Ogród
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W sercu ogrodu
Przepastny ogród gęsto obsadzony zniewalająco pachnącymi różami rozciąga się na dużej powierzchni z najbardziej nasłonecznionej strony domu, by przebywając w nim, jak najdłużej można się było cieszyć promieniami słonecznymi leniwie prześlizgującymi się po skórze. W sercu ogrodu znajduje się dostatecznie dużo miejsca, by ulokować tu suto zastawiony, opatrzony zaklęciami zwalczającymi niekorzystne czynniki atmosferyczne stół dla wielu gości. Boczne ścieżki kluczące pomiędzy różanymi alejkami doprowadzają do przeróżnych ukrytych zakątków: ławeczek parkowych, huśtawki, małej fontanny czy zacisznej altany.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nawet nie wiesz, drogi Crispinie, że nasze uczucia są prawie bliźniacze. Czuję jakbym była marionetką w ogrodzie, a przed rozpadnięciem się chronią mnie sznurki kierowane przez istotę wyższą. Nawet nie zastanawiam się, kto nią jest. Alkohol szumi mi już w głowie, a jedyne o czym marzę to wygodne łóżko. Czy mogę tyle w ogóle pić? Stoję z dwoma mężczyznami, pilnując ich kieliszkowego tempa i wtedy jeszcze nie widzę w tym nic złego. Garrett mnie przytula, chociaż mam dziwne wrażenie, że po prostu pomaga mi stać prosto i nie chwiać się na obcasach. Zdecydowanie za dużo wypiłam. Nigdy nie sądziłam, że pracuje dla Harriett. Jestem niezbędna Sethowi, a moja „pani” może w tym czasie projektować, nie przejmując się edukacją syna. Charles zachowuje się nieziemsko. Jestem z niego tak dumna, a nie potrafię do niego nawet podejść i mu to powiedzieć.
- Będzie w takim razie problem jak wyjdę za mąż – odpowiadam cicho, chociaż nie mam żadnych planów, dopuszczam taką myśl do siebie. Moja matka na pewno będzie chciała się wtrącić w życie prywatne, ale z drugiej strony czy jakikolwiek mężczyzna chciałby taką żonę?
- Zawsze podziwiałam was aurorów, sprytni, inteligentni, przystojni, a jednocześnie… Och, czy to gryffońska odwaga czy puchońska głupota? – jęknęłam, nie odnosząc się tak naprawdę ani do Garretta ani do Crispina. Na ilu już pogrzebach aurorów byliście? Ile razy wypowiadaliście słowa „przykro mi z powodu twojej straty”, gdy żona wraz z gromadką dzieci nie mogła złapać powietrza przez łzy i niepojęty strach, że podda się jak zwyczajny człowiek i nie poradzi sobie? Kiwam głową z uznaniem, że Garrett zaczął pracę nad kominkiem. Czasami się czuje głupio, żądając od niego takiej wygody, ale czy nie wystarczy mi Dotyk Meduzy, aby jeszcze narażać mój żołądek na wstrząsy i widoki w Błękitnym Rycerzu? Wszak prawie u nich mieszkałam! Tak często ich odwiedzałam. I zawsze z ciastem, żeby Garrett trochę przytył, a Lyra się uśmiechnęła.
- A co jeśli jej się coś stanie? – spytałam, bo Ty, Crisipinie, może jeszcze nie wiesz, ale chcę zbawić świat. Nie siebie, ale świat. Potrzebuję ratować innych ludzi, dzielić się ciepłem, uśmiechem. Nie jestem w stanie myśleć tylko o sobie, a już niedawno Charles stracił jednego rodzica. Ten człowiek nie wyglądał jakby miał jakiekolwiek przyjazne zamiary, więc naturalne, że w moim sercu pojawił się niepokój.
- Częstuj się, Crispin – pozwalam sobie na tę poufałość. Czy powinnam Ci panować skoro jesteś blisko z moim przyjacielem? Skoro obydwaj wiecie więcej o śmierci Zaima jak i innych aurorów? To nas zbliża, a ja jestem pijana, nie znam już dobrych manier – Piekłam je dzisiaj, każde ciasto – podkreślam, zabierając z rąk Garretta kieliszek wina. Miał bliżej do tacy, a ja chyba zaczęłam traktować wino jak powietrze. Niezbędne do przetrwania dalszej części uroczystości.
- Nie wyobrażam sobie ciebie bez brody, wyglądasz tak bardziej niebezpiecznie, zupełnie nie jak auror – wypaliłam, nie kontrolując już własnej krtani. Złapałam się szybko za usta i oddałam kieliszek Garrettowi – Koniec picia – wyszeptałam, mając wrażenie, że publiczne pochlebianie nieznajomemu to tylko początek nieszczęść mojego staczania się na tej stypie. Ciągle w tłumie szukałam Harriett, a Seth nadal był bezpieczny. Czułam się jak ochroniarz, który w razie niebezpieczeństwa może jedynie czknąć, potknąć się o własne nogi z kieliszkiem wina w ręku.
- Będzie w takim razie problem jak wyjdę za mąż – odpowiadam cicho, chociaż nie mam żadnych planów, dopuszczam taką myśl do siebie. Moja matka na pewno będzie chciała się wtrącić w życie prywatne, ale z drugiej strony czy jakikolwiek mężczyzna chciałby taką żonę?
- Zawsze podziwiałam was aurorów, sprytni, inteligentni, przystojni, a jednocześnie… Och, czy to gryffońska odwaga czy puchońska głupota? – jęknęłam, nie odnosząc się tak naprawdę ani do Garretta ani do Crispina. Na ilu już pogrzebach aurorów byliście? Ile razy wypowiadaliście słowa „przykro mi z powodu twojej straty”, gdy żona wraz z gromadką dzieci nie mogła złapać powietrza przez łzy i niepojęty strach, że podda się jak zwyczajny człowiek i nie poradzi sobie? Kiwam głową z uznaniem, że Garrett zaczął pracę nad kominkiem. Czasami się czuje głupio, żądając od niego takiej wygody, ale czy nie wystarczy mi Dotyk Meduzy, aby jeszcze narażać mój żołądek na wstrząsy i widoki w Błękitnym Rycerzu? Wszak prawie u nich mieszkałam! Tak często ich odwiedzałam. I zawsze z ciastem, żeby Garrett trochę przytył, a Lyra się uśmiechnęła.
- A co jeśli jej się coś stanie? – spytałam, bo Ty, Crisipinie, może jeszcze nie wiesz, ale chcę zbawić świat. Nie siebie, ale świat. Potrzebuję ratować innych ludzi, dzielić się ciepłem, uśmiechem. Nie jestem w stanie myśleć tylko o sobie, a już niedawno Charles stracił jednego rodzica. Ten człowiek nie wyglądał jakby miał jakiekolwiek przyjazne zamiary, więc naturalne, że w moim sercu pojawił się niepokój.
- Częstuj się, Crispin – pozwalam sobie na tę poufałość. Czy powinnam Ci panować skoro jesteś blisko z moim przyjacielem? Skoro obydwaj wiecie więcej o śmierci Zaima jak i innych aurorów? To nas zbliża, a ja jestem pijana, nie znam już dobrych manier – Piekłam je dzisiaj, każde ciasto – podkreślam, zabierając z rąk Garretta kieliszek wina. Miał bliżej do tacy, a ja chyba zaczęłam traktować wino jak powietrze. Niezbędne do przetrwania dalszej części uroczystości.
- Nie wyobrażam sobie ciebie bez brody, wyglądasz tak bardziej niebezpiecznie, zupełnie nie jak auror – wypaliłam, nie kontrolując już własnej krtani. Złapałam się szybko za usta i oddałam kieliszek Garrettowi – Koniec picia – wyszeptałam, mając wrażenie, że publiczne pochlebianie nieznajomemu to tylko początek nieszczęść mojego staczania się na tej stypie. Ciągle w tłumie szukałam Harriett, a Seth nadal był bezpieczny. Czułam się jak ochroniarz, który w razie niebezpieczeństwa może jedynie czknąć, potknąć się o własne nogi z kieliszkiem wina w ręku.
self destruction is such a pretty little thing
Eilis Avery
Zawód : alchemik w szpitalu Świętego Munga
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
więc pogrzebałam moją miłość w głowie
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
W całym wydarzeniu, nie było krztyny powodów do śmiechu, choć...Seth potrafił bezproblemowo wycisnąć na wargach ów grymas, prawdopodobnie nawet nie zdając sobie sprawy, ze swojej aury. I gdyby słyszała myśli chłopca, uniosłaby zaskoczona brwi, bo..nie znała tu zbyt wielu osób. Oczywiście towarzyszenie którejkolwiek postaci nieznanej (przynajmniej przez chwilę) nie czyniło większego kłopotu alchemiczce, bardzo łatwo nawiązywała kontakty, ale w tym momencie, dostrzegła potrzebę znalezienie się obok malca. Z jednej strony, zamieszanie jakie miało miejsce nie mogło ujść uwadze rezolutnemu, wzrastającemu umysłowi czterolatka, ale niektóre kwestie, wciąż niezrozumiałe, powinny pozostać poza jego wiedzą. Nawet jeśli w pannie Carrow działały podobne wytyczne. Harriet - jej przyjaciółka i Jaimie, w który widziała przyjaciela...z nadzieją, że i ten wciąż nim pozostawał i oddałaby wiele, byleby móc pomóc obojgu, ochronić... Tyle, że...to co między sobą dzielili, musieli rozwiązać sami, bez ścigających ich oczu, bez podpowiedzi, bez doradczych głosów i...towarzystwa Charlesa. Przynajmniej teraz.
- Tak - potwierdziła jeszcze powolnym kiwnięciem głowy, by w końcu całkowicie oprzeć się na kolanach i opaść na ziemię. Liczyła, że chłopiec zawtóruje jej podobną pozycją, oboje siedząc niemal na środku ogrodu, bez stolików, krzeseł i foteli, na - jeszcze zieleniejącej się trawie, lekko wilgotnej choć nadal ciepłej, pozostawiającej specyficzny zapach jesieni.
- Tylko częściowo Skarbie, bo spotkałam go kilka lat temu podczas smoczych wypraw, gdzie rozpoznałam kim jest naprawdę - przesunęła jedną dłoń po ziemi, by podpierając się na niej, spoglądać na Setha tajemniczo. Najzabawniejsze w rozmowie było to, że Inara nie kłamała w żadnym słowie. Ben był smokiem i nie bez przyczyny ochrzciła go tym pierwiastkiem - możliwe, że trochę zapomniał kim jest, ale...to kwestia czasu i osób, które mu to przypomną - dopowiedziała jeszcze, właściwie, całkowicie pewna, że tak właśnie było. Na ustach wciąż pełgał uśmiech, który przez pryzmat rozmowy mógł wyglądać dosyć ciekawie.
Na kolejne słowa dziecka, zerknęła w stronę, gdzie zniknęła para, ale zaraz zwróciła źrenice do swego młodego oponenta - w żadnym razie - alchemiczka utkwiła wzrok w dziecku - ...ponieważ mamusia ma dar, który pozwala ujarzmić tego smoka - przesunęła łaskoczące w szyję pasmo włosów, by zaraz kontynuować wypowiedź - niektórzy posiadają taką moc, a twoja mam jest wyjątkowa w tej materii..- zacisnęła usta, gdy jej słowa zaczęły zahaczając o zupełnie inną konwencję, niż ta, o której myślał chłopiec. jednak i tu - nie było fałszu. Inara na swój charakterystyczny sposób, patrzyła na spotykanych ludzi. Przyjaźń, jaką obdarzyła niektórych, pozostawały naturalną dla niej trwałą perspektywą. Kochała ich w ten dziwny, "bezsercowy" sposób, jak kiedyś mawiała. teraz..musiała się wciąż zastanawiać, czy jej serce rzeczywiście zniknęło, czy swłasnoręcznie je zakopała kiedyś, a teraz - próbowało odzyskać właściwe miejsce w życiu Inary.
- Tak - potwierdziła jeszcze powolnym kiwnięciem głowy, by w końcu całkowicie oprzeć się na kolanach i opaść na ziemię. Liczyła, że chłopiec zawtóruje jej podobną pozycją, oboje siedząc niemal na środku ogrodu, bez stolików, krzeseł i foteli, na - jeszcze zieleniejącej się trawie, lekko wilgotnej choć nadal ciepłej, pozostawiającej specyficzny zapach jesieni.
- Tylko częściowo Skarbie, bo spotkałam go kilka lat temu podczas smoczych wypraw, gdzie rozpoznałam kim jest naprawdę - przesunęła jedną dłoń po ziemi, by podpierając się na niej, spoglądać na Setha tajemniczo. Najzabawniejsze w rozmowie było to, że Inara nie kłamała w żadnym słowie. Ben był smokiem i nie bez przyczyny ochrzciła go tym pierwiastkiem - możliwe, że trochę zapomniał kim jest, ale...to kwestia czasu i osób, które mu to przypomną - dopowiedziała jeszcze, właściwie, całkowicie pewna, że tak właśnie było. Na ustach wciąż pełgał uśmiech, który przez pryzmat rozmowy mógł wyglądać dosyć ciekawie.
Na kolejne słowa dziecka, zerknęła w stronę, gdzie zniknęła para, ale zaraz zwróciła źrenice do swego młodego oponenta - w żadnym razie - alchemiczka utkwiła wzrok w dziecku - ...ponieważ mamusia ma dar, który pozwala ujarzmić tego smoka - przesunęła łaskoczące w szyję pasmo włosów, by zaraz kontynuować wypowiedź - niektórzy posiadają taką moc, a twoja mam jest wyjątkowa w tej materii..- zacisnęła usta, gdy jej słowa zaczęły zahaczając o zupełnie inną konwencję, niż ta, o której myślał chłopiec. jednak i tu - nie było fałszu. Inara na swój charakterystyczny sposób, patrzyła na spotykanych ludzi. Przyjaźń, jaką obdarzyła niektórych, pozostawały naturalną dla niej trwałą perspektywą. Kochała ich w ten dziwny, "bezsercowy" sposób, jak kiedyś mawiała. teraz..musiała się wciąż zastanawiać, czy jej serce rzeczywiście zniknęło, czy swłasnoręcznie je zakopała kiedyś, a teraz - próbowało odzyskać właściwe miejsce w życiu Inary.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Ostatnio zmieniony przez Inara Carrow dnia 29.12.15 12:18, w całości zmieniany 1 raz
- Nie odpowiem ci na to pytanie, byłem ślizgonem – odpowiadam szczerząc zęby w szerokim uśmiechu. Nie dziwię się ani trochę rozważaniom Eilis. W końcu czy ktokolwiek widział normalnego ślizgona będącego aurorem? Przecież to zazwyczaj dumni gryfoni, napęczniali wielkimi ideami pragnął wyplenić z całego świata wszelkie zło. To właśnie największy odsetek mieszkańców tego domu spotkałem w biurze aurorów. Natomiast ja? Moja osoba od zawsze wywoływała zdziwienie. Jeszcze będąc w szkole wprawiałem w konsternację większą część moich znajomych oraz nauczycieli. Ten Russell? Ślęczący wiecznie nad książkami, żeby nadgonić materiał? Ten, którego opinia ma naprawdę mało wspólnego z wzorową? Ulubieniec woźnego i szlabanów? Niemożliwe. Cóż, przykro mi, ale to właśnie ja. Zostałem wspaniałym aurorem, wbrew wszystkim. Nawet sobie.
Cieszę się, że Garrett popiera moją opinię nie wpychania kija w mrowisko. Nie ma sensu na nadmierne udawanie bohatera i ratowanie sytuacji. Przecież tamtych otaczała spora grupka ludzi, więc zapewne nie rozeszliby się, gdyby sytuacja była mało stabilna. Przynajmniej mam taką nadzieję. Kolejne pytanie Eilis sprawia, że po raz kolejny kieruję na nią wzrok. Tym razem odrobinę za długo niż to wskazane, ale już dawno temu przestałem się przejmować konwenansami i etykietką. Spoglądam na tę ładną, drobną blondyneczkę lekko już podpitą i podoba mi się to, co widzę. Wcale nie chodzi mi o powierzchowność, wygląd. Mówię o tym, że mimo całego tego stanu przejmuje się wdowo. Stoi daleko, a mimo to jej spojrzenie wciąż czujnie przeskakuje to na Harriett, to na małego. Naprawdę cenię ludzi, którzy dbają o swoich bliskich. Zwłaszcza po tym jak ja nie zdołałem ochronić swoich.
- Wtedy na pewno stanie się coś temu, który podniesie na nią rękę. – Moja dłoń mimowolnie wędruje w kierunku różdżki ukrytej w połach szaty wyjściowej. Jestem przekonany, że zarówno wszyscy zebrani tu aurorzy, ale też inni mężczyźni rzuciliby się w celu przyskrzynienia idioty, który by się na to pokusił. – Tylko musiałby to być ktoś głupi albo zdesperowany.
Desperacja to okropny doradca. – Nie przesadź Weasley, nie będę cię ciągnął za rude kudły do domu, gdy się spijesz – rzucam pół żartem pół serio spoglądając na niego. Wypiłem dopiero kieliszek słodkiego jak lep wino, więc mój umysł działa póki co oślepiająco trzeźwo. Tym bardziej, że wiza porządnego zalania się w trupa topniej z minuty na minutę, gdy przyglądam się jak moje towarzystwo ani trochę sobie nie żałuje. Ktoś musi być w tym towarzystwie odpowiedzialny i, na gacie Salazar, w życiu bym nie pomyślał, że wypadnie właśnie na mnie.
- Świetnie ci wyszło, Eilis – mówię ocierając drobne okruszki z kącika ust. Naprawdę nie można by pozwolić, aby takie pyszności się zmarnowały. Rozumiem przygnębienie i duszącą atmosferę stypy, przecież sam doskonale ją czuję, ale gdyby to wiązało mój żołądek na supeł to już dawno zszedłbym z tego świata przez zagłodzenie. Po śmierci Luny wmuszano we mnie jedzenie, gdy go odmawiałem, więc teraz robię to automatycznie. Zazwyczaj nie czerpię z tego nawet specjalnej przyjemności, traktuję to jak oddychanie, robię, bo muszę. Natomiast teraz muszę przyznać, że ta babeczka jest naprawdę pyszna. Jednak mało brakuje, żebym się nią udławił, gdy słyszę ten mało spodziewany komplement. Z szczerym rozbawieniem i wysoko uniesionymi brwiami przyglądam się jak dziewczyna oddaje kieliszek Garrettowi. Byłem przygotowany na wiele, ale nie na flirt na stypie.
- W sumie zbytnio się nie pomyliłaś, jakiś czas nie pracuję w zawodzie – odpowiadam wciąż uśmiechając się nieprzyzwoicie szeroko jak na te okoliczności. Jestem prawie na sto procent pewien, że to wina alkoholu, ale moje ego i tak zostało mile połechtane. Chociaż mógłbym powiedzieć prawdę, jestem niebezpieczny, przecież zabiłem człowieka i nie poniosłem za to żadnych konsekwencji. Zabrałem życie, ale w żaden sposób nie odzyskałem drugiego życia. Ani spokoju ducha. Nie jest to jednak czas ani miejsce na wyznawanie moich grzeszków, które nigdy nie zostaną wybaczone, więc tylko ponownie wgryzam się w babeczkę.
Cieszę się, że Garrett popiera moją opinię nie wpychania kija w mrowisko. Nie ma sensu na nadmierne udawanie bohatera i ratowanie sytuacji. Przecież tamtych otaczała spora grupka ludzi, więc zapewne nie rozeszliby się, gdyby sytuacja była mało stabilna. Przynajmniej mam taką nadzieję. Kolejne pytanie Eilis sprawia, że po raz kolejny kieruję na nią wzrok. Tym razem odrobinę za długo niż to wskazane, ale już dawno temu przestałem się przejmować konwenansami i etykietką. Spoglądam na tę ładną, drobną blondyneczkę lekko już podpitą i podoba mi się to, co widzę. Wcale nie chodzi mi o powierzchowność, wygląd. Mówię o tym, że mimo całego tego stanu przejmuje się wdowo. Stoi daleko, a mimo to jej spojrzenie wciąż czujnie przeskakuje to na Harriett, to na małego. Naprawdę cenię ludzi, którzy dbają o swoich bliskich. Zwłaszcza po tym jak ja nie zdołałem ochronić swoich.
- Wtedy na pewno stanie się coś temu, który podniesie na nią rękę. – Moja dłoń mimowolnie wędruje w kierunku różdżki ukrytej w połach szaty wyjściowej. Jestem przekonany, że zarówno wszyscy zebrani tu aurorzy, ale też inni mężczyźni rzuciliby się w celu przyskrzynienia idioty, który by się na to pokusił. – Tylko musiałby to być ktoś głupi albo zdesperowany.
Desperacja to okropny doradca. – Nie przesadź Weasley, nie będę cię ciągnął za rude kudły do domu, gdy się spijesz – rzucam pół żartem pół serio spoglądając na niego. Wypiłem dopiero kieliszek słodkiego jak lep wino, więc mój umysł działa póki co oślepiająco trzeźwo. Tym bardziej, że wiza porządnego zalania się w trupa topniej z minuty na minutę, gdy przyglądam się jak moje towarzystwo ani trochę sobie nie żałuje. Ktoś musi być w tym towarzystwie odpowiedzialny i, na gacie Salazar, w życiu bym nie pomyślał, że wypadnie właśnie na mnie.
- Świetnie ci wyszło, Eilis – mówię ocierając drobne okruszki z kącika ust. Naprawdę nie można by pozwolić, aby takie pyszności się zmarnowały. Rozumiem przygnębienie i duszącą atmosferę stypy, przecież sam doskonale ją czuję, ale gdyby to wiązało mój żołądek na supeł to już dawno zszedłbym z tego świata przez zagłodzenie. Po śmierci Luny wmuszano we mnie jedzenie, gdy go odmawiałem, więc teraz robię to automatycznie. Zazwyczaj nie czerpię z tego nawet specjalnej przyjemności, traktuję to jak oddychanie, robię, bo muszę. Natomiast teraz muszę przyznać, że ta babeczka jest naprawdę pyszna. Jednak mało brakuje, żebym się nią udławił, gdy słyszę ten mało spodziewany komplement. Z szczerym rozbawieniem i wysoko uniesionymi brwiami przyglądam się jak dziewczyna oddaje kieliszek Garrettowi. Byłem przygotowany na wiele, ale nie na flirt na stypie.
- W sumie zbytnio się nie pomyliłaś, jakiś czas nie pracuję w zawodzie – odpowiadam wciąż uśmiechając się nieprzyzwoicie szeroko jak na te okoliczności. Jestem prawie na sto procent pewien, że to wina alkoholu, ale moje ego i tak zostało mile połechtane. Chociaż mógłbym powiedzieć prawdę, jestem niebezpieczny, przecież zabiłem człowieka i nie poniosłem za to żadnych konsekwencji. Zabrałem życie, ale w żaden sposób nie odzyskałem drugiego życia. Ani spokoju ducha. Nie jest to jednak czas ani miejsce na wyznawanie moich grzeszków, które nigdy nie zostaną wybaczone, więc tylko ponownie wgryzam się w babeczkę.
Thank you, I'll say goodbye now though its the end of the world, don't blame yourself and if its true, I will surround you and give life to a world thats our own
Crispin Russell
Zawód : Auror, opiekun testrali
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
sometimes we deliberately step into those traps
I was born in mine; I don't mind it anymore
oh, but you should, you should mind it
I do, but I say I don't
I was born in mine; I don't mind it anymore
oh, but you should, you should mind it
I do, but I say I don't
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Powiedziała to tylko po to, by mu zaprzeczyć. Wykpić. A może też poniekąd sprowokować do tego, by się z tego wytłumaczył. Była dziś zadziwiająco nieszczera, przyjmując front, który mógł stać jak najbardziej w opozycji do tego, który przyjmował jej rozmówca. Brała go pod włos, atakowała i robiła wszystko, by jak najszybciej rozbić na cząstki, zanalizować i pokonać po rozpoznaniu. Czepiała się najmniejszego słowa i była kąśliwa. Jak prawdziwa żmija. Coraz bardziej zasługiwała na to określenie.
Bo to przecież nie tak, że nie rozumiała o co mu chodziło. U niej rutyną było to, że zapominała o czyichś urodzinach - a to przecież było roztrzepanie, tak? Obowiązkową cechą jej charakteru była temperamentność - a to nic innego jak stałe zmienne podczas zaledwie jednej rozmowy - z radosnej stawała się wściekła jak osa. Słowa, które rzucała na wiatr bez głębszego przemyślenia, stawiały ją w różnych sytuacjach, które ciężko było przewidzieć. A ona czuła się jak ryba w wodzie w tej spontaniczności. Czy sama nie obracała się stale w chaosie? Pytanie tylko czy w jej przypadku faktycznie działało to na jej korzyść. Oraz czy zdawała sobie sprawę ze zwrotności własnego życia.
Wolny ton oraz pewne zawahanie w jego głosie zwróciły jej uwagę. A kolejne słowa spowodowały, że uniosła nieco brwi do góry.
-Jest pan więc szaleńcem.-oceniła momentalnie, beznamiętnie, jednak bez odrazy, która powinna się w tym momencie pojawić w jej tonie. Zamiast tego prawie wzruszyła ramionami, jakby to nie było nic wielkiego, a określenie to nie należało do obelg. Miała w nosie czy się obruszy jej stwierdzeniem. Nie powinien skoro tak otwarcie się do tego przyznawał, a ona jedynie nazywała fakty, czyż nie?
Nie sądziła, że wypowiedzianymi zdaniami oraz postawą zdoła się aż na tyle zdradzić, by rozpoznawał w jej zachowaniach mechanizmy obronne, a także ich źródła. Czy przejrzał już jej hipokryzję? Czy ciągle widział ją jako tą nieustraszoną kobietę, a może dostrzegł już słabości? Czy pamiętał o wrażeniu, jakie na nim zrobiła tą nieprzemyślaną dzielnością czy też zdołał już zapomnieć, zagłębiając się w inne, głębsze rewiry jej pokręconej osobowości? Chyba nie uważała, by jakikolwiek mężczyzna zechciałby doprawdy spojrzeć na nią i usłyszeć coś poza odrzucającymi słowami, które wyrzucała z siebie raz za razem, jakby dobrze wiedząc, że urażone męskie ego zawsze ma priorytet nad czymkolwiek innym. I nie zawiodła się, uśmiechając się ukradkiem do samej siebie, gdy do jej uszu doszedł jego zirytowany głos. To było prawie jak reprymenda. Śmiał ją upominać, by stała grzecznie w szeregu? W trakcie, gdy tłumaczył swój punkt widzenia, zaczął nią wstrząsać śmiech. To nie tak, że w jego opinii było coś niezwykle zabawnego. Po prostu bawiło ją to, jak postanowił ją przywołać do zachowywania się. A może tak to tylko odbierała.
-Więc gdzie jest ten złoty środek, Leonardzie?-zapytała, roześmiana. I tą wesołość przerwało nagle to piekielne ukłucie, które sprowokowało ją do wypuszczenia kwiatu z dłoni. Utkwiła w nim spojrzenie, które nie wyrażało nic poza oskarżeniem. Jej zdobycz leżała u jej stóp, ale się po nią nie schyliła, bo musiałaby zgiąć kolana przed mężczyzną. A wybaczcie, drodzy widzowie, Selina Lovegood nie zwykła klękać.
Prawie pozwoliła ustom wypuścić z siebie okrutne: "mugol", jak gdyby sama nie posiadała skazy we krwi. Nie zrobiła tego jednak, być może nieco zaintrygowana. Nietrudno było zgadnąć teraz jego pochodzenie. Tłumaczyło jego ubiór. A ona zawahała się tylko na moment, próbując skojarzyć, które wyobrażenie boksu jest tym poprawnym. Nie mogła sobie przecież pozwolić na zapytanie!
-To dosyć nieszczęśliwe powiedzenie, biorąc pod uwagę, że zwykł ją pan stale upuszczać.-mruknęła, bardziej po to, by nie zostawić jego słowa bez komentarza, niż by faktycznie mu dopiec jakimś docinkiem.-Tak się poznałeś z Benjaminem? Przyjaciele na wieki od pierwszego uderzenia?-zapytała zaraz potem, w wyrazie dywersji.
Ten chitynowy pancerzyk w formie ostrych, nieprzemyślanych słów, zdawał się wcale nie robić wrażenia na bokserze. Jednak przyzwyczajenie do wydawania z siebie podobnych osądów było zbyt wpojone w jej naturę, by miała z niego zrezygnować.
Bo to przecież nie tak, że nie rozumiała o co mu chodziło. U niej rutyną było to, że zapominała o czyichś urodzinach - a to przecież było roztrzepanie, tak? Obowiązkową cechą jej charakteru była temperamentność - a to nic innego jak stałe zmienne podczas zaledwie jednej rozmowy - z radosnej stawała się wściekła jak osa. Słowa, które rzucała na wiatr bez głębszego przemyślenia, stawiały ją w różnych sytuacjach, które ciężko było przewidzieć. A ona czuła się jak ryba w wodzie w tej spontaniczności. Czy sama nie obracała się stale w chaosie? Pytanie tylko czy w jej przypadku faktycznie działało to na jej korzyść. Oraz czy zdawała sobie sprawę ze zwrotności własnego życia.
Wolny ton oraz pewne zawahanie w jego głosie zwróciły jej uwagę. A kolejne słowa spowodowały, że uniosła nieco brwi do góry.
-Jest pan więc szaleńcem.-oceniła momentalnie, beznamiętnie, jednak bez odrazy, która powinna się w tym momencie pojawić w jej tonie. Zamiast tego prawie wzruszyła ramionami, jakby to nie było nic wielkiego, a określenie to nie należało do obelg. Miała w nosie czy się obruszy jej stwierdzeniem. Nie powinien skoro tak otwarcie się do tego przyznawał, a ona jedynie nazywała fakty, czyż nie?
Nie sądziła, że wypowiedzianymi zdaniami oraz postawą zdoła się aż na tyle zdradzić, by rozpoznawał w jej zachowaniach mechanizmy obronne, a także ich źródła. Czy przejrzał już jej hipokryzję? Czy ciągle widział ją jako tą nieustraszoną kobietę, a może dostrzegł już słabości? Czy pamiętał o wrażeniu, jakie na nim zrobiła tą nieprzemyślaną dzielnością czy też zdołał już zapomnieć, zagłębiając się w inne, głębsze rewiry jej pokręconej osobowości? Chyba nie uważała, by jakikolwiek mężczyzna zechciałby doprawdy spojrzeć na nią i usłyszeć coś poza odrzucającymi słowami, które wyrzucała z siebie raz za razem, jakby dobrze wiedząc, że urażone męskie ego zawsze ma priorytet nad czymkolwiek innym. I nie zawiodła się, uśmiechając się ukradkiem do samej siebie, gdy do jej uszu doszedł jego zirytowany głos. To było prawie jak reprymenda. Śmiał ją upominać, by stała grzecznie w szeregu? W trakcie, gdy tłumaczył swój punkt widzenia, zaczął nią wstrząsać śmiech. To nie tak, że w jego opinii było coś niezwykle zabawnego. Po prostu bawiło ją to, jak postanowił ją przywołać do zachowywania się. A może tak to tylko odbierała.
-Więc gdzie jest ten złoty środek, Leonardzie?-zapytała, roześmiana. I tą wesołość przerwało nagle to piekielne ukłucie, które sprowokowało ją do wypuszczenia kwiatu z dłoni. Utkwiła w nim spojrzenie, które nie wyrażało nic poza oskarżeniem. Jej zdobycz leżała u jej stóp, ale się po nią nie schyliła, bo musiałaby zgiąć kolana przed mężczyzną. A wybaczcie, drodzy widzowie, Selina Lovegood nie zwykła klękać.
Prawie pozwoliła ustom wypuścić z siebie okrutne: "mugol", jak gdyby sama nie posiadała skazy we krwi. Nie zrobiła tego jednak, być może nieco zaintrygowana. Nietrudno było zgadnąć teraz jego pochodzenie. Tłumaczyło jego ubiór. A ona zawahała się tylko na moment, próbując skojarzyć, które wyobrażenie boksu jest tym poprawnym. Nie mogła sobie przecież pozwolić na zapytanie!
-To dosyć nieszczęśliwe powiedzenie, biorąc pod uwagę, że zwykł ją pan stale upuszczać.-mruknęła, bardziej po to, by nie zostawić jego słowa bez komentarza, niż by faktycznie mu dopiec jakimś docinkiem.-Tak się poznałeś z Benjaminem? Przyjaciele na wieki od pierwszego uderzenia?-zapytała zaraz potem, w wyrazie dywersji.
Ten chitynowy pancerzyk w formie ostrych, nieprzemyślanych słów, zdawał się wcale nie robić wrażenia na bokserze. Jednak przyzwyczajenie do wydawania z siebie podobnych osądów było zbyt wpojone w jej naturę, by miała z niego zrezygnować.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
- Jestem – potwierdzam z uśmiechem na ustach. Przecież nie jestem normalny, mam tego świadomość. Od dziecka byłem inny, trochę za duży, bardziej roztrzepany niż inne dzieci. Wykazywałem naturalną skłonność do boksu, chociaż wcale nie dlatego, że kręciła mnie przemoc. Podobała mi się finezja szybki, płynnych ruchów, wyprowadzania ciosów i zgrabnych uników. Dla mnie ten sport był pewną formą sztuki. Właśnie, sztuka. To dzięki niej, dla niej, jestem szalony. W końcu nikt normalny nie spogląda na świat przez pryzmat kartki papieru. Bo tak funkcjonowałem przez długie lata. Zwłaszcza w Hogwarcie. Zawsze w zasięgu ręki krył się jakiś skrawek czystego pergaminu, który mogłem zapełnić według własnego upodobania. Nigdy nie wiedziałem, kiedy coś mnie zainspiruje. Tego uczucia nie da się przyrównać do niczego innego. Po prostu w pewnym momencie oczyma umysłu widzę jak pojedyncze linie zaczynają tworzyć kształty, które zaczynają tworzyć większą całość. Coś pięknego, bo właśnie to chciałem uwieczniać. Rzeczy piękne, które warte są powrotu do nich, kontemplacji ich, uciekania w nie. Dlatego teraz mimo, że okoliczności są nadzwyczaj mało sprzyjające żałuję, że jak kiedyś w wewnętrznej kieszeni marynarki nie zawieruszyła mi się czysta kartka papieru. Piękno różanego ogrodu jest tak przytłaczające, że wręcz namacalne. Wywołuje we mnie pragnienie utrwalenia za pomocą farb lub ołówka tego, czego zazwyczaj nie można uchwycić zmysłem wzroku. Ciężkiej, ale nieprzytłaczającej woni kwitnących w pełni okazałości róż, miękkiej faktury delikatnych płatków lub długich, zgrabnych palców, które je pieszczą. Och, Selino Lovegood, czyż nie wiesz, że tylko wariaci są coś warci.
Jej reakcja na moje słowa jest nader klarowna. Właśnie tego chciała, sprowokować mnie. Sprawić, abym utracił swój dotychczas nieporuszony spokój. Liczyła, że się odsłonię, uskoczę zza swojej starannie wyrzeźbionej tarczy, żeby mogła zadać precyzyjny cios. Widzę to i na usta ciśnie mi się gorzki śmiech, że dałem jej się zrobić na szaro jak pierwszy lepszy półgłówek. Bo przecież o to chodzi. Tak przynajmniej mi się wydaje. Chce mnie sprowadzić do parteru i udowodnić, że jestem taki sam jak wszyscy. Tylko jacy my wszyscy jesteśmy? Nieokrzesani, podnosimy głos w sytuacji niekomfortowej, stajemy się brutalni i gwałtowni? Wydaje mi się to wysoce niesprawiedliwą oceną skoro ona robi wszystko, żeby właśnie do takiego stanu mnie doprowadzić. Lovegood widocznie do perfekcji opanowała sztukę wodzenia ludzi za nos i wywoływania u nich dokładnie takiej reakcji, jakiej sama oczekuje. Cóż, punkt dla ciebie, udało ci się. Tym razem.
- Nie ma go – odpowiadam prostolinijnie, zresztą dokładnie ze swoim prawdziwym przekonaniem. Nie istnieje coś takiego jak idealne rozwiązanie. Osiągnięcie konsensu zadowalającego każdą ze stron jest praktycznie niemożliwe. Zawsze któraś osoba będzie musiała z czegoś zrezygnować na rzecz tej drugiej. Zauważyłem to już dawno temu. Albo i teraz, gdy schylam się po kwiat, który opuściła. Widzę, że sama nie ma zamiaru go podnieść, więc to ja pochylam się jeszcze bardziej. Intryguje mnie to. Dlaczego tak bardzo zależy jej na symbolice niemal każdego gestu? Sądzi, że to coś zmieni lub na coś wpłynie? Nadmierna interpretacja nie ma sensu, bo inaczej człowiek sam zgubi się w krętych korytarzach metafor, które zbudował. Życie jest proste i tego się trzymam.
- Chyba masz nieco nieaktualną definicję boksu – rzucam z mimowolnym uśmiechem na ustach, ale moje spojrzenie nie jest wbite w nią, a w okazały pąk róży, który trzymam w dłoni. Czerwony jak krew a jednocześnie delikatny w dotyku. Świat jest pełen sprzeczności, ale też utwierdzonych stereotypów. Walka o usunięcie ich z języka potocznego już dawno stała się walką z wiatrakami. Zresztą i tak mało obchodzi mnie opinia innych na temat tego, co robię i kim jest. Zdanie ludzi straciło dla mnie znaczenie, gdy osoby, jakie uznawałem za najbliższe zrobiły ze mnie kozła ofiarnego, bo inaczej nie umiały pogodzić się ze stratą.
- Nie. Bena poznałem na długo przed tym nim ubrałem rękawice zawodowo. – Tym razem podnoszę wzrok, aby spojrzeć jej prosto w oczy. Nie mam pojęcia, jaką opinię wypracowała sobie na temat Jaimego, ale to najlepszy przyjaciel jakiego mam. Jedyny jakiego mam. Człowiek, który złożył mnie w całość, gdy rozpadłem się na milion małych kawałków. Nie pozwolę go obrażać nawet, jeśli teraz struga z siebie totalnego idiotę.
Jej reakcja na moje słowa jest nader klarowna. Właśnie tego chciała, sprowokować mnie. Sprawić, abym utracił swój dotychczas nieporuszony spokój. Liczyła, że się odsłonię, uskoczę zza swojej starannie wyrzeźbionej tarczy, żeby mogła zadać precyzyjny cios. Widzę to i na usta ciśnie mi się gorzki śmiech, że dałem jej się zrobić na szaro jak pierwszy lepszy półgłówek. Bo przecież o to chodzi. Tak przynajmniej mi się wydaje. Chce mnie sprowadzić do parteru i udowodnić, że jestem taki sam jak wszyscy. Tylko jacy my wszyscy jesteśmy? Nieokrzesani, podnosimy głos w sytuacji niekomfortowej, stajemy się brutalni i gwałtowni? Wydaje mi się to wysoce niesprawiedliwą oceną skoro ona robi wszystko, żeby właśnie do takiego stanu mnie doprowadzić. Lovegood widocznie do perfekcji opanowała sztukę wodzenia ludzi za nos i wywoływania u nich dokładnie takiej reakcji, jakiej sama oczekuje. Cóż, punkt dla ciebie, udało ci się. Tym razem.
- Nie ma go – odpowiadam prostolinijnie, zresztą dokładnie ze swoim prawdziwym przekonaniem. Nie istnieje coś takiego jak idealne rozwiązanie. Osiągnięcie konsensu zadowalającego każdą ze stron jest praktycznie niemożliwe. Zawsze któraś osoba będzie musiała z czegoś zrezygnować na rzecz tej drugiej. Zauważyłem to już dawno temu. Albo i teraz, gdy schylam się po kwiat, który opuściła. Widzę, że sama nie ma zamiaru go podnieść, więc to ja pochylam się jeszcze bardziej. Intryguje mnie to. Dlaczego tak bardzo zależy jej na symbolice niemal każdego gestu? Sądzi, że to coś zmieni lub na coś wpłynie? Nadmierna interpretacja nie ma sensu, bo inaczej człowiek sam zgubi się w krętych korytarzach metafor, które zbudował. Życie jest proste i tego się trzymam.
- Chyba masz nieco nieaktualną definicję boksu – rzucam z mimowolnym uśmiechem na ustach, ale moje spojrzenie nie jest wbite w nią, a w okazały pąk róży, który trzymam w dłoni. Czerwony jak krew a jednocześnie delikatny w dotyku. Świat jest pełen sprzeczności, ale też utwierdzonych stereotypów. Walka o usunięcie ich z języka potocznego już dawno stała się walką z wiatrakami. Zresztą i tak mało obchodzi mnie opinia innych na temat tego, co robię i kim jest. Zdanie ludzi straciło dla mnie znaczenie, gdy osoby, jakie uznawałem za najbliższe zrobiły ze mnie kozła ofiarnego, bo inaczej nie umiały pogodzić się ze stratą.
- Nie. Bena poznałem na długo przed tym nim ubrałem rękawice zawodowo. – Tym razem podnoszę wzrok, aby spojrzeć jej prosto w oczy. Nie mam pojęcia, jaką opinię wypracowała sobie na temat Jaimego, ale to najlepszy przyjaciel jakiego mam. Jedyny jakiego mam. Człowiek, który złożył mnie w całość, gdy rozpadłem się na milion małych kawałków. Nie pozwolę go obrażać nawet, jeśli teraz struga z siebie totalnego idiotę.
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mrugnęła i przekręciła nieco głowę na bok, patrząc na niego jakoś inaczej, gdy jej przytaknął. Zmrużyła lekko oczy, chwilę mu się przyglądając bez wypowiedzenia pojedynczego słowa. Śledziła kąciki ust, które wyginały się w wolnym uśmiechu. Ale nie takim, które faktycznie świadczyłoby o jego niepoczytalności. Był rozbawiony. Zupełnie tak, jakby przypomniał sobie w tym momencie jakiś element z własnego życia, który mógł potwierdzić te słowa. Kontemplowała w ciszy wyraz jego twarzy, jakby zupełnie nieświadomie odzwierciedlając przez moment sposób, w jaki on patrzył na rzeczy. Zagadkowo. Uważnie. Podświadomość była w końcu niezwykle silnym obszarem, a Lovegood zwykła się poddawać temu, co podpowiadał jej instynkt. I nie dostrzegała w tym żadnej ironii. Nie w tym momencie.
-Powinnam się obawiać?-zapytała, przez moment słysząc własny głos jakby zza ściany. Przełknęła ślinę, mając wrażenie, że przytkały jej się uszy. Przedziwne uczucie. Dlaczego pytała? Przecież to nie tak, że okazywała przed kimkolwiek strach, prawda? Sam Mastrangelo, mimo że bez wątpienia swoją posturą mógł imponować, nie wywoływał u niej niepokoju. Ten delikatny ton może był formą żartu albo kolejnej próby pociągnięcia za język. Ale czy właśnie nie na tym opierała się konwersacja? Akcja - reakcja. Może wcale nie powinno jej się winić za te niewinne prowokacje?W końcu to wyłącznie zaangażowanie w rozmowę, prawda?
Zdawała się obracać karty i wyłapywać te rzeczy, które ją interesowały, zostawiając zdobyte informacje bez komentarza, jeśli nie miała na nie złośliwej riposty. Cóż, może chwila milczenia z jej strony oznaczała uznanie? Czy faktycznie szaleni ludzie byli więcej warci? Nierzetelni, trudni do przewidzenia, pełni zaskoczeń? Nie odwzajemniła się podobnym wyznaniem.
-Nie obawia się pan podobnych deklaracji? Ani pustości słów? To w końcu czyny świadczą o człowieku, prawda?-uniosła nieco brew, uśmiechając się jednym kącikiem, pewnie siebie. Rzucała mu wyzwanie.
Wszystkie metody są dozwolone, zapewne odpowiedziałaby. Robiła to już tak wiele razy - prowokowała, wodziła za nos i doprowadzała do skraju, po drodze zatracając już powoli prawdziwy powód swoich prób. Chciała coś udowodnić. Sobie i innym. A siebie przestrzec. Ale też przy okazji odnaleźć znajomą analogię, która utwierdzała ją w przekonaniu, że wszyscy są ulepieni z tej samej gliny. Mogła żyć spokojnie, nie pojąc się nadzieją, że jej szczęśliwe zakończenie czeka na nią za rogiem. Nie istniało. Bo każde z nich kończyło się nieprzyjemnymi turbulencjami, które raniło zamieszanych w proces. Przez ten sam mianownik.
Ściągnęła brwi, gdy zbił ich dyskusję do jednego, zupełnie niesatysfakcjonującego stwierdzenia. Nie mogła z nim polemizować, odnajdując jakąś rację w tym zdaniu. Grymas niezadowolenia, niejako związany z ukłuciem, przeklętą różą i schylającym się Leonardem, by podnieść ten cholerny kwiat, przebiegł przez jej twarz. Nie przykucnęła, by mu pomóc. Nie skusiła się na spojrzenie na niego jak na wybawcę, który ratuje jej własność przed zapomnieniem. Czerwień od zawsze przyciągała wzrok. A zwłaszcza na tak kontrastującym tle.
Ukuł ją swoim komentarzem. Spięła się nieco, nie poruszając jednak ani o cal, gdy prostował się ze zdobyczą w dłoniach. JEJ zresztą!
-Czyżby?-zapytała, zdradzając zirytowanie w głosie, przez co szybko zacisnęła usta, jakby to miało jej pomóc w zakamuflowaniu emocji, podczas gdy tylko je wzmacniały. Patrzyła na niego, podczas gdy on wlepiał wzrok w ten pioruński chwast. Nagle stała się taka nieciekawa?!
-Wybacz, ale nie orientuję się w chronologii twojej życiowej biografii.-rzuciła gniewnie to, co cisnęło jej się na usta, a dopiero po ich wypowiedzeniu w połączeniu ze spojrzeniem, którym ją uraczył, poraziło ją, jakby się nagle zreflektowała, że się zapędziła. Odwróciła wzrok, co nie robiła często, nie chcąc widzieć jego ekspresji. Skąd u niej ten wybuch?-Cóż, dziw, że się nie poznaliśmy w takim razie.-dopowiedziała gorzko.
-Powinnam się obawiać?-zapytała, przez moment słysząc własny głos jakby zza ściany. Przełknęła ślinę, mając wrażenie, że przytkały jej się uszy. Przedziwne uczucie. Dlaczego pytała? Przecież to nie tak, że okazywała przed kimkolwiek strach, prawda? Sam Mastrangelo, mimo że bez wątpienia swoją posturą mógł imponować, nie wywoływał u niej niepokoju. Ten delikatny ton może był formą żartu albo kolejnej próby pociągnięcia za język. Ale czy właśnie nie na tym opierała się konwersacja? Akcja - reakcja. Może wcale nie powinno jej się winić za te niewinne prowokacje?W końcu to wyłącznie zaangażowanie w rozmowę, prawda?
Zdawała się obracać karty i wyłapywać te rzeczy, które ją interesowały, zostawiając zdobyte informacje bez komentarza, jeśli nie miała na nie złośliwej riposty. Cóż, może chwila milczenia z jej strony oznaczała uznanie? Czy faktycznie szaleni ludzie byli więcej warci? Nierzetelni, trudni do przewidzenia, pełni zaskoczeń? Nie odwzajemniła się podobnym wyznaniem.
-Nie obawia się pan podobnych deklaracji? Ani pustości słów? To w końcu czyny świadczą o człowieku, prawda?-uniosła nieco brew, uśmiechając się jednym kącikiem, pewnie siebie. Rzucała mu wyzwanie.
Wszystkie metody są dozwolone, zapewne odpowiedziałaby. Robiła to już tak wiele razy - prowokowała, wodziła za nos i doprowadzała do skraju, po drodze zatracając już powoli prawdziwy powód swoich prób. Chciała coś udowodnić. Sobie i innym. A siebie przestrzec. Ale też przy okazji odnaleźć znajomą analogię, która utwierdzała ją w przekonaniu, że wszyscy są ulepieni z tej samej gliny. Mogła żyć spokojnie, nie pojąc się nadzieją, że jej szczęśliwe zakończenie czeka na nią za rogiem. Nie istniało. Bo każde z nich kończyło się nieprzyjemnymi turbulencjami, które raniło zamieszanych w proces. Przez ten sam mianownik.
Ściągnęła brwi, gdy zbił ich dyskusję do jednego, zupełnie niesatysfakcjonującego stwierdzenia. Nie mogła z nim polemizować, odnajdując jakąś rację w tym zdaniu. Grymas niezadowolenia, niejako związany z ukłuciem, przeklętą różą i schylającym się Leonardem, by podnieść ten cholerny kwiat, przebiegł przez jej twarz. Nie przykucnęła, by mu pomóc. Nie skusiła się na spojrzenie na niego jak na wybawcę, który ratuje jej własność przed zapomnieniem. Czerwień od zawsze przyciągała wzrok. A zwłaszcza na tak kontrastującym tle.
Ukuł ją swoim komentarzem. Spięła się nieco, nie poruszając jednak ani o cal, gdy prostował się ze zdobyczą w dłoniach. JEJ zresztą!
-Czyżby?-zapytała, zdradzając zirytowanie w głosie, przez co szybko zacisnęła usta, jakby to miało jej pomóc w zakamuflowaniu emocji, podczas gdy tylko je wzmacniały. Patrzyła na niego, podczas gdy on wlepiał wzrok w ten pioruński chwast. Nagle stała się taka nieciekawa?!
-Wybacz, ale nie orientuję się w chronologii twojej życiowej biografii.-rzuciła gniewnie to, co cisnęło jej się na usta, a dopiero po ich wypowiedzeniu w połączeniu ze spojrzeniem, którym ją uraczył, poraziło ją, jakby się nagle zreflektowała, że się zapędziła. Odwróciła wzrok, co nie robiła często, nie chcąc widzieć jego ekspresji. Skąd u niej ten wybuch?-Cóż, dziw, że się nie poznaliśmy w takim razie.-dopowiedziała gorzko.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Cóż, nie zdziwiłem się, że Aaron się zdenerwował. Ja także dla swojej rodziny gotów byłbym zrobić wszystko, włącznie z, o zgrozo, zabiciem. Nie wydawało mi się z kolei, aby to było konieczne tu i teraz, po pogrzebie. Oczywiście, gdyby Harriett działa się krzywda, sam pomógłbym Lovegoodowi z rozprawieniem się z niechcianym, awanturniczym gościem. Teraz wydawało mi się to zbędne. Najwidoczniej tamta dwójka miała sobie coś do wyjaśnienia, a ja nawet nie próbowałem domyślać się o co chodzi, najpewniej by mnie to przerosło.
Dlatego właśnie ciągnąłem swojego kumpla do stołu i do wina, które miałem nadzieję, że nieco złagodzi obyczaje. Widząc w mig opróżnione naczynie, sam odłożyłem swoje na blat, by szybko chwycić otwartą uprzednio butelkę i ponownie nalać Aaronowi do pełna alkoholu. Dopiero wtedy wypiłem moją porcję duszkiem, a następnie i sobie sporo dolałem. Lovegood narzucił niezłe tempo!
- Cóż, szkoda - powiedziałem z lekkim rozbawieniem. Jeden z kącików moich ust uniósł się ku górze, ale nie na długo; dalsza część rozmowy była nieco przytłaczająca. Nie miałem pojęcia, co między nimi wszystkimi zaszło. Informacja, że nic dobrego, była niewystarczająca.
- Jeśli będzie dalej się awanturował, to obiecuję, że pomogę ci go stąd wyrzucić - uznałem szybko. - Ale póki co możemy zaplanować kolejną wyprawę. Albo pokontemplować nad ulotnością życia - dopowiedziałem. Na zakończenie opróżniłem swój kieliszek.
Dlatego właśnie ciągnąłem swojego kumpla do stołu i do wina, które miałem nadzieję, że nieco złagodzi obyczaje. Widząc w mig opróżnione naczynie, sam odłożyłem swoje na blat, by szybko chwycić otwartą uprzednio butelkę i ponownie nalać Aaronowi do pełna alkoholu. Dopiero wtedy wypiłem moją porcję duszkiem, a następnie i sobie sporo dolałem. Lovegood narzucił niezłe tempo!
- Cóż, szkoda - powiedziałem z lekkim rozbawieniem. Jeden z kącików moich ust uniósł się ku górze, ale nie na długo; dalsza część rozmowy była nieco przytłaczająca. Nie miałem pojęcia, co między nimi wszystkimi zaszło. Informacja, że nic dobrego, była niewystarczająca.
- Jeśli będzie dalej się awanturował, to obiecuję, że pomogę ci go stąd wyrzucić - uznałem szybko. - Ale póki co możemy zaplanować kolejną wyprawę. Albo pokontemplować nad ulotnością życia - dopowiedziałem. Na zakończenie opróżniłem swój kieliszek.
i'm a storm with skin
Glaucus Travers
Zawód : żeglarz
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Kiedy rum zaszumi w głowie cały świat nabiera treści, wtedy chętniej słucha człowiek morskich opowieści!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wcale nie uznał za niepokojący fakt, że Eilis zaczęła się chwiać - na początku zrzucił to na karb targających nią emocji, w życiu nie podejrzewając, że tak niewielka (jak dla niego, zaprawionego w boju desperata, który ostatnimi czasy zdecydowanie zbyt często zapijał smutki, nie potrafiąc dostrzec lepszych rozwiązań) ilość alkoholu jest w stanie zbić ją z nóg.
- Za mąż? - zdziwił się, nie panując nawet nad tym, że zmarszczył lekko brwi; miał wrażenie, że ostatnio wszystko go omija, że stoi z boku, patrząc jak feeria barwnych wydarzeń przelatuje mu tuż obok pokrytego mapą piegów nosa. Wszyscy ostatnio się zaręczali (zbył milczeniem fakt, że on również), czy Eilis także dotknęło piętno niechcianego zamążpójścia? A może spotkało ją szczęście, o którym marzyła każda młoda, czystokrwista panna na wydaniu: małżeństwo z wielkiej miłości, które - zupełnie przypadkowo - otworzy jej również drzwi na szlacheckie salony? - To czysta głupota, a ona nie zna podziałów - rzucił niczym mędrzec, mimochodem zerkając z ukosa na Russela. Bo nimi wszystkimi musiała kierować tylko niepowstrzymana buta i pragnienie poczucia czegokolwiek, a to właśnie zapewniała im adrenalina wybijająca w żyłach rytm kolejnych oddechów, które dzieliły ich od śmierci. A ona na zawsze miała towarzyszyć im przy każdym kroku, stać się najbliższą przyjaciółką coraz częściej przypominającą o swoim istnieniu - lśniła wśród wiązanek pogrzebowych wieńców i pachniała jak dębowa trumna, w której prędzej czy później wszyscy mieli skończyć. I oswajali się z tą myślą już od momentu, w którym rozpoczynali aurorski kurs. Już wtedy zawisło nad nimi widmo pożegnania się ze światem, bo, dbając o bezpieczeństwo anonimowych twarzy, narażali się każdego dnia, czerpiąc z tego niezwykłą satysfakcję, jaka miała okazać się zgubna. Taka, jaką okazała się dla Zaima, który już wkrótce stanie się wyłącznie rozmytym w szarościach wspomnieniem i odwiedzanym zbyt rzadko granitowym nagrobkiem. - Eilis, Crispin ma rację - rzucił ciepło w stronę dziewczyny, by odgonić jej obawy. - Nie tylko nam zależy na bezpieczeństwie Harriett, wszyscy tutaj dbają o nią i Setha jak tylko mogą. A jeśli coś miałoby się stać, jesteśmy tuż obok, gotowi do zareagowania. - I wysłał jej kolejny uśmiech, choć wiedział, że najszczerszy grymas wsparcia nie jest w stanie jej pomóc.
Kolejne słowa Crispina tylko uwydatniły to, o czym myślał od dłuższej chwili - że alkohol mu nie służył, a dalsze upokarzanie się przed jedną z osób, które kręciły się gdzieś po tonącym w różach ogrodzie (na Merlina, łatwiej było, gdy choć na chwilę wyparł jej obecność z pamięci) było ostatnim, czego pragnął, więc po krótkim rachunku sumienia doszedł do wniosku, że faktycznie powinien przystopować. Nie tylko teraz, myślał szerzej - ile razy ostatnio sięgał po butelkę, gdy tylko Lyrze działa się najmniejsza krzywda? Gdy coś w Zakonie szło nie po jego myśli? Gdy kłócił się z najbliższymi, próbując odciąć się od emocji, by móc wreszcie opanować perfekcyjnie umiejętność oklumencji? - Nie martw się, Russell, nie dam ci takiej satysfakcji - odgryzł się, przez chwilę przyglądając się szkłu trzymanego w dłoni kieliszka, które niespodziewanie zdawało mu się wyjątkowo frapujące. Bo z każdą chwilą czuł się coraz bardziej nie na miejscu, spoglądając to na Eilis, to na Crispina, których kolejne uwagi zakrawały o nie do końca przystające do pogrzebowych okoliczności. Stał przez jakiś czas w milczeniu, zapijając niezręczność słodkim alkoholem (ale to ostatni kieliszek, Garrett, ostatni) i obserwując rozmowę z ruchem głowy towarzyszącym zazwyczaj meczom tenisowym; przyjął z zaskoczeniem kieliszek Eilis, wpatrując się otępiale w układającą się w szeroki uśmiech twarz Russella, aż w końcu nie wytrzymał. - Może wam w czymś przeszkadzam? - wypalił bez jakichkolwiek pretensji w głosie, szykując się już na odpowiedź twierdzącą i szukając spojrzeniem w tłumie znajomych osób, które nie będą wymieniać w jego towarzystwie wyłącznie z pozoru niewinnych flirtów, przypominając mu jednocześnie, że stoi na krawędzi nieograniczonej horyzontem beznadziei.
- Za mąż? - zdziwił się, nie panując nawet nad tym, że zmarszczył lekko brwi; miał wrażenie, że ostatnio wszystko go omija, że stoi z boku, patrząc jak feeria barwnych wydarzeń przelatuje mu tuż obok pokrytego mapą piegów nosa. Wszyscy ostatnio się zaręczali (zbył milczeniem fakt, że on również), czy Eilis także dotknęło piętno niechcianego zamążpójścia? A może spotkało ją szczęście, o którym marzyła każda młoda, czystokrwista panna na wydaniu: małżeństwo z wielkiej miłości, które - zupełnie przypadkowo - otworzy jej również drzwi na szlacheckie salony? - To czysta głupota, a ona nie zna podziałów - rzucił niczym mędrzec, mimochodem zerkając z ukosa na Russela. Bo nimi wszystkimi musiała kierować tylko niepowstrzymana buta i pragnienie poczucia czegokolwiek, a to właśnie zapewniała im adrenalina wybijająca w żyłach rytm kolejnych oddechów, które dzieliły ich od śmierci. A ona na zawsze miała towarzyszyć im przy każdym kroku, stać się najbliższą przyjaciółką coraz częściej przypominającą o swoim istnieniu - lśniła wśród wiązanek pogrzebowych wieńców i pachniała jak dębowa trumna, w której prędzej czy później wszyscy mieli skończyć. I oswajali się z tą myślą już od momentu, w którym rozpoczynali aurorski kurs. Już wtedy zawisło nad nimi widmo pożegnania się ze światem, bo, dbając o bezpieczeństwo anonimowych twarzy, narażali się każdego dnia, czerpiąc z tego niezwykłą satysfakcję, jaka miała okazać się zgubna. Taka, jaką okazała się dla Zaima, który już wkrótce stanie się wyłącznie rozmytym w szarościach wspomnieniem i odwiedzanym zbyt rzadko granitowym nagrobkiem. - Eilis, Crispin ma rację - rzucił ciepło w stronę dziewczyny, by odgonić jej obawy. - Nie tylko nam zależy na bezpieczeństwie Harriett, wszyscy tutaj dbają o nią i Setha jak tylko mogą. A jeśli coś miałoby się stać, jesteśmy tuż obok, gotowi do zareagowania. - I wysłał jej kolejny uśmiech, choć wiedział, że najszczerszy grymas wsparcia nie jest w stanie jej pomóc.
Kolejne słowa Crispina tylko uwydatniły to, o czym myślał od dłuższej chwili - że alkohol mu nie służył, a dalsze upokarzanie się przed jedną z osób, które kręciły się gdzieś po tonącym w różach ogrodzie (na Merlina, łatwiej było, gdy choć na chwilę wyparł jej obecność z pamięci) było ostatnim, czego pragnął, więc po krótkim rachunku sumienia doszedł do wniosku, że faktycznie powinien przystopować. Nie tylko teraz, myślał szerzej - ile razy ostatnio sięgał po butelkę, gdy tylko Lyrze działa się najmniejsza krzywda? Gdy coś w Zakonie szło nie po jego myśli? Gdy kłócił się z najbliższymi, próbując odciąć się od emocji, by móc wreszcie opanować perfekcyjnie umiejętność oklumencji? - Nie martw się, Russell, nie dam ci takiej satysfakcji - odgryzł się, przez chwilę przyglądając się szkłu trzymanego w dłoni kieliszka, które niespodziewanie zdawało mu się wyjątkowo frapujące. Bo z każdą chwilą czuł się coraz bardziej nie na miejscu, spoglądając to na Eilis, to na Crispina, których kolejne uwagi zakrawały o nie do końca przystające do pogrzebowych okoliczności. Stał przez jakiś czas w milczeniu, zapijając niezręczność słodkim alkoholem (ale to ostatni kieliszek, Garrett, ostatni) i obserwując rozmowę z ruchem głowy towarzyszącym zazwyczaj meczom tenisowym; przyjął z zaskoczeniem kieliszek Eilis, wpatrując się otępiale w układającą się w szeroki uśmiech twarz Russella, aż w końcu nie wytrzymał. - Może wam w czymś przeszkadzam? - wypalił bez jakichkolwiek pretensji w głosie, szykując się już na odpowiedź twierdzącą i szukając spojrzeniem w tłumie znajomych osób, które nie będą wymieniać w jego towarzystwie wyłącznie z pozoru niewinnych flirtów, przypominając mu jednocześnie, że stoi na krawędzi nieograniczonej horyzontem beznadziei.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Och, Garrett, nie bądź zazdrosny. Nie będę nic pamiętać, a ty mówisz, że przeszkadzasz… Ledwo się trzymam na nogach, wszystko co powiem, nie jest kontrolowane, nie jest w żaden sposób przemyślane. Dobrze, że mogę się opierać o stół za mną, bo byłoby ciężko.
- Ślizgoni nie są tacy źli jak wyglądają – nie podrywam cię, w sercu mam drogiego przyjaciela Perseusa, który pomimo tego, że nosił szaty z elementami zieleni, okazał się wspaniałym człowiekiem. On jako jedyny potrafił podnieść mnie po dowiedzeniu się o Klątwie Meduzy. Do dziś trzymam swoje skrzypce, w razie czego jakby choroba okazała się pomyłką…
- Ale gryfonom lepiej z oczu patrzy – śmieje się głośno, spoglądając na kochanego Garretta. Och, ile ty już ze mną wycierpiałeś. Jestem ciekawa, czy powiesz o moim pijaństwie Lyrze. I o setce głupot, które zrobię, aby pogodzić się z nową sytuacją. Trzymając pusty kieliszek w dłoniach, unoszę go jak szablę w powietrzu.
- Tak, ktokolwiek zawini, będzie cierpiał! – nie wiem, czy to jakiś okrzyk czy już moja pijańska głupota. Na szczęście alkohol nie potęguje mojego smutku. Jestem taka drobna, że wystarczy butelka wina, a ja już słaniam się do łóżka. Niby powinnam popracować nad swoją tolerancją na alkohol, ale po co? Obudzi się choroba i znów nie będę mogła pić. Ale cii… ona jest moja tajemnicą. Chwieję się i opierając o ramię Garretta ściągam obcasy, które były zupełnie nietrafione na przyjęcie w ogrodzie. Wtedy coś wypalam o mężu i zaskoczona spoglądam na przyjaciela.
- Kiedyś się znajdzie – wzruszam ramionami jakby to było oczywiste. Nie mogę być guwernantką do końca życia. Chcę dzieci, własne piękne dzieci, które nie dotknie klątwa. Potem zaczęły się jakieś dywagacje, kto kogo odprowadza gdzie, a to chyba ja tu byłam najbardziej pijana w dodatku uwieszona na ramieniu Garretta. Objęłam go w pasie, bo cały świat wirował mi przed oczami. Uśmiechnęłam się błogo i zaśmiałam pod nosem.
- Och, daj spokój i tak nie będę nic pamiętać – rzuciłam rozbrajająco szczerze. Nie chciałam puścić przyjaciela, bo wtedy upadłabym na trawę albo buty, co byłoby jeszcze gorszą sytuacją. Naprawdę nie chciałam się tak spić. Mogłam nie pić kilku kieliszków na raz. Delektować się, popróbować. Wszak nie tylko słodkie wino krążyło na tacach trzymanych przez skrzaty. Macham ręką, spoglądając na Crispina.
- Weź śmiało na wynos – polecam wszystkie ciasta, bo i tak jak nikt z was ich nie weźmie to sową dostaniecie swój kawałek. Co my z tym zrobimy? Widać, że ani Harriett ani Seth, och, słodki Charlie, ani ja nie mamy ochoty na jedzenie. Dorosłym starcza alkohol. Och, nie będzie mnie boleć jutro głowa, prawda?
- Ślizgoni nie są tacy źli jak wyglądają – nie podrywam cię, w sercu mam drogiego przyjaciela Perseusa, który pomimo tego, że nosił szaty z elementami zieleni, okazał się wspaniałym człowiekiem. On jako jedyny potrafił podnieść mnie po dowiedzeniu się o Klątwie Meduzy. Do dziś trzymam swoje skrzypce, w razie czego jakby choroba okazała się pomyłką…
- Ale gryfonom lepiej z oczu patrzy – śmieje się głośno, spoglądając na kochanego Garretta. Och, ile ty już ze mną wycierpiałeś. Jestem ciekawa, czy powiesz o moim pijaństwie Lyrze. I o setce głupot, które zrobię, aby pogodzić się z nową sytuacją. Trzymając pusty kieliszek w dłoniach, unoszę go jak szablę w powietrzu.
- Tak, ktokolwiek zawini, będzie cierpiał! – nie wiem, czy to jakiś okrzyk czy już moja pijańska głupota. Na szczęście alkohol nie potęguje mojego smutku. Jestem taka drobna, że wystarczy butelka wina, a ja już słaniam się do łóżka. Niby powinnam popracować nad swoją tolerancją na alkohol, ale po co? Obudzi się choroba i znów nie będę mogła pić. Ale cii… ona jest moja tajemnicą. Chwieję się i opierając o ramię Garretta ściągam obcasy, które były zupełnie nietrafione na przyjęcie w ogrodzie. Wtedy coś wypalam o mężu i zaskoczona spoglądam na przyjaciela.
- Kiedyś się znajdzie – wzruszam ramionami jakby to było oczywiste. Nie mogę być guwernantką do końca życia. Chcę dzieci, własne piękne dzieci, które nie dotknie klątwa. Potem zaczęły się jakieś dywagacje, kto kogo odprowadza gdzie, a to chyba ja tu byłam najbardziej pijana w dodatku uwieszona na ramieniu Garretta. Objęłam go w pasie, bo cały świat wirował mi przed oczami. Uśmiechnęłam się błogo i zaśmiałam pod nosem.
- Och, daj spokój i tak nie będę nic pamiętać – rzuciłam rozbrajająco szczerze. Nie chciałam puścić przyjaciela, bo wtedy upadłabym na trawę albo buty, co byłoby jeszcze gorszą sytuacją. Naprawdę nie chciałam się tak spić. Mogłam nie pić kilku kieliszków na raz. Delektować się, popróbować. Wszak nie tylko słodkie wino krążyło na tacach trzymanych przez skrzaty. Macham ręką, spoglądając na Crispina.
- Weź śmiało na wynos – polecam wszystkie ciasta, bo i tak jak nikt z was ich nie weźmie to sową dostaniecie swój kawałek. Co my z tym zrobimy? Widać, że ani Harriett ani Seth, och, słodki Charlie, ani ja nie mamy ochoty na jedzenie. Dorosłym starcza alkohol. Och, nie będzie mnie boleć jutro głowa, prawda?
self destruction is such a pretty little thing
Eilis Avery
Zawód : alchemik w szpitalu Świętego Munga
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
więc pogrzebałam moją miłość w głowie
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie chciałem początkowo klękać, by być w razie czego gotowy pobiec do mamusi, ale w końcu zrobiłem to. Ukląkłem na kolanku brudząc przy tym kawałek spodni i spojrzałem w stronę cioci. To co powiedziała o brodaczu... jak i zdolnościach mej mamusi, to i tak nie przestałem się martwić. Może mamusia posiada takie zdolności, ale chciałem być w razie pomocy poskromienia tego smoka. Sam wiem, że mama nie umie czasem opanować mego głodu, który jest przecież najważniejszą rzeczą w życiu smoka. Tak więc mam całkowite prawo zerkać na mamę, która była sam na sam z niebezpiecznie mokrym i zagniewanym [?] smokiem.
- A skąd wiesz o zdolnościach mamy? przecież...- powiedziawszy to, nachyliłem się do jej uszka, aby nikt tego prócz jej nie usłyszał. - ona przegrywa z moim głodem.- wyszeptałem cicho do jej uszka, a potem spojrzałem na nią porozumiewawczo. Może zrozumie, że należy pójść jak najszybciej do mamusi. Na swój mały mózg podejrzewałem, że ciocia chce mnie odciąć od mamy, ale sam czuję, jak ona mnie w z y w a. A tako smok jak ja nie powinien się sprzeciwiać życzeniu sił wyższych. - proooooszę... skryjemy się chociażby w krzakach, bo ten brodacz nie wygląda teraz na zadowolonego. Będziesz niczym ninja, a ja zmienię się w smoka-kameleona. - zacząłem prosić próbując ponownie swej sztuczki z wielkimi oczkami. Może teraz się skłoni i będę mógł być spokojniejszy widząc, że mama jednak umie te swoje sztuczki. Bo o nie teraz najbardziej się zamartwiałem. Że się nie udadzą.
- A skąd wiesz o zdolnościach mamy? przecież...- powiedziawszy to, nachyliłem się do jej uszka, aby nikt tego prócz jej nie usłyszał. - ona przegrywa z moim głodem.- wyszeptałem cicho do jej uszka, a potem spojrzałem na nią porozumiewawczo. Może zrozumie, że należy pójść jak najszybciej do mamusi. Na swój mały mózg podejrzewałem, że ciocia chce mnie odciąć od mamy, ale sam czuję, jak ona mnie w z y w a. A tako smok jak ja nie powinien się sprzeciwiać życzeniu sił wyższych. - proooooszę... skryjemy się chociażby w krzakach, bo ten brodacz nie wygląda teraz na zadowolonego. Będziesz niczym ninja, a ja zmienię się w smoka-kameleona. - zacząłem prosić próbując ponownie swej sztuczki z wielkimi oczkami. Może teraz się skłoni i będę mógł być spokojniejszy widząc, że mama jednak umie te swoje sztuczki. Bo o nie teraz najbardziej się zamartwiałem. Że się nie udadzą.
being human is complicated, time to be a dragon
Uciekanie było łatwe. Wystarczyło przenieść ciężar ciała, odwrócić się na pięcie i zrobić ten pierwszy krok. Później ostrożnie drugi. I trzeci. Wystarczyło coraz szybciej oddalać się od epicentrum bólu, zostawić go za sobą, za plecami, odgrodzić się od niego dystansem nie do przebycia. Zatopić w morzu (krwi wrogów?), zasypać kamieniami, rzucanymi w tych najgłośniej krzyczących o tchórzostwie. Spopielić ogniem najpodlejszych uczuć, kopnąć do rynsztoku obrzydliwości, przekląć najgorszą z klątw. U c i e c. Na zawsze.
Ważne, by nigdy więcej nie odwrócić się, nie spojrzeć za siebie, by nie rozgrzebać zasklepionej rany - nawet opaloną nad płomieniem chirurgiczną igłą - i nie próbować pogodzić się z przeszłością. To zawsze przywoływało demony przeszłości, prześladujące ze zdwojoną siłą i przywracające fale bólu, wzmocnione tylko poprzednią ucieczką. Benjamin wiedział to wszystko, osiągnąłby przecież mistrzostwo w uciekaniu, ale mimo to popełniał kardynalny błąd. Powinien bez słowa pozostawić Harriett w Wierzbowym Parku, powinien zniszczyć przesłany przez nią list, powinien z dystansu obserwować Zaima wręczającego szczęśliwej Hatsy upleciony przez nią wianek. Nie miał prawa na nowo wpychać się do jej życia w durnej, męskiej szarży porzuconego kochanka, pragnącego doszczętnie zniszczyć spokój byłej wybranki, lecz...to właśnie robił, poddając się potwornej frustracji. Chciał wierzyć, że cała ta szopka była podyktowana sarkastyczną złością, szczeniackim gniewem a nie żenującą próbą poradzenia sobie z wypełniającym go bólem. Kierowany najprymitywniejszym instynktem próbował przelać go na osobę, którą kochał, na niewinną Harriett, i tak otrzymującą od losu potężny cios. Wright widział jej żal i smutek, ale mimo to dalej brnął w ten festiwal niechęci, niepowstrzymany żadnym z jej słów.
Brzęczących mu w głowie, kiedy odchodził szybkim tempem, ze złością przeciskając się przez krzewy róż i niski żywopłot. Tak, był tchórzem, był skończonym idiotą, był podłym agresorem, ale był też zranionym i zagubionym człowiekiem, i to właśnie ta ostatnia żałosność nakazywała mu ratować się ucieczką. Nie mógł dłużej patrzeć Hattie w oczy, nawet kiedy tak beztrosko go wyklinała (mówiąc prawdę?) i informowała o wydarzeniach z jego nokturnowego życia, o których nie powinna mieć pojęcia. Jej wszechwiedza nie była teraz istotna; liczyła się tylko ucieczka od osoby, którą krzywdził najbardziej na świecie, w jakiejś parodii odwetu za doznane krzywdy.
Ben zt :c
Ważne, by nigdy więcej nie odwrócić się, nie spojrzeć za siebie, by nie rozgrzebać zasklepionej rany - nawet opaloną nad płomieniem chirurgiczną igłą - i nie próbować pogodzić się z przeszłością. To zawsze przywoływało demony przeszłości, prześladujące ze zdwojoną siłą i przywracające fale bólu, wzmocnione tylko poprzednią ucieczką. Benjamin wiedział to wszystko, osiągnąłby przecież mistrzostwo w uciekaniu, ale mimo to popełniał kardynalny błąd. Powinien bez słowa pozostawić Harriett w Wierzbowym Parku, powinien zniszczyć przesłany przez nią list, powinien z dystansu obserwować Zaima wręczającego szczęśliwej Hatsy upleciony przez nią wianek. Nie miał prawa na nowo wpychać się do jej życia w durnej, męskiej szarży porzuconego kochanka, pragnącego doszczętnie zniszczyć spokój byłej wybranki, lecz...to właśnie robił, poddając się potwornej frustracji. Chciał wierzyć, że cała ta szopka była podyktowana sarkastyczną złością, szczeniackim gniewem a nie żenującą próbą poradzenia sobie z wypełniającym go bólem. Kierowany najprymitywniejszym instynktem próbował przelać go na osobę, którą kochał, na niewinną Harriett, i tak otrzymującą od losu potężny cios. Wright widział jej żal i smutek, ale mimo to dalej brnął w ten festiwal niechęci, niepowstrzymany żadnym z jej słów.
Brzęczących mu w głowie, kiedy odchodził szybkim tempem, ze złością przeciskając się przez krzewy róż i niski żywopłot. Tak, był tchórzem, był skończonym idiotą, był podłym agresorem, ale był też zranionym i zagubionym człowiekiem, i to właśnie ta ostatnia żałosność nakazywała mu ratować się ucieczką. Nie mógł dłużej patrzeć Hattie w oczy, nawet kiedy tak beztrosko go wyklinała (mówiąc prawdę?) i informowała o wydarzeniach z jego nokturnowego życia, o których nie powinna mieć pojęcia. Jej wszechwiedza nie była teraz istotna; liczyła się tylko ucieczka od osoby, którą krzywdził najbardziej na świecie, w jakiejś parodii odwetu za doznane krzywdy.
Ben zt :c
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- To było głębokie niczym kałuża po mżawce, Weasley – odpowiadam, chociaż próżno doszukiwać się w moim tonie złośliwości. Póki co mój rudy przyjaciel nie nadepnął mi na odcisk, więc nie ma potrzeby, żebym mu dogryzał. Poza tym nie można odmówić pewnej dozy prawdy w jego stwierdzeniu. Kto normalny porywa się na takie niebezpieczeństwo? Przecież obojętnie jak bardzo bylibyśmy ostrożni i wyszkoleni to nigdy nie mamy stuprocentowej pewności, że wrócimy z misji cało albo, że w ogóle wrócimy. W końcu dokładnie było z Zaimem. Nikt nie sądził, że ta rutynowa misja skończy się inaczej niż zwykle. Mógł wrócić spóźniony przez przytłaczającą ilość roboty papierkowej, ale wrócić. – Tiara przydziału to widocznie wcale nie taka głupia czapka – komentuję słowa Eilis. Coś musi być na rzeczy, bo rzeczywiście większość mieszkańców domu spod tarczy węża może pochwalić się niebezpiecznym błyskiem w oku i spojrzeniem, które na dłuższą metę potrafi wywołać nieprzyjemny dreszcz na plecach. Niewiadomą pozostaje, czy przychodzimy z tym potencjałem do Hogwartu, czy już tam kształtujemy się pod batutą ślizgonów.
Natomiast zawołanie Eilis sprawia, że znów uśmiecham się rozbawiony. Rzeczywiście powinna przestać pić, bo zaraz pojawi się tutaj przedstawiciel idealistycznej partii i poprosi ją o tworzenie zgrupowania. Albo, co gorsza, zrobi to Garrett. Bo jego słowa, chociaż oddawały mój pogląd na sytuację to nie brzmiały tak ładnie, jak naszej towarzyski. Skoro kwestia bezpieczeństwa wdowy wydaje się być na chwilę obecną wyjaśniona postanawiam nie powielać wypowiedzianych frazesów. Tym bardziej, że bezwiednie przypominam sobie pewną zawinioną osobę, która cierpiała właśnie z tego powodu. Nie żebym jej żałował czy coś. Zaraz potem robi mi się trochę głupio, że nie zachowuję się jak reszta tłumu żałobników. Uśmiecham się chyba trochę za często i za mocno jak na te okoliczności. – Doprawdy? Sądziłem, że właśnie do tego celu zapuściłeś włosy – odparowuję znów lekkim tonem, bardziej się z nim drocząc niż chcąc mu dopiec. Nasze stosunki zawsze oscylowały właśnie na takiej stopie. Zachowywaliśmy się zawsze jak na ślizgona i gryfona przystało. Nie można nas było posądzić o zażyłość, ale przez nasze wzajemne dogryzania przedzierała pewna sympatia. Być może właśnie dzięki temu po tak długim czasie bez kontaktu udało nam się jakoś odnaleźć wspólny język. Kto się czubi ten się lubi. Albo jakoś tak.
- Nie bądź już taki do bólu poprawny – odzywam się dopiero po chwili, gdy reszta babeczki magicznie znika w moich ust. Naprawdę nie można przesadzać z patosem w życiu, bo staniemy się zgorzkniali i zszarzali. Nie chcę kiedyś stać się cieniem siebie samego, który z kwaśną miną patrzy na radość innych ludzi.
- Nie będę brał na wynos jedzenia ze stypy – mówię zachowując te resztki taktu, które kurczowo utrzymują się we mnie przy życiu. Może jestem kawalerem mieszkającym z psem, ale nie żyję w konflikcie z kuchnią. Zamiast tego biorę kolejną babeczkę do ręki, a drugą porywam kieliszek wina z tacy niesionej przez skrzata. Skoro oni mogą to ja też.
Natomiast zawołanie Eilis sprawia, że znów uśmiecham się rozbawiony. Rzeczywiście powinna przestać pić, bo zaraz pojawi się tutaj przedstawiciel idealistycznej partii i poprosi ją o tworzenie zgrupowania. Albo, co gorsza, zrobi to Garrett. Bo jego słowa, chociaż oddawały mój pogląd na sytuację to nie brzmiały tak ładnie, jak naszej towarzyski. Skoro kwestia bezpieczeństwa wdowy wydaje się być na chwilę obecną wyjaśniona postanawiam nie powielać wypowiedzianych frazesów. Tym bardziej, że bezwiednie przypominam sobie pewną zawinioną osobę, która cierpiała właśnie z tego powodu. Nie żebym jej żałował czy coś. Zaraz potem robi mi się trochę głupio, że nie zachowuję się jak reszta tłumu żałobników. Uśmiecham się chyba trochę za często i za mocno jak na te okoliczności. – Doprawdy? Sądziłem, że właśnie do tego celu zapuściłeś włosy – odparowuję znów lekkim tonem, bardziej się z nim drocząc niż chcąc mu dopiec. Nasze stosunki zawsze oscylowały właśnie na takiej stopie. Zachowywaliśmy się zawsze jak na ślizgona i gryfona przystało. Nie można nas było posądzić o zażyłość, ale przez nasze wzajemne dogryzania przedzierała pewna sympatia. Być może właśnie dzięki temu po tak długim czasie bez kontaktu udało nam się jakoś odnaleźć wspólny język. Kto się czubi ten się lubi. Albo jakoś tak.
- Nie bądź już taki do bólu poprawny – odzywam się dopiero po chwili, gdy reszta babeczki magicznie znika w moich ust. Naprawdę nie można przesadzać z patosem w życiu, bo staniemy się zgorzkniali i zszarzali. Nie chcę kiedyś stać się cieniem siebie samego, który z kwaśną miną patrzy na radość innych ludzi.
- Nie będę brał na wynos jedzenia ze stypy – mówię zachowując te resztki taktu, które kurczowo utrzymują się we mnie przy życiu. Może jestem kawalerem mieszkającym z psem, ale nie żyję w konflikcie z kuchnią. Zamiast tego biorę kolejną babeczkę do ręki, a drugą porywam kieliszek wina z tacy niesionej przez skrzata. Skoro oni mogą to ja też.
Thank you, I'll say goodbye now though its the end of the world, don't blame yourself and if its true, I will surround you and give life to a world thats our own
Crispin Russell
Zawód : Auror, opiekun testrali
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
sometimes we deliberately step into those traps
I was born in mine; I don't mind it anymore
oh, but you should, you should mind it
I do, but I say I don't
I was born in mine; I don't mind it anymore
oh, but you should, you should mind it
I do, but I say I don't
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Troska, która rysowała się w oczkach chłopca, wyraźnie udzielała się Inarze. Znała wystarczająco dobrze i Harriet i Bena, by wiedzieć…że nie powinna się stać żadna krzywda. Jaimie był porywczy, to prawda, ale nie skrzywdziłby kobiety, szczególnie takiej, którą przecież kochał. Oczywiście, wiele mogła się zmienić, lat przybyło, a gniew, który rysował się pod powiekami smoka, miał swoje ukryte źródło, gdzieś głębiej. Tak, jak w przypadku jej przyjaciółki, której błękitne źrenice tak mocno przenikał ból i…coś jeszcze, o czym nikomu nie mówiła.
- Bo bardzo długo znam twoją mamę – wyciągnęła dłoń i rozprostowała palce, by ukazać delikatny, przetykany złotem pierścionek – to jest symbol znajomości tych zdolności, nawet… - tu odsłoniła białe ząbki w ciepłym wyrazie – jeśli tak dzielny, młody mężczyzna ukazuje swoją głodną moc – zwarła usta ze sobą, przez chwilę przyglądając się dziecku uważnie, jakby dostrzegła coś niesamowicie zajmującego w jego ciemnych oczkach – może i ty jesteś smokiem? – zapytała ostrożnie, przechylając twarz na bok, wciąż intensywnie wpatrując się w jego lokowana główkę – oczywiście wymagającym wielu lat nauki i zebrania mocy, ale wszystko jest możliwe – pokiwała głową, by w końcu sięgnąć wolną ręka dziecięcego policzka, by delikatnie je pogładzić.
Kolejna prośba i odpowiedź Inary zostały przerwane, gdy w tak upatrywanym przez nich kierunku, wyraźniej zarysowała się barczysta sylwetka Benjamina, która zaraz zniknął gdzieś za poplątanym żywopłotem, pozostawiając Hattie samą.
- Zobacz, mama już do nas idzie – szepnęła cicho, samej wypatrując w zbliżającym się obliczu przyjaciółki – czegokolwiek, sugerującego – co się wydarzyło. Oczywiście, nie miała zamiaru o nic teraz pytać, przedkładając nad ową wiedzę, troskę o siedzącego przy niej chłopca.
- Bo bardzo długo znam twoją mamę – wyciągnęła dłoń i rozprostowała palce, by ukazać delikatny, przetykany złotem pierścionek – to jest symbol znajomości tych zdolności, nawet… - tu odsłoniła białe ząbki w ciepłym wyrazie – jeśli tak dzielny, młody mężczyzna ukazuje swoją głodną moc – zwarła usta ze sobą, przez chwilę przyglądając się dziecku uważnie, jakby dostrzegła coś niesamowicie zajmującego w jego ciemnych oczkach – może i ty jesteś smokiem? – zapytała ostrożnie, przechylając twarz na bok, wciąż intensywnie wpatrując się w jego lokowana główkę – oczywiście wymagającym wielu lat nauki i zebrania mocy, ale wszystko jest możliwe – pokiwała głową, by w końcu sięgnąć wolną ręka dziecięcego policzka, by delikatnie je pogładzić.
Kolejna prośba i odpowiedź Inary zostały przerwane, gdy w tak upatrywanym przez nich kierunku, wyraźniej zarysowała się barczysta sylwetka Benjamina, która zaraz zniknął gdzieś za poplątanym żywopłotem, pozostawiając Hattie samą.
- Zobacz, mama już do nas idzie – szepnęła cicho, samej wypatrując w zbliżającym się obliczu przyjaciółki – czegokolwiek, sugerującego – co się wydarzyło. Oczywiście, nie miała zamiaru o nic teraz pytać, przedkładając nad ową wiedzę, troskę o siedzącego przy niej chłopca.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Jeszcze raz uniósł kieliszek do ust, pierwszy raz uśmiechając się naprawdę; może trochę krzywo, może z lekką kpiną błąkającą się po wargach, ale wreszcie wyplenił smutek nakazujący mu ściśnięcie ust w prostą linię i żałobne wylewanie łez nad tym, co niesprawiedliwie odebrano, ale czego nie da się zwrócić. - Starałem się jak mogłem - rzucił w końcu z przekąsem w stronę Crispina, patrząc na niego równo półtorej sekundy, a potem znów przeniósł spojrzenie na Eilis. Nie, droga, o twoim stanie nie wspomni najmniejszym słowem - dlaczego miałby to robić? Już taił przed rodzeństwem i najbliższymi tyle informacji, z każdym dniem stając się coraz gorszym bratem, jedna tajemnica - szczególnie tak błaha - w tę czy we w tę nie robiła żadnej różnicy, prawda?
Nie wtrącał się w rozmowę na temat Tiary Przydziału - stary kapelusz nie musiał nawet dotknąć burzy jego rudych i wtedy jeszcze względnie krótkich włosów, by wykrzyczeć przeraźliwie głośno nazwę Domu Lwa. Był Gryfonem idealnie wpisującym się we wszystkie stereotypy - zarówno te pozytywne, jak i te nieco mniej. Był butny, uparty, cierpiał na kompleks bohatera, naiwnie wierzył, że zbawi cały świat, brzydził się zdradą i cenił sprawiedliwość, stawiając ją na równi w przyjaźnią. A Russell? Jaki był on? Nieszczery, dążący do celu po trupach, niebaczący na konsekwencje, przebiegły, chytry i stawiający swoje bezpieczeństwo ponad ideały?
Jaki byłeś, Crispin, godny zaufania?
Spojrzał z troską na Eilis, zastanawiając się, czy panuje jeszcze nad potokiem słów wypływających z jej ust. Była tak krucha - delikatna, jakby dopiero poznająca zło, jakie się czaiło, jakie wydzierało z ich serc życie najbliższych. Zupełnie jak teraz. Na ilu pogrzebach była dotychczas? Z iloma drogimi osobami musiała się już pożegnać? Za którymi twarzami tęskniła, wciąż nie mogąc przyzwyczaić się do tego, że ich zabrakło, że w ich oczach nie tańczą już ogniki, że nie wymieniają się z pozoru nic nieważnymi uwagami?
Garrett przestał już liczyć, ile razy zasypywał trumny ziemią, ile razy zastanawiał się, czy gdyby tego dnia nie popełnili błędu, to jego (niegdyś) kompan (teraz tylko rozmyte wspomnienie) dalej byłby przy życiu. A teraz miało być tylko gorzej; jak wielki będzie niesprawiedliwy plon zebrany przez Śmierć w nadciągającej wojnie? Ilu przyjaciół pochowa?
Zignorował uwagę Crispina na temat jego włosów (które może faktycznie były odrobinę zbyt długie, ale akurat mógł związać je w krótkiego kucyka - i właśnie tak nosił je przez pół życia - aby mu nie przeszkadzały, więc w czym problem?), skupiając się na Eilis i na fakcie... że aktualnie oplatała go ramionami w pasie i właśnie wtedy w jego głowie zapaliła się ostrzegawcza lampka. - To chyba ten moment, w którym powinnaś wrócić do łóżka - powiedział cicho w jej stronę, mając nadzieję, że dosłyszy i, co najważniejsze, zrozumie jego słowa. - Ktoś musi być, Russell - powiedział zaraz, dopijając wino z kieliszka i odkładając go na nieodległą tacę; znów spojrzał uważnie na Eilis, która wyglądała, jakby miała zaraz usnąć, więc chwycił ją w talii i nieco uniósł, żeby mógł wygodniej wyprowadzić ją z przyjęcia. - Odprowadzę Eilis do domu... zanim zrobi sobie krzywdę - mruknął w jego stronę, zastanawiając się, jak bardzo niepoprawne byłoby, gdyby po prostu uniósł dziewczynę jak pan młody wnoszący żonę przez próg domu. Rozejrzał się. Wkoło kręciło się zbyt wiele osób i podczas gdy jego własna opinia już dawno przestała go obchodzić, o tę należącą do alchemiczki wciąż dbał. Westchnął, mając wrażenie, że Eilis zrobiła się nagle wiotka niczym szmaciana lalka.
- Będziesz dalej dbał o swoją masę, Russell, czy pomożesz nam pokonać miliony schodów? - rzucił niedbale w przestrzeń, wcale nie patrząc już na Crispina.
A potem ruszył dalej, zastanawiając się, czy jego kompleks zbawcy świata pozwoli mu kiedyś w spokoju się upić.
| zt x3
Nie wtrącał się w rozmowę na temat Tiary Przydziału - stary kapelusz nie musiał nawet dotknąć burzy jego rudych i wtedy jeszcze względnie krótkich włosów, by wykrzyczeć przeraźliwie głośno nazwę Domu Lwa. Był Gryfonem idealnie wpisującym się we wszystkie stereotypy - zarówno te pozytywne, jak i te nieco mniej. Był butny, uparty, cierpiał na kompleks bohatera, naiwnie wierzył, że zbawi cały świat, brzydził się zdradą i cenił sprawiedliwość, stawiając ją na równi w przyjaźnią. A Russell? Jaki był on? Nieszczery, dążący do celu po trupach, niebaczący na konsekwencje, przebiegły, chytry i stawiający swoje bezpieczeństwo ponad ideały?
Jaki byłeś, Crispin, godny zaufania?
Spojrzał z troską na Eilis, zastanawiając się, czy panuje jeszcze nad potokiem słów wypływających z jej ust. Była tak krucha - delikatna, jakby dopiero poznająca zło, jakie się czaiło, jakie wydzierało z ich serc życie najbliższych. Zupełnie jak teraz. Na ilu pogrzebach była dotychczas? Z iloma drogimi osobami musiała się już pożegnać? Za którymi twarzami tęskniła, wciąż nie mogąc przyzwyczaić się do tego, że ich zabrakło, że w ich oczach nie tańczą już ogniki, że nie wymieniają się z pozoru nic nieważnymi uwagami?
Garrett przestał już liczyć, ile razy zasypywał trumny ziemią, ile razy zastanawiał się, czy gdyby tego dnia nie popełnili błędu, to jego (niegdyś) kompan (teraz tylko rozmyte wspomnienie) dalej byłby przy życiu. A teraz miało być tylko gorzej; jak wielki będzie niesprawiedliwy plon zebrany przez Śmierć w nadciągającej wojnie? Ilu przyjaciół pochowa?
Zignorował uwagę Crispina na temat jego włosów (które może faktycznie były odrobinę zbyt długie, ale akurat mógł związać je w krótkiego kucyka - i właśnie tak nosił je przez pół życia - aby mu nie przeszkadzały, więc w czym problem?), skupiając się na Eilis i na fakcie... że aktualnie oplatała go ramionami w pasie i właśnie wtedy w jego głowie zapaliła się ostrzegawcza lampka. - To chyba ten moment, w którym powinnaś wrócić do łóżka - powiedział cicho w jej stronę, mając nadzieję, że dosłyszy i, co najważniejsze, zrozumie jego słowa. - Ktoś musi być, Russell - powiedział zaraz, dopijając wino z kieliszka i odkładając go na nieodległą tacę; znów spojrzał uważnie na Eilis, która wyglądała, jakby miała zaraz usnąć, więc chwycił ją w talii i nieco uniósł, żeby mógł wygodniej wyprowadzić ją z przyjęcia. - Odprowadzę Eilis do domu... zanim zrobi sobie krzywdę - mruknął w jego stronę, zastanawiając się, jak bardzo niepoprawne byłoby, gdyby po prostu uniósł dziewczynę jak pan młody wnoszący żonę przez próg domu. Rozejrzał się. Wkoło kręciło się zbyt wiele osób i podczas gdy jego własna opinia już dawno przestała go obchodzić, o tę należącą do alchemiczki wciąż dbał. Westchnął, mając wrażenie, że Eilis zrobiła się nagle wiotka niczym szmaciana lalka.
- Będziesz dalej dbał o swoją masę, Russell, czy pomożesz nam pokonać miliony schodów? - rzucił niedbale w przestrzeń, wcale nie patrząc już na Crispina.
A potem ruszył dalej, zastanawiając się, czy jego kompleks zbawcy świata pozwoli mu kiedyś w spokoju się upić.
| zt x3
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Poczułem się jak mały robaczek pod bacznym okularem mikroskopu. Dogłębnie obejrzany, rozpatrzony pod każdym względem, zanalizowany. Bez żadnych emocji, skrupułów czy branych pod uwagę wyjątków. Przez chwilę panna Lovegood była wytrawnym doktorem, w tym przypadku psychiatrii, stawiającym rozpoznanie i ostateczną diagnozę. Nie wiem czy jestem dla niej jakimś interesującym przypadkiem. Jej reakcja wydaje się rzeczowa, neutralna, niezdradzająca żadnej niepotrzebnej emocji. Jest prawdziwą mistrzynią trzymania nerwów na wodzy, udawania, że nic i nikt jej nie wzrusza. Bo przecież ma jakieś uczucia, prawda? Człowiek przecież nie może się ich po prostu wyzbyć, uznać, że są mu niepotrzebne. Przecież sam tego próbowałem i nic mi z tego nie wyszło. Ton głosu, z jakim zadaje pytanie sprawia, że nabieram pewności, że to wszystko jest niczym więcej jak tylko maską. Czy w innym wypadku brzmiałoby to tak poważnie? Próżno doszukiwać się w nim ironii czy prześmiewczej nuty. Tego się nie spodziewałem.
- To zależy od ciebie – odpowiadam już zdecydowanie mniej radośnie niż wcześniej. Wcale nie ze względu na fakt, że chcę jej dopiec czy, broń Merlinie, przestraszyć. Mówię tak, bo właśnie tak brzmi prawda. Jeśli chcę potrafię być przerażającym człowiekiem. Chyba każdy ma w sobie taką mroczną stronę, a być może nie wszyscy umieją ją wydobyć. Natomiast kontrolować nie umie chyba nikt. – Dlaczego miałbym? Jeśli do tej pory nie wylądowałem w świętym Mungu to chyba już tam nie zawitam. – Uśmiecham się tym razem delikatnie dostrzegając subtelny ruch jej brwi, który być może świadczy o zaciętości. W moim umyśle rozbłysła czerwona lampka i rozległ się donośny alarm Uwaga, lisica ponownie w natarciu. Postanawiam więc odbić piłeczkę, chociaż czynię to bardziej z ciekawości niż chęci zdobycia przewagi w tej pingpongowej rozmowie. – A ty jesteś całkowicie normalna? – Dopiero teraz zauważyłem, że wyzbyłem się tej oficjalnej otoczki. Jestem ciekaw czy zwróci mi na to uwagę. Czy powie, że nie powinienem sobie pozwalać na zbyt wiele.
Natomiast brak reakcji na moje stwierdzenie nieco zbija mnie z tropu. Lovegood nie chce postawić kropki nad i? Nie chce, aby to jej zdanie było tym ostatnim, na wierzchu, podsumowującym? Może, o zgrozo, zgadza się ze mną? Albo to ucieczka. Taka, jakiej dokonała przed chwilą wykonując taktyczny odwrót z naszego kręgu wzajemnej adoracji, gdy istniała niebezpieczna możliwość, że wcale jej zdanie nie wygra starcia. Uciekła niczym kapitan z tonącego statku tylko po to, aby honor i duma pozostały nietknięte? Wszystkie opcje wydają mi się prawdopodobne i równie interesujące. Nie próbuję jednak w żaden sposób wyciągnąć z niej odpowiedzi, bo mam wrażenie, że nie zrobiłbym tego, nawet torturami. Myślę, że w jej naturze leży mówienie tylko tego, chce, a nie tego, co inni chcieliby o niej wiedzieć. Jest skryta, dociera to do mnie w chwili, gdy odkrywam, że sam nieźle się uzewnętrzniam. Zazwyczaj taki nie jestem, nie odczuwam potrzeby relacjonowania swojego życia i tłumaczenia się. Dziwnie się czuję z tą świadomością.
- Tak. Upuszczaniem krwi zawodowo zajmują się lekarze z tego, co wiem. – Nie mogę zaprzeczyć, że irytacja w jej głosie mnie cieszy. Selina jest niezadowolona, bo okazało się, że nie wszystko jest tak, jak myśli ona. Powstrzymuję pełen uśmiech zwycięstwa pamiętając, żeby specjalnie się nie odkrywać. To zasady, które panują w boksie. Obserwuj przeciwnika, zbadaj jego mocne strony, ucz się od niego.
Ta kobieta to istny kalejdoskop. Jeśli dotychczas uznawałem przedstawicielki płci pięknej za zmienne to blakną one przy niej. Przyglądam się lekko zdziwiony, gdy przez jej twarz przelatuje szereg różnych emocji. Nie wiem, co takiego dostrzegła w mojej twarzy, że odwróciła wzrok, ale jeszcze bardziej zbija mnie to z tropu. Nie wiem, co zrobić, ani tym bardziej jak zareagować na te dwa, zupełnie odmienne w swojej tonacji zdania. – Mam wrażenie, że niespecjalnie pani żałuje. – Cóż, wracamy do form grzecznościowych.
- To zależy od ciebie – odpowiadam już zdecydowanie mniej radośnie niż wcześniej. Wcale nie ze względu na fakt, że chcę jej dopiec czy, broń Merlinie, przestraszyć. Mówię tak, bo właśnie tak brzmi prawda. Jeśli chcę potrafię być przerażającym człowiekiem. Chyba każdy ma w sobie taką mroczną stronę, a być może nie wszyscy umieją ją wydobyć. Natomiast kontrolować nie umie chyba nikt. – Dlaczego miałbym? Jeśli do tej pory nie wylądowałem w świętym Mungu to chyba już tam nie zawitam. – Uśmiecham się tym razem delikatnie dostrzegając subtelny ruch jej brwi, który być może świadczy o zaciętości. W moim umyśle rozbłysła czerwona lampka i rozległ się donośny alarm Uwaga, lisica ponownie w natarciu. Postanawiam więc odbić piłeczkę, chociaż czynię to bardziej z ciekawości niż chęci zdobycia przewagi w tej pingpongowej rozmowie. – A ty jesteś całkowicie normalna? – Dopiero teraz zauważyłem, że wyzbyłem się tej oficjalnej otoczki. Jestem ciekaw czy zwróci mi na to uwagę. Czy powie, że nie powinienem sobie pozwalać na zbyt wiele.
Natomiast brak reakcji na moje stwierdzenie nieco zbija mnie z tropu. Lovegood nie chce postawić kropki nad i? Nie chce, aby to jej zdanie było tym ostatnim, na wierzchu, podsumowującym? Może, o zgrozo, zgadza się ze mną? Albo to ucieczka. Taka, jakiej dokonała przed chwilą wykonując taktyczny odwrót z naszego kręgu wzajemnej adoracji, gdy istniała niebezpieczna możliwość, że wcale jej zdanie nie wygra starcia. Uciekła niczym kapitan z tonącego statku tylko po to, aby honor i duma pozostały nietknięte? Wszystkie opcje wydają mi się prawdopodobne i równie interesujące. Nie próbuję jednak w żaden sposób wyciągnąć z niej odpowiedzi, bo mam wrażenie, że nie zrobiłbym tego, nawet torturami. Myślę, że w jej naturze leży mówienie tylko tego, chce, a nie tego, co inni chcieliby o niej wiedzieć. Jest skryta, dociera to do mnie w chwili, gdy odkrywam, że sam nieźle się uzewnętrzniam. Zazwyczaj taki nie jestem, nie odczuwam potrzeby relacjonowania swojego życia i tłumaczenia się. Dziwnie się czuję z tą świadomością.
- Tak. Upuszczaniem krwi zawodowo zajmują się lekarze z tego, co wiem. – Nie mogę zaprzeczyć, że irytacja w jej głosie mnie cieszy. Selina jest niezadowolona, bo okazało się, że nie wszystko jest tak, jak myśli ona. Powstrzymuję pełen uśmiech zwycięstwa pamiętając, żeby specjalnie się nie odkrywać. To zasady, które panują w boksie. Obserwuj przeciwnika, zbadaj jego mocne strony, ucz się od niego.
Ta kobieta to istny kalejdoskop. Jeśli dotychczas uznawałem przedstawicielki płci pięknej za zmienne to blakną one przy niej. Przyglądam się lekko zdziwiony, gdy przez jej twarz przelatuje szereg różnych emocji. Nie wiem, co takiego dostrzegła w mojej twarzy, że odwróciła wzrok, ale jeszcze bardziej zbija mnie to z tropu. Nie wiem, co zrobić, ani tym bardziej jak zareagować na te dwa, zupełnie odmienne w swojej tonacji zdania. – Mam wrażenie, że niespecjalnie pani żałuje. – Cóż, wracamy do form grzecznościowych.
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ogród
Szybka odpowiedź