla mnie? Chciałam być z tobą w pełni szczera, wyjawić to, co jest mi solą w oku, by nigdy nic nam nie stanęło na przeszkodzie, czy to nie ma żadnego znaczenia? - zapytała już zupełnie odmiennym tonem, wypranym z oskarżycielskiej nuty, cofając się o krok, by dłonią na oślep odnaleźć oparcie ławki i wesprzeć się na nim, walcząc z uginającymi się pod nią kolanami.
Wszystko było nie tak jak powinno, każde z jej słów brzmiało źle i było odbierane na opak, z każdą kolejną chwilą pogrążała się coraz bardziej. Chciała zburzyć fundamenty absurdu, przypomnieć, że zanim Rosier poznał Jaimiego, miał już solidną historię znajomości z nią, że był w pierwszej kolejności jej przyjacielem, a dopiero potem jego, że prawa do nazywania go w ten sposób były prawami uzurpowanymi, a kradzież tej relacji i oczekiwanie, że uzna wyższość jego żądań i sama zacznie uznawać Tristana za przyjaciela Bena - aktem okrucieństwa nie do przyjęcia. Z jakiegoś powodu jednak wszechświat kpił sobie z niej otwarcie, wyczekując z niecierpliwością kolejnego jej kroku. Kolejnej okazji do potknięcia. Nie musiał długo czekać.
Spadał na nią grad kamieni, ziemia rozstępowała się pod jej nogami, grożąc pochłonięciem, lecz nie dotrzymując słowa, gdy traciła już nadzieję i opadała z sił, które wypruwał z niej każdą pojedynczą sylabą, każdym szeptem, każdą kropką wyrażającą zdecydowanie i brak możliwości renegocjowania, każdym dowodem nieodwołalności pobłyskującej w niemalże czarnych oczach. Nie dowierzała samej sobie; czy naprawdę była w stanie zaprowadzić go aż nad przepaść tak przerażającą, że nawet nie odwracał głowy w bok, by nie widziała cisnących się spod jego powiek łez? Czy kiedykolwiek w ogóle widziała go w podobnym stanie? Czy kiedykolwiek była źródłem podobnego cierpienia? Nie była wcale lepsza od wszystkich ludzi, którym zarzucała emocjonalne bestialstwo - a może nawet była i gorsza, wszak nie spodziewał się ciosu właśnie z jej strony.
- Nie chcę niczego chować, chcę się z tym pogodzić i ruszyć dalej. Nie próbuję zrzucić odpowiedzialności, próbuję pokazać ci całą skalę szarości, której nie dostrzegasz. Teraz już znam twoje grzechy, a ty znasz moje. Musisz zdecydować, czy gorzej jest żyć ze mną czy beze mnie - zadrżała, jakby w to ciepłe kwietniowe popołudnie przeszył ją mroźny wiatr. - Wiem doskonale, że nie jestem wolna od błędów, ale… nie skreślaj mnie momentalnie. Nie skreślaj mnie, bo jeśli tak właśnie wygląda miłość, Merlin mi świadkiem, nie chcę już nigdy więcej być kochana - zadrżały również jej usta, gdy zamrugała parokrotnie, próbując znieść nagłe pieczenie oczu. Walka z wiatrakami.
Chciała krzyczeć. Jej płuca nie mogły się jednak rozszerzyć, oddech stał się paniczną walką o złapanie tchu. Żebra wydawały się być zbyt sztywne, gardło zaciśnięte i chociaż próbowała krzyczeć, żaden dźwięk nie wydobywał się spomiędzy suchych ust, które wchłaniały wilgoć pierwszych, jeszcze nieodnotowanych łez rzeźbiących połyskujące ścieżki w dół jej policzków. Tkanki paliły żywym ogniem, bezdechem, agonią, której nie mogła znieść. Ta ciężkość w klatce piersiowej, szukała kiedyś informacji, chciała nazwać ten ból. W płucach nie ma receptorów bólowych, przeczytała. Ale były w nich wzburzone oceany i kłębiące się fale, była słona woda, której smak pozostawał na zębach z każdym oddechem - tonęła. Z drobnym szczegółem. W płucach nie ma receptorów bólowych. Uniosła rękę, by przycisnąć dłoń do niemych ust.
Kocham cię, Hattie. Chciałbym, żebyś o tym pamiętała. Wiedziała już, że te słowa skażą ich na wieczne poszukiwania absolucji, której nie mogli sięgnąć. Nie widziała jego uśmiechu, który rozmazywał się w jej szklistych oczach, które wciąż jednak rozróżniały kolory i kontury w stopniu wystarczającym, by stwierdzić, że słowa te były pożegnaniem, a Wright obrał za swój cel drogę wyjściową z ogrodu - z jej życia. - Przepraszam - szepnęła, pewna tego, że w absolutnej ciszy słyszy ją nawet na odchodnym. Jedno, krótkie słowo zamykało w sobie wszystko to, czego nie udało jej się powiedzieć. Wbiła palce w lakierowane drewno, na którym wciąż się wspierała, jednak uczucie, że świat trzęsie się w posadach tylko się nasilało. Nie mogła patrzeć na jego oddalającą się sylwetkę, nie mogła znieść myśli, że po tym wszystkim, co przeszli, po tych wszystkich nowych nadziejach, którymi się karmili, koniec wygląda właśnie w ten sposób, że zwieńczony jest brzdęknięciem zamykanej furtki, że pachnie różami, a jedyne, co może zrobić, to obserwować. Jak wiele razy pozostawała już bierna w podobnych sytuacjach? Oderwała dłoń od ławki, zamiast opaść bezwładnie na miejsce, zrobiła krok w kierunku Bena może nawet nie do końca świadomie, jakby była zaledwie marionetką pociągniętą w tamtym kierunku przez linkę. Kolejny krok wygłuszony przez miękkość trawy był już jednak w pełni świadomy, nawet jeśli rozpaczliwy w swojej beznadziejności. Przyspieszyła znacznie, może gdyby dystans był większy, zostałoby to wręcz uznane za biegnięcie, szybko jednak zmniejszyła dzielącą ich odległość. Wpadła na niego, niegroźnie, jej waga piórkowa nie była w stanie zrobić na nim wrażenia, a nawet jeśli, to nie powalenie go na podłoże alejki było jej zamiarem. Bezbronnym ciałem w lawendowej sukience przylgnęła ściśle do jego pleców i nie zważając na to, że łzy ściekające po jej przytkniętym do koszuli policzku tworzą na granatowym materiale coraz większą plamę, objęła go szczupłymi ramionami z całą drzemiącą w mięśniach siłą, z całą zaciętością, na jaką tylko było ją stać i z całą nadzieją na to, że to wystarczy, by nie mógł wyplątać się z jej odcisku.
I odtrącić po raz ostatni.
- Co to za podwójne standardy? - wzburzyła się ponownie, choć zdążyła już sobie uświadomić jak niefortunną strategię wybrała, o ile owa strategia była czymkolwiek innym niż dziełem przypadku. Mieli już przecież rozmowę inną niż wszystkie inne, wspólnie postanowili pogrzebać zaszłości i oddzielić przeszłość grubą linią, a jednak teraz, gdy grunt palił jej się pod nogami, wychodziła z niej okropna małostkowość, doprawiona chorą ilością żalu, którego nie potrafiła całkowicie wyplenić. Zawstydziła się, przeprosiny zawisły na końcu jej języka, lecz mimo wszystko nie zostały wypowiedziane, gdy adrenalina pompowana w jej żyły wciąż podpowiadała buńczucznie, że jeśli przejdzie na front defensywny, polegnie z kretesem. - Wybaczyłam ci wszystko, dlaczego nie możesz chociaż spróbować zrobić tego samego dla mnie? Chciałam być z tobą w pełni szczera, wyjawić to, co jest mi solą w oku, by nigdy nic nam nie stanęło na przeszkodzie, czy to nie ma żadnego znaczenia? - zapytała już zupełnie odmiennym tonem, wypranym z oskarżycielskiej nuty, cofając się o krok, by dłonią na oślep odnaleźć oparcie ławki i wesprzeć się na nim, walcząc z uginającymi się pod nią kolanami.
Wszystko było nie tak jak powinno, każde z jej słów brzmiało źle i było odbierane na opak, z każdą kolejną chwilą pogrążała się coraz bardziej. Chciała zburzyć fundamenty absurdu, przypomnieć, że zanim Rosier poznał Jaimiego, miał już solidną historię znajomości z nią, że był w pierwszej kolejności jej przyjacielem, a dopiero potem jego, że prawa do nazywania go w ten sposób były prawami uzurpowanymi, a kradzież tej relacji i oczekiwanie, że uzna wyższość jego żądań i sama zacznie uznawać Tristana za przyjaciela Bena - aktem okrucieństwa nie do przyjęcia. Z jakiegoś powodu jednak wszechświat kpił sobie z niej otwarcie, wyczekując z niecierpliwością kolejnego jej kroku. Kolejnej okazji do potknięcia. Nie musiał długo czekać.
Spadał na nią grad kamieni, ziemia rozstępowała się pod jej nogami, grożąc pochłonięciem, lecz nie dotrzymując słowa, gdy traciła już nadzieję i opadała z sił, które wypruwał z niej każdą pojedynczą sylabą, każdym szeptem, każdą kropką wyrażającą zdecydowanie i brak możliwości renegocjowania, każdym dowodem nieodwołalności pobłyskującej w niemalże czarnych oczach. Nie dowierzała samej sobie; czy naprawdę była w stanie zaprowadzić go aż nad przepaść tak przerażającą, że nawet nie odwracał głowy w bok, by nie widziała cisnących się spod jego powiek łez? Czy kiedykolwiek w ogóle widziała go w podobnym stanie? Czy kiedykolwiek była źródłem podobnego cierpienia? Nie była wcale lepsza od wszystkich ludzi, którym zarzucała emocjonalne bestialstwo - a może nawet była i gorsza, wszak nie spodziewał się ciosu właśnie z jej strony.
- Nie chcę niczego chować, chcę się z tym pogodzić i ruszyć dalej. Nie próbuję zrzucić odpowiedzialności, próbuję pokazać ci całą skalę szarości, której nie dostrzegasz. Teraz już znam twoje grzechy, a ty znasz moje. Musisz zdecydować, czy gorzej jest żyć ze mną czy beze mnie - zadrżała, jakby w to ciepłe kwietniowe popołudnie przeszył ją mroźny wiatr. - Wiem doskonale, że nie jestem wolna od błędów, ale… nie skreślaj mnie momentalnie. Nie skreślaj mnie, bo jeśli tak właśnie wygląda miłość, Merlin mi świadkiem, nie chcę już nigdy więcej być kochana - zadrżały również jej usta, gdy zamrugała parokrotnie, próbując znieść nagłe pieczenie oczu. Walka z wiatrakami.
Chciała krzyczeć. Jej płuca nie mogły się jednak rozszerzyć, oddech stał się paniczną walką o złapanie tchu. Żebra wydawały się być zbyt sztywne, gardło zaciśnięte i chociaż próbowała krzyczeć, żaden dźwięk nie wydobywał się spomiędzy suchych ust, które wchłaniały wilgoć pierwszych, jeszcze nieodnotowanych łez rzeźbiących połyskujące ścieżki w dół jej policzków. Tkanki paliły żywym ogniem, bezdechem, agonią, której nie mogła znieść. Ta ciężkość w klatce piersiowej, szukała kiedyś informacji, chciała nazwać ten ból. W płucach nie ma receptorów bólowych, przeczytała. Ale były w nich wzburzone oceany i kłębiące się fale, była słona woda, której smak pozostawał na zębach z każdym oddechem - tonęła. Z drobnym szczegółem. W płucach nie ma receptorów bólowych. Uniosła rękę, by przycisnąć dłoń do niemych ust.
Kocham cię, Hattie. Chciałbym, żebyś o tym pamiętała. Wiedziała już, że te słowa skażą ich na wieczne poszukiwania absolucji, której nie mogli sięgnąć. Nie widziała jego uśmiechu, który rozmazywał się w jej szklistych oczach, które wciąż jednak rozróżniały kolory i kontury w stopniu wystarczającym, by stwierdzić, że słowa te były pożegnaniem, a Wright obrał za swój cel drogę wyjściową z ogrodu - z jej życia. - Przepraszam - szepnęła, pewna tego, że w absolutnej ciszy słyszy ją nawet na odchodnym. Jedno, krótkie słowo zamykało w sobie wszystko to, czego nie udało jej się powiedzieć. Wbiła palce w lakierowane drewno, na którym wciąż się wspierała, jednak uczucie, że świat trzęsie się w posadach tylko się nasilało. Nie mogła patrzeć na jego oddalającą się sylwetkę, nie mogła znieść myśli, że po tym wszystkim, co przeszli, po tych wszystkich nowych nadziejach, którymi się karmili, koniec wygląda właśnie w ten sposób, że zwieńczony jest brzdęknięciem zamykanej furtki, że pachnie różami, a jedyne, co może zrobić, to obserwować. Jak wiele razy pozostawała już bierna w podobnych sytuacjach? Oderwała dłoń od ławki, zamiast opaść bezwładnie na miejsce, zrobiła krok w kierunku Bena może nawet nie do końca świadomie, jakby była zaledwie marionetką pociągniętą w tamtym kierunku przez linkę. Kolejny krok wygłuszony przez miękkość trawy był już jednak w pełni świadomy, nawet jeśli rozpaczliwy w swojej beznadziejności. Przyspieszyła znacznie, może gdyby dystans był większy, zostałoby to wręcz uznane za biegnięcie, szybko jednak zmniejszyła dzielącą ich odległość. Wpadła na niego, niegroźnie, jej waga piórkowa nie była w stanie zrobić na nim wrażenia, a nawet jeśli, to nie powalenie go na podłoże alejki było jej zamiarem. Bezbronnym ciałem w lawendowej sukience przylgnęła ściśle do jego pleców i nie zważając na to, że łzy ściekające po jej przytkniętym do koszuli policzku tworzą na granatowym materiale coraz większą plamę, objęła go szczupłymi ramionami z całą drzemiącą w mięśniach siłą, z całą zaciętością, na jaką tylko było ją stać i z całą nadzieją na to, że to wystarczy, by nie mógł wyplątać się z jej odcisku.
I odtrącić po raz ostatni.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Przyszedł tutaj wypełniony nadzieją, z głową pełną szaleńczych planów. Bliskość śmierci, po wywołaniu początkowego przerażenia, spowodowała wybuch niecierpliwości. Dokładnie wiedział już jak wygląda poświęcenie, znał jego smak i ciężar, ale to nie przygniotło go do ziemi a naświetliło dokładniej to, co czyniło go szczęśliwym. Ostre światło padło nie tylko na codzienne drobiazgi - zdrowiejące smoki w rezerwacie, budzącą się do życia przyrodę, śpiew denerwujących ptaków, gojące się blizny - ale i na osoby, które kochał, akcentując ich piękno. Dobro, o które warto było zawalczyć, nie tylko wtedy, gdy przyjdzie mu stanąć naprzeciw mrocznych sił, ale każdego podarowanego mu dnia, który chciał wykorzystać dla nich. Promienie oświetlały uśmiechniętą Margaux, która stała się synonimem domu, Justine potrafiącą rozśmieszyć go nawet w najgorszych chwilach, Leonarda, który pomimo ponurej bezpośredniości był mu najbliższa rodziną, bezpośredniego Fredericka stanowiącego żywe przypomnienie chłopięcej beztroski, surowego Garretta ściągającego go na ziemię, udowadniającego, że ma jeszcze wiele do naprawienia. Glaucusa, Minnie, Cassiana. Wszyscy żywi, skąpani w słońcu, dający nadzieję. Wszyscy oddani sprawie, która stała się najważniejsza...i o której nie mógł powiedzieć Harriett. Wiedział, że będzie to trudne, że ta luka w argumentacji sprawi mu dyskomfort i żal, ale liczył na to, że Lovegood mu zaufa. Zrobiła to, by chwilę później roztrzaskać nadzieję w drobny mak. W pierwszej chwili, opętany rozpaczą, nie potrafił dostrzec w emocjonalnym chaosie pewnego znaku, ale z każdym spokojniejszym oddechem, jego myśli stawały się chłodne i klarowne. Wierzył w przeznaczenie. W niezbadane koleje losu, popychające go w odpowiednią stronę w odpowiednim momencie. Przez laty próbował z nimi walczyć, umęczony szarpał się z wybraną dla niego ścieżką, kopał, gryzł, pluł, padając bez sił - prąd i tak ponosił go tam, gdzie zamierzał, a Jaimie jedynie tracił siły. Już wiedział, że nie zamierza szarpać się z przeznaczeniem, że ruszy wszędzie tam, gdzie powiedzie go Pieśń Feniksa. Możliwe, że zdrada Harriett miała mu w tym pomóc i choć teraz cierpiał katusze, odnawiając stare rany odrzucenia, to pulsującemu bólowi przyświecał cel. Będzie bezpieczna, odseparowana od nadchodzącej wojny, po części pod protekcją Rosiera - ta ostatnia myśl zaskoczyła go, pokazując, jak wiele się zmieniło. Jak wiele potrafił znieść, by ją ochronić, z jak wieloma okropieństwami musiał się pogodzić, spoglądając na nie już bez szczeniackiej złości a z męską odpowiedzialnością. Z każdym kolejnym krokiem i z każdym dobiegającym do niego odległym słowem Harriett, było mu coraz bardziej wstyd. Za swoje zachowanie, za podniesiony ton, ale też za to, że w ogóle się tutaj pojawił, kierowany egoistyczną chęcią wykradnięcia dla siebie chociaż kilku tygodni szczęścia. Poprzednie monologi Lovegood docierały do niego z jakimś smutnym opóźnieniem. Była matką, była matką małego, niewinnego chłopca, którego posłał na śmierć - doskonale pamiętał agonalne piski i skwierczenie palonej skóry. Powinien pomyśleć o tym wcześniej, ale pesymizm dopadł go dopiero teraz, rysując przyszłość w ciemnych barwach. Cień padł na wcześniej oświetlone twarze i Ben starał sobie wmówić, że to chwilowe, że to wynik skrajnych emocji, że jutro znów obudzi się z tą samą radosną siłą, która przywiodła go do pięknego ogrodu. Walczył sam ze sobą, pokonując kolejne połacie trawnika; kroki pomyliły mu się dopiero przy dobrze słyszalnym przepraszam.
Brzmiało rozpaczliwie, słabo, na granicy płaczu. Zawahał się przez sekundę, ciężkie buty zapadły się w wilgotną trawę, a chłodny wiatr, silniejszy na względnie otwartej, niepoprzetykanej żywopłotami przestrzeni, uderzył go naprawdę w twarz, przynosząc zagubione w czasoprzestrzeni słowa o wybaczeniu. Czy mógł? Czy był kimś, kto miał prawo wybaczyć? Ruszył dalej, wolniej, oddychając jednak ciężko, jakby wspinał się na wysokie wzgórze a nie spacerował przez znany ogród, pozostając obojętnym na coś, co kwadrans temu zachwycało go każdym kolorem i detalem. Zaraz miał skręcić w kolejną ścieżkę, prowadzącą ku furtce; bał się tego momentu, przekrzywienia głowy w prawo, zobaczenia kątem oka zmartwiałej sylwetki Harriett, ale strach okazał się na wyrost - jak wszystkie, dumne niepokoje, wieszczące opadnięcie na wszystkich, których kochał, czarnej chmury? Nie dane mu było zobaczyć jasnej plamy na tle zieleni: Hattie zatrzymała go w pół kroku, trochę niezgrabnie obejmując go szczuplutkimi ramionami. Przylgnęła do niego od razu ściśle, tak, że pierwszy gorący oddech zaczerpnęła wręcz z jego pleców, przepalając materiał koszuli. Zatrzymał się gwałtownie, niezdolny do zrobienia kroku naprzód. Czuł bicie jej serca, wrzące łzy przemakające przez bawełnę i klejące ją do pleców, drobne kości jej ciała przyciśnięte do jego mięśni, a gdy spojrzał w dół, wyraźnie widział dłonie, które wokół niego oplotła. Z całych sił, aż zbielały kostki. Przez sekundę rozważał odepchnięcie jej, odsunięcie ciała, które należało do innego, ale ta myśl szybko ustąpiła kolejnej, cieplejszej, spokojniejszej. To ciągle była jego Hattie, łkająca tuż obok, zrozpaczona, przestraszona, samotna. Zadrżał, dalej zgarbiony, wpatrzony w grząską ziemię pod stopami, a złote włosy Lovegood przefruwały do przodu ponad jego ramionami, łaskocząc go w nos. Ból w sercu nasilił się, wzmocniony tylko kolejnym irracjonalnym obrazem: Ben idący w stronę furtki, z Harriett ciągle przyklejoną do jego pleców, powłóczącą nogami. Wydał z siebie coś w rodzaju krótkiego parsknięcia, znów pomieszanego ze szlochem, po czym rozsupłał zaciśnięte wokół torsu ręce kobiety i powoli odwrócił się w jej stronę, ciągle delikatnie przytrzymując ją za nadgarstki. Patrzył na nią z góry, ze smutkiem i czułością zarazem: najgorsze połączenie, zawsze prowokujące do szalonych wyznań albo pochopnych decyzji. Tym razem nie mógł pozwolić sobie na błąd; po prostu milczał, z masochistyczną uwagą śledząc jedną z łez, spływającą krzywo po jej policzku w kierunku ucha i brody.
- Potrzebuję czasu, żeby się z tym pogodzić - powiedział cicho, nie chcąc używać słowa wybaczać; brzmiało niedorzecznie, nie chciał stawiać się w pozycji boga, szafującego jej decyzjami. Miała podjąć je samodzielnie, tak samo jak pogodzić się z konsekwencjami. Chciał pewności, że to skończone, że już nigdy nie usłyszy o wdzięczności wobec Rosiera, że Harriett wykreśli go ze swojego życia już na zawsze. Wiedział, że wyczytywała to z jego spojrzenia, ale nie zamierzał wypowiadać żadnych próśb ani - tym bardziej - rozkazów. Jej życie należało tylko do niej. Zamierzał dać jej wolność i się wycofać: w końcu nie walczyć, nie szarpać się, nie próbować agresją egzekwować miłości i szacunku, nie zjawiać się nieproszony i pijany, bełkocząc o teoriach spiskowych. I jeśli przeznaczenie miało dać im ponowną szansę, to z pewnością się tak stanie. Jeśli nie - nawet najbardziej romantyczne słowa nie były w stanie zakląć czyhającej za rogiem przyszłości. Uświadamiał to sobie powoli, acz spokojnie, i choć ból ciągle wypełniał jego klatkę piersiową, wiedział, że musi się do niego przyzwyczaić.
Puścił jej ręce i podniósł swoją prawą dłoń, by jej wierzchem otrzeć wilgotny policzek kobiety z łez. Pieszczotliwie, ale także wzmacniająco. - Nie płacz, Harriett, najgorsze się już stało, teraz może być tylko lepiej, niezależnie od tego, co ma to dla każdego z nas oznaczać - wyszeptał ochryple. Jego głos był pozbawiony dawnej czułości, ale już nie pulsował niechęcią i złością, jedynie smutkiem. - Pamiętaj o tym, co ci powiedziałem. Mogę nie być mężczyzną, którego potrzebujesz - kontynuował poważnie, opuszczając dłoń. Zawahał się chwilę, po czym niezdarnie zsunął z zawieszonego wokół nadgarstka rzemyka biały kryształ. Zalśnił jasnoróżową poświatą; zamknął go na chwilę w pięści, po czym oddał go Harriet, wkładając go w jej blade, chłodne palce. Uśmiechał się smutno, nie krzywił, nie robił tego z niechętną premedytacją, wręcz przeciwnie, był to wyraz opieki, nawet jeśli nie zdawała sobie z tego sprawy. - Podaruj go Charliemu, przyda się przy nastoletnich tarapatach - poradził, siląc się na swobodny ton, ale głos nieco mu się załamał. Znów zrobił dziwny tik głową, ni to pokręcenie, ni potwierdzenie, po czym uległ głupiej słabości, szybko pochylając się nad Harriett, by przelotnie pocałować ją w czoło. Już nie czuł obrzydzenia, jedynie żal; potworny żal, że to, co miało dać mu nadzieję, tak brutalnie go z niej obdarło. Niebezpowrotnie, musiał wierzyć w to, że słoneczne dni powrócą, że ich historia nie jest jeszcze spalona, ale gdy ponownie się odwrócił, miał wrażenie, że pustka wyżera mu miejsce, w którym jeszcze chwilę temu budował dom dla ich rodziny. - Dbaj o siebie, Hattie - szepnął tylko w ramach pożegnania, a ciepła, wilgotna plama łez na materiale koszuli, przykleiła się do jego pleców.
Brzmiało rozpaczliwie, słabo, na granicy płaczu. Zawahał się przez sekundę, ciężkie buty zapadły się w wilgotną trawę, a chłodny wiatr, silniejszy na względnie otwartej, niepoprzetykanej żywopłotami przestrzeni, uderzył go naprawdę w twarz, przynosząc zagubione w czasoprzestrzeni słowa o wybaczeniu. Czy mógł? Czy był kimś, kto miał prawo wybaczyć? Ruszył dalej, wolniej, oddychając jednak ciężko, jakby wspinał się na wysokie wzgórze a nie spacerował przez znany ogród, pozostając obojętnym na coś, co kwadrans temu zachwycało go każdym kolorem i detalem. Zaraz miał skręcić w kolejną ścieżkę, prowadzącą ku furtce; bał się tego momentu, przekrzywienia głowy w prawo, zobaczenia kątem oka zmartwiałej sylwetki Harriett, ale strach okazał się na wyrost - jak wszystkie, dumne niepokoje, wieszczące opadnięcie na wszystkich, których kochał, czarnej chmury? Nie dane mu było zobaczyć jasnej plamy na tle zieleni: Hattie zatrzymała go w pół kroku, trochę niezgrabnie obejmując go szczuplutkimi ramionami. Przylgnęła do niego od razu ściśle, tak, że pierwszy gorący oddech zaczerpnęła wręcz z jego pleców, przepalając materiał koszuli. Zatrzymał się gwałtownie, niezdolny do zrobienia kroku naprzód. Czuł bicie jej serca, wrzące łzy przemakające przez bawełnę i klejące ją do pleców, drobne kości jej ciała przyciśnięte do jego mięśni, a gdy spojrzał w dół, wyraźnie widział dłonie, które wokół niego oplotła. Z całych sił, aż zbielały kostki. Przez sekundę rozważał odepchnięcie jej, odsunięcie ciała, które należało do innego, ale ta myśl szybko ustąpiła kolejnej, cieplejszej, spokojniejszej. To ciągle była jego Hattie, łkająca tuż obok, zrozpaczona, przestraszona, samotna. Zadrżał, dalej zgarbiony, wpatrzony w grząską ziemię pod stopami, a złote włosy Lovegood przefruwały do przodu ponad jego ramionami, łaskocząc go w nos. Ból w sercu nasilił się, wzmocniony tylko kolejnym irracjonalnym obrazem: Ben idący w stronę furtki, z Harriett ciągle przyklejoną do jego pleców, powłóczącą nogami. Wydał z siebie coś w rodzaju krótkiego parsknięcia, znów pomieszanego ze szlochem, po czym rozsupłał zaciśnięte wokół torsu ręce kobiety i powoli odwrócił się w jej stronę, ciągle delikatnie przytrzymując ją za nadgarstki. Patrzył na nią z góry, ze smutkiem i czułością zarazem: najgorsze połączenie, zawsze prowokujące do szalonych wyznań albo pochopnych decyzji. Tym razem nie mógł pozwolić sobie na błąd; po prostu milczał, z masochistyczną uwagą śledząc jedną z łez, spływającą krzywo po jej policzku w kierunku ucha i brody.
- Potrzebuję czasu, żeby się z tym pogodzić - powiedział cicho, nie chcąc używać słowa wybaczać; brzmiało niedorzecznie, nie chciał stawiać się w pozycji boga, szafującego jej decyzjami. Miała podjąć je samodzielnie, tak samo jak pogodzić się z konsekwencjami. Chciał pewności, że to skończone, że już nigdy nie usłyszy o wdzięczności wobec Rosiera, że Harriett wykreśli go ze swojego życia już na zawsze. Wiedział, że wyczytywała to z jego spojrzenia, ale nie zamierzał wypowiadać żadnych próśb ani - tym bardziej - rozkazów. Jej życie należało tylko do niej. Zamierzał dać jej wolność i się wycofać: w końcu nie walczyć, nie szarpać się, nie próbować agresją egzekwować miłości i szacunku, nie zjawiać się nieproszony i pijany, bełkocząc o teoriach spiskowych. I jeśli przeznaczenie miało dać im ponowną szansę, to z pewnością się tak stanie. Jeśli nie - nawet najbardziej romantyczne słowa nie były w stanie zakląć czyhającej za rogiem przyszłości. Uświadamiał to sobie powoli, acz spokojnie, i choć ból ciągle wypełniał jego klatkę piersiową, wiedział, że musi się do niego przyzwyczaić.
Puścił jej ręce i podniósł swoją prawą dłoń, by jej wierzchem otrzeć wilgotny policzek kobiety z łez. Pieszczotliwie, ale także wzmacniająco. - Nie płacz, Harriett, najgorsze się już stało, teraz może być tylko lepiej, niezależnie od tego, co ma to dla każdego z nas oznaczać - wyszeptał ochryple. Jego głos był pozbawiony dawnej czułości, ale już nie pulsował niechęcią i złością, jedynie smutkiem. - Pamiętaj o tym, co ci powiedziałem. Mogę nie być mężczyzną, którego potrzebujesz - kontynuował poważnie, opuszczając dłoń. Zawahał się chwilę, po czym niezdarnie zsunął z zawieszonego wokół nadgarstka rzemyka biały kryształ. Zalśnił jasnoróżową poświatą; zamknął go na chwilę w pięści, po czym oddał go Harriet, wkładając go w jej blade, chłodne palce. Uśmiechał się smutno, nie krzywił, nie robił tego z niechętną premedytacją, wręcz przeciwnie, był to wyraz opieki, nawet jeśli nie zdawała sobie z tego sprawy. - Podaruj go Charliemu, przyda się przy nastoletnich tarapatach - poradził, siląc się na swobodny ton, ale głos nieco mu się załamał. Znów zrobił dziwny tik głową, ni to pokręcenie, ni potwierdzenie, po czym uległ głupiej słabości, szybko pochylając się nad Harriett, by przelotnie pocałować ją w czoło. Już nie czuł obrzydzenia, jedynie żal; potworny żal, że to, co miało dać mu nadzieję, tak brutalnie go z niej obdarło. Niebezpowrotnie, musiał wierzyć w to, że słoneczne dni powrócą, że ich historia nie jest jeszcze spalona, ale gdy ponownie się odwrócił, miał wrażenie, że pustka wyżera mu miejsce, w którym jeszcze chwilę temu budował dom dla ich rodziny. - Dbaj o siebie, Hattie - szepnął tylko w ramach pożegnania, a ciepła, wilgotna plama łez na materiale koszuli, przykleiła się do jego pleców.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jakiekolwiek tornado myśli nie przetaczało się przez jego głowę, było to tornado zupełnie jej obce i ta świadomość gryzła ją bardziej, niż mogła się tego spodziewać. Śmieszne, sądziła, że już się przyzwyczaiła, że oswoiła sobie obecny stan rzeczy, stały niezmiennie od tylu lat, kiedy mogła co najwyżej bawić się w zgadywanki, które miały nigdy nie spotkać się z potwierdzeniem lub zaprzeczeniem - tak niewiele brakowało, by wzbudzić w niej płonne nadzieje i odrzucić od siebie stary porządek tylko po to, by rozczarować się w tempie ekspresowym i wrócić do utartych schematów niewiedzy i dystansu. Nie bez uszczerbku. Parę chwil, jedno mrugnięcie wszechświata, tyle wystarczyło, by po raz kolejny wywrócić stół, przy którym grali.
Możliwe, że właśnie to miało się później okazać najlepszym możliwym rozwiązaniem: zdecydowane rozejście się już teraz, gdy nie wyhodowali jeszcze na nowo przywiązania, które później sprawiałoby im niewyobrażalny ból. Zdroworozsądkowe podejście, można by rzec, biorąc pod uwagę ryzyko, jakim obarczona była zabawa w Gwardzistów i wiedzę, że ktoś musi ucierpieć, bo szczęśliwe zakończenia istnieją tylko w bajkach, a w chłodnej rzeczywistości bohater rzadko kiedy cieszy się uśmiechem fortuny. Problem był taki, że Harriett nie mogła poznać motywów kierujących Benem, wyższych powodów, dla których był skłonny stwierdzić, że tak będzie bezpieczniej i mieć przy tym na myśli coś znacznie większego niż turbulencje wywołane poważnymi zobowiązaniami dzielenia z nią swojego życia, opierała więc wszystko na tym, co znajome, by stwierdzić, że wyniki nie podobają jej się w żadnym calu - podjęła decyzję, która kosztowała ją zbyt wiele, zraniła go zbyt dotkliwie, by mógł to puścić w niepamięć i, ostatecznie, nie była osobą, o którą walczy się do upadłego, za wszelką cenę. Nie mogła się temu dziwić, tak z pewnością będzie dla niego lepiej, może nie teraz i nie w najbliższym czasie, ale wraz z upływem tygodni i miesięcy stare rany się zabliźnią, gorycz dawnych rozczarowań wytraci swój smak, a on sam nauczy się na nowo ufać, już komuś innemu, komuś nowemu, komuś, dookoła którego nie unosi się aura wspomnień odmawiających wyblaknięcia. Nie byliśmy sobie pisani. Ile razy miała powtarzać te słowa niczym mantrę, by w końcu zakodowały się w jej świadomości?
Czuła wszystko za mocno. To właśnie tacy ludzie psują wszystko najszybciej i najdokładniej. Chcą dostać tyle samo, ile dają i pewnego dnia wali się wszystko. Wtedy zostają sami - i nagle ta wizja stała się nie do zniesienia. Chciała przeprosić za wszystko. Za zdradę, której prawdziwy charakter dostrzegała i potrafiła nazwać szczerze dopiero teraz, gdy było już za późno, za dawanie mu nadziei, by następnie brutalnie mu ją wyszarpnąć, podcinając przy tym skrzydła i w końcu za to, że nie była osobą, za jaką ją uważał, że nie była osobą, której chciał, że jej wspomnienie było piękniejsze od rzeczywistości. Ulepił ją z tęsknoty. I z fikcji. Słowa jednak grzęzły jej w gardle. Dławiła się własnymi łzami, z którymi nawet nie potrafiła już walczyć, godząc się z byciem obrazem nędzy i rozpaczy, z odrzuceniem resztek godności. Jej ciało drgało spazmatycznie, gdy przyciskała kość policzkową do jego łopatki, czując, jak pod materiałem koszuli nagle tężeją wszystkie jego mięśnie, słysząc głuche dudnienie serca, oddychając zapachem jego skóry, zapachem, który już na zawsze wżarł się w jej pamięć. Zaciskała dłonie mocno, palce wbijając niedelikatnie w jego ciało, jakby możliwym było zmienienie ich w małe, ale wytrzymałe haczyki, których nie zdoła wyczepić ze swoich tkanek. Nie potrafiła zinterpretować dźwięku wydobywającego się z jego gardła i wstrząsającego sylwetką, którą obejmowała ściśle. Protestowała bezgłośnie przez kilka sekund, nie chcąc mu pozwolić na wyplątanie się z jej uścisku. Ale to nie mogło trwać wiecznie; z ociąganiem rozluźniła palce, by cofnąć się o pół kroku, skulona i śmiesznie wątła, z zaczerwienionymi i podpuchniętymi oczami w niczym nie przypominając już przypisywanego jej piękna. Była prawdziwa. I to wciąż było za mało. Nie byliśmy sobie pisani.
Bała się podnieść wzrok, bała się obrzydzenia czającego się w jego tęczówkach, ust wykrzywionych w grymasie niezadowolenia wywołanego zatrzymaniem i niechcianym kontaktem fizycznym. Przytaknęła anemicznie głową, ledwie zauważalnie, może właściwie wcale, dopiero po chwili odnajdując jego spojrzenie. Potrzebuję czasu brzmiało bardziej jak zawoalowane nie, tym bardziej, że jej Jaimie, zamiast przytrzymywać jej nadgarstki (żeby nie dotykała już go więcej?) starłby z jej ust wszystkie wątpliwości pocałunkiem wyrażającym więcej niż wszystkie słowa świata, ale… nowa rzeczywistość rządziła się innymi prawami, które Lovegood musiała dopiero sobie przyswoić. Uderzył do jej serca i nie wiedziała kogo nienawidzi bardziej; siebie, bo na to pozwoliła i nieświadomie zachęcała czy jego, bo złamał je w banalny sposób i w ten sam banalny sposób zabił w niej wszystko, co jeszcze żyło i chociaż nie było tego za wiele, to bolało bardziej niż cokolwiek innego. Chciała opowiedzieć mu wszystko i być dla niego wszystkim - została bez serca. Na własne życzenie? Nie byliśmy sobie pisani. Zacisnęła powieki mocno, nie chcąc, by kiedykolwiek cofał dłoń, nie chcąc słyszeć niczego, co mówił. Ale słyszała aż za dobrze i chłodny dreszcz przeszył jej ciało ponownie.
- Nie potrzebuję jakiegoś mężczyzny, potrzebuję ciebie - zaprotestowała, o ile szeptem protestować można, jednak nie dane było powiedzieć jej więcej. Zapowietrzyła się po raz kolejny, okolice mostka zakłuły nieprzyjemnie, gdy przed oczami mignął jej kryształ. Zacisnęła palce, odsunęła ręce w naiwnym geście wzbraniając się przed przyjęciem tego, co podarowała mu w dniu jego urodzin - i co choć przyprawiało ją kilkakrotnie o stany przedzawałowe, w jakiś pokrętny sposób zapewniało jej względny spokój ducha. - To był prezent, nie możesz go oddać - szepnęła słabo, czując jak cała krew odpływa z jej twarzy, pozostawiając po sobie pewnie tylko chorobliwą bladość i zawroty głowy. Przyda się przy nastoletnich tarapatach, ale przecież Charlie miał dopiero niecałe pięć lat. Czy więc Wright zamierzał tego popołudnia pożegnać się z nią raz na zawsze? Nie mogła już się wzbraniać, wcisnął kryształ w jej dłoń, a ona sama wbiła spojrzenie w żywopłot, w trawę, w gładki kamień leżący na granicy alejki, w cokolwiek, co nie było rozkruszonymi nadziejami. Kolejna fala łez zalśniła na jej policzkach, gdy składał na jej czole protekcjonalny pocałunek. Uchyliła usta, by dodać coś jeszcze, ale w gardle miała już tylko duszący szloch. Co miała powiedzieć, gdy odwracał się po raz ostatni, a ona nie potrafiła go już zatrzymać? Też o siebie dbaj? Nie rób niczego głupiego? Zawsze będę cię kochać? Już chyba tylko nie byliśmy sobie pisani.
| zt x 2 :c
Możliwe, że właśnie to miało się później okazać najlepszym możliwym rozwiązaniem: zdecydowane rozejście się już teraz, gdy nie wyhodowali jeszcze na nowo przywiązania, które później sprawiałoby im niewyobrażalny ból. Zdroworozsądkowe podejście, można by rzec, biorąc pod uwagę ryzyko, jakim obarczona była zabawa w Gwardzistów i wiedzę, że ktoś musi ucierpieć, bo szczęśliwe zakończenia istnieją tylko w bajkach, a w chłodnej rzeczywistości bohater rzadko kiedy cieszy się uśmiechem fortuny. Problem był taki, że Harriett nie mogła poznać motywów kierujących Benem, wyższych powodów, dla których był skłonny stwierdzić, że tak będzie bezpieczniej i mieć przy tym na myśli coś znacznie większego niż turbulencje wywołane poważnymi zobowiązaniami dzielenia z nią swojego życia, opierała więc wszystko na tym, co znajome, by stwierdzić, że wyniki nie podobają jej się w żadnym calu - podjęła decyzję, która kosztowała ją zbyt wiele, zraniła go zbyt dotkliwie, by mógł to puścić w niepamięć i, ostatecznie, nie była osobą, o którą walczy się do upadłego, za wszelką cenę. Nie mogła się temu dziwić, tak z pewnością będzie dla niego lepiej, może nie teraz i nie w najbliższym czasie, ale wraz z upływem tygodni i miesięcy stare rany się zabliźnią, gorycz dawnych rozczarowań wytraci swój smak, a on sam nauczy się na nowo ufać, już komuś innemu, komuś nowemu, komuś, dookoła którego nie unosi się aura wspomnień odmawiających wyblaknięcia. Nie byliśmy sobie pisani. Ile razy miała powtarzać te słowa niczym mantrę, by w końcu zakodowały się w jej świadomości?
Czuła wszystko za mocno. To właśnie tacy ludzie psują wszystko najszybciej i najdokładniej. Chcą dostać tyle samo, ile dają i pewnego dnia wali się wszystko. Wtedy zostają sami - i nagle ta wizja stała się nie do zniesienia. Chciała przeprosić za wszystko. Za zdradę, której prawdziwy charakter dostrzegała i potrafiła nazwać szczerze dopiero teraz, gdy było już za późno, za dawanie mu nadziei, by następnie brutalnie mu ją wyszarpnąć, podcinając przy tym skrzydła i w końcu za to, że nie była osobą, za jaką ją uważał, że nie była osobą, której chciał, że jej wspomnienie było piękniejsze od rzeczywistości. Ulepił ją z tęsknoty. I z fikcji. Słowa jednak grzęzły jej w gardle. Dławiła się własnymi łzami, z którymi nawet nie potrafiła już walczyć, godząc się z byciem obrazem nędzy i rozpaczy, z odrzuceniem resztek godności. Jej ciało drgało spazmatycznie, gdy przyciskała kość policzkową do jego łopatki, czując, jak pod materiałem koszuli nagle tężeją wszystkie jego mięśnie, słysząc głuche dudnienie serca, oddychając zapachem jego skóry, zapachem, który już na zawsze wżarł się w jej pamięć. Zaciskała dłonie mocno, palce wbijając niedelikatnie w jego ciało, jakby możliwym było zmienienie ich w małe, ale wytrzymałe haczyki, których nie zdoła wyczepić ze swoich tkanek. Nie potrafiła zinterpretować dźwięku wydobywającego się z jego gardła i wstrząsającego sylwetką, którą obejmowała ściśle. Protestowała bezgłośnie przez kilka sekund, nie chcąc mu pozwolić na wyplątanie się z jej uścisku. Ale to nie mogło trwać wiecznie; z ociąganiem rozluźniła palce, by cofnąć się o pół kroku, skulona i śmiesznie wątła, z zaczerwienionymi i podpuchniętymi oczami w niczym nie przypominając już przypisywanego jej piękna. Była prawdziwa. I to wciąż było za mało. Nie byliśmy sobie pisani.
Bała się podnieść wzrok, bała się obrzydzenia czającego się w jego tęczówkach, ust wykrzywionych w grymasie niezadowolenia wywołanego zatrzymaniem i niechcianym kontaktem fizycznym. Przytaknęła anemicznie głową, ledwie zauważalnie, może właściwie wcale, dopiero po chwili odnajdując jego spojrzenie. Potrzebuję czasu brzmiało bardziej jak zawoalowane nie, tym bardziej, że jej Jaimie, zamiast przytrzymywać jej nadgarstki (żeby nie dotykała już go więcej?) starłby z jej ust wszystkie wątpliwości pocałunkiem wyrażającym więcej niż wszystkie słowa świata, ale… nowa rzeczywistość rządziła się innymi prawami, które Lovegood musiała dopiero sobie przyswoić. Uderzył do jej serca i nie wiedziała kogo nienawidzi bardziej; siebie, bo na to pozwoliła i nieświadomie zachęcała czy jego, bo złamał je w banalny sposób i w ten sam banalny sposób zabił w niej wszystko, co jeszcze żyło i chociaż nie było tego za wiele, to bolało bardziej niż cokolwiek innego. Chciała opowiedzieć mu wszystko i być dla niego wszystkim - została bez serca. Na własne życzenie? Nie byliśmy sobie pisani. Zacisnęła powieki mocno, nie chcąc, by kiedykolwiek cofał dłoń, nie chcąc słyszeć niczego, co mówił. Ale słyszała aż za dobrze i chłodny dreszcz przeszył jej ciało ponownie.
- Nie potrzebuję jakiegoś mężczyzny, potrzebuję ciebie - zaprotestowała, o ile szeptem protestować można, jednak nie dane było powiedzieć jej więcej. Zapowietrzyła się po raz kolejny, okolice mostka zakłuły nieprzyjemnie, gdy przed oczami mignął jej kryształ. Zacisnęła palce, odsunęła ręce w naiwnym geście wzbraniając się przed przyjęciem tego, co podarowała mu w dniu jego urodzin - i co choć przyprawiało ją kilkakrotnie o stany przedzawałowe, w jakiś pokrętny sposób zapewniało jej względny spokój ducha. - To był prezent, nie możesz go oddać - szepnęła słabo, czując jak cała krew odpływa z jej twarzy, pozostawiając po sobie pewnie tylko chorobliwą bladość i zawroty głowy. Przyda się przy nastoletnich tarapatach, ale przecież Charlie miał dopiero niecałe pięć lat. Czy więc Wright zamierzał tego popołudnia pożegnać się z nią raz na zawsze? Nie mogła już się wzbraniać, wcisnął kryształ w jej dłoń, a ona sama wbiła spojrzenie w żywopłot, w trawę, w gładki kamień leżący na granicy alejki, w cokolwiek, co nie było rozkruszonymi nadziejami. Kolejna fala łez zalśniła na jej policzkach, gdy składał na jej czole protekcjonalny pocałunek. Uchyliła usta, by dodać coś jeszcze, ale w gardle miała już tylko duszący szloch. Co miała powiedzieć, gdy odwracał się po raz ostatni, a ona nie potrafiła go już zatrzymać? Też o siebie dbaj? Nie rób niczego głupiego? Zawsze będę cię kochać? Już chyba tylko nie byliśmy sobie pisani.
| zt x 2 :c
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
| 25 kwietnia
Biła się z myślami tak namiętnie, że aż zaczynało być to nużące. Kto by pomyślał, że napięcie może być tak… monotonne? Jedno gorzkie wspomnienie goniło drugie, rozgorączkowane wizje przeplatał gęsto niepokój, a za całą fasadą zgniłych emocji kryła się rozbrajająca bezradność, najgorsza, najprawdopodobniej, z wachlarza możliwości - bo wszak nic już nie było od niej zależne i nawet jeśli była autorką własnej tragedii, mozolnie i skrupulatnie tkając zaciskającą się coraz mocniej lepką pajęczynę, wszystko już dawno wymknęło jej się z rąk i zaczęło żyć własnym życiem. Skłamałaby, mówiąc, że podoba jej się taki stan rzeczy, lecz cóż jej pozostało, oprócz ponurej akceptacji i zawiśnięcia w próżni oczekiwania na rozwój wydarzeń? Próbując odciąć się od wypływających z pamięci najświeższych obrazków rodzinnego zbiegowiska z okazji ślubu Bellony i Aarona, cały poranek nadrabiała zaległości prasowe, gdy intuicja podpowiadała jej, że wieści ze świata kulturalno-politycznego skutecznie podniosą jej ciśnienie. Nie pomyliła się.
Nie była pewna jak długo zatapiała się w kolejne rzędy zadrukowanych literek, marszcząc podświadomie jasne brwi, nim z powrotem na ziemię ściągnął ją skrzat domowy informujący o wizycie lady Nott. Usta Harriett odruchowo drgnęły w uśmiechu, wywołanym zarówno brzmieniem nowego nazwiska w kontekście alchemiczki, jak i - oczywiście - spotkaniem samym w sobie. Ostatni raz widziała ją odzianą w biel i chociaż od tego czasu niejednokrotnie tęskniła za niczym niezakłócanymi rozmowami z przyjaciółką, nie narzucała jej się, uznając wyższość miesiąca miodowego nad całą resztą przyziemnych spraw. Porzuciła swoje dotychczasowe zajęcia, by jeszcze w progu domu przywitać szlachciankę, zamykając ją w ścisłych objęciach szczupłych ramion.
- Tak się cieszę, że mnie odwiedziłaś! Mogłabym przysiąc, że minęły wieki, odkąd się widziałyśmy - oznajmiła ciepłym tonem, odnajdując dłoń Inary, by spacerowym krokiem zaprowadzić ją przez otwarte w salonie drzwi tarasowe prosto do kremowej ławeczki w sercu ogrodu. Pogoda dopisywała, grzechem byłoby umykać się w czterech ścianach, zamiast chłonąć pierwsze wiosenne promienie. - Masz ochotę na herbatę? A może kawę? - zapytała z lekkim roztargnieniem, przypominając sobie o przepisowych punktach podejmowania gości, chociaż nie wątpiła, że ciemnowłosa nie krępowałaby się ani chwili z wyrażeniem swoich życzeń, znały się przecież od zawsze, podburzając tym samym fundamenty sztywnych zasad towarzyskich.
- Zdaje się, że nie muszę pytać o to, czy życie małżeńskie jest dla ciebie łaskawe - promieniejesz, Inaro - rzekła, ściskając odrobinę mocniej drobne dłonie przyjaciółki. Mówiła przyciszonym głosem, jakby zbyt głośne słowa były w stanie przegnać ulotne uczucie radości, prawdziwe, po raz pierwszy od wielu długich dni. Półwila mało czego pragnęła równie mocno, jak szczęścia swoich najbliższych i choć ostatniemu półroczu daleko było do lekkiego i przyjemnego, ślub Inary niewątpliwie był jaśniejącym wyraźnie punktem na mapie minionych zdarzeń - o wiele lepiej było skupić swoją wdzięczność właśnie w nim, zamiast rozdrapywać w nieskończoność poniesione po drodze rany. Spojrzała na lady Nott odrobinę wyczekująco, nie chcąc atakować jej nadmiarem pytań, dopóki sama nie zdecyduje czy, a jeśli tak, to czym pragnie się z nią podzielić.
Biła się z myślami tak namiętnie, że aż zaczynało być to nużące. Kto by pomyślał, że napięcie może być tak… monotonne? Jedno gorzkie wspomnienie goniło drugie, rozgorączkowane wizje przeplatał gęsto niepokój, a za całą fasadą zgniłych emocji kryła się rozbrajająca bezradność, najgorsza, najprawdopodobniej, z wachlarza możliwości - bo wszak nic już nie było od niej zależne i nawet jeśli była autorką własnej tragedii, mozolnie i skrupulatnie tkając zaciskającą się coraz mocniej lepką pajęczynę, wszystko już dawno wymknęło jej się z rąk i zaczęło żyć własnym życiem. Skłamałaby, mówiąc, że podoba jej się taki stan rzeczy, lecz cóż jej pozostało, oprócz ponurej akceptacji i zawiśnięcia w próżni oczekiwania na rozwój wydarzeń? Próbując odciąć się od wypływających z pamięci najświeższych obrazków rodzinnego zbiegowiska z okazji ślubu Bellony i Aarona, cały poranek nadrabiała zaległości prasowe, gdy intuicja podpowiadała jej, że wieści ze świata kulturalno-politycznego skutecznie podniosą jej ciśnienie. Nie pomyliła się.
Nie była pewna jak długo zatapiała się w kolejne rzędy zadrukowanych literek, marszcząc podświadomie jasne brwi, nim z powrotem na ziemię ściągnął ją skrzat domowy informujący o wizycie lady Nott. Usta Harriett odruchowo drgnęły w uśmiechu, wywołanym zarówno brzmieniem nowego nazwiska w kontekście alchemiczki, jak i - oczywiście - spotkaniem samym w sobie. Ostatni raz widziała ją odzianą w biel i chociaż od tego czasu niejednokrotnie tęskniła za niczym niezakłócanymi rozmowami z przyjaciółką, nie narzucała jej się, uznając wyższość miesiąca miodowego nad całą resztą przyziemnych spraw. Porzuciła swoje dotychczasowe zajęcia, by jeszcze w progu domu przywitać szlachciankę, zamykając ją w ścisłych objęciach szczupłych ramion.
- Tak się cieszę, że mnie odwiedziłaś! Mogłabym przysiąc, że minęły wieki, odkąd się widziałyśmy - oznajmiła ciepłym tonem, odnajdując dłoń Inary, by spacerowym krokiem zaprowadzić ją przez otwarte w salonie drzwi tarasowe prosto do kremowej ławeczki w sercu ogrodu. Pogoda dopisywała, grzechem byłoby umykać się w czterech ścianach, zamiast chłonąć pierwsze wiosenne promienie. - Masz ochotę na herbatę? A może kawę? - zapytała z lekkim roztargnieniem, przypominając sobie o przepisowych punktach podejmowania gości, chociaż nie wątpiła, że ciemnowłosa nie krępowałaby się ani chwili z wyrażeniem swoich życzeń, znały się przecież od zawsze, podburzając tym samym fundamenty sztywnych zasad towarzyskich.
- Zdaje się, że nie muszę pytać o to, czy życie małżeńskie jest dla ciebie łaskawe - promieniejesz, Inaro - rzekła, ściskając odrobinę mocniej drobne dłonie przyjaciółki. Mówiła przyciszonym głosem, jakby zbyt głośne słowa były w stanie przegnać ulotne uczucie radości, prawdziwe, po raz pierwszy od wielu długich dni. Półwila mało czego pragnęła równie mocno, jak szczęścia swoich najbliższych i choć ostatniemu półroczu daleko było do lekkiego i przyjemnego, ślub Inary niewątpliwie był jaśniejącym wyraźnie punktem na mapie minionych zdarzeń - o wiele lepiej było skupić swoją wdzięczność właśnie w nim, zamiast rozdrapywać w nieskończoność poniesione po drodze rany. Spojrzała na lady Nott odrobinę wyczekująco, nie chcąc atakować jej nadmiarem pytań, dopóki sama nie zdecyduje czy, a jeśli tak, to czym pragnie się z nią podzielić.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Czysta kartka. Znowu miała przed sobą niezamalowaną tablicę pozbawioną wcześniejszych ciemnych plam, które brudziły barwny krajobraz wspomnień. Jasnych, miękkich włosów przyjaciółki, która obejmowała ją ramionami. Jednej z bliższych jej istot, która towarzyszyła jej...ile lat minęło, gdy po raz pierwszy spotkały się na szkolnych korytarzach Beauxbatons?
Ile czasu minęło Hattie, gdy ostatni raz tak otarcie i w pełni beztrosko opowiadałyśmy o sobie?
Ostatnia rozmowa należała do tych oczyszczających. Do zwrotu, który wyrwał drzazgę, która zagościła w sercu Inary i powoli, nieświadomie, wbijała ją swej przyjaciółce w niemym pytaniu, którego wcześniej nie zadała. Nie rozumiała, ale...to nie było już ważne. Nie dziś, gdy mogła w końcu oddychać, nie czując nieznośnie kującej zadry. Bez cienia, który jako zdradziecka trucizna wnikała w coraz głębsze zakamarki duszy. A na to nie mogła pozwolić. Tym bardzie, że na powierzchnię wypłynęły myśli, które lśniły pytaniami i obserwacją...
Przymknęła powieki, gdy otuliły ją ramiona przyjaciółki. Ulotny zapach jaśminu wywołał drgnienie pierwszego uśmiechu, który zintensyfikował swoja postać, gdy z bliska spojrzała w dwie, tętniące głębią błękitu źrenice - Czas to pojęcie względne, pamiętaj - zaśmiała się z ulgą, która rysowała kształt czerwieniejących się warg. Zacisnęła palce na dłoni, która z taką łatwością odnalazła jej palce. I bynajmniej - nie miała zamiaru jej wypuszczać , gdy pokonywały odległość dzielącą je od ogrodowego zakątka. Powietrze wydawało się czyste, pozbawione ciężkiej, mglistej aury londyńskich uliczek. A może chodziło po prostu o obecność, która oferowała oddech pośród chmurnej aury narastającego w mieście napięcia?
- Herbatę - poprosiła bez zawahania, gdy sadowiła się na drewnianej ławeczce. Wysunęła przed siebie obie stopy, by ściągnąć ciemnej barwy botki. Potem bez skrępowania skrzyżowała nogi i usiadła po turecku obok kobiety. Nawet nie kłopotała się myślą, że w innych okolicznościach - zwyczajnie nie wypadało jej podobne zachowanie - Następnym razem poproszę o wino, ale...to przy okazji, jak mnie zatrzymasz jeszcze kiedyś na noc - uśmiechnęła się kącikiem ust, całkiem świadomie wracając do wspomnień wieczorów, tych jasnych, nie naznaczonych cieniami.
- Hattie.. - wydęła umalowane usta - czy chociaż ty możesz nie zadawać mi takiego pytania - chociaż treść powinna przypominać naganę, w tonie trudno było jej szukać. Ciepła, tląca się w oczach Inary iskra - była dostrzegalna dla każdego, kto ją znał. Mimowolnie powędrowała dłonią do obrączki tkwiącej na serdecznym palcu, wysuwając się jednocześnie z ujęcia dwóch jasnych rąk. Tylko na chwilę. Z uśmiechem wsunęła palce na powrót w ciepłe objęcie.
- Nie będziemy dziś rozmawiać o mnie - uniosła wzrok, krzyżując ją z tym należącym do jasnowłosej wili - Właściwie...jest coś, co mnie jakiś czas temu...zaintrygowało. I nie dawało spokoju. Ostatnie wydarzenia...przeszkodziły mi w ujawnieniu ich treści - przechyliła głowę i przesunęła się ciałem w stronę Harriet. Podniosła jedną rękę, drugą wciąż zaciskając na smukłych palcach przyjaciółki - Chodzi mi O Charliego - musnęła opuszkami palców blady policzek kobiety. Inara zacisnęła odrobinę mocniej wargi, ale nie miała planu wycofywać się. Musiała zapytać, choćby nie wiadomo jak głupio? mogła zabrzmieć. Jeszcze we wrześnie (czy autentycznie tyle czasu minęło?), podczas nieoczekiwanego spotkania z Benem w rezerwacie dostrzegła szczególne podobieństwo do syna Hattie, a kolejne, zbierane w rozmowach informacje tworzyły teorię, które mogła zostać wyśmiana, albo wywrócić (znowu?) kilka żywotów.
Ile czasu minęło Hattie, gdy ostatni raz tak otarcie i w pełni beztrosko opowiadałyśmy o sobie?
Ostatnia rozmowa należała do tych oczyszczających. Do zwrotu, który wyrwał drzazgę, która zagościła w sercu Inary i powoli, nieświadomie, wbijała ją swej przyjaciółce w niemym pytaniu, którego wcześniej nie zadała. Nie rozumiała, ale...to nie było już ważne. Nie dziś, gdy mogła w końcu oddychać, nie czując nieznośnie kującej zadry. Bez cienia, który jako zdradziecka trucizna wnikała w coraz głębsze zakamarki duszy. A na to nie mogła pozwolić. Tym bardzie, że na powierzchnię wypłynęły myśli, które lśniły pytaniami i obserwacją...
Przymknęła powieki, gdy otuliły ją ramiona przyjaciółki. Ulotny zapach jaśminu wywołał drgnienie pierwszego uśmiechu, który zintensyfikował swoja postać, gdy z bliska spojrzała w dwie, tętniące głębią błękitu źrenice - Czas to pojęcie względne, pamiętaj - zaśmiała się z ulgą, która rysowała kształt czerwieniejących się warg. Zacisnęła palce na dłoni, która z taką łatwością odnalazła jej palce. I bynajmniej - nie miała zamiaru jej wypuszczać , gdy pokonywały odległość dzielącą je od ogrodowego zakątka. Powietrze wydawało się czyste, pozbawione ciężkiej, mglistej aury londyńskich uliczek. A może chodziło po prostu o obecność, która oferowała oddech pośród chmurnej aury narastającego w mieście napięcia?
- Herbatę - poprosiła bez zawahania, gdy sadowiła się na drewnianej ławeczce. Wysunęła przed siebie obie stopy, by ściągnąć ciemnej barwy botki. Potem bez skrępowania skrzyżowała nogi i usiadła po turecku obok kobiety. Nawet nie kłopotała się myślą, że w innych okolicznościach - zwyczajnie nie wypadało jej podobne zachowanie - Następnym razem poproszę o wino, ale...to przy okazji, jak mnie zatrzymasz jeszcze kiedyś na noc - uśmiechnęła się kącikiem ust, całkiem świadomie wracając do wspomnień wieczorów, tych jasnych, nie naznaczonych cieniami.
- Hattie.. - wydęła umalowane usta - czy chociaż ty możesz nie zadawać mi takiego pytania - chociaż treść powinna przypominać naganę, w tonie trudno było jej szukać. Ciepła, tląca się w oczach Inary iskra - była dostrzegalna dla każdego, kto ją znał. Mimowolnie powędrowała dłonią do obrączki tkwiącej na serdecznym palcu, wysuwając się jednocześnie z ujęcia dwóch jasnych rąk. Tylko na chwilę. Z uśmiechem wsunęła palce na powrót w ciepłe objęcie.
- Nie będziemy dziś rozmawiać o mnie - uniosła wzrok, krzyżując ją z tym należącym do jasnowłosej wili - Właściwie...jest coś, co mnie jakiś czas temu...zaintrygowało. I nie dawało spokoju. Ostatnie wydarzenia...przeszkodziły mi w ujawnieniu ich treści - przechyliła głowę i przesunęła się ciałem w stronę Harriet. Podniosła jedną rękę, drugą wciąż zaciskając na smukłych palcach przyjaciółki - Chodzi mi O Charliego - musnęła opuszkami palców blady policzek kobiety. Inara zacisnęła odrobinę mocniej wargi, ale nie miała planu wycofywać się. Musiała zapytać, choćby nie wiadomo jak głupio? mogła zabrzmieć. Jeszcze we wrześnie (czy autentycznie tyle czasu minęło?), podczas nieoczekiwanego spotkania z Benem w rezerwacie dostrzegła szczególne podobieństwo do syna Hattie, a kolejne, zbierane w rozmowach informacje tworzyły teorię, które mogła zostać wyśmiana, albo wywrócić (znowu?) kilka żywotów.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Ostatnio zmieniony przez Inara Nott dnia 03.07.17 21:05, w całości zmieniany 1 raz
Ogród
Szybka odpowiedź