Ogród
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W sercu ogrodu
Przepastny ogród gęsto obsadzony zniewalająco pachnącymi różami rozciąga się na dużej powierzchni z najbardziej nasłonecznionej strony domu, by przebywając w nim, jak najdłużej można się było cieszyć promieniami słonecznymi leniwie prześlizgującymi się po skórze. W sercu ogrodu znajduje się dostatecznie dużo miejsca, by ulokować tu suto zastawiony, opatrzony zaklęciami zwalczającymi niekorzystne czynniki atmosferyczne stół dla wielu gości. Boczne ścieżki kluczące pomiędzy różanymi alejkami doprowadzają do przeróżnych ukrytych zakątków: ławeczek parkowych, huśtawki, małej fontanny czy zacisznej altany.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Splunięcie Bena otworzyło w nim nową furtkę, przez którą do jego żył dostały się wszystkie pokłady irytacji, frustracji i adrenaliny. W jego głowie znowu zaczęły błądzić jakieś tajemnicze głosy podpowiadające mu w bardzo niepoprawny sposób, że mógłby użyć swojej różdżki w innym celu.
Aquassus, usłyszał gdzieś z tyłu. Corio, przeleciało obok skroni.
Cruciatus. Usłyszał echo. Ponure, odbijające się od czaszki z uczuciem chłodu rozlewającym się po plecach.
Odszedł, bo nie miał w zwyczaju ignorować wyraźnych poleceń, które jak nic wskazywały na to, że ktoś chce wyjaśnić z kimś prywatną sprawę. Dziwił się tylko, że Harriett miał w ogóle jakąkolwiek ochotę wyjaśniać coś z Benem. Zdaniem Aaron ten wielkołud nie był wart nawet złamanego knuta.
Przyjął od Glaucusa pucharek z winem i opróżnił go niemal za jednym haustem.
- Nie chce się z nikim bić - odparł chrypliwie, niemal wycharczał, zerkając z ukosa na Wrighta zajętego rozmową z jego... jasny gwint, siostrą. - Ten kapuściany gumochłon nie powinien przekraczać progu tego domu, a to, co się przed chwilą stało, jest tylko ciągiem przyczynowo-skutkowym. Próbowałem być uprzejmy, coś nie wyszło.
Może na początku i może tylko przez chwilę. Nie planował niczego - ani pchnięcia, ani wyciągnięcia różdżki. Los miał to do siebie, że lubił mieszać w najbardziej nieoczekiwanych momentach.
Aquassus, usłyszał gdzieś z tyłu. Corio, przeleciało obok skroni.
Cruciatus. Usłyszał echo. Ponure, odbijające się od czaszki z uczuciem chłodu rozlewającym się po plecach.
Odszedł, bo nie miał w zwyczaju ignorować wyraźnych poleceń, które jak nic wskazywały na to, że ktoś chce wyjaśnić z kimś prywatną sprawę. Dziwił się tylko, że Harriett miał w ogóle jakąkolwiek ochotę wyjaśniać coś z Benem. Zdaniem Aaron ten wielkołud nie był wart nawet złamanego knuta.
Przyjął od Glaucusa pucharek z winem i opróżnił go niemal za jednym haustem.
- Nie chce się z nikim bić - odparł chrypliwie, niemal wycharczał, zerkając z ukosa na Wrighta zajętego rozmową z jego... jasny gwint, siostrą. - Ten kapuściany gumochłon nie powinien przekraczać progu tego domu, a to, co się przed chwilą stało, jest tylko ciągiem przyczynowo-skutkowym. Próbowałem być uprzejmy, coś nie wyszło.
Może na początku i może tylko przez chwilę. Nie planował niczego - ani pchnięcia, ani wyciągnięcia różdżki. Los miał to do siebie, że lubił mieszać w najbardziej nieoczekiwanych momentach.
Aaron Lovegood
Zawód : Właściciel herbaciarni "Czerwony Imbryk"
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I'm just a man
I do what I can
Don't put the blame on me
I do what I can
Don't put the blame on me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Eilis wyglądała, jakby miała rozkruszyć się na jego oczach - Garrett był pewien, że wkrótce porcelanowe policzki przetną rysy pęknięć, że w kącikach oczu zatańczą łzy, co będzie tylko preludium do wybuchu smutku; nie rozpadła się jednak na kawałki, choć w niebieskich tęczówkach czaił się wyłącznie bezbrzeżny smutek. Chciał wysłać jej kolejny słaby uśmiech, który z zamiaru miał ją pocieszyć, ale po tonie, w jakim wypowiedziała jego imię, doszedł do wniosku, że tym samym popełniłby ogromne faux-pas. - Harriett spotkało wielkie szczęście, że ma cię u boku - powiedział cicho do jej ucha, zamykając drobną alchemiczkę w objęciu i mając nadzieję, że chociaż w ten sposób będzie w stanie okazać jej wsparcie. Ale może powinien po prostu milczeć. Może nie powinien wylewać na nią kolejnej fontanny sentymentalnych smutków, przypominać, że stała się teraz jedynym oparciem dla załamanej wdowy - zupełnie jakby Eilis nie była wystarczająco przygnębiona bez jego nieudolnych prób pocieszania. To kolejna rzecz, w której był beznadziejny.
Zapewne właśnie dlatego postanowił diametralnie zmienić temat.
- Eilis, to Crispin Russell, mój znajomy z pracy - rzucił znikąd, zerkając wreszcie na czającego się gdzieś z boku Russella - w lekkim zadumaniu obserwował go, jak przechyla kieliszek i zamarzył o dokładnie tym samym. Lekceważąc jakiekolwiek podszepty zdrowego rozsądku, powtórzył wątpliwie szlachecki czy elegancki gest Crispina, jednak przestał żałować dokładnie w tym momencie, w którym słodycz brutalnie zalała mu usta, gwałtownie przywołując go do porządku. - Nie nazwałbym tego przyjaźnią - mruknął, nawet z takiej odległości mogąc dostrzec pioruny rodzące się w oczach wojowniczo nastawionej grupy gromadzącej się gdzieś w okolicach centrum ogrodu.
I wtedy Eilis omdlała - a przynajmniej Garrett był przekonany, że straciła przytomność i przygotował się mentalnie do bohaterskiego łapania niewiasty w trakcie lotu, poczuł jednak wyłącznie szczupłe palce zaciskające się odrobinę zbyt mocno na jego ramieniu. - Może... przesuńmy się tak, żeby nie musieć na to patrzeć? - zaproponował bezsensownie, spoglądając to na jasnowłosą uwieszoną u swojego boku, to na Russella, a na samym końcu na kieliszek z niedopitym winem, który wciąż ściskał w wolnej dłoni. W nieco desperackim geście uniósł naczynie do ust, lecz tylko po to, by zaraz znów wrócić wzrokiem do Eilis i uważnym spojrzeniem błękitnych oczu kontrolować, czy naprawdę nie zbiera jej się na omdlenie.
Zapewne właśnie dlatego postanowił diametralnie zmienić temat.
- Eilis, to Crispin Russell, mój znajomy z pracy - rzucił znikąd, zerkając wreszcie na czającego się gdzieś z boku Russella - w lekkim zadumaniu obserwował go, jak przechyla kieliszek i zamarzył o dokładnie tym samym. Lekceważąc jakiekolwiek podszepty zdrowego rozsądku, powtórzył wątpliwie szlachecki czy elegancki gest Crispina, jednak przestał żałować dokładnie w tym momencie, w którym słodycz brutalnie zalała mu usta, gwałtownie przywołując go do porządku. - Nie nazwałbym tego przyjaźnią - mruknął, nawet z takiej odległości mogąc dostrzec pioruny rodzące się w oczach wojowniczo nastawionej grupy gromadzącej się gdzieś w okolicach centrum ogrodu.
I wtedy Eilis omdlała - a przynajmniej Garrett był przekonany, że straciła przytomność i przygotował się mentalnie do bohaterskiego łapania niewiasty w trakcie lotu, poczuł jednak wyłącznie szczupłe palce zaciskające się odrobinę zbyt mocno na jego ramieniu. - Może... przesuńmy się tak, żeby nie musieć na to patrzeć? - zaproponował bezsensownie, spoglądając to na jasnowłosą uwieszoną u swojego boku, to na Russella, a na samym końcu na kieliszek z niedopitym winem, który wciąż ściskał w wolnej dłoni. W nieco desperackim geście uniósł naczynie do ust, lecz tylko po to, by zaraz znów wrócić wzrokiem do Eilis i uważnym spojrzeniem błękitnych oczu kontrolować, czy naprawdę nie zbiera jej się na omdlenie.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Przestrzeń wokół niej - wirowała. Dosłownie, czuła się tak, jakby stała pośrodku coraz szybciej pędzącej karuzeli, gdzie każda sylwetka rozmywała się, i mknęła w nieznanym tańcu? Tylko za czym gonili? Podczas tego, Inara stała nieruchomo, niczym zastygła w ruchu lalka. Jak mogła przyjąć fakt, że to co się działo, było rzeczywiste? Sam powód, śmierć wydawał się wystarczająco mocno rysować grube, szarpiące się i ostre linie, na szklanej powierzchni uczuć, emocji i..twarzy, a na te ostatnie, Inara była zawsze wyczulona, szczególnie te nieznaczne, migające w źrenicach.
Widziała tak naprawdę tylko profil Bena, który wyrazistą linią znaczył brodaty policzek, rysując ostry zarys szczęki zaciskanej silnie. Wystarczyła chwila, drgnienie, które poczuła w zaciśniętych na jego przedramieniu dłoniach, by zrozumiała, że nie dla niej była chwila ukojenia, choć jedno zerknięcie wystarczyło, by uchwycić z czekoladowej tęczówki znajomy płomień, ale destrukcyjny cień - zmalał.
Chwile dłużej zatrzymała zaciśniętą rękę, gdy przyjaciółka poprosiła, by wszyscy zostawili ich samych. Odwróciła głowę w stronę przyjaciółki, próbując wypatrzeć jej oczy, ale te - nieruchomo, boleśnie wbite w byłego zawodnika, nie pozwalały się uchwycić, niby gasnące gwiazdy. Uchwyciła też spojrzenie nieznajomego, który...jednak z kimś się jej kojarzył? Myśl była na tyle nieuchwytna, że nie od razu pojawiło się imię z opowieści Smoka.
Odsunęła się jako ostatnia, nie bardzo wiedząc, w którą stronę miała się skierować. Splotła palce przed sobą, zagryzając na jedną chwilę wargę, gdy dostrzegła pośród całego tego zamieszania - zakręconą czuprynę dziecka. Seth.
- Możesz mi pomóc? Bardzo przydałoby mi się odważne towarzystwo, bo nie jestem pewna, czy się tutaj nie zgubię..tylu obcych - przystanęła przy chłopcu, nachylając się nieco - poza tym...mogę ci zdradzić imię tego smoka z rysunku - dodała konspiracyjnie. Ułożyła dłonie na biodrach, próbując nadać swojej sylwetce wyrazu znawcy. Chciała skupić na sobie jego uwagę, by nie miał szansy za długo dopatrywać się rozgrywającej się rozmowy.
Jeśli coś pomyliłam, to mnie upomnijcie, bo nie byłam pewna, gdzie mogłam znaleźć Charlesa!
Widziała tak naprawdę tylko profil Bena, który wyrazistą linią znaczył brodaty policzek, rysując ostry zarys szczęki zaciskanej silnie. Wystarczyła chwila, drgnienie, które poczuła w zaciśniętych na jego przedramieniu dłoniach, by zrozumiała, że nie dla niej była chwila ukojenia, choć jedno zerknięcie wystarczyło, by uchwycić z czekoladowej tęczówki znajomy płomień, ale destrukcyjny cień - zmalał.
Chwile dłużej zatrzymała zaciśniętą rękę, gdy przyjaciółka poprosiła, by wszyscy zostawili ich samych. Odwróciła głowę w stronę przyjaciółki, próbując wypatrzeć jej oczy, ale te - nieruchomo, boleśnie wbite w byłego zawodnika, nie pozwalały się uchwycić, niby gasnące gwiazdy. Uchwyciła też spojrzenie nieznajomego, który...jednak z kimś się jej kojarzył? Myśl była na tyle nieuchwytna, że nie od razu pojawiło się imię z opowieści Smoka.
Odsunęła się jako ostatnia, nie bardzo wiedząc, w którą stronę miała się skierować. Splotła palce przed sobą, zagryzając na jedną chwilę wargę, gdy dostrzegła pośród całego tego zamieszania - zakręconą czuprynę dziecka. Seth.
- Możesz mi pomóc? Bardzo przydałoby mi się odważne towarzystwo, bo nie jestem pewna, czy się tutaj nie zgubię..tylu obcych - przystanęła przy chłopcu, nachylając się nieco - poza tym...mogę ci zdradzić imię tego smoka z rysunku - dodała konspiracyjnie. Ułożyła dłonie na biodrach, próbując nadać swojej sylwetce wyrazu znawcy. Chciała skupić na sobie jego uwagę, by nie miał szansy za długo dopatrywać się rozgrywającej się rozmowy.
Jeśli coś pomyliłam, to mnie upomnijcie, bo nie byłam pewna, gdzie mogłam znaleźć Charlesa!
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
To co tu się działo, ciężko było to zakwalifikować w mojej małej aczkolwiek uroczej główce. Nikogo chyba prócz mnie nie obchodziło, że teraz powinni wspominać tatę, a nie próbować wywalić gości, którzy chcą dobrze. Po chwili rozpoznałem tajemniczego przyjaciela mamy. Wcześniej jakoś nie mogłem sobie przypomnieć tej sytuacji, bo ten pan wygląda inaczej. Teraz wygląda, jakby wyszedł spod mostu, albo spod bójki. Tak czy siak, mimo jego słów, które radowały moje serce, to jednak trochę się jego bałem. No bo dlaczego nagle do niego podchodzi tyle osób, między innymi wujek Herbatnik? Tak szybko jak mama mnie porzuciła u jakiejś cioci, tak szybko wymsknąłem się i próbowałem dostać się jak najbliżej zgromadzenia, aby wiedzieć co mówią. Byłem ciekaw, o czym toczy się cała dyskusja. Wszedłem nawet pod stół, który był najbliżej tej sytuacji, ale i to niezbyt pozwoliło mi usłyszeć temat ich rozmowy. Gdy poszły w ruch różdżki, przyglądałem się z zaciekawieniem tej sytuacji. Czy się bałem, że mama może dostać? Trochę. Ale z czego co widziałem to miała niewielkie szansę paść ofiarą. Gdy pan Brodacz dostał własnym zaklęciem i chwilę później był cały mokry, zachichotałem pod stołem, ale zaraz przycisnąłem swe łapki do ust, aby nikt mnie nie usłyszał. To było zabawne! Nawet jak nie rozumiałem dlaczego zaczęli rzucać zaklęciami, to i tak efekt końcowy był zabawny. Widząc, jak mama coś szepcze i zaciąga go w stronę ogrodu, wyszedłem ze swej kryjówki. Chciałem iść za nimi niczym mała cicha myszka, ale nagle przede mną zjawiła ciocia Inara. Widziała jak tu się chowałem? A może tylko przypadkowo się spotkali? Część moich wątpliwości rozwiała swoimi słowami, na które zareagowałem jak zwykle - z uśmiechem i ekscytacją.
- Naprawdę? Ale czy zdradzenie jego imienia tutaj będzie bezpieczne, gdy tyle jest ludzi, a ten brodacz chodzi cały mokry? - zacząłem szybo mówić zerkając w stronę mamy, która była już prawie niewidoczna dla mnie. Chciałbym pójść i zaspokoić swoją ciekawość co do tematu ich rozmowy, ale nie mogłem od tak uciec cioci. Szczególnie, że zaczęła mówić o tym smoczku, którego dostałem narysowanego na kartce. Miałem dylemat, co powinienem wybrać, a ciocia niczego mi nie ułatwiła. Spojrzałem na nią robiąc wielkie oczka. Chyba wie, co chcę dzięki temu osiągnąć. Niech się zgodzi no. Potem możemy pogadać godzinami o tym smoku, naprawdę!
- Naprawdę? Ale czy zdradzenie jego imienia tutaj będzie bezpieczne, gdy tyle jest ludzi, a ten brodacz chodzi cały mokry? - zacząłem szybo mówić zerkając w stronę mamy, która była już prawie niewidoczna dla mnie. Chciałbym pójść i zaspokoić swoją ciekawość co do tematu ich rozmowy, ale nie mogłem od tak uciec cioci. Szczególnie, że zaczęła mówić o tym smoczku, którego dostałem narysowanego na kartce. Miałem dylemat, co powinienem wybrać, a ciocia niczego mi nie ułatwiła. Spojrzałem na nią robiąc wielkie oczka. Chyba wie, co chcę dzięki temu osiągnąć. Niech się zgodzi no. Potem możemy pogadać godzinami o tym smoku, naprawdę!
being human is complicated, time to be a dragon
Przestraszonym spojrzeniem szukam Setha w tłumie. Widzę jak Harriett odchodzi gdzieś z „przyjacelem” Zaima, ale nie mogę zlokalizować mojego słodkiego smoka. Boję się, a co jeśli jedno z zaklęć trafiło właśnie w niego? Tłum ludzi się krząta wokół stołów, zasłaniając Inarę i Charliego. Oddycham z ulgą, ale i w tym wypadku ściszam głos. Pozwalam się przytulić, ale jestem tak drobna i chwieję się na nogach, że poddaje się całkowicie twojemu uściskowi. Nie wypiłam jeszcze dużo, a już mam wrażenie, że nie powinnam.
- Och, to nie o Harriett chodzi, o Setha – patrzę z rozczuleniem na Inarę i Charliego. Miał zawsze takie cudowne szczęście do ludzi. Zaczęłam się zastanawiać, jak wpłynie na niego brak ojca. Czy będzie łamał serca? Czy nie będzie się nas słuchał? A może będzie tak zżyty z nami, że z trudnością będzie ufał innym? Nie chciałam wyrywać się z jego objęć. Potrzebowałam takiego ciepła. Jak nigdy pragnęłam towarzystwa przyjaciela.
- Czy twój kominek jest gotowy? – wypaliłam znienacka, chyba wino za bardzo mnie ośmieliło. Staram się pokazać wszystkim zebranym, że jestem silna i nie przejmuje się losem każdego. Ale Seth i Harriett to nie jest każdy. Seth jest bezpieczny, powtarzam sobie w myślach, a następnie przenoszę wzrok na Crispina.
- Miło poznać, panie Russell – odpowiadam automatycznie jakby ktoś nagrał mnie na starą płytę. Jestem zupełnie nieobecna, ale żaden z was nie potrzebuje dodatkowych tłumaczeń. Rozumiecie mnie, prawda? Och, oczywiście, że nie. Jesteście piękni, młodzi, macie szanse na szczęśliwe życie obok ukochanej. A ja będę marzyć, żeby mój posąg stanął w jakimś ładnym miejscu.
- Nie musicie zareagować? Nie wygląda na dobrze wychowanego – szepczę, trzymając się ramienia Garretta. Nie interesuje mnie już Twój kominek. Chcę spokoju. Poszłabym najchętniej do pokoju z butelką wina. Chociaż pewnie upije się jeszcze jednym kieliszkiem. Jeszcze raz zerkam, czy Seth jest bezpieczny i dopiero wtedy biorę głęboki wdech.
- Skrzaty już roznoszą whisky, czy mamy spić się i pójść spać do pokoju? – jęczę niezadowolona, bo nie tak chciałam, aby wyglądała zorganizowana między innymi przeze mnie stypa. Namęczyłam się z ciastami, z wyborem wina, a i tak ludzie chcieli się tylko spić do nieprzytomności, aby zapomnieć o nagromadzonych emocjach. Garrett, może spytasz się, co to za język, ale ja… Nie wiem sama. To mnie przerasta, łzy cisną mi się do oczu, lecz udaję, że wszystko jest w jak najlepszym porządku.
- Och, to nie o Harriett chodzi, o Setha – patrzę z rozczuleniem na Inarę i Charliego. Miał zawsze takie cudowne szczęście do ludzi. Zaczęłam się zastanawiać, jak wpłynie na niego brak ojca. Czy będzie łamał serca? Czy nie będzie się nas słuchał? A może będzie tak zżyty z nami, że z trudnością będzie ufał innym? Nie chciałam wyrywać się z jego objęć. Potrzebowałam takiego ciepła. Jak nigdy pragnęłam towarzystwa przyjaciela.
- Czy twój kominek jest gotowy? – wypaliłam znienacka, chyba wino za bardzo mnie ośmieliło. Staram się pokazać wszystkim zebranym, że jestem silna i nie przejmuje się losem każdego. Ale Seth i Harriett to nie jest każdy. Seth jest bezpieczny, powtarzam sobie w myślach, a następnie przenoszę wzrok na Crispina.
- Miło poznać, panie Russell – odpowiadam automatycznie jakby ktoś nagrał mnie na starą płytę. Jestem zupełnie nieobecna, ale żaden z was nie potrzebuje dodatkowych tłumaczeń. Rozumiecie mnie, prawda? Och, oczywiście, że nie. Jesteście piękni, młodzi, macie szanse na szczęśliwe życie obok ukochanej. A ja będę marzyć, żeby mój posąg stanął w jakimś ładnym miejscu.
- Nie musicie zareagować? Nie wygląda na dobrze wychowanego – szepczę, trzymając się ramienia Garretta. Nie interesuje mnie już Twój kominek. Chcę spokoju. Poszłabym najchętniej do pokoju z butelką wina. Chociaż pewnie upije się jeszcze jednym kieliszkiem. Jeszcze raz zerkam, czy Seth jest bezpieczny i dopiero wtedy biorę głęboki wdech.
- Skrzaty już roznoszą whisky, czy mamy spić się i pójść spać do pokoju? – jęczę niezadowolona, bo nie tak chciałam, aby wyglądała zorganizowana między innymi przeze mnie stypa. Namęczyłam się z ciastami, z wyborem wina, a i tak ludzie chcieli się tylko spić do nieprzytomności, aby zapomnieć o nagromadzonych emocjach. Garrett, może spytasz się, co to za język, ale ja… Nie wiem sama. To mnie przerasta, łzy cisną mi się do oczu, lecz udaję, że wszystko jest w jak najlepszym porządku.
self destruction is such a pretty little thing
Eilis Avery
Zawód : alchemik w szpitalu Świętego Munga
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
więc pogrzebałam moją miłość w głowie
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Lovegood nie potrafiła sobie tak po prostu czegoś odpuścić. Jej rozsądek ograniczał się do udzielania rad innym ludziom na zasadzie wytykania im ich głupoty, a przy okazji ignorowania własnej hipokryzji przy popełnianiu po raz setny tego samego błędu. Miała zbyt gorącą głowę, by ugryźć się w język. Zbyt małą wagę przykładała do wartości wypowiadanych słów oraz opinii, jaka krążyła o niej w towarzystwie, by przed czymkolwiek się powstrzymywać. Nie potrafiła też dostrzec prawdziwego znaczenia przyjaźni, by cenić ją na tyle, na ile powinna. I dlatego nagminnie paliła mosty w imię własnej dumy i możliwości postawienia kropki nad "i". Odpuścić sobie coś to jak usunąć się w cień. Zniknąć z widoku i pozwolić innym na przejęcie sceny. A przecież ona musiała być czynnym uczestnikiem. Jakże mogłaby funkcjonować poza centrum wydarzeń?
Egoistycznie, dla istnienia jej "ja", potrzebowała innych. Na nich się wspierała, na nich wybijała, dzięki nim istniała. A mimo to tak często nie doceniała, lekceważąc wartości dodane przez towarzystwo pewnych osób. Stale liczyła się tylko ona. I czasem, tylko czasem, potrafiła uważać na tyle, by dostrzec innych. Tak, jak teraz, mimika Harriett pogłębiła zmarszczkę na jej czole, jednak nie poruszyła się, chyba nieco przytrzymana obecnością pewnego intruza. Może było to chwilowe zainteresowanie, a może jednak zdolność do uszanowania prośby drugiej osoby, która wyraźnie podkreślała potrzebę rozmowy w cztery oczy? Cóż.
Obróciła się na moment, by obrzucić Leonarda spojrzeniem i jakby sprawdzić, czy powiedział to na serio. Czy naprawdę uważał ją za kretynkę, że wypowiadał taką oczywistość? A może naprawdę nie zdawał sobie sprawy z faktu, że Selina zdołała odczuć całkiem niedawno gwałtowną naturę Wrighta na własnej skórze? Jakby automatycznie objęła dłońmi nadgarstki, które zaledwie dwa tygodnie temu były miażdżone pod palcami wspomnianego tryglodyty. Już dawno nie czuła bólu, który pochodziłby od tych stawów, ale ciało pamiętało.
-Pewne rzeczy się nigdy nie zmienią.-przyznała po dłuższej chwili, rzucając mu jedno z tych przeciągłych, zagadkowych spojrzeń, podczas gdy z tonu głosu można było raczej niewiele wyczytać. Jak wiele dostrzeże on? Niejako testowała go, jakby się zastanawiając, na ile zasługuje na jej uwagę.
Z niejakim zadowoleniem przyjmowała jego uważne śledzenie jej wzrokiem oraz wyzwanie, jakie jej rzucił mową ciała. Chętnie zużyłaby nadmiar frustracji, który się w niej nagromadził po szopce odstawionej przez Benjamina. Zmarszczyła jednak nagle brwi, gdy zmienił obiekt zainteresowania w tak nagły sposób, wpędzając ją w jakąś zimną atmosferę, która momentalnie zmroziła jej skórę. I może sama też w tym momencie zamieniła się w Królową Lodu.
-Podobno ci zaślepieni we własnej upartości i racji również nie.-rzuciła, jakby chciała mu coś wypomnieć i rozpocząć jakąś dziwną walkę, kompletnie ignorując, że ten zarzut tyczył się również jej. Nie miało to znaczenia. Nie znał jej. Mogła dowolnie manipulować faktami, jakby to nagle Ben stał się kartą przetargową czyje będzie na wierzchu. Zmieniła swoje nastawienie na niego zimniejsze, bardziej zdystansowane, jakby chcąc go doprowadzić do porządku. Śmie tak po prostu odwracać od niej wzrok? Sugerować, że istnieją ciekawsze rzeczy od niej w trakcie rozmowy?! Czy było ważne, że zaprzeczała sobie i właśnie ukazywała swój ośli opór? Absolutnie nie.
-Na przykład.-wzruszyła ramionami.-Tak pan zrobiłby na jego miejscu?-zapytała, niby delikatnie, biorąc go pod włos. Podeszła bliżej, by objąć dłonią pęk róży i pogłaskać palcami jego delikatne płatki. Po chwili podniosła wzrok znad kwiatu, by spojrzeć na swego rozmówcę, jakby ciekawa odpowiedzi. Pozwoliła sobie obrócić się plecami do kuzynki, gdyby rozważała zupełnie teoretyczną sprawę, a nie problem, który podniósł jej ciśnienie do tego stopnia, że po raz kolejny uciekła się do alkoholu, który aktualnie sączyła z namiętnością, bez zbędnych przeliczeń czy ogłady. Skrzaty zdawały się tak wygodnie krążyć wokół nich i podsuwać kolejne, pełne lampki...
Egoistycznie, dla istnienia jej "ja", potrzebowała innych. Na nich się wspierała, na nich wybijała, dzięki nim istniała. A mimo to tak często nie doceniała, lekceważąc wartości dodane przez towarzystwo pewnych osób. Stale liczyła się tylko ona. I czasem, tylko czasem, potrafiła uważać na tyle, by dostrzec innych. Tak, jak teraz, mimika Harriett pogłębiła zmarszczkę na jej czole, jednak nie poruszyła się, chyba nieco przytrzymana obecnością pewnego intruza. Może było to chwilowe zainteresowanie, a może jednak zdolność do uszanowania prośby drugiej osoby, która wyraźnie podkreślała potrzebę rozmowy w cztery oczy? Cóż.
Obróciła się na moment, by obrzucić Leonarda spojrzeniem i jakby sprawdzić, czy powiedział to na serio. Czy naprawdę uważał ją za kretynkę, że wypowiadał taką oczywistość? A może naprawdę nie zdawał sobie sprawy z faktu, że Selina zdołała odczuć całkiem niedawno gwałtowną naturę Wrighta na własnej skórze? Jakby automatycznie objęła dłońmi nadgarstki, które zaledwie dwa tygodnie temu były miażdżone pod palcami wspomnianego tryglodyty. Już dawno nie czuła bólu, który pochodziłby od tych stawów, ale ciało pamiętało.
-Pewne rzeczy się nigdy nie zmienią.-przyznała po dłuższej chwili, rzucając mu jedno z tych przeciągłych, zagadkowych spojrzeń, podczas gdy z tonu głosu można było raczej niewiele wyczytać. Jak wiele dostrzeże on? Niejako testowała go, jakby się zastanawiając, na ile zasługuje na jej uwagę.
Z niejakim zadowoleniem przyjmowała jego uważne śledzenie jej wzrokiem oraz wyzwanie, jakie jej rzucił mową ciała. Chętnie zużyłaby nadmiar frustracji, który się w niej nagromadził po szopce odstawionej przez Benjamina. Zmarszczyła jednak nagle brwi, gdy zmienił obiekt zainteresowania w tak nagły sposób, wpędzając ją w jakąś zimną atmosferę, która momentalnie zmroziła jej skórę. I może sama też w tym momencie zamieniła się w Królową Lodu.
-Podobno ci zaślepieni we własnej upartości i racji również nie.-rzuciła, jakby chciała mu coś wypomnieć i rozpocząć jakąś dziwną walkę, kompletnie ignorując, że ten zarzut tyczył się również jej. Nie miało to znaczenia. Nie znał jej. Mogła dowolnie manipulować faktami, jakby to nagle Ben stał się kartą przetargową czyje będzie na wierzchu. Zmieniła swoje nastawienie na niego zimniejsze, bardziej zdystansowane, jakby chcąc go doprowadzić do porządku. Śmie tak po prostu odwracać od niej wzrok? Sugerować, że istnieją ciekawsze rzeczy od niej w trakcie rozmowy?! Czy było ważne, że zaprzeczała sobie i właśnie ukazywała swój ośli opór? Absolutnie nie.
-Na przykład.-wzruszyła ramionami.-Tak pan zrobiłby na jego miejscu?-zapytała, niby delikatnie, biorąc go pod włos. Podeszła bliżej, by objąć dłonią pęk róży i pogłaskać palcami jego delikatne płatki. Po chwili podniosła wzrok znad kwiatu, by spojrzeć na swego rozmówcę, jakby ciekawa odpowiedzi. Pozwoliła sobie obrócić się plecami do kuzynki, gdyby rozważała zupełnie teoretyczną sprawę, a nie problem, który podniósł jej ciśnienie do tego stopnia, że po raz kolejny uciekła się do alkoholu, który aktualnie sączyła z namiętnością, bez zbędnych przeliczeń czy ogłady. Skrzaty zdawały się tak wygodnie krążyć wokół nich i podsuwać kolejne, pełne lampki...
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Spojrzenie zdecydowanie się rozjaśniło, kiedy i ona mogła wpatrywać się w uroczą twarzyczkę chłopca, który z przejęciem odpowiadał na jej pytanie. Chmurne myśli zatrzymały swój marsz, pozostając zblokowane przez piwne oczka malucha, w których odczytuje ukryte błaganie. O nie Skarbie, nie ma mowy..rozmowa twojej mamy ze Smokiem nie powinna dotrzeć do twoich małych uszek, nawet..jeśli nie zrozumiałby o czym tak naprawdę toczyła się wymiana zdań.
Czy dostrzegła go wcześniej? Uwagę od samego początku przykuło zamieszanie, więc na granicach świadomości musiała wypatrzyć skradającego się poszukiwacza. Może dlatego teraz przed nim stała? A może wyczuła zamiar z intensywnie iskrzących tęczówek, w których wciąż nie mieściło się rozumienie CO właściwie tu się działo. Żegnał swego tatę, a to...nie powinno się zdarzać dla tak małego dziecka, które wciąż wielu rzeczy nie rozumiało, ale pojmowało brak, odczytując jak mało kto skumulowane w ludziach emocje. Dorośli zazwyczaj zapominali, jak łatwo dzieci odbierały prawdziwe emocje. Może własnie dlatego Inara była w tym dobra? Wciąż pozostawiając w sobie charakterystyczną, dziecięcą aurę, przeniesioną w dorosłe ciało?
- Naprawdę chcesz mnie zostawić tu samą? - choć słowa miały na celu zatrzymanie chłopca, to mówiła prawdę. Nie lubiła zostawać sama. Zbyt długo. I nie tutaj. nachyliła się raz jeszcze, właściwie kucając przed Sethem, pozwalając, by spódnica omiotła ziemię pod nią. Nie przejmowała się, że wilgotna trawa pobrudzi materiał - imię mogę zdradzić tylko raz - odpowiedziała powoli, dokładnie literując słowa, ale pozostawiając głos w tonie konspiracyjnego szeptu - jeśli nie teraz, nigdy więcej ci go nie przekażę - powędrowała wzrokiem w stronę oddalonych sylwetek Bena i Harriet - ...a ten brodacz...wiesz, on też jest smokiem, ale ukrytym - odwróciła lica do dziecka, by z powagą spojrzeć w tę przejętą uczuciami twarzyczkę. malec od pierwszej chwili urzekał..i stawiała, że będąc starszym, stanie się poskramiaczem nie tylko smoczego gatunku, ale..i wielu kobiecych serc. Już to w sumie robił.
Kolejna dziecięca cecha. Tak łatwo jak one czytały ze zgromadzonych wokół nich postaci, tak...czujne oko bez problemu zrozumie targające nimi emocje. Przynajmniej alchemiczka nie miała z tym większego problemu, choć - była bardzo często, równie otwartą księgą, choć..skomplikowaną w rozczytaniu, ze względu na kobieca naturę. Dlatego większość mężczyzn miało taki problem w ich, nas rozumieniu, choć - były ewenementy. Może Charles będzie jednym z nich?
Czy dostrzegła go wcześniej? Uwagę od samego początku przykuło zamieszanie, więc na granicach świadomości musiała wypatrzyć skradającego się poszukiwacza. Może dlatego teraz przed nim stała? A może wyczuła zamiar z intensywnie iskrzących tęczówek, w których wciąż nie mieściło się rozumienie CO właściwie tu się działo. Żegnał swego tatę, a to...nie powinno się zdarzać dla tak małego dziecka, które wciąż wielu rzeczy nie rozumiało, ale pojmowało brak, odczytując jak mało kto skumulowane w ludziach emocje. Dorośli zazwyczaj zapominali, jak łatwo dzieci odbierały prawdziwe emocje. Może własnie dlatego Inara była w tym dobra? Wciąż pozostawiając w sobie charakterystyczną, dziecięcą aurę, przeniesioną w dorosłe ciało?
- Naprawdę chcesz mnie zostawić tu samą? - choć słowa miały na celu zatrzymanie chłopca, to mówiła prawdę. Nie lubiła zostawać sama. Zbyt długo. I nie tutaj. nachyliła się raz jeszcze, właściwie kucając przed Sethem, pozwalając, by spódnica omiotła ziemię pod nią. Nie przejmowała się, że wilgotna trawa pobrudzi materiał - imię mogę zdradzić tylko raz - odpowiedziała powoli, dokładnie literując słowa, ale pozostawiając głos w tonie konspiracyjnego szeptu - jeśli nie teraz, nigdy więcej ci go nie przekażę - powędrowała wzrokiem w stronę oddalonych sylwetek Bena i Harriet - ...a ten brodacz...wiesz, on też jest smokiem, ale ukrytym - odwróciła lica do dziecka, by z powagą spojrzeć w tę przejętą uczuciami twarzyczkę. malec od pierwszej chwili urzekał..i stawiała, że będąc starszym, stanie się poskramiaczem nie tylko smoczego gatunku, ale..i wielu kobiecych serc. Już to w sumie robił.
Kolejna dziecięca cecha. Tak łatwo jak one czytały ze zgromadzonych wokół nich postaci, tak...czujne oko bez problemu zrozumie targające nimi emocje. Przynajmniej alchemiczka nie miała z tym większego problemu, choć - była bardzo często, równie otwartą księgą, choć..skomplikowaną w rozczytaniu, ze względu na kobieca naturę. Dlatego większość mężczyzn miało taki problem w ich, nas rozumieniu, choć - były ewenementy. Może Charles będzie jednym z nich?
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Powinienem być przyzwyczajony do tej ciężkiej atmosfery stypy. Na niejednej już w życiu byłem, nie jedną osobę pożegnałem. Są niestety rzeczy, do których nie można się przyzwyczaić. Tak jak z bólem można żyć, tak z innymi kwestiami jest trudniej. Na przykład z dusznym, ciężko zalegającym powietrzem tej uroczystości. Jeśli dodać jeszcze do tego bycie piątym kołem u wozu to naprawdę trudno nie wiercić się w miejscu w poczuciu nieprzyjemnej niepotrzebności. Może nie powinienem, przecież to trochę dziecinne, ale naprawdę tak się czuję. Z tego co mi wiadomo to mój rudy towarzysz jest zaręczony, więc zbija mnie z tropu jego bliskość z tą nieznajomą dziewczyną. Chociaż z drugiej strony okoliczności są dosyć nadzwyczajne. Kobiety zazwyczaj są bardziej wylewne i emocjonalne, zdecydowanie bardziej kruche. Ta drobna blondynka sprawia, że w mojej głowie zaczynają niebezpiecznie wzbierać myśli o mojej siostrze. Mojej Lunie. Powinna tu być, ściskać mnie za rękę. Albo być gdziekolwiek, daleko, ze swoją rodziną, gromadką rozwrzeszczanych dzieciaków, którymi zajmowałbym się w każdą sobotę, gdy chciałaby wyskoczyć gdzieś z mężem. Nakręcam się, spirala niesprawiedliwości (chociaż przecie sprawiedliwości stało się zadość) zaciska się na moim gardle, przydusza, każe mi rozchylić wargi, żeby zebrać trochę tego ciężkiego, przesiąkniętego śmiercią powietrza. W samą porę ratują mnie słowa Weasleya.
- Mnie również, Eilis. – Jej imię dziwnie smakuje w moich ustach bez oficjalnej otoczki nazwiska. Jednak żadne z nich nie uważa za istotne, abym je poznał, więc i ja puszczam to płazem. Zresztą to przecież nieistotne, jestem tylko kolejną szarą twarz w tym czarnym korowodzie. Słysząc to pytanie odwracam głowę w kierunku tego całego zbiegowiska, widocznie oni bawią się o wiele lepiej na tej stypie niż my. Nie znam nikogo z zebranych oprócz samej wdowy, która mimo wszystko wydaje się mieć w sobie siłę, aby temu zaradzić.
- Lepiej nie robić większego zamieszania – mówię spokojnie. Przestałem być awanturnikiem już jakiś czas temu i nie za bardzo spieszy mi się do bitek. Po raz kolejny przechylam kieliszek, aby zatuszować swój uśmiech wywołany tą myślą. Doprawdy Russell, to ostatnie czego ludzie by się po tobie spodziewali. Uważaj, bo zaraz znajdziesz sobie jakąś pannę i nie daj Merlinie ustatkujesz się. Zabawna wizja.
- Ja bym coś tam zjadł – mruczę bardziej do siebie niż do innych odstawiając puste szkło na tacę przechodzącego nieopodal skrzata. W końcu złota zasada głosi, żeby nie pić na pusty żołądek. Rozglądam się więc z zainteresowaniem dookoła aż zauważam tacę, którą parę chwil temu Eilis odstawiła. Chwytam jedną z babeczek i odgryzam spory kęs. Żal zmarnować tyle jedzenia.
- Mnie również, Eilis. – Jej imię dziwnie smakuje w moich ustach bez oficjalnej otoczki nazwiska. Jednak żadne z nich nie uważa za istotne, abym je poznał, więc i ja puszczam to płazem. Zresztą to przecież nieistotne, jestem tylko kolejną szarą twarz w tym czarnym korowodzie. Słysząc to pytanie odwracam głowę w kierunku tego całego zbiegowiska, widocznie oni bawią się o wiele lepiej na tej stypie niż my. Nie znam nikogo z zebranych oprócz samej wdowy, która mimo wszystko wydaje się mieć w sobie siłę, aby temu zaradzić.
- Lepiej nie robić większego zamieszania – mówię spokojnie. Przestałem być awanturnikiem już jakiś czas temu i nie za bardzo spieszy mi się do bitek. Po raz kolejny przechylam kieliszek, aby zatuszować swój uśmiech wywołany tą myślą. Doprawdy Russell, to ostatnie czego ludzie by się po tobie spodziewali. Uważaj, bo zaraz znajdziesz sobie jakąś pannę i nie daj Merlinie ustatkujesz się. Zabawna wizja.
- Ja bym coś tam zjadł – mruczę bardziej do siebie niż do innych odstawiając puste szkło na tacę przechodzącego nieopodal skrzata. W końcu złota zasada głosi, żeby nie pić na pusty żołądek. Rozglądam się więc z zainteresowaniem dookoła aż zauważam tacę, którą parę chwil temu Eilis odstawiła. Chwytam jedną z babeczek i odgryzam spory kęs. Żal zmarnować tyle jedzenia.
Thank you, I'll say goodbye now though its the end of the world, don't blame yourself and if its true, I will surround you and give life to a world thats our own
Crispin Russell
Zawód : Auror, opiekun testrali
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
sometimes we deliberately step into those traps
I was born in mine; I don't mind it anymore
oh, but you should, you should mind it
I do, but I say I don't
I was born in mine; I don't mind it anymore
oh, but you should, you should mind it
I do, but I say I don't
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Na to, kim się jest wpływa wiele czynników. Jednak z mało, którymi się rodzimy. Większość z nich nabywamy w czasie, gdy nasze małe główki zamiast myśli tworzą abstrakcyjne obrazy, a my uczymy się poprzez naśladowanie innych. To właśnie klucz. Środowisko kształtuje nas jak świeżą glinę na kole garncarskim. To właśnie od samego człowieka zależy jak bardzo da się nagiąć, zmienić. Ta podatność na wpływy innych jest jedyną z cech, z którymi się rodzimy. Stajemy się przez to tacy albo inni, ale niewiele można za wiele zrzucić na genetykę. Nikt nie rodzi się z natury dobry czy zły. Po prostu sami wybieramy sobie taką ścieżkę i nią podążamy. Sam do końca nie wiem, którą drogę tak naprawdę obrałem. Na początku na pewno samolubną, ale potem? Życie rzucało mnie w różne miejsca, kazało przechodzić przez różnorakie sytuacje. Nauczyło mnie przede wszystkim tego, żeby nie niszczyć innych ludzi. Wszyscy różnie radzimy sobie ze zranieniami. Niektórzy stawiają sobie za cel zniszczenie osoby, która zniszczyła ich – tak jak Ben. Niektórzy nurzają się w rozpaczy – tak jak ja. Niektórzy próbują być silni mimo wszystko, to Harriett. Niektórzy tworzą nieprzeniknioną maskę i usilnie starają się być jeszcze lepsi. Co więc stało się Selinie Lovegood?
Może moje mniemanie jest błędne. W końcu znam ją tylko chwilę, czyli właściwie wcale, ale jednak. Przyglądałem się jej w czasie naszego grupowego spięcia, gdy bez lęku wtargnęła pomiędzy dwóch, rosłych mężczyzn bez żadnego przejawu strachu, a potem odeszła z wysoko uniesioną ku górze głową. Jak gdyby nie mogła znieść porażki, że nie udało się jej na nich wpłynąć, więc krok wstecz pozwolił jej odejść bez uznania swojej przegranej. Natomiast teraz wykorzystuje chociażby fakt, że siedzę i może nade mną górować. Albo to moje wybujałe ego zbytnio nadinterpretuje klarowną sytuację. Chciałbym mieć możliwość przekonania się, co jest prawdą.
- Pewna stałość w życiu jest dobra. Nawet, jeśli chodzi o chaos – odpowiadam trochę cichszym tonem niż normalny. Widocznie Selina doskonale wie, o czym mówię. Być może zna Bena całkiem nieźle. Ciekawe, dlaczego nigdy o niej nie usłyszałem. Cóż, teraz to sobie odbiję. Przyglądam się jej zastanawiając, czy to nie czasem obelga w stronę mojego przyjaciela. Nie mam co się temu dziwić. Komuś z boku, nieznającemu go od tak zwanej podszewki może wydać się zwykłym rozszalałym troglodytom, który siej zamęt dla siania zamętu. Albo za półgłówka niepotrafiącego wyciągać wniosków z własnych błędów. W każdym z tych stwierdzeń jest przecież ziarno prawdy, przecież żadna legenda nie powstałaby bez krztyny prawdy.
- Żadna przesada nie jest dobra. Każde zatracenie się niesie swoje konsekwencje. – Wodzę wzrokiem po wonnych różach rosnących bujnie, ale mój umysł urządza mi prywatny pokaz slajdów ze scenami z mojego życia. Bezlitośnie przypomina mi lekcję, która uświadomiła prawdziwość moich słów. Bezwiednie zaciskam palce mocniej na nóżce kieliszka, gdy przed oczami staje mi jej twarz. Moje własne pokuszenie. Czuję jak drży mi dłoń, więc tym razem wypijam resztę wina jednym haustem. To by było na tyle z mojego postanowienia powolnego spożywania alkoholu i zachowywania się jak przystało w porównaniu do jednego szaleńca.
- Nie – mówię, dziękując w duchu, że się odezwała i przerwała ten przegląd bolesnych wspomnień. – Użyłbym pięści, z przyzwyczajenia. – Tym razem nie hamuję uśmiechu, bo boks to same dobre rzeczy w moim życiu. Przynajmniej ten zawodowy, bo dzieciństwo to zupełnie inna para kaloszy. Przyglądam się jej dokładnie kątem oka, zadowolony, że i ona wodzi za mną wzrokiem. Rozmówca, który nie wydaje się być zainteresowany rozmową to żaden rozmówca. Tymczasem panna Lovegood wydaje się być bardzo intrygującą osobą, a to, co nią kieruje i siedzi jej w głowie wydaje się naprawdę warte odkrycia. Byłbym jednak zwykłym kłamcą mówiąc, że zwracam uwagę na wnętrze tej kobiety. Przechylam lekko głowę w jej stronę, by móc lepiej przyjrzeć się zarysowanym kościom policzkowym, łagodnej krzywiźnie szyi czy wyraźnie podkreślonym ustom. Z wielkim zdziwieniem odkrywam, że po raz pierwszy od dawna zastanawiam się jak nanieść to, co widzę na płótno. Jakich odcieni użyć, żeby oddać tę subtelną grę wrześniowego światła na jej włosach. Chociaż jesień to czas, w którym wszystko przygotowuje się do snu, ja mam wrażenie, że coś we mnie powoli się budzi.
Może moje mniemanie jest błędne. W końcu znam ją tylko chwilę, czyli właściwie wcale, ale jednak. Przyglądałem się jej w czasie naszego grupowego spięcia, gdy bez lęku wtargnęła pomiędzy dwóch, rosłych mężczyzn bez żadnego przejawu strachu, a potem odeszła z wysoko uniesioną ku górze głową. Jak gdyby nie mogła znieść porażki, że nie udało się jej na nich wpłynąć, więc krok wstecz pozwolił jej odejść bez uznania swojej przegranej. Natomiast teraz wykorzystuje chociażby fakt, że siedzę i może nade mną górować. Albo to moje wybujałe ego zbytnio nadinterpretuje klarowną sytuację. Chciałbym mieć możliwość przekonania się, co jest prawdą.
- Pewna stałość w życiu jest dobra. Nawet, jeśli chodzi o chaos – odpowiadam trochę cichszym tonem niż normalny. Widocznie Selina doskonale wie, o czym mówię. Być może zna Bena całkiem nieźle. Ciekawe, dlaczego nigdy o niej nie usłyszałem. Cóż, teraz to sobie odbiję. Przyglądam się jej zastanawiając, czy to nie czasem obelga w stronę mojego przyjaciela. Nie mam co się temu dziwić. Komuś z boku, nieznającemu go od tak zwanej podszewki może wydać się zwykłym rozszalałym troglodytom, który siej zamęt dla siania zamętu. Albo za półgłówka niepotrafiącego wyciągać wniosków z własnych błędów. W każdym z tych stwierdzeń jest przecież ziarno prawdy, przecież żadna legenda nie powstałaby bez krztyny prawdy.
- Żadna przesada nie jest dobra. Każde zatracenie się niesie swoje konsekwencje. – Wodzę wzrokiem po wonnych różach rosnących bujnie, ale mój umysł urządza mi prywatny pokaz slajdów ze scenami z mojego życia. Bezlitośnie przypomina mi lekcję, która uświadomiła prawdziwość moich słów. Bezwiednie zaciskam palce mocniej na nóżce kieliszka, gdy przed oczami staje mi jej twarz. Moje własne pokuszenie. Czuję jak drży mi dłoń, więc tym razem wypijam resztę wina jednym haustem. To by było na tyle z mojego postanowienia powolnego spożywania alkoholu i zachowywania się jak przystało w porównaniu do jednego szaleńca.
- Nie – mówię, dziękując w duchu, że się odezwała i przerwała ten przegląd bolesnych wspomnień. – Użyłbym pięści, z przyzwyczajenia. – Tym razem nie hamuję uśmiechu, bo boks to same dobre rzeczy w moim życiu. Przynajmniej ten zawodowy, bo dzieciństwo to zupełnie inna para kaloszy. Przyglądam się jej dokładnie kątem oka, zadowolony, że i ona wodzi za mną wzrokiem. Rozmówca, który nie wydaje się być zainteresowany rozmową to żaden rozmówca. Tymczasem panna Lovegood wydaje się być bardzo intrygującą osobą, a to, co nią kieruje i siedzi jej w głowie wydaje się naprawdę warte odkrycia. Byłbym jednak zwykłym kłamcą mówiąc, że zwracam uwagę na wnętrze tej kobiety. Przechylam lekko głowę w jej stronę, by móc lepiej przyjrzeć się zarysowanym kościom policzkowym, łagodnej krzywiźnie szyi czy wyraźnie podkreślonym ustom. Z wielkim zdziwieniem odkrywam, że po raz pierwszy od dawna zastanawiam się jak nanieść to, co widzę na płótno. Jakich odcieni użyć, żeby oddać tę subtelną grę wrześniowego światła na jej włosach. Chociaż jesień to czas, w którym wszystko przygotowuje się do snu, ja mam wrażenie, że coś we mnie powoli się budzi.
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To nie tak, że chciałem zostawić ciocię samą. Jest tu wiele ludzi, których nawet w połowie nie znam. Niektórych nawet zbytnio dobrze nie pamiętam, ale tu przybyli. Jeśli by się ich trzymała, to by nie dostała wodą od brodacza, który chyba chciał teraz zmoczyć moją mamę. Chyba, bo nie wiem, po co oni poszli do ogrodu. I dlatego ta tajemnica wręcz ciągnęła mnie w ich stronę. Lecz kolejne słowa cioci mnie zesmuciły. Musiał poświęcić sekret mamy dla poznania imienia smoka. No i ... no nie. Nie powtórzy mi jego imienia. Skrzywiłem się lekko niezadowolony, lecz przytaknąłem swoją główką. Ale potem zaraz pędzi do mamy. Mokra mama to smutna mama. A dzisiaj już wystarczająco smutku złapała zarówno na cmentarzu, jak i podczas rozmowy z brodaczem. Nie chciała, aby płakała kolejne noce. To by mi mogło złamać już i tak mocno osłabione serduszko. Wolałbym, aby się przytulała do mnie lub bym ja się do niej przytulił i zasnął koło niej. Potrzebuję jej i to cholernie mocno. Merlin wie, jak bardzo mi brakuje teraz taty.
Brodacz... smokiem?- zachłysnąłem się tą wiadomością. Jak można być mokrym czarodziejem i jeszcze w dodatku smokiem? Ukrytym smokiem? Chciałem w trybie natychmiastowym poznać jego sekret, by i samemu stać się takim smokiem. Ciociu kochana, czemu zamiast mnie puścić to starasz się mnie trzymać przy sobie? Tyle rzeczy chcę się dowiedzieć. Na przykład jak zostać takim smokiem. Wtedy mógłbym ratować mamę przed każdą katastrofą.
- Ciocia nie wie, jak został smokiem?- zapytałem się całkowicie zainteresowany tą sprawą. To chyba stało się ważniejsze od poznania imienia smoka z kartki. Sam z resztą mogę jemu nadać. Nazwę go Zaim, po tacie. Tata był odważy, ale nie miał chyba wystarczająco ognia w sobie, aby spalić swych wrogów. Ja nie popełnię tego błędu. Jak zostanę smokiem, to będę zionąć ogniem na każdego, kto się zbliży do mamy. No może nie na brodacza, bo jego to mogę pokonać tylko wodą. Ale skoro był smokiem... mokrym ukrytym smokiem, to może pożreć mamę. To dlatego uciekli z dala od ludzi? Abym nie widział, jak moja mama ginie? Zacząłem nagle bać się o mamę. Co jak nie wróci? Popadałem powoli w paranoję tylko dlatego, że nie chcę stracić kolejnej osoby, którą kocham nad życie.
- Ale on nie zje mamy, prawda?- zadałem zerkając niespokojnie w stronę niewidocznej dla mnie mamy i smoka. Nagle moja fascynacja przeistoczyła się w obawę. Mamo, wróć, bym mógł znów się uśmiechnąć i zaczepić smoka, aby zdradził mi swoje sekrety.
Brodacz... smokiem?- zachłysnąłem się tą wiadomością. Jak można być mokrym czarodziejem i jeszcze w dodatku smokiem? Ukrytym smokiem? Chciałem w trybie natychmiastowym poznać jego sekret, by i samemu stać się takim smokiem. Ciociu kochana, czemu zamiast mnie puścić to starasz się mnie trzymać przy sobie? Tyle rzeczy chcę się dowiedzieć. Na przykład jak zostać takim smokiem. Wtedy mógłbym ratować mamę przed każdą katastrofą.
- Ciocia nie wie, jak został smokiem?- zapytałem się całkowicie zainteresowany tą sprawą. To chyba stało się ważniejsze od poznania imienia smoka z kartki. Sam z resztą mogę jemu nadać. Nazwę go Zaim, po tacie. Tata był odważy, ale nie miał chyba wystarczająco ognia w sobie, aby spalić swych wrogów. Ja nie popełnię tego błędu. Jak zostanę smokiem, to będę zionąć ogniem na każdego, kto się zbliży do mamy. No może nie na brodacza, bo jego to mogę pokonać tylko wodą. Ale skoro był smokiem... mokrym ukrytym smokiem, to może pożreć mamę. To dlatego uciekli z dala od ludzi? Abym nie widział, jak moja mama ginie? Zacząłem nagle bać się o mamę. Co jak nie wróci? Popadałem powoli w paranoję tylko dlatego, że nie chcę stracić kolejnej osoby, którą kocham nad życie.
- Ale on nie zje mamy, prawda?- zadałem zerkając niespokojnie w stronę niewidocznej dla mnie mamy i smoka. Nagle moja fascynacja przeistoczyła się w obawę. Mamo, wróć, bym mógł znów się uśmiechnąć i zaczepić smoka, aby zdradził mi swoje sekrety.
being human is complicated, time to be a dragon
- Seth nie poradzi sobie bez Harriett, a Harriett - bez ciebie - rzucił jeszcze, też wędrując spojrzeniem do małego chłopca; ile dzieci osieroconych przez przedwcześnie zmarłych aurorów już widział? Ile łez kryjących się w wielkich oczach, które dopiero zaczynały rozumieć, że świat wcale nie jest sprawiedliwym miejscem? Może przez chwilę poczuł kiełkujący instynkt ojcowski, ale szybko odpędziły go niespodziewane słowa Eilis, które przyjął z wielką ulgą. Skąd nagle uderzyły go takie odczucia?
I wtedy uświadomił sobie, że chyba zaczynał się starzeć.
- Pracuję nad tym - rzucił pospiesznie w odpowiedzi na jej pytanie, wreszcie pozwalając sobie na słaby uśmiech; powoli odwrócił wzrok od Setha pogrążonego teraz w rozmowie z Inarą i przeniósł go na Eilis, przez krótkie sekundy patrząc na nią uważnie i próbując dostrzec jakiś podstęp - nie ukrywał, że spodziewał się łez przecierających szlaki przez blade policzki. Bo choć wiedział, że była silna, trudne chwile mogły rozkruszyć najmocniejsze nerwy, dlatego Garrett podziwiał ją jeszcze bardziej, poszerzając nieco uśmiech, choć w jego spojrzeniu wcale nie tańczyły radosne iskry. - Crispin chyba ma rację - przyznał, zerkając znad kieliszka (który machinalnie uniósł do ust, znów marszcząc lekko brwi z powodu dziwnie słodkiego posmaku) w głąb ogrodu; przez chwilę próbował wypatrzeć Harriett i Bena, jakby chcąc upewnić się, czy Wright nie posunie się do czegoś głupiego i czy nie musi z gracją rączej gazeli pędzić mu z odsieczą, ale ostatecznie zrezygnował z wtrącania się w nieswoje sprawy. Przynajmniej na ten moment. - Tylko pogorszylibyśmy sprawę. - Bo wciąż miał nadzieję, że całe zamieszanie ucichnie, zanim komuś stanie się krzywda. - I podoba mi się ta część ze spiciem się - dodał szybko i stosunkowo cicho, a choć w zamiarze miał powiedzieć to do samego siebie, to wszyscy wkoło zapewne mogli doskonale usłyszeć każde pojedyncze słowo. W milczeniu spojrzał na Russella zmierzającego w kierunku tacy wyginającej się pod ciężarem apetycznych babeczek; przez chwilę zastanawiał się, w jaki sposób cokolwiek jest w stanie przejść mu przez gardło, ale zaraz coś innego przykuło uwagę Weasleya - Eilis znów sprawiała wrażenie, jakby miała omdleć i teatralnie osunąć się na ziemię. Cóż, może właśnie tego było potrzeba do rozluźnienia mało podniosłej atmosfery stypy, podczas której większość gości miało ochotę posłać swoich towarzyszy do trumien, jakie ustawiono by od razu tuż obok tej należącej do Zaima? Szlag, w całym tym zamieszaniu zdążył na krótką chwilę zapomnieć, po co w ogóle się tu zgromadzili; jeszcze raz zerknął z widoczną w spojrzeniu troską na rozpadającą się wewnętrznie Eilis, wziął głębszy oddech i przechwycił kolejną lampkę wina od lawirującego nieopodal skrzata. W akcie desperacji szybko podał naczynie dziewczynie, chcąc pomóc, choć kompletnie nie mając pojęcia, jak powinien się za to zabrać.
I wtedy uświadomił sobie, że chyba zaczynał się starzeć.
- Pracuję nad tym - rzucił pospiesznie w odpowiedzi na jej pytanie, wreszcie pozwalając sobie na słaby uśmiech; powoli odwrócił wzrok od Setha pogrążonego teraz w rozmowie z Inarą i przeniósł go na Eilis, przez krótkie sekundy patrząc na nią uważnie i próbując dostrzec jakiś podstęp - nie ukrywał, że spodziewał się łez przecierających szlaki przez blade policzki. Bo choć wiedział, że była silna, trudne chwile mogły rozkruszyć najmocniejsze nerwy, dlatego Garrett podziwiał ją jeszcze bardziej, poszerzając nieco uśmiech, choć w jego spojrzeniu wcale nie tańczyły radosne iskry. - Crispin chyba ma rację - przyznał, zerkając znad kieliszka (który machinalnie uniósł do ust, znów marszcząc lekko brwi z powodu dziwnie słodkiego posmaku) w głąb ogrodu; przez chwilę próbował wypatrzeć Harriett i Bena, jakby chcąc upewnić się, czy Wright nie posunie się do czegoś głupiego i czy nie musi z gracją rączej gazeli pędzić mu z odsieczą, ale ostatecznie zrezygnował z wtrącania się w nieswoje sprawy. Przynajmniej na ten moment. - Tylko pogorszylibyśmy sprawę. - Bo wciąż miał nadzieję, że całe zamieszanie ucichnie, zanim komuś stanie się krzywda. - I podoba mi się ta część ze spiciem się - dodał szybko i stosunkowo cicho, a choć w zamiarze miał powiedzieć to do samego siebie, to wszyscy wkoło zapewne mogli doskonale usłyszeć każde pojedyncze słowo. W milczeniu spojrzał na Russella zmierzającego w kierunku tacy wyginającej się pod ciężarem apetycznych babeczek; przez chwilę zastanawiał się, w jaki sposób cokolwiek jest w stanie przejść mu przez gardło, ale zaraz coś innego przykuło uwagę Weasleya - Eilis znów sprawiała wrażenie, jakby miała omdleć i teatralnie osunąć się na ziemię. Cóż, może właśnie tego było potrzeba do rozluźnienia mało podniosłej atmosfery stypy, podczas której większość gości miało ochotę posłać swoich towarzyszy do trumien, jakie ustawiono by od razu tuż obok tej należącej do Zaima? Szlag, w całym tym zamieszaniu zdążył na krótką chwilę zapomnieć, po co w ogóle się tu zgromadzili; jeszcze raz zerknął z widoczną w spojrzeniu troską na rozpadającą się wewnętrznie Eilis, wziął głębszy oddech i przechwycił kolejną lampkę wina od lawirującego nieopodal skrzata. W akcie desperacji szybko podał naczynie dziewczynie, chcąc pomóc, choć kompletnie nie mając pojęcia, jak powinien się za to zabrać.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Przebywanie w centrum uwagi nigdy nie sprawiało Benjaminowi dyskomfortu. Lata niesfornej praktyki w Hogwarcie, kiedy to wyróżniał się z tłumu niewybrednymi żarcikami oraz odwagą w starciu z reżimem (czyli woźnym oraz prefektami) przydawały się w późniejszym życiu gwiazdki Quidditcha. Wcale nie chciał zostać kimś popularnym: po prostu robił swoje, skupiając się wyłącznie na miotle, pałce oraz tłuczkach, jednak widocznie czysta pasja, buchająca z każdego gestu (oraz widowiskowego, pałkarskiego pierdolnięcia) wystarczyła, by mógł stać się bożkiem masowej wyobraźni. Na pewno w zdobywaniu kolejnych fanów pomagała mu brutalność rozgrywki i umiejętności stricte quidditchowskie, ale to fizjonomia złego chłopca o połowicznie złej krwi gwarantowała mu zachwyty fanek. W tym pewnej półwili, uśmiechającej się do niego lekko po pamiętnym, zwycięskim meczu z Osami. Wystarczyło jedno spojrzenie, jedna sekunda, by kompletnie zwariował na jej punkcie, porzucając męskie świętowanie triumfu na rzecz rozmowy z półwilą. Oczarowała go w każdym tego słowa znaczeniu, zakręciła mu w głowie, przemaszerowała w bucikach na wysokiej szpilce po jego dotąd niezwyciężonej psychice, zmieniając go z obojętnego mściciela w mężczyznę wariującego z uczucia.
Co znów - w końcu, w tym prawdziwym końcu? końcu ich, końcu jej małżeństwa, końcu życia? na żadne z tych urywkowych pytań nie znał odpowiedzi - prowadziło go prosto w światło reflektorów. Tym razem w postaci wytrzeszczonych oczu, śledzących każdy jego ruch. Ich ruch, jakby magicznym sposobem przenieśli się do czasów radosnej młodości, kiedy o ich romansie rozpisywały się wszelkie plotkarskie gazety, wróżąc Benjaminowi osłabienie formy i ogłupienie miłostką a Hattie - utratę szacunku społeczeństwa swym niefrasobliwym prowadzeniem się. Słodka przeszłość, o której jednak teraz wcale nie myślał. W swojej frustracji był niezmiernie pracowity, mozolnie odgradzając najwspanialsze chwile ich narzeczeństwa grubym murem urojeń i wizji, w których to Harriett niszczyła ich związek. Kłamstwo powtórzone tysiąc razy stawało się prawdą, a to powtórzone milion razy - bo z pewnością już taką liczbę powtórzeń osiągnął podczas swych pijackich wieczorów - niezniszczalnym dogmatem.
Zaślepiającym go do tego stopnia, że w pierwszej chwili nawet nie poczuł dłoni Lovegood na swoim ramieniu, próbując przetrawić jej podły przytyk bez wrzasku oraz potrząśnięcia nią. Drgnął nieco nerwowo, kiedy poprowadziła go w bardziej ustronne miejsce ogrodu, przez cały krótki spacer z trudem powstrzymując odruch odepchnięcia jej od siebie. Nie chciał takiej bliskości, upadlającej go do pozycji dzieciaka, odprowadzanego do kąta. Kiedy w końcu wyższy żywopłot zasłonił ich od reszty żałobników, wyrwał ramię z uścisku blondynki, robiąc dwa kroki do tyłu. Z obrzydzenia tym zdradzieckim kontaktem cielesnym albo ze strachu przed nim. I przed swoimi odruchami.
- Dobrze, że twój wspaniały mąż był na tyle zdolny, by dać się zabić jakimś nieopierzonym kanaliom z Nokturnu - właściwie wysyczał tę dojrzałą odpowiedź, robiąc jeszcze jeden chwiejny krok w tył, jakby nie mógł wytrzymać takiej bliskości z Harriett. Smutną wdową. W niedorzecznie długiej sukience, separującej go od wspomnień jeszcze intensywniej. Nie potrafił dojrzeć pod materiałem jej długich, smukłych nóg, zarysu pełnych bioder, wąskiej talii i drobnych piersi. Nie potrafił już odtworzyć jej ciała - jedynego, które tak działało na niego w swej kokieteryjnej dziewczęcości - z pamięci urywanych wspomnień. Nie potrafił w ogóle przebywać tak blisko Lovegood, niezależnie do tego, czy odwzajemniała jego pocałunki czy stała przed nim w swojej żałobnej obcości. Powinien wyłapać aluzję z jej słów, jakoś połączyć ją z wczorajszymi wydarzeniami, ale cały ten żenujący chaos wypalał resztki rozumu, pozostawiając go głupim. Nabuzowanym. Ot, mokry rozpacz nędzy i rozpaczy, wklejony do eleganckiego ogrodu na przeciwko kobiety jego życia, która nigdy już miała nie powrócić do tego miana.
- A ja tego ci właśnie życzyłem, wiesz? Dokładnie tego - warknął, już zupełnie nie panując nad słowami, które musiały znaleźć ujście. - Żebyś została zupełnie sama, żebyś się bała, żebyś cierpiała - kontynuował niemalże napastliwie, ale po sekundzie zabrakło mu tchu. Albo po prostu przez usta nie potrafiło przejść mu dokończenie wypowiedzi słowami tak samo jak ja, kiedy mnie zostawiłaś. Przełknął głośno ślinę, po czym przejechał nerwowo dłonią ubarwioną zaschniętą krwią po swoich włosach. Mógł powiedzieć jeszcze wiele, jednak coś wewnętrznie pękło, jakaś granica została przekroczona i zamiast kontynuować gorzkie, żenujące żale, po prostu odwrócił się chwiejnie, by ruszyć wąską ścieżką ogrodu ku wyjściu. Z tego miejsca, z tej sytuacji i z tego stanu, na nowo rozrywającego zasklepione rany.
Co znów - w końcu, w tym prawdziwym końcu? końcu ich, końcu jej małżeństwa, końcu życia? na żadne z tych urywkowych pytań nie znał odpowiedzi - prowadziło go prosto w światło reflektorów. Tym razem w postaci wytrzeszczonych oczu, śledzących każdy jego ruch. Ich ruch, jakby magicznym sposobem przenieśli się do czasów radosnej młodości, kiedy o ich romansie rozpisywały się wszelkie plotkarskie gazety, wróżąc Benjaminowi osłabienie formy i ogłupienie miłostką a Hattie - utratę szacunku społeczeństwa swym niefrasobliwym prowadzeniem się. Słodka przeszłość, o której jednak teraz wcale nie myślał. W swojej frustracji był niezmiernie pracowity, mozolnie odgradzając najwspanialsze chwile ich narzeczeństwa grubym murem urojeń i wizji, w których to Harriett niszczyła ich związek. Kłamstwo powtórzone tysiąc razy stawało się prawdą, a to powtórzone milion razy - bo z pewnością już taką liczbę powtórzeń osiągnął podczas swych pijackich wieczorów - niezniszczalnym dogmatem.
Zaślepiającym go do tego stopnia, że w pierwszej chwili nawet nie poczuł dłoni Lovegood na swoim ramieniu, próbując przetrawić jej podły przytyk bez wrzasku oraz potrząśnięcia nią. Drgnął nieco nerwowo, kiedy poprowadziła go w bardziej ustronne miejsce ogrodu, przez cały krótki spacer z trudem powstrzymując odruch odepchnięcia jej od siebie. Nie chciał takiej bliskości, upadlającej go do pozycji dzieciaka, odprowadzanego do kąta. Kiedy w końcu wyższy żywopłot zasłonił ich od reszty żałobników, wyrwał ramię z uścisku blondynki, robiąc dwa kroki do tyłu. Z obrzydzenia tym zdradzieckim kontaktem cielesnym albo ze strachu przed nim. I przed swoimi odruchami.
- Dobrze, że twój wspaniały mąż był na tyle zdolny, by dać się zabić jakimś nieopierzonym kanaliom z Nokturnu - właściwie wysyczał tę dojrzałą odpowiedź, robiąc jeszcze jeden chwiejny krok w tył, jakby nie mógł wytrzymać takiej bliskości z Harriett. Smutną wdową. W niedorzecznie długiej sukience, separującej go od wspomnień jeszcze intensywniej. Nie potrafił dojrzeć pod materiałem jej długich, smukłych nóg, zarysu pełnych bioder, wąskiej talii i drobnych piersi. Nie potrafił już odtworzyć jej ciała - jedynego, które tak działało na niego w swej kokieteryjnej dziewczęcości - z pamięci urywanych wspomnień. Nie potrafił w ogóle przebywać tak blisko Lovegood, niezależnie do tego, czy odwzajemniała jego pocałunki czy stała przed nim w swojej żałobnej obcości. Powinien wyłapać aluzję z jej słów, jakoś połączyć ją z wczorajszymi wydarzeniami, ale cały ten żenujący chaos wypalał resztki rozumu, pozostawiając go głupim. Nabuzowanym. Ot, mokry rozpacz nędzy i rozpaczy, wklejony do eleganckiego ogrodu na przeciwko kobiety jego życia, która nigdy już miała nie powrócić do tego miana.
- A ja tego ci właśnie życzyłem, wiesz? Dokładnie tego - warknął, już zupełnie nie panując nad słowami, które musiały znaleźć ujście. - Żebyś została zupełnie sama, żebyś się bała, żebyś cierpiała - kontynuował niemalże napastliwie, ale po sekundzie zabrakło mu tchu. Albo po prostu przez usta nie potrafiło przejść mu dokończenie wypowiedzi słowami tak samo jak ja, kiedy mnie zostawiłaś. Przełknął głośno ślinę, po czym przejechał nerwowo dłonią ubarwioną zaschniętą krwią po swoich włosach. Mógł powiedzieć jeszcze wiele, jednak coś wewnętrznie pękło, jakaś granica została przekroczona i zamiast kontynuować gorzkie, żenujące żale, po prostu odwrócił się chwiejnie, by ruszyć wąską ścieżką ogrodu ku wyjściu. Z tego miejsca, z tej sytuacji i z tego stanu, na nowo rozrywającego zasklepione rany.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Selina z werwą zaprzeczyłaby stwierdzeniu, że daje na siebie wpływać środowisku oraz że to inni ją wykształtowali. Niezależnie od tego, jakby się nie upierała, to jednak była prawda. Jej ośli charakter i robienie wszystkim na przekór mogło się odbywać tylko i wyłącznie, jeśli ktoś czegoś od niej wymagał. I w ten sposób cały szereg zachowań, które zdołała sobie wypracować przez te lata, utrwalały się wraz z jej rosnącym oporem, zdecydowaniem, krnąbrnością i buńczucznością. Czasem zachowywała się jak nastolatka, której nie minął okres buntu. Ale wiek dodawał jej abstrakcyjnie mądrości w formie usprawiedliwień dla jej pewnych manier. Bo przecież niemalże każdego dnia życie jej udowadniało, że jedyną szansą na nie stłamszenie się innym oraz zachowaniem pewnych wygód, które zdołała sobie wypracować, było... rozpychanie się łokciami i bycie niepoprawnym społecznie. Niestety. Kobieta musiała założyć czasem spodnie, jeśli chciała wyegzekwować należne jej prawa. To, że panna Lovegood w swej dbałości o własny komfort dążyła już do skrajnej przesady, a jej wrażliwość na własną niesprawiedliwość zakrawała o paranoję, to już całkiem inna sprawa. Gdzieś jednak w tym całym absurdzie czaiła się jednak metoda. Czyż dzięki temu nie była ciekawszą osobą? Oczywiście ujmą byłoby ograniczać jej esencję do bycia krzykliwą. Ale chyba ciężko tego nie zauważyć, podczas gdy tak bardzo wysuwa się na pion.
Co więc stało się Selinie Lovegood? Wszystko. Ona również siała niszczycielską siłę, mszcząc się na mężczyznach, którzy dawali sobie wejść na głowę, za krzywdy wyrządzone przez innych osobników płci przeciwnej, których napotkała na swej drodze. Całą swą nienawiść przelewała na jedną - jak uważała - odpowiedzialną osobę za swoje cierpienie, którą uosabiała w swojej największej rywalce. Na boisku i w miłości. Ale mimo wszystko nie mogła pozwolić sobie na odsłonienie własnych kart. Rozpaczała w samotności. A na zewnątrz - zawsze pewna siebie, dumna, niepokonana, niezłomna. Przy okazji niewdzięczna i egoistyczna. I nie dbająca o nic poza końcem własnego nosa. Nawet, jeśli jej serce, ciągle głośno łomoczące w klatce piersiowej, nie przyspieszyło swojego bicia tylko i wyłącznie przez emocje związane z gniewem czy porażką, ale także ze swego rodzaju niepokojem. Nie patrzyła już jednak na parę, która przysporzyła jej lekkich wypieków na twarzy, a na różane płatki, których faktura zawsze ją fascynowała. Nawet przez szorstką skórę własnych dłoni czuła tą kruchość i delikatność, która cechowała kwiaty.
-To najbardziej absurdalne zdanie jakie słyszałam.-parsknęła po chwili, spoglądając na niego znad pęków róż, którymi praktycznie otulała twarz, gdy schylała się, by pochwycić ich woń w nozdrza.-Jakże chaos może być czymś stałym? Tak, jakby dało się go ustalić. Przewidzieć.-zakpiła, niemalże z entuzjazmem podejmując się dywagacji na ten temat.
Z łatwością powiedziała to, co jej ślina na język przyniosła. Nie miała pojęcia kim Leonard był dla Benjamina. Ale nigdy nie byli ze sobą na tyle blisko, by przedstawiać sobie każdą osobę, która była obecna w ich życiu. Właściwie to... była to chyba bardziej instynktowna nić porozumienia aniżeli stała, intensywna i dbała relacja. Blondynka nie potrafiła dbać o przyjaźnie, a tym bardziej ich z łatwością zawierać. Cóż. Ona dla niego była czasem irytującym babochłopem, a on dla niej był... On dla niej był... niedefiniowalny. Och, to nie tak, że nie przylepiała mu ochoczo łatek! Miał ich mnóstwo! Ale gdyby miała go określić jednym terminem? Nie, to byłoby trudne. Nie była dobra w słowach.
Rzuciła mu kolejne spojrzenie, ale to miało w sobie więcej z upomnienia jak te, którymi obdarzała go wcześniej. Wkraczał na niebezpieczny rewir. Podważał jej zdanie!
-Sugeruje pan bycie szarym? Nijakim? Czyli żadnym?-zapytała, unosząc lekko brwi.-Czy w tym staraniu o równowagę również nie ma przesady? Bo to chyba nie pokrywa się z normą, prawda? Kto panu szczerze odpowie, że każdego dnia walczy o bycie lepszym człowiekiem?-uśmiechnęła się drwiąco, próbując mu udowodnić, że anormalność to również skrajność! Och, i kiedy, do diaska, dała się wciągnąć w taką dyskusję? A może to jej umysł nakręcał ją na te dziwne tory, ustawiając je w ten sposób, by mogła mu zagrać na nosie?
Powróciła oczami do kwiatów, by w końcu jednym ruchem złamać łodygę róży, a następnie pociągnąć ją w swoją stronę. Syknęła przeciągle, gdy - podważając roślinę palcem - nadziała się na ostry kolec. Czyżby to karma ją znów za coś karała? Jakiś znak od losu?
Nie zwróciła uwagi na jego zamyślenie, skupiona na maleńkiej ranie, która tak irytująco dawała o sobie znać. Pozwoliła pojedynczej kropli okrążyć jej opuszek i spłynąć na ziemię. Uniosła głowę dopiero, gdy odpowiedział na jej pytanie, trochę zaskoczona. A zwłaszcza tym uśmiechem. Co miał na myśli?
-Z przyzwyczajenia?-powtórzyła tylko, ciągnąc go za język, jakby wytrącona z tej pewnej postawy przez to głupie ukłucie i pozwoliła sobie na tak naiwne pytanie. Zmarszczyła lekko czoło, czując wlepiony w siebie wzrok. Dopiero po chwili zmrużyła oczy, mierząc jego sylwetkę raz jeszcze, jakby ponownie analizując jego wyznanie. Próbowała zgadnąć powód, który miałby kryć się za preferencją do ordynarnej siły zamiast finezyjnej magii.
Zaśmiałaby się okrutnie, gdyby miała świadomość, że dała się wplątać w taką rozmowę, podczas gdy Harriett wciąż prowadziła swój dramat. Zupełnie tak, jakby nagle o tym zapomniała, gdy przed oczami pojawił jej się nowy obiekt, którym mogła się zainteresować. Konflikt znikł jej z oczu i prawie nie czuła, że w ogóle miał miejsce.
Co więc stało się Selinie Lovegood? Wszystko. Ona również siała niszczycielską siłę, mszcząc się na mężczyznach, którzy dawali sobie wejść na głowę, za krzywdy wyrządzone przez innych osobników płci przeciwnej, których napotkała na swej drodze. Całą swą nienawiść przelewała na jedną - jak uważała - odpowiedzialną osobę za swoje cierpienie, którą uosabiała w swojej największej rywalce. Na boisku i w miłości. Ale mimo wszystko nie mogła pozwolić sobie na odsłonienie własnych kart. Rozpaczała w samotności. A na zewnątrz - zawsze pewna siebie, dumna, niepokonana, niezłomna. Przy okazji niewdzięczna i egoistyczna. I nie dbająca o nic poza końcem własnego nosa. Nawet, jeśli jej serce, ciągle głośno łomoczące w klatce piersiowej, nie przyspieszyło swojego bicia tylko i wyłącznie przez emocje związane z gniewem czy porażką, ale także ze swego rodzaju niepokojem. Nie patrzyła już jednak na parę, która przysporzyła jej lekkich wypieków na twarzy, a na różane płatki, których faktura zawsze ją fascynowała. Nawet przez szorstką skórę własnych dłoni czuła tą kruchość i delikatność, która cechowała kwiaty.
-To najbardziej absurdalne zdanie jakie słyszałam.-parsknęła po chwili, spoglądając na niego znad pęków róż, którymi praktycznie otulała twarz, gdy schylała się, by pochwycić ich woń w nozdrza.-Jakże chaos może być czymś stałym? Tak, jakby dało się go ustalić. Przewidzieć.-zakpiła, niemalże z entuzjazmem podejmując się dywagacji na ten temat.
Z łatwością powiedziała to, co jej ślina na język przyniosła. Nie miała pojęcia kim Leonard był dla Benjamina. Ale nigdy nie byli ze sobą na tyle blisko, by przedstawiać sobie każdą osobę, która była obecna w ich życiu. Właściwie to... była to chyba bardziej instynktowna nić porozumienia aniżeli stała, intensywna i dbała relacja. Blondynka nie potrafiła dbać o przyjaźnie, a tym bardziej ich z łatwością zawierać. Cóż. Ona dla niego była czasem irytującym babochłopem, a on dla niej był... On dla niej był... niedefiniowalny. Och, to nie tak, że nie przylepiała mu ochoczo łatek! Miał ich mnóstwo! Ale gdyby miała go określić jednym terminem? Nie, to byłoby trudne. Nie była dobra w słowach.
Rzuciła mu kolejne spojrzenie, ale to miało w sobie więcej z upomnienia jak te, którymi obdarzała go wcześniej. Wkraczał na niebezpieczny rewir. Podważał jej zdanie!
-Sugeruje pan bycie szarym? Nijakim? Czyli żadnym?-zapytała, unosząc lekko brwi.-Czy w tym staraniu o równowagę również nie ma przesady? Bo to chyba nie pokrywa się z normą, prawda? Kto panu szczerze odpowie, że każdego dnia walczy o bycie lepszym człowiekiem?-uśmiechnęła się drwiąco, próbując mu udowodnić, że anormalność to również skrajność! Och, i kiedy, do diaska, dała się wciągnąć w taką dyskusję? A może to jej umysł nakręcał ją na te dziwne tory, ustawiając je w ten sposób, by mogła mu zagrać na nosie?
Powróciła oczami do kwiatów, by w końcu jednym ruchem złamać łodygę róży, a następnie pociągnąć ją w swoją stronę. Syknęła przeciągle, gdy - podważając roślinę palcem - nadziała się na ostry kolec. Czyżby to karma ją znów za coś karała? Jakiś znak od losu?
Nie zwróciła uwagi na jego zamyślenie, skupiona na maleńkiej ranie, która tak irytująco dawała o sobie znać. Pozwoliła pojedynczej kropli okrążyć jej opuszek i spłynąć na ziemię. Uniosła głowę dopiero, gdy odpowiedział na jej pytanie, trochę zaskoczona. A zwłaszcza tym uśmiechem. Co miał na myśli?
-Z przyzwyczajenia?-powtórzyła tylko, ciągnąc go za język, jakby wytrącona z tej pewnej postawy przez to głupie ukłucie i pozwoliła sobie na tak naiwne pytanie. Zmarszczyła lekko czoło, czując wlepiony w siebie wzrok. Dopiero po chwili zmrużyła oczy, mierząc jego sylwetkę raz jeszcze, jakby ponownie analizując jego wyznanie. Próbowała zgadnąć powód, który miałby kryć się za preferencją do ordynarnej siły zamiast finezyjnej magii.
Zaśmiałaby się okrutnie, gdyby miała świadomość, że dała się wplątać w taką rozmowę, podczas gdy Harriett wciąż prowadziła swój dramat. Zupełnie tak, jakby nagle o tym zapomniała, gdy przed oczami pojawił jej się nowy obiekt, którym mogła się zainteresować. Konflikt znikł jej z oczu i prawie nie czuła, że w ogóle miał miejsce.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
To najbardziej absurdalne zdanie, jakie słyszałam.
Cóż, nie dziwię się jej ani trochę. Zapewne nie jest zbytnio poprawne gramatycznie, a następujące po sobie słowa tworzą w pewien sposób oksymoron. Człowiek musi się jednak pogodzić z faktem, że w naszym życiu pojawiają się rzeczy niemożliwe, niedopuszczalne. Takie, które przeczą naszej logice i wszelkim innym prawom rządzącym na świecie. Nie mówię o cudach, bo ich częstotliwość jest o wiele rzadsza niż tego typu zjawisk. Bo one zjawiają się stosunkowo, niespodziewanie wręcz często. Na przykład czyjaś śmierć. Ironia losu, że akurat jesteśmy na stypie. Nie to jest istotne, bo minęło już trochę czasu od owego zgonu. Być może dla nas, żałobników to strata, z którą jakoś się godzimy. Ale co z Harriett? Delikatną, kruchą półwilą, jakiej zabrano jeden z głównych fundamentów istnienia. Ile razy od czasu, kiedy dostała list informujący o stracie męża powiedziała „To nie możliwe, to nie mogło się stać”? Zapewne tysiące, setki tysiące. Przecież to absurd. Zaim był mężczyzną w kwiecie wieku, świetnie wyszkolonym aurorem o sporym doświadczeniu i praktyce prawdy. Powinien dożyć co najmniej ślubu swojego syna, a nawet kilku wnuk. To nie powinno się stać. Ale stało się. Absurd, a miał miejsce? I co możemy zrobić? Nic, jedynie przyjąć do wiadomości.
Inny przykład. Mój ojciec. Prawdziwy ojciec, nie ten człowiek, którego przed jedenaście lat życia uważałem za dawcę mojego życia. Od małego kochałem tego temperamentnego Włocha. Być może nie był idealnym tatą, ale ciężko znaleźć takiego. Zaraził mnie miłością do boksu i w pewnym sensie utemperował podejście do sztuki. Na brodę Merlina, przecież ja odnajdywałem w nim pewne podobieństwa do siebie. Do dnia, w którym wszystko trafił szlag. To nie mogła być prawda. On musi być moim ojcem, a nie jakiś zafajdany Fawley.
Dlatego chaos w postaci Bena jest dobry, cholernie dobry. Obojętnie jak sprawy by się nie potoczyły to gdzieś jest tam ta pewność, że on tam jest. Mój najlepszy przyjaciel, który złoży mnie do kupy, chociaż tak jak ja jest wrakiem człowieka. Obaj jesteśmy, chociaż on jest właśnie tym nieobliczalnym, nieujarzmionym, wznoszącym toasty na pogrzebach, ale to jedyny jakiego mam. I najlepszy. Tylko nie powiem tego Selinie. Nie da się ubrać tego w słowa, nie można opisać nienamacalnej więzi przyjaźni, można ją tylko poczuć. Dlatego chwilę waham się zanim ubiorę swoje myśli w zdanie, bo wiem, że i tak nie zrobię tego w żaden sposób dobrze.
- To tak jakby spodziewać się niespodziewanego – mówię niepewnie, jakby smakując słowa, które wychodzą z moich ust, aby mieć pewność, że są dobre. – Świadomość, że nie ma się nad czymś kontroli bywa.. orzeźwiająca. – Ponownie wzruszam ramionami, bo zapewne i tak Lovegood uznała mnie już za naczelnego wariata niepasującego do jej rzeczowego świata o ostrych konturach i twardych granicach. Rzeczywistości, w której nie ma miejsca właśnie na takie absurdy. Jednak obawiam się, że żyje ona w niej, bo sama ją sobie wykreowała. Jak gdyby ten margines błędu mógł ją zranić, więc odcięła go póki nie bolało, schowała wrażliwą część siebie za chitynowy pancerzyk, żeby nikt nie mógł jej naumyślnie skaleczyć.
- Nic takiego nie powiedziałem, panno Lovegood – odpowiadam wyraźnie, jakby lekko oziębłym tonem. Nienawidzę, gdy ktoś sugeruje, że coś powiedziałem, chcąc wsadzić mi w usta słowa mające na celu ukazanie wyższości jego zdania. Moje rodzeństwo robiło to nagminnie, nie pozwolę nikomu na to więcej. – Każda przesada jest zła, nie definiowałem jej dokładnego znaczenia. Nadmierne wypośrodkowanie również nie jest dobre. Najlepsze rozwiązanie wcale nie musi leżeć dokładnie pomiędzy dwoma skrajnościami. – Lekka irytacja wybrzmiewa w moich słowach, wywołana faktem, że próbowała mnie zdominować swoją opinią. Jest taką kobietą, która pragnie mieć wszystko, przynajmniej takie sprawia wrażenie. Potwierdza to w moich oczach, gdy zrywa delikatny kwiat róży. Nie potrafi podziwiać piękna z boku, nie rozumie, że blask najlepiej widać spoglądając nań z cienia, ale chce zagarnąć światło dla siebie. Bawi mnie to, nie spodziewałem się spotkać na stypie u boku Harriett kobiety amazonki. Nie sądzę, żeby nawet takie skaleczenie ostudziło jej pragnienie zdobywania.
- Tak. Gdy człowiek przez kawałek życia zarabia na chleb boksem to wchodzi to w krew. – Nie widzę potrzeby zatajania tej części mnie. Nie wstydzę się tego odcięcia od magii, bo w przeciwieństwie do niej świat mugoli nigdy nie zniszczył mi życia. Większość złego, które mnie dotknęło było mniej lub bardziej powiązane ze światem czarodziei. To, że nie pałam do niej otwartą odrazą i tak jest według mnie całkiem niezłym osiągnięciem. Dlatego nie odczuwam potrzeby, żeby dziś przyoblec się w czarodziejskie czary, bo nie sądzę, żeby ubranie miało jakiekolwiek znacznie. Nawet w białym garniturze mogę oddać zmarłemu należną mu cześć.
Cóż, nie dziwię się jej ani trochę. Zapewne nie jest zbytnio poprawne gramatycznie, a następujące po sobie słowa tworzą w pewien sposób oksymoron. Człowiek musi się jednak pogodzić z faktem, że w naszym życiu pojawiają się rzeczy niemożliwe, niedopuszczalne. Takie, które przeczą naszej logice i wszelkim innym prawom rządzącym na świecie. Nie mówię o cudach, bo ich częstotliwość jest o wiele rzadsza niż tego typu zjawisk. Bo one zjawiają się stosunkowo, niespodziewanie wręcz często. Na przykład czyjaś śmierć. Ironia losu, że akurat jesteśmy na stypie. Nie to jest istotne, bo minęło już trochę czasu od owego zgonu. Być może dla nas, żałobników to strata, z którą jakoś się godzimy. Ale co z Harriett? Delikatną, kruchą półwilą, jakiej zabrano jeden z głównych fundamentów istnienia. Ile razy od czasu, kiedy dostała list informujący o stracie męża powiedziała „To nie możliwe, to nie mogło się stać”? Zapewne tysiące, setki tysiące. Przecież to absurd. Zaim był mężczyzną w kwiecie wieku, świetnie wyszkolonym aurorem o sporym doświadczeniu i praktyce prawdy. Powinien dożyć co najmniej ślubu swojego syna, a nawet kilku wnuk. To nie powinno się stać. Ale stało się. Absurd, a miał miejsce? I co możemy zrobić? Nic, jedynie przyjąć do wiadomości.
Inny przykład. Mój ojciec. Prawdziwy ojciec, nie ten człowiek, którego przed jedenaście lat życia uważałem za dawcę mojego życia. Od małego kochałem tego temperamentnego Włocha. Być może nie był idealnym tatą, ale ciężko znaleźć takiego. Zaraził mnie miłością do boksu i w pewnym sensie utemperował podejście do sztuki. Na brodę Merlina, przecież ja odnajdywałem w nim pewne podobieństwa do siebie. Do dnia, w którym wszystko trafił szlag. To nie mogła być prawda. On musi być moim ojcem, a nie jakiś zafajdany Fawley.
Dlatego chaos w postaci Bena jest dobry, cholernie dobry. Obojętnie jak sprawy by się nie potoczyły to gdzieś jest tam ta pewność, że on tam jest. Mój najlepszy przyjaciel, który złoży mnie do kupy, chociaż tak jak ja jest wrakiem człowieka. Obaj jesteśmy, chociaż on jest właśnie tym nieobliczalnym, nieujarzmionym, wznoszącym toasty na pogrzebach, ale to jedyny jakiego mam. I najlepszy. Tylko nie powiem tego Selinie. Nie da się ubrać tego w słowa, nie można opisać nienamacalnej więzi przyjaźni, można ją tylko poczuć. Dlatego chwilę waham się zanim ubiorę swoje myśli w zdanie, bo wiem, że i tak nie zrobię tego w żaden sposób dobrze.
- To tak jakby spodziewać się niespodziewanego – mówię niepewnie, jakby smakując słowa, które wychodzą z moich ust, aby mieć pewność, że są dobre. – Świadomość, że nie ma się nad czymś kontroli bywa.. orzeźwiająca. – Ponownie wzruszam ramionami, bo zapewne i tak Lovegood uznała mnie już za naczelnego wariata niepasującego do jej rzeczowego świata o ostrych konturach i twardych granicach. Rzeczywistości, w której nie ma miejsca właśnie na takie absurdy. Jednak obawiam się, że żyje ona w niej, bo sama ją sobie wykreowała. Jak gdyby ten margines błędu mógł ją zranić, więc odcięła go póki nie bolało, schowała wrażliwą część siebie za chitynowy pancerzyk, żeby nikt nie mógł jej naumyślnie skaleczyć.
- Nic takiego nie powiedziałem, panno Lovegood – odpowiadam wyraźnie, jakby lekko oziębłym tonem. Nienawidzę, gdy ktoś sugeruje, że coś powiedziałem, chcąc wsadzić mi w usta słowa mające na celu ukazanie wyższości jego zdania. Moje rodzeństwo robiło to nagminnie, nie pozwolę nikomu na to więcej. – Każda przesada jest zła, nie definiowałem jej dokładnego znaczenia. Nadmierne wypośrodkowanie również nie jest dobre. Najlepsze rozwiązanie wcale nie musi leżeć dokładnie pomiędzy dwoma skrajnościami. – Lekka irytacja wybrzmiewa w moich słowach, wywołana faktem, że próbowała mnie zdominować swoją opinią. Jest taką kobietą, która pragnie mieć wszystko, przynajmniej takie sprawia wrażenie. Potwierdza to w moich oczach, gdy zrywa delikatny kwiat róży. Nie potrafi podziwiać piękna z boku, nie rozumie, że blask najlepiej widać spoglądając nań z cienia, ale chce zagarnąć światło dla siebie. Bawi mnie to, nie spodziewałem się spotkać na stypie u boku Harriett kobiety amazonki. Nie sądzę, żeby nawet takie skaleczenie ostudziło jej pragnienie zdobywania.
- Tak. Gdy człowiek przez kawałek życia zarabia na chleb boksem to wchodzi to w krew. – Nie widzę potrzeby zatajania tej części mnie. Nie wstydzę się tego odcięcia od magii, bo w przeciwieństwie do niej świat mugoli nigdy nie zniszczył mi życia. Większość złego, które mnie dotknęło było mniej lub bardziej powiązane ze światem czarodziei. To, że nie pałam do niej otwartą odrazą i tak jest według mnie całkiem niezłym osiągnięciem. Dlatego nie odczuwam potrzeby, żeby dziś przyoblec się w czarodziejskie czary, bo nie sądzę, żeby ubranie miało jakiekolwiek znacznie. Nawet w białym garniturze mogę oddać zmarłemu należną mu cześć.
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Całkowite odzieranie się z prywatności to strzał w kolano, przekonałam się o tym na własnej skórze, gdy to początkowym zachłyśnięciu się niekończącą się atencją dostrzegłam w końcu, że w podobno uprzejmym zainteresowaniu nie kryje się sympatia, lecz banalne wścibstwo każące dopatrywać się w każdym najdrobniejszym szczególe szalonej pikanterii. Dopóki gazety przepełnione były pięknymi zdjęciami, na których w nienagannych strojach raczyliśmy otoczenie urzekającymi uśmiechami w przeróżnych okolicznościach i które zawsze opatrzone były wzmianką o kolejnym godnym odnotowania sukcesie, jak spektakularna wygrana Jastrzębi lub zgarniająca świetne recenzje premiera teatralna, nie miałam najmniejszych powodów do narzekania na romans z mediami. Jednak gdy reporterzy niczym sępy zaczęli żerować nad truchłem mojego gwałtownie zakończonego związku z Benjaminem, próbując wyrwać dla siebie ochłap tej tragedii i obrócić w kolejny poczytny temat, unurzać w błocie i wystawić na pokaz jako tani, chwytliwy tytuł, musiałam przełknąć gorzką pigułkę i w końcu przejrzeć na oczy. Niektóre sprawy muszą zostać prywatne za wszelką cenę i chociaż nie sądziłam, by któryś z żałobników miał później znaleźć uciechę w rozsiewaniu paskudnych plotek o burzliwym przebiegu popołudnia zabarwionego echami przeszłości, nie wyobrażałam sobie kontynuować słodkich rozmówek z Wrightem tuż pod nosem wszystkich. Niech karmią się przepiórkami, a nie katastrofą, odezwał się chłepczący radośnie whisky głosik w mojej głowie, a drobne ciało ochoczo zaryzykowało kolejny nóż wbity prosto w serce i zmusiło Benjamina do zmiany lokalizacji, nagłym kontaktem fizycznym przeciągając strunę do granic możliwości.
Znowu postrzegaliśmy te same sprawy w skrajnie odmienny sposób. To, co Jaimie postrzegał jako upokarzający, dewaluujący go gest, w moich oczach wyglądało na rozpaczliwą próbę obrócenia sprzeczki w pięciosekundowy uroczy spacerek, zionący absurdem, bo przecież jak można chwytać pod ramię kogoś, kto z taktem godnym trolla zaledwie przed paroma chwilami zbrukał wspomnienie człowieka, któremu zawdzięczam wszystko? Najwyraźniej można. Najwyraźniej w tym jednym jedynym przypadku nie jestem w stanie powiedzieć stop, chociaż powinnam to była zrobić już wieki temu, zamiast odkrywać w sobie masochistyczne skłonności przy każdej interakcji. Jeden gwałtowny ruch Wrighta i momentalnie puściłam jego ramię, jakby nagle zaczęło mnie parzyć. Powstrzymując rozczarowanie przed wpełznięciem na twarz, zrobiłam jeden chybotliwy, pozbawiony sprężystości krok wstecz, by spojrzeć na brodacza tak, jakbym widziała go po raz pierwszy od dekady. Palce stykające się już tylko z ciepłym, wrześniowym powietrzem piekły nieprzyjemnie, protestując przeciwko separacji ze znanymi do bólu wybrzuszeniami mięśni, gdy ponownie kompulsywnie obracałam pierścionek niecierpliwymi opuszkami.
- Och był bardzo zdolny, tylko odechciało mu się wracać do domu - zaśmiałam się bez cienia wesołości, po raz pierwszy artykułując krążące po mojej głowie od dłuższego czasu myśli, w których to właśnie ja, a nie szemrane typki z Nokturnu, mam krew Zaima na rękach, bo to przecież moje kłamstwa zostały zdemaskowane, to moje manipulacje podważyły sens wszystkiego, w co wierzył, to moja zdradziecka twarz odpychała go jak najdalej. Równie dobrze więc to ja mogłabym wypowiedzieć finalne zaklęcie.
Skrzywiłam się, wyłapując aż nazbyt wyraźnie każdą jątrzącą sylabę przywracającą mnie o zawrót głowy. Podkrążone z powodu nieprzespanych nocy oczy zapiekły niebezpiecznie, lecz ostatkami sił próbowałam przywołać się do porządku, by nie dać Benowi niezbitych dowodów na to, że wzbudzanie litości to moja uniwersalna reakcja na bodźce.
- Najwyraźniej twoje życzenia mają większą moc sprawczą - oznajmiłam głucho, nie chcąc i nie potrafiąc uwierzyć w to, że Wright może mówić prawdę, że naprawdę pragnął dla mnie takiego losu, a teraz tylko przyszedł napawać się bajecznymi efektami swoich projekcji. Automatycznie powiodłam spojrzeniem ku uniesionej, naznaczonej śladami bijatyki dłoni mężczyzny, czując nieprzyjemny ścisk w żołądku, zamieniający się w obezwładniającą pustkę, gdy postać naprzeciwko mnie odwróciła się w kierunku wyjścia. - Tchórz - pogardliwe słowo samo wyleciało mi z ust, gdy wpatrywałam się intensywnie w plecy oddalającego się brodacza. - Pieprzony tchórz - dodałam nigdy przeze mnie nie używany epitet dla wzmocnienia przekazu wyciskającego ze mnie resztki godności i, o zgrozo, pojedyncze łzy rzeźbiące lśniące ścieżki na policzkach, teraz zarumienionych z nadmiaru niezdrowych emocji. - Na wypadek, gdybyś się zastanawiał, osobnik, który miał wątpliwą przyjemność wpaść wczoraj na twoją pięść, jest w szpitalu, ale będzie żyć - wyrzuciłam z siebie jeszcze, sama nie mając pojęcia czego oczekuję. Ze wszystkich moich wspomnień z Benjaminem Wrightem w roli głównej te, w których zostawiał mnie samą, były zdecydowanie najgorsze.
Znowu postrzegaliśmy te same sprawy w skrajnie odmienny sposób. To, co Jaimie postrzegał jako upokarzający, dewaluujący go gest, w moich oczach wyglądało na rozpaczliwą próbę obrócenia sprzeczki w pięciosekundowy uroczy spacerek, zionący absurdem, bo przecież jak można chwytać pod ramię kogoś, kto z taktem godnym trolla zaledwie przed paroma chwilami zbrukał wspomnienie człowieka, któremu zawdzięczam wszystko? Najwyraźniej można. Najwyraźniej w tym jednym jedynym przypadku nie jestem w stanie powiedzieć stop, chociaż powinnam to była zrobić już wieki temu, zamiast odkrywać w sobie masochistyczne skłonności przy każdej interakcji. Jeden gwałtowny ruch Wrighta i momentalnie puściłam jego ramię, jakby nagle zaczęło mnie parzyć. Powstrzymując rozczarowanie przed wpełznięciem na twarz, zrobiłam jeden chybotliwy, pozbawiony sprężystości krok wstecz, by spojrzeć na brodacza tak, jakbym widziała go po raz pierwszy od dekady. Palce stykające się już tylko z ciepłym, wrześniowym powietrzem piekły nieprzyjemnie, protestując przeciwko separacji ze znanymi do bólu wybrzuszeniami mięśni, gdy ponownie kompulsywnie obracałam pierścionek niecierpliwymi opuszkami.
- Och był bardzo zdolny, tylko odechciało mu się wracać do domu - zaśmiałam się bez cienia wesołości, po raz pierwszy artykułując krążące po mojej głowie od dłuższego czasu myśli, w których to właśnie ja, a nie szemrane typki z Nokturnu, mam krew Zaima na rękach, bo to przecież moje kłamstwa zostały zdemaskowane, to moje manipulacje podważyły sens wszystkiego, w co wierzył, to moja zdradziecka twarz odpychała go jak najdalej. Równie dobrze więc to ja mogłabym wypowiedzieć finalne zaklęcie.
Skrzywiłam się, wyłapując aż nazbyt wyraźnie każdą jątrzącą sylabę przywracającą mnie o zawrót głowy. Podkrążone z powodu nieprzespanych nocy oczy zapiekły niebezpiecznie, lecz ostatkami sił próbowałam przywołać się do porządku, by nie dać Benowi niezbitych dowodów na to, że wzbudzanie litości to moja uniwersalna reakcja na bodźce.
- Najwyraźniej twoje życzenia mają większą moc sprawczą - oznajmiłam głucho, nie chcąc i nie potrafiąc uwierzyć w to, że Wright może mówić prawdę, że naprawdę pragnął dla mnie takiego losu, a teraz tylko przyszedł napawać się bajecznymi efektami swoich projekcji. Automatycznie powiodłam spojrzeniem ku uniesionej, naznaczonej śladami bijatyki dłoni mężczyzny, czując nieprzyjemny ścisk w żołądku, zamieniający się w obezwładniającą pustkę, gdy postać naprzeciwko mnie odwróciła się w kierunku wyjścia. - Tchórz - pogardliwe słowo samo wyleciało mi z ust, gdy wpatrywałam się intensywnie w plecy oddalającego się brodacza. - Pieprzony tchórz - dodałam nigdy przeze mnie nie używany epitet dla wzmocnienia przekazu wyciskającego ze mnie resztki godności i, o zgrozo, pojedyncze łzy rzeźbiące lśniące ścieżki na policzkach, teraz zarumienionych z nadmiaru niezdrowych emocji. - Na wypadek, gdybyś się zastanawiał, osobnik, który miał wątpliwą przyjemność wpaść wczoraj na twoją pięść, jest w szpitalu, ale będzie żyć - wyrzuciłam z siebie jeszcze, sama nie mając pojęcia czego oczekuję. Ze wszystkich moich wspomnień z Benjaminem Wrightem w roli głównej te, w których zostawiał mnie samą, były zdecydowanie najgorsze.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Ogród
Szybka odpowiedź