Ogród
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W sercu ogrodu
Przepastny ogród gęsto obsadzony zniewalająco pachnącymi różami rozciąga się na dużej powierzchni z najbardziej nasłonecznionej strony domu, by przebywając w nim, jak najdłużej można się było cieszyć promieniami słonecznymi leniwie prześlizgującymi się po skórze. W sercu ogrodu znajduje się dostatecznie dużo miejsca, by ulokować tu suto zastawiony, opatrzony zaklęciami zwalczającymi niekorzystne czynniki atmosferyczne stół dla wielu gości. Boczne ścieżki kluczące pomiędzy różanymi alejkami doprowadzają do przeróżnych ukrytych zakątków: ławeczek parkowych, huśtawki, małej fontanny czy zacisznej altany.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Selina rzadko podejmowała trud obserwowania kogoś tak naprawdę. Oczywiście, uwielbiała oceniać ludzi - znaleźć pojedynczą wadę, uczepić się jej jak pijawka i kąsać do nieprzytomności swoją ofiarę, chełpiąc się własną przewagą. Była jednak jednocześnie zbyt zapatrzona w siebie i zbyt lekceważąca, by zauważyć coś w kimś poza tą jedną, krzyczącą cechą. Wystarczyło z niej zrobić karykaturę i z łatwością tworzyła na jej podstawie rysopis danej osoby. Odrzucała, kpiła i żartowała z innych, byleby tylko nie zdołali pomyśleć, że są jakkolwiek na równi z nią. To ona musiała rozdawać karty. I niezwykle irytująca była świadomość tego, że ta sztuka nie udała się również i tym razem. Dlatego musiała poznać. Bo nie potrafiłaby przyznać się do tego, że jej zaintrygowanie mogło wynikać z czegoś innego jak z chęci kontroli. I przegapiła z premedytacją swoją szansę, przyjmując jego słowa bez komentarza. Sama nie mogła odpowiedzieć sobie na pytania dlaczego. Och, zaraz, może miała taki kaprys?
Z niejakim zadowoleniem przyjęła jego początkową rezerwę, bo zdawało jej się, że nie odpowiedział tak od razu. Zaskoczony? To było prawie jak komplement dla niej. Wolno rozciągnęła usta w uśmiechu, pacyfikując się własnym zadowoleniem. Dziwne, nie powinna się uśmiechać w momencie, gdy mężczyzna właśnie stwierdzał, że jego podejście do niej zależało od tego, jak ona będzie zachowywać się w stosunku do niego. Właśnie prawie literalnie jej powiedział, by lepiej była grzeczna, bo to może się źle skończyć. Więc może ona również była szalona, skoro przyjmowała groźbę z beztroską?
-Jak liberalnie.-zadrwiła, niejako wchodząc na nieco prowokacyjny ton.-Zawsze mogłeś stamtąd uciec. Może już jutro przeczytam w Proroku o zbiegu?-zapytała, niemalże z rozkoszą poddając to pod zastanowienie.
Twarz jej zastygła na moment, gdy odbił piłeczkę. Zawsze z wdzięcznością przyjmowała momenty, gdy uwaga skupiała się na niej, jednak w tym momencie było to dla niej niewygodne. Nie chciała znajdywać się pod jego lupą. Zmrużyła więc delikatnie brwi.
-Jak na aktualne standardy? Podobno nie.-odpowiedziała, jakby to nie miało żadnego znaczenia, ale jej skupiony wzrok i brak emocji na twarzy mógł świadczyć, że zachowywała pewną rezerwę. Nie zwróciła uwagi kompletnie na brak formy grzecznościowej, całą uwagę przerzucając na zrobienie odpowiedniego ruchu.
Nie miała pojęcia, że mimo nagłej ostrożności, jej każdy ruch zdołał być już dokładnie prześwietlony, a jej intencje oraz powody poddane pod wątpliwość z założeniem tysiąca opcji. Nie sądziła, by miała aż tak uważnego rozmówcę. Po raz kolejny nie doceniała kogoś, a jej lekceważenie odbije jej się czkawką.
-Jestem przekonana, że sprawny bokser również jest do tego zdolny, tylko oczywiście bez tej lekarskiej finezji.-odcięła się momentalnie, mrużąc oczy. Te mugolskie nazwy były takie zabawne. Ale nie o to chodziło. W tym momencie to jej miało być na wierzchu, nawet, jeśli temat, w którym się obracali, był jej absolutnie obcy. Przy okazji chciała niejako podważyć jego zdolności jako zawodowca. A staranna maska, trzymanie emocji na wodzy i dyscyplina, którą się przed chwilą cechowała, prysnęła niczym bańka mydlana, gdy w jej żyłach zaczęła kotłować się krew. Zbyt łatwo poddawała się impulsom, spalając się momentalnie. Zapomniała już o swoim zaciekawieniu - odrzuciła to kompletnie, skupiając się na jednej, pojedynczej myśli. A po wypowiedzeniu tych słów, gniew, który czuła, momentalnie odpłynął. Grzechem byłoby stwierdzić, że Selina Lovegood się zawstydza. Ale przez moment, nagle opuszczona przez wrzące uczucia, poczuła się naga. Ale tylko na krótką chwilę.
-Nie mogę przyznać, bym stała się pańską fanką.-odparowała momentalnie, zaciskając usta.-Moja róża.-upomniała się, wyciągając dłoń w jego stronę, nagle zmieniając temat, jakby ucinając to ostatecznie. Patrzyła na niego wyczekująco, nie mając zamiaru przyjąć odmowy. Cóż z tego, że wokół rosło tysiące tych kwiatów. Chciała tą konkretną.
Z niejakim zadowoleniem przyjęła jego początkową rezerwę, bo zdawało jej się, że nie odpowiedział tak od razu. Zaskoczony? To było prawie jak komplement dla niej. Wolno rozciągnęła usta w uśmiechu, pacyfikując się własnym zadowoleniem. Dziwne, nie powinna się uśmiechać w momencie, gdy mężczyzna właśnie stwierdzał, że jego podejście do niej zależało od tego, jak ona będzie zachowywać się w stosunku do niego. Właśnie prawie literalnie jej powiedział, by lepiej była grzeczna, bo to może się źle skończyć. Więc może ona również była szalona, skoro przyjmowała groźbę z beztroską?
-Jak liberalnie.-zadrwiła, niejako wchodząc na nieco prowokacyjny ton.-Zawsze mogłeś stamtąd uciec. Może już jutro przeczytam w Proroku o zbiegu?-zapytała, niemalże z rozkoszą poddając to pod zastanowienie.
Twarz jej zastygła na moment, gdy odbił piłeczkę. Zawsze z wdzięcznością przyjmowała momenty, gdy uwaga skupiała się na niej, jednak w tym momencie było to dla niej niewygodne. Nie chciała znajdywać się pod jego lupą. Zmrużyła więc delikatnie brwi.
-Jak na aktualne standardy? Podobno nie.-odpowiedziała, jakby to nie miało żadnego znaczenia, ale jej skupiony wzrok i brak emocji na twarzy mógł świadczyć, że zachowywała pewną rezerwę. Nie zwróciła uwagi kompletnie na brak formy grzecznościowej, całą uwagę przerzucając na zrobienie odpowiedniego ruchu.
Nie miała pojęcia, że mimo nagłej ostrożności, jej każdy ruch zdołał być już dokładnie prześwietlony, a jej intencje oraz powody poddane pod wątpliwość z założeniem tysiąca opcji. Nie sądziła, by miała aż tak uważnego rozmówcę. Po raz kolejny nie doceniała kogoś, a jej lekceważenie odbije jej się czkawką.
-Jestem przekonana, że sprawny bokser również jest do tego zdolny, tylko oczywiście bez tej lekarskiej finezji.-odcięła się momentalnie, mrużąc oczy. Te mugolskie nazwy były takie zabawne. Ale nie o to chodziło. W tym momencie to jej miało być na wierzchu, nawet, jeśli temat, w którym się obracali, był jej absolutnie obcy. Przy okazji chciała niejako podważyć jego zdolności jako zawodowca. A staranna maska, trzymanie emocji na wodzy i dyscyplina, którą się przed chwilą cechowała, prysnęła niczym bańka mydlana, gdy w jej żyłach zaczęła kotłować się krew. Zbyt łatwo poddawała się impulsom, spalając się momentalnie. Zapomniała już o swoim zaciekawieniu - odrzuciła to kompletnie, skupiając się na jednej, pojedynczej myśli. A po wypowiedzeniu tych słów, gniew, który czuła, momentalnie odpłynął. Grzechem byłoby stwierdzić, że Selina Lovegood się zawstydza. Ale przez moment, nagle opuszczona przez wrzące uczucia, poczuła się naga. Ale tylko na krótką chwilę.
-Nie mogę przyznać, bym stała się pańską fanką.-odparowała momentalnie, zaciskając usta.-Moja róża.-upomniała się, wyciągając dłoń w jego stronę, nagle zmieniając temat, jakby ucinając to ostatecznie. Patrzyła na niego wyczekująco, nie mając zamiaru przyjąć odmowy. Cóż z tego, że wokół rosło tysiące tych kwiatów. Chciała tą konkretną.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Czy jestem liberalny? Nie wiem. Jestem tylko człowiekiem, który bardzo ceni sobie wolność. W każdym tego słowa znaczeniu, tak długo jak nie wpływa ona krzywdząco na osobę obok mnie. Nie wtrącam się w to, co robią inni, jeśli w żaden sposób nie wpływa to na mnie lub innych. Niech robią, co chcą w swoich czterech ścianach, łóżkach czy gdziekolwiek indziej.
- Po prostu wyznaję zasadę ząb za ząb – wzruszam ramionami nieporuszony drwiną w jej głosie. Niech myśli sobie, co chce. Wiem, że żadne moje starania nie skłonią jej do zmiany zdania. Miałem już do czynienia z takimi ludźmi. W mniej lub bardziej komfortowych sytuacjach. Im bardziej próbowałem przedstawić komuś mój punkt widzenia, przedstawić moje racje tym dalej byłem od celu. Niektórzy są po prostu naturalnie ślepi, rzadko kiedy można to zmienić, a powiedzenie chcieć to móc mocno traci na wartości. Dlatego przyjąłem dość obronną pozycję w życiu. Oddaję to, co mi zostaje zabrane. Nie sprowadzam ludzi do parteru intelektualnego dla przyjemności. Dostosowuję się do rozmówcy. Nie chcę, żeby czuł się przy mnie głupszy, a jeśli próbuje postawić w takiej roli mnie to nie mamy o czym mówić. Problem polega na tym, że nie wiem, do której grupy przypasować Selinę. Wymyka się z wszystkich ram, jakie próbuję jej nadać. Jest zmienna, raptowna, nieprzewidywalna. Taki chodzący żywioł, którego człowiek nigdy nie może być do końca pewien, a właśnie tego w życiu nie lubię. Po tak wielu zawirowaniach stałem się mimowolnym miłośnikiem stałości i przewidywalności, chociaż moja przyjaźń z Jaimie może stawiać tę tezę pod znakiem zapytania. Chociaż przecież wyjątek potwierdza regułę. – „Wariat uciekł ze szpitala, żeby pójść na pogrzeb mężczyzny, którego tak naprawdę nie znał”. Sam przeczytałbym taki artykuł – bezwiednie uśmiecham się na taką myśl. Ciekawe, gdyby okazało się, że tak naprawdę to wszystko dzieje się w moim umyśle. Lovegood to twór, który mój umysł samodzielnie stworzył, aby zapewnić mi trochę rozrywki, a tak naprawdę od trzech lat tkwię na oddziale magipsychiatrii. Wcale nie brzmi to tak nieprawdopodobnie jak mogłoby się zdawać na pierwszy rzut oka. – Więc jesteśmy do siebie podobni. – Mój głos jest spokojny i wyważony, ale w oczach czają się rozbawione iskierki. Jak Selina zareaguje na fakt, że porównują się do niej? Że mam czelność stawiać się obok niej na przenajświętszym piedestale? Zgaduję, że niezbyt dobrze, chociaż znam ją zaledwie parę minut. Chyba, że wybierze właśnie ten moment, aby po raz kolejny mnie zadziwić i wyprowadzić w pole. Wszystko jest możliwe.
Przeciąganie liny to zabawa dla dzieci. Tylko ktoś o zaniżonym poczuciu własnej wartości i nadmiernej potrzebie uwagi innych próbuje niemal rozpaczliwie udowodnić, że ma rację. Sam uważam, że obie te rzeczy są u mnie na całkiem normalnym poziomie. Tymczasem bawię się właśnie teraz w grę pod tytułem kto zna się lepiej na boksie. Przecież to śmieszne. Oprócz tego, że mogę znów poczuć się jak sześciolatek to nie wynoszę z tego żadnych korzyści. Daję jedynie Selinie satysfakcję z faktu, że dałem się sprowokować. Po raz kolejny zresztą. Chociaż po tonie jej głosu mogę wywnioskować, że wcale nie jest tak pewna siebie i zrelaksowana jak mogłem przypuszczać. Ta zaciętość pokazuje jak mocno się zaangażowała i wcale nie zachowuje się tak nonszalancko jak wcześniej.
– Jeśli na ringu pojawia się krew to znaczy, że walka jest wyjątkowo brutalna i zaciekła – mówię przyglądając się jej z ciekawością. Wszystko dlatego, że nasz pojedynek na słowa właśnie zaczyna przypominać taki krwawy bój. Pierwsze rany już zresztą zostały poniesione, gdy ukłuła się w palce. Może to dobra pora, żeby to zakończyć nim naprawdę rzucimy się sobie do tętnic. – Cóż, wszystko przed nami – odpowiadam wesoło podnosząc się w końcu z murka. Nagle raptownie zmienia się układ sił, panna Lovegood nagle wydaje mi się taka drobna i delikatna. Znów bezwiednie odczuwam potrzebę sprawdzenia jak jej rysy będą się prezentować na płótnie. Uśmiecham się szeroko, gdy wyciąga rękę. Wkładam różę do butonierki, po czym łapię jej drobną dłoń i muskam wargami jej wierzch przy okazji zaglądając jej w oczy. Oby nie odrąbała mi teraz głowy. – Przyjemnością było cię poznać, Selino. – Mój ton jest jakiś niespodziewanie głęboki. Nie zwracam jednak na to uwagi, bo gdzieś w oddali mignął mi uciekający Ben. Pora wrócić do rzeczywistości. Odwracam głowę tylko raz, gdy odchodzę od mojej nowo poznanej rywalki.
zt
- Po prostu wyznaję zasadę ząb za ząb – wzruszam ramionami nieporuszony drwiną w jej głosie. Niech myśli sobie, co chce. Wiem, że żadne moje starania nie skłonią jej do zmiany zdania. Miałem już do czynienia z takimi ludźmi. W mniej lub bardziej komfortowych sytuacjach. Im bardziej próbowałem przedstawić komuś mój punkt widzenia, przedstawić moje racje tym dalej byłem od celu. Niektórzy są po prostu naturalnie ślepi, rzadko kiedy można to zmienić, a powiedzenie chcieć to móc mocno traci na wartości. Dlatego przyjąłem dość obronną pozycję w życiu. Oddaję to, co mi zostaje zabrane. Nie sprowadzam ludzi do parteru intelektualnego dla przyjemności. Dostosowuję się do rozmówcy. Nie chcę, żeby czuł się przy mnie głupszy, a jeśli próbuje postawić w takiej roli mnie to nie mamy o czym mówić. Problem polega na tym, że nie wiem, do której grupy przypasować Selinę. Wymyka się z wszystkich ram, jakie próbuję jej nadać. Jest zmienna, raptowna, nieprzewidywalna. Taki chodzący żywioł, którego człowiek nigdy nie może być do końca pewien, a właśnie tego w życiu nie lubię. Po tak wielu zawirowaniach stałem się mimowolnym miłośnikiem stałości i przewidywalności, chociaż moja przyjaźń z Jaimie może stawiać tę tezę pod znakiem zapytania. Chociaż przecież wyjątek potwierdza regułę. – „Wariat uciekł ze szpitala, żeby pójść na pogrzeb mężczyzny, którego tak naprawdę nie znał”. Sam przeczytałbym taki artykuł – bezwiednie uśmiecham się na taką myśl. Ciekawe, gdyby okazało się, że tak naprawdę to wszystko dzieje się w moim umyśle. Lovegood to twór, który mój umysł samodzielnie stworzył, aby zapewnić mi trochę rozrywki, a tak naprawdę od trzech lat tkwię na oddziale magipsychiatrii. Wcale nie brzmi to tak nieprawdopodobnie jak mogłoby się zdawać na pierwszy rzut oka. – Więc jesteśmy do siebie podobni. – Mój głos jest spokojny i wyważony, ale w oczach czają się rozbawione iskierki. Jak Selina zareaguje na fakt, że porównują się do niej? Że mam czelność stawiać się obok niej na przenajświętszym piedestale? Zgaduję, że niezbyt dobrze, chociaż znam ją zaledwie parę minut. Chyba, że wybierze właśnie ten moment, aby po raz kolejny mnie zadziwić i wyprowadzić w pole. Wszystko jest możliwe.
Przeciąganie liny to zabawa dla dzieci. Tylko ktoś o zaniżonym poczuciu własnej wartości i nadmiernej potrzebie uwagi innych próbuje niemal rozpaczliwie udowodnić, że ma rację. Sam uważam, że obie te rzeczy są u mnie na całkiem normalnym poziomie. Tymczasem bawię się właśnie teraz w grę pod tytułem kto zna się lepiej na boksie. Przecież to śmieszne. Oprócz tego, że mogę znów poczuć się jak sześciolatek to nie wynoszę z tego żadnych korzyści. Daję jedynie Selinie satysfakcję z faktu, że dałem się sprowokować. Po raz kolejny zresztą. Chociaż po tonie jej głosu mogę wywnioskować, że wcale nie jest tak pewna siebie i zrelaksowana jak mogłem przypuszczać. Ta zaciętość pokazuje jak mocno się zaangażowała i wcale nie zachowuje się tak nonszalancko jak wcześniej.
– Jeśli na ringu pojawia się krew to znaczy, że walka jest wyjątkowo brutalna i zaciekła – mówię przyglądając się jej z ciekawością. Wszystko dlatego, że nasz pojedynek na słowa właśnie zaczyna przypominać taki krwawy bój. Pierwsze rany już zresztą zostały poniesione, gdy ukłuła się w palce. Może to dobra pora, żeby to zakończyć nim naprawdę rzucimy się sobie do tętnic. – Cóż, wszystko przed nami – odpowiadam wesoło podnosząc się w końcu z murka. Nagle raptownie zmienia się układ sił, panna Lovegood nagle wydaje mi się taka drobna i delikatna. Znów bezwiednie odczuwam potrzebę sprawdzenia jak jej rysy będą się prezentować na płótnie. Uśmiecham się szeroko, gdy wyciąga rękę. Wkładam różę do butonierki, po czym łapię jej drobną dłoń i muskam wargami jej wierzch przy okazji zaglądając jej w oczy. Oby nie odrąbała mi teraz głowy. – Przyjemnością było cię poznać, Selino. – Mój ton jest jakiś niespodziewanie głęboki. Nie zwracam jednak na to uwagi, bo gdzieś w oddali mignął mi uciekający Ben. Pora wrócić do rzeczywistości. Odwracam głowę tylko raz, gdy odchodzę od mojej nowo poznanej rywalki.
zt
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Są błędy, z których nie umiem i nie chcę się uczyć, a jednym z nich jest wypowiadanie w przypływie desperacji wszystkich tych słów, które w każdym innym wypadku zdusiłabym w sobie, tak jak niespokojne kołatanie serca, niezmienne od tylu lat, niezmienne od tego pierwszego uśmiechu z trybun. Czy jeśli zabrzmię dostatecznie żałośnie, twoje spojrzenie złagodnieje, a wyrzuty sumienia nakażą zostać? Czy jeśli obrażę cię dostatecznie, przeciągniemy naszą agonię jeszcze o parę chwil, gdy obrócisz się, by zamknąć mi usta podobnym przytykiem, od którego skręcą się wszystkie moje wnętrzności? Czy jeśli wyjawię znajomość faktów, które powinny zostać mi nieznane, zapomnisz o złości, chcąc wiedzieć tylko skąd i jak? Do jak tanich sztuczek będę się uciekać następnym razem, gdy wbiję spojrzenie w plecy oddalającej się ode mnie sylwetki?
A więc stało się. Właściwie to nawet dobrze. Może tego właśnie chciałam, gdy piskliwy głosik gdzieś w podświadomości oznajmił, że sama nie potrafiłabym odejść, a z dalszej pseudo konwersacji nie mogło wyniknąć nic dobrego. Niech idzie przed siebie, wbrew moim rozpaczliwym próbom zatrzymania go w miejscu, niech da mi powody, by później wmawiać sobie, że przecież zrobiłam wszystko, co mogłam, że przecież chciałam inaczej, że przecież to nie była moja decyzja, że przecież jestem zwycięzcą tego starcia, bo to nie ja uciekłam. Pozostanę ślepa na to, że moje zwycięstwo jest pyrrusowe, odetchnę spokojnie, wybielając się do granic możliwości, a do ponownego analizowania każdej sekundy tego spotkania, by znaleźć lepsze rozwiązania, już niedostępne, jak typowy człowiek mądry po szkodzie, powrócę dopiero, gdy moja nowa rzeczywistość okaże się być zbyt przytłaczająca, bo właśnie wtedy dostrzeganie tego, że tego popołudnia popełniłam zbyt wiele błędów, będzie mniej bolesne. To będzie moją ucieczką.
Trzy głębokie oddechy wieńczące mimowolne obserwowanie, jak Wright znika z widnokręgu i dopiero wtedy gotowa byłam zmyć z twarzy wszystkie emocje, które nie powinny się na niej malować, odwrócić się na pięcie i wrócić do głównej części ogrodu. Odnalazłam spojrzeniem Leonarda, który już po chwili również zebrał się do wyjścia, najwyraźniej pędzić do wyciągania Benjamina z bagna, w które sam ochoczo wskoczył, lecz to nie brodacz był osobą, której szukałam pomiędzy zebranymi. Suche już błękitne oczy wypatrzyły ciemne loki Charliego, a moje usta wygięły się w lekkim uśmiechy, gdy zobaczyłam Inarę odwracającą uwagę mojego synka od całego zamieszania, którego wbrew mojej woli został świadkiem. Szybko skierowałam swe kroki właśnie w ich kierunku.
- Mam nadzieję, że podziękowałeś cioci Inarze za przepiękny rysunek - powiedziałam do chłopca, po czym schyliłam się, by ucałować go w czubek głowy, jakby ten gest miałby go uchronić przed całym złem na świecie. Może wierzyłam w to, że tak właśnie będzie. - Wyszedł - oznajmiłam jeszcze przyciszonym tonem, kierując to krótkie słowo ku mojej drogiej przyjaciółce. - Spieszył się - dodałam wyjaśniająco, lecz mój głos przemienił się już w szept, gdy mimowolnie spojrzałam ponownie w kierunku wyjścia, by upewnić się, że nie jestem w błędzie i dopiero wtedy spojrzałam na Setha, by uśmiechnąć się do niego ciepło.
A więc stało się. Właściwie to nawet dobrze. Może tego właśnie chciałam, gdy piskliwy głosik gdzieś w podświadomości oznajmił, że sama nie potrafiłabym odejść, a z dalszej pseudo konwersacji nie mogło wyniknąć nic dobrego. Niech idzie przed siebie, wbrew moim rozpaczliwym próbom zatrzymania go w miejscu, niech da mi powody, by później wmawiać sobie, że przecież zrobiłam wszystko, co mogłam, że przecież chciałam inaczej, że przecież to nie była moja decyzja, że przecież jestem zwycięzcą tego starcia, bo to nie ja uciekłam. Pozostanę ślepa na to, że moje zwycięstwo jest pyrrusowe, odetchnę spokojnie, wybielając się do granic możliwości, a do ponownego analizowania każdej sekundy tego spotkania, by znaleźć lepsze rozwiązania, już niedostępne, jak typowy człowiek mądry po szkodzie, powrócę dopiero, gdy moja nowa rzeczywistość okaże się być zbyt przytłaczająca, bo właśnie wtedy dostrzeganie tego, że tego popołudnia popełniłam zbyt wiele błędów, będzie mniej bolesne. To będzie moją ucieczką.
Trzy głębokie oddechy wieńczące mimowolne obserwowanie, jak Wright znika z widnokręgu i dopiero wtedy gotowa byłam zmyć z twarzy wszystkie emocje, które nie powinny się na niej malować, odwrócić się na pięcie i wrócić do głównej części ogrodu. Odnalazłam spojrzeniem Leonarda, który już po chwili również zebrał się do wyjścia, najwyraźniej pędzić do wyciągania Benjamina z bagna, w które sam ochoczo wskoczył, lecz to nie brodacz był osobą, której szukałam pomiędzy zebranymi. Suche już błękitne oczy wypatrzyły ciemne loki Charliego, a moje usta wygięły się w lekkim uśmiechy, gdy zobaczyłam Inarę odwracającą uwagę mojego synka od całego zamieszania, którego wbrew mojej woli został świadkiem. Szybko skierowałam swe kroki właśnie w ich kierunku.
- Mam nadzieję, że podziękowałeś cioci Inarze za przepiękny rysunek - powiedziałam do chłopca, po czym schyliłam się, by ucałować go w czubek głowy, jakby ten gest miałby go uchronić przed całym złem na świecie. Może wierzyłam w to, że tak właśnie będzie. - Wyszedł - oznajmiłam jeszcze przyciszonym tonem, kierując to krótkie słowo ku mojej drogiej przyjaciółce. - Spieszył się - dodałam wyjaśniająco, lecz mój głos przemienił się już w szept, gdy mimowolnie spojrzałam ponownie w kierunku wyjścia, by upewnić się, że nie jestem w błędzie i dopiero wtedy spojrzałam na Setha, by uśmiechnąć się do niego ciepło.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Ciocia mogła podejrzewać, albo i nie, ale jeśli mama byłaby zbyt długo z tym brodaczem, to miałem zamiar wkroczyć tam i uratować swoją mamę od brodacza - smoka. Chociaż kolejne słowa ciotki powoli zaczęły mnie przekonywać, że powinienem z nią zostać. Może jednak mama da radę? I zaraz wróci dzięki moim myślom, jak i wzroku, który nieubłaganie chwiał się pomiędzy ciocią, a ogrodem. Już udało mi się zaakceptować tą myśl, gdy nagle ciocia powiedziała coś nader oczywistego, ale także niespotykanego. - Jestem... smokiem?- zatkało mnie. To było coś nowego! Zawsze marzyłem o tym, aby być smokiem! A ciocia mówi, że nim właściwie jestem. To znaczy, że ... mogę latać. Wcześniej tylko sobie wyobrażałem, że jestem smokiem. A teraz mogę spróbować żyć jak oni! Z błyskiem w oku spojrzałem na ciotkę, a potem na mamę, która zaraz przyszła. Na mojej twarzy zaraz rozpromieniały usta i przytuliłem się do mamy. Ucieszyłem się, że wróciła cała, zdrowa i sucha. Ale teraz czuję, że tamten Smok może i mieć lata doświadczeń, ale nie zdoła mnie pokonać! Ja nie muszę używać tych różdżek, aby zmoczyć kogoś, lub co gorsza, samego siebie.
- Mamuś, wiesz że pokonałbym tego zmokłego Smoka. Zamieniłbym go w małą jaszczurkę i wykąpałbym go.- powiedziałem kierując swój cudowny wzrok na mamusię. Gdyby mnie wzięła, to bym już miał własne zwierzątko! Fakt, nie miałbym okazji nauczyć się, jak być smokiem, ale co to za problem udać się ich domu. Ktoś na pewno wie, gdzie oni mieszkają!
- Mamuś, wiesz że pokonałbym tego zmokłego Smoka. Zamieniłbym go w małą jaszczurkę i wykąpałbym go.- powiedziałem kierując swój cudowny wzrok na mamusię. Gdyby mnie wzięła, to bym już miał własne zwierzątko! Fakt, nie miałbym okazji nauczyć się, jak być smokiem, ale co to za problem udać się ich domu. Ktoś na pewno wie, gdzie oni mieszkają!
being human is complicated, time to be a dragon
Zmarszczyła delikatnie brwi, zdając sobie z czegoś sprawę. Dopiero teraz zauważyła, jaki jej rozmówca przyjął afront. Zdystansował się, mimo że dalej uczestniczył w tej konwersacji. Ale nie dawał się już sprowokować. Spokojnie jej odpowiadał, nie będąc choćby ani trochę poruszonym przez jej słowa. Poczuła się niemalże zraniona, że tak ślepo uwierzyła we własną przewagę po zaledwie jednym udanym chwycie. Jej szok był taki, że przez chwilę po prostu patrzyła na niego, poruszona. Nie była tylko zaskoczona. Ale też zirytowana. Jak śmiał grać jej na nosie? A może nie powinna tego brać tak personalnie? Zaraz, oczywiście, że powinna to brać do siebie, w końcu tu chodziło o nią!
-Czcze gadanie.-skomentowała gorzko jego słowa, unosząc nieco brodę do góry, jakby próbując zachować dumę, która próbowała z niej w tym momencie ulecieć; wyzywała go, jakby nie wierząc, że ten stoik może faktycznie podjąć jakąś akcję. Nie powinna w to wątpić, ale rozdrażnienie jak zwykle podsuwało jej takie słowa na język.-Chyba, że odnosi się pan do tego dosłownie, to, faktycznie, chapeau bas.-drwina, która wychodziła z jej ust, smakowała okropną goryczą. W jednej chwili zaczęła gardzić siłą fizyczną, jakby było to źródło największej destrukcji. Zupełnie tak, jakby zapominała o zamęcie, który samodzielnie tworzyła innymi środkami. Ale to w końcu mężczyzna był prawdziwą przyczyną wszelakich zniszczeń. Tak łatwo było go w tym momencie za wszystko winić. Ale po tym, co ostatnio wyprawiał Wright, nie mogła wzbudzić u siebie jakiejkolwiek wyrozumiałości. O ile jakąkolwiek posiadała.
Delikatnie zmrużyła oczy, unosząc kąciki ust w kwaśnym uśmiechu, gdy stwierdzał chęć do zapoznania się z podobnym artykułem. Nie odpowiedziała nic, trochę wybita z rytmu informacją, którą jej zdradził. Po raz kolejny zastanawiała się kim on jest, do Merlina. Bez wątpienia najbliższe koligacje miał z Benem. A Harriett?
Na moment wstrzymała oddech, jakby porażona tym, co usłyszała. Oczywiście, że była niepocieszona tym, że się do niej przyrównywał. Nie byli tacy sami. On był... No cholera, kim on właściwie był? O wiele łatwiej byłoby jej to wykpić, gdyby nie miała tyle znaków zapytania we własnej głowie. W normalnej sytuacji by jej to nie przeszkadzało, ale jej pewność siebie została zachwiana przez dziwne przeczucie, że on, dziwnym trafem, znajdywał się krok przed nią. Co takiego zauważył, że czuł się przy niej tak niezachwianie? Co wiedział?
Zacisnęła więc usta, puszczając w eter suche słowa: A jednak tyle nas różni., które niejako miały być kolejnym przytykiem. Oczywiście, że brzmiała arogancko. Nie mogła nic na to poradzić.
Straciła kontrolę. Zupełnie. Jakby ktoś nagle wyrwał jej ster z ręki. I nie mogła nic na to poradzić. Bo tą osobą, która pozbawiła siebie jakichkolwiek hamulców była ona sama.
-Czyż nie chodzi o widowisko?-skomentowała beznamiętnie, nie zauważając analogii, którą Leonard stworzył. Czy jej zdanie również podepnie pod nią? Cóż, powinien.
Ściągnęła nieco łopatki, próbując zatuszować wzdrygnięcie się wyprostowaniem pleców. Uniosła nieco głowę, jakby nie chcąc do siebie przyjąć świadomości, że jej wątła przewaga została właśnie ukrócona. Zacisnęła ciasno szczękę, gdy zignorował jej prośbę i zachował kwiat dla siebie. Jej jakikolwiek spokój został kompletnie zdmuchnięty. Miała ochotę go w tym momencie rozszarpać, mimo że nogi zdawały jej się na stałe związać z ziemią w tym jednym, konkretnym miejscu, a ciało zdrętwiało, gdy unosił jej dłoń do ust. Ocknęła się przy jego kurtuazyjnych słowach, z sykiem wyrywając rękę z jego uścisku. Nawet nie czekała, aż zdąży się od niej odsunąć, bo już sama odwróciła się na pięcie i odmaszerowała, udając, że wcale nie straciła przed chwilą twarzy.
Dopiero później miała się na tyle uspokoić, by odnaleźć Harriett.
/zt
-Czcze gadanie.-skomentowała gorzko jego słowa, unosząc nieco brodę do góry, jakby próbując zachować dumę, która próbowała z niej w tym momencie ulecieć; wyzywała go, jakby nie wierząc, że ten stoik może faktycznie podjąć jakąś akcję. Nie powinna w to wątpić, ale rozdrażnienie jak zwykle podsuwało jej takie słowa na język.-Chyba, że odnosi się pan do tego dosłownie, to, faktycznie, chapeau bas.-drwina, która wychodziła z jej ust, smakowała okropną goryczą. W jednej chwili zaczęła gardzić siłą fizyczną, jakby było to źródło największej destrukcji. Zupełnie tak, jakby zapominała o zamęcie, który samodzielnie tworzyła innymi środkami. Ale to w końcu mężczyzna był prawdziwą przyczyną wszelakich zniszczeń. Tak łatwo było go w tym momencie za wszystko winić. Ale po tym, co ostatnio wyprawiał Wright, nie mogła wzbudzić u siebie jakiejkolwiek wyrozumiałości. O ile jakąkolwiek posiadała.
Delikatnie zmrużyła oczy, unosząc kąciki ust w kwaśnym uśmiechu, gdy stwierdzał chęć do zapoznania się z podobnym artykułem. Nie odpowiedziała nic, trochę wybita z rytmu informacją, którą jej zdradził. Po raz kolejny zastanawiała się kim on jest, do Merlina. Bez wątpienia najbliższe koligacje miał z Benem. A Harriett?
Na moment wstrzymała oddech, jakby porażona tym, co usłyszała. Oczywiście, że była niepocieszona tym, że się do niej przyrównywał. Nie byli tacy sami. On był... No cholera, kim on właściwie był? O wiele łatwiej byłoby jej to wykpić, gdyby nie miała tyle znaków zapytania we własnej głowie. W normalnej sytuacji by jej to nie przeszkadzało, ale jej pewność siebie została zachwiana przez dziwne przeczucie, że on, dziwnym trafem, znajdywał się krok przed nią. Co takiego zauważył, że czuł się przy niej tak niezachwianie? Co wiedział?
Zacisnęła więc usta, puszczając w eter suche słowa: A jednak tyle nas różni., które niejako miały być kolejnym przytykiem. Oczywiście, że brzmiała arogancko. Nie mogła nic na to poradzić.
Straciła kontrolę. Zupełnie. Jakby ktoś nagle wyrwał jej ster z ręki. I nie mogła nic na to poradzić. Bo tą osobą, która pozbawiła siebie jakichkolwiek hamulców była ona sama.
-Czyż nie chodzi o widowisko?-skomentowała beznamiętnie, nie zauważając analogii, którą Leonard stworzył. Czy jej zdanie również podepnie pod nią? Cóż, powinien.
Ściągnęła nieco łopatki, próbując zatuszować wzdrygnięcie się wyprostowaniem pleców. Uniosła nieco głowę, jakby nie chcąc do siebie przyjąć świadomości, że jej wątła przewaga została właśnie ukrócona. Zacisnęła ciasno szczękę, gdy zignorował jej prośbę i zachował kwiat dla siebie. Jej jakikolwiek spokój został kompletnie zdmuchnięty. Miała ochotę go w tym momencie rozszarpać, mimo że nogi zdawały jej się na stałe związać z ziemią w tym jednym, konkretnym miejscu, a ciało zdrętwiało, gdy unosił jej dłoń do ust. Ocknęła się przy jego kurtuazyjnych słowach, z sykiem wyrywając rękę z jego uścisku. Nawet nie czekała, aż zdąży się od niej odsunąć, bo już sama odwróciła się na pięcie i odmaszerowała, udając, że wcale nie straciła przed chwilą twarzy.
Dopiero później miała się na tyle uspokoić, by odnaleźć Harriett.
/zt
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Inara miała w sobie wystarczająco ukrytej dziecięcej natury, by bez problemu zgadywać, że Seth, przy nadarzającej się okazji, miał zamiar pomknąć za swoją mamą. Tak bardzo naturalne. Doskonale zdawała sobie sprawę, że na miejscu chłopca, zrobiłaby dokładnie to samo...a podobno była już dorosłą osobą. Podobno.
- Tak - podkreśliła z cichą dumą - tylko musisz pamiętać, że nic nie zdziałasz od razu - pogładziła chłopca po lokowanej główce - wszystko co dobre wymaga czasu i wysiłku, inaczej będą to tylko puste słowa - zabrała palce, przez chwilę wstrzymując w dłoni miękki pukiel włosów, nie mogąc się powstrzymać przed ciepłym uśmiechem. Zupełnie jak u Hattie - pomyślała, opuszczając w końcu rękę i kierując swój wzrok ku nadchodzącej przyjaciółce.
- Twój dzielny synek był na tyle uprzejmy, że nie pozwolił bym siedziała tu sama - odebrała błękitne spojrzenie Harriet, które - wręcz nienaturalnie suche, przyglądały się swemu dziecku. Bolesna igła raniła, pozostawiając w jej oczach tylko szereg pustych masek - on zawsze się śpieszy - odpowiedziała cicho, pamiętając, że ostatnio, ile razy by nie spotkała Benjamina, ten zawsze gdzieś umykał, pozostawiając tylko krótką chwilę na rozmowę. Miała ochotę przygarnąć do siebie przyjaciółkę i unieść choć część bólu, który nosiła na swoich barkach, a które tak uporczywie chowała przed światem. Nawet samej sobie nie pozwalając spojrzeć na wszystko bez ochronnej maski.
Oparła dłonie o ziemię, by podnieść się z klęczek, podając po chwili rękę swemu małemu towarzyszowi. Choć Inara wyczuwała pewien opór, który nie pozwalał jej na swobodny uśmiech, jej wargi gięły się ku górze, by Harriet choć na jeden moment umknęła targającym ją cieniom.
- Może pójdziemy do środka? - w jej pytaniu kryła się cicha prośba, kierowana tą samą troską, która pchała Charlesa do wyrywania się i ratowania swej mamy. Miała nadzieję, że Harriet wyleje na nią chociaż część smutku, uporczywie do tej pory tamowanymi pod błękitnymi źrenicami.
- Tak - podkreśliła z cichą dumą - tylko musisz pamiętać, że nic nie zdziałasz od razu - pogładziła chłopca po lokowanej główce - wszystko co dobre wymaga czasu i wysiłku, inaczej będą to tylko puste słowa - zabrała palce, przez chwilę wstrzymując w dłoni miękki pukiel włosów, nie mogąc się powstrzymać przed ciepłym uśmiechem. Zupełnie jak u Hattie - pomyślała, opuszczając w końcu rękę i kierując swój wzrok ku nadchodzącej przyjaciółce.
- Twój dzielny synek był na tyle uprzejmy, że nie pozwolił bym siedziała tu sama - odebrała błękitne spojrzenie Harriet, które - wręcz nienaturalnie suche, przyglądały się swemu dziecku. Bolesna igła raniła, pozostawiając w jej oczach tylko szereg pustych masek - on zawsze się śpieszy - odpowiedziała cicho, pamiętając, że ostatnio, ile razy by nie spotkała Benjamina, ten zawsze gdzieś umykał, pozostawiając tylko krótką chwilę na rozmowę. Miała ochotę przygarnąć do siebie przyjaciółkę i unieść choć część bólu, który nosiła na swoich barkach, a które tak uporczywie chowała przed światem. Nawet samej sobie nie pozwalając spojrzeć na wszystko bez ochronnej maski.
Oparła dłonie o ziemię, by podnieść się z klęczek, podając po chwili rękę swemu małemu towarzyszowi. Choć Inara wyczuwała pewien opór, który nie pozwalał jej na swobodny uśmiech, jej wargi gięły się ku górze, by Harriet choć na jeden moment umknęła targającym ją cieniom.
- Może pójdziemy do środka? - w jej pytaniu kryła się cicha prośba, kierowana tą samą troską, która pchała Charlesa do wyrywania się i ratowania swej mamy. Miała nadzieję, że Harriet wyleje na nią chociaż część smutku, uporczywie do tej pory tamowanymi pod błękitnymi źrenicami.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Przyjemne ciepło promieniujące gdzieś z okolic splotu słonecznego rozlewało się powoli po całym moim absurdalnie w stosunku do słonecznego dnia zmarzniętym ciele, gdy piwne oczy Charliego zwróciły się ku mnie. Zaśmiałam się dźwięcznie, maskując chwilowe zdziwienie, gdy usłyszałam jego słowa.
- Ależ kochanie, to dobry Smok. Może troszeczkę nieoswojony, ale nie ma potrzeby go pokonywać - oznajmiłam, tłamsząc delikatnie bojowe zapędy chłopca, dla którego cała sytuacja musiała być kosmicznie niezrozumiała i nie chciałam, by z racji tego karmił się negatywnym nastawieniem do kogokolwiek. - Byłeś dzisiaj bardzo dzielny, jestem z ciebie dumna - powiedziałam jeszcze, wciąż pochylając się nad Charliem, po czym uśmiechnęłam się ciepło do Inary, mając nadzieję, że wyczyta moją wdzięczność za dotrzymanie towarzystwa chłopcu i odwracanie jego uwagi od sceny, która rozgrywała się zaledwie parę metrów dalej. On zawsze się śpieszy. Kiwnęłam głową anemicznie. Śpieszy się szczególnie, gdy próbuję z nim rozmawiać, ale tę myśl zachowałam już dla siebie. To nie był odpowiedni czas ani miejsce na roztrząsanie dawnych zaszłości, które rozbrzmiewając echami przeszłości, chociaż przez parę chwil skutecznie odciągały moje myśli od tego, co faktycznie powinno mnie trapić. Od tego, że jestem w d o w ą. Wyciągnęłam rękę w kierunku panny Carrow, by pomóc podnieść jej się z klęczek i ścisnęłam jej dłoń krótko, lecz mocno.
- To chyba dobry pomysł - zgodziłam się z Inarą, by już po chwili puścić ją przodem razem z Charliem w kierunku domu, a sama pożegnałam wychodzących gości i zapewniłam tych wciąż pogrążonych w przyciszonych rozmowach, że mogą pozostać w ogrodzie, ile dusza zapragnie lub dołączyć do nas w salonie i rozgrzać się herbatą. Po dokonaniu wszystkich formalności, odetchnęłam z ulgą, odkleiłam z twarzy sztuczny uśmiech i przyspieszyłam kroku, by znaleźć się w bezpiecznym wnętrzu czterech ścian, otoczona gronem najbliższych mi ludzi. Od tygodnia pomniejszonego o jedną osobę.
| chyba dobiliśmy do końca, więc zt wszyscy, ale jeśli ktoś chce jeszcze pisać i dokończyć swój wątek, to śmiało!
- Ależ kochanie, to dobry Smok. Może troszeczkę nieoswojony, ale nie ma potrzeby go pokonywać - oznajmiłam, tłamsząc delikatnie bojowe zapędy chłopca, dla którego cała sytuacja musiała być kosmicznie niezrozumiała i nie chciałam, by z racji tego karmił się negatywnym nastawieniem do kogokolwiek. - Byłeś dzisiaj bardzo dzielny, jestem z ciebie dumna - powiedziałam jeszcze, wciąż pochylając się nad Charliem, po czym uśmiechnęłam się ciepło do Inary, mając nadzieję, że wyczyta moją wdzięczność za dotrzymanie towarzystwa chłopcu i odwracanie jego uwagi od sceny, która rozgrywała się zaledwie parę metrów dalej. On zawsze się śpieszy. Kiwnęłam głową anemicznie. Śpieszy się szczególnie, gdy próbuję z nim rozmawiać, ale tę myśl zachowałam już dla siebie. To nie był odpowiedni czas ani miejsce na roztrząsanie dawnych zaszłości, które rozbrzmiewając echami przeszłości, chociaż przez parę chwil skutecznie odciągały moje myśli od tego, co faktycznie powinno mnie trapić. Od tego, że jestem w d o w ą. Wyciągnęłam rękę w kierunku panny Carrow, by pomóc podnieść jej się z klęczek i ścisnęłam jej dłoń krótko, lecz mocno.
- To chyba dobry pomysł - zgodziłam się z Inarą, by już po chwili puścić ją przodem razem z Charliem w kierunku domu, a sama pożegnałam wychodzących gości i zapewniłam tych wciąż pogrążonych w przyciszonych rozmowach, że mogą pozostać w ogrodzie, ile dusza zapragnie lub dołączyć do nas w salonie i rozgrzać się herbatą. Po dokonaniu wszystkich formalności, odetchnęłam z ulgą, odkleiłam z twarzy sztuczny uśmiech i przyspieszyłam kroku, by znaleźć się w bezpiecznym wnętrzu czterech ścian, otoczona gronem najbliższych mi ludzi. Od tygodnia pomniejszonego o jedną osobę.
| chyba dobiliśmy do końca, więc zt wszyscy, ale jeśli ktoś chce jeszcze pisać i dokończyć swój wątek, to śmiało!
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
|3 listopada|
Przeminął kolejny miesiąc, kolejna kartka została wyrwana z kalendarza wraz z minionymi wspomnieniami. Nadal pamiętałem, jak rozwaliłem mamie kuchnię chęcią zrobienia jej śniadania, ale od tej pory ostrożniej podchodzę do niektórych rzeczy. Przynajmniej w kuchni, bo nigdzie indziej żadna krzywda mi się nie stała. Ale za nic w świecie nie mógłbym odpuścić szukania słodyczy na miotle w kuchni. Przynajmniej byłem nad ziemią i nie musiałem mieć kontaktu z kuchenką, która o mało nie zabiła mnie.
Nadal też pamiętam pogrzeb, przez którego mam niekiedy nocne koszmary dwa dni temu odwiedziłem z mamą grób taty składając na nich kwiaty, a mama zapaliła znicza. Staliśmy tam przez kilka minut w milczeniu, a ja tylko wtuliłem się do mamy zerkając co chwilę na nagrobek ojca. Ojca, który tak szybko zniknął z mojego życia. Który wręcz wyparował, a w moich wspomnieniach i myślach był nieustannie, niczym duch. Szkoda, że nie ma jego tutaj przy nim. Mama mówi, że jest w moim sercu i nigdy jego nie opuści. I chyba ma rację, bo jak o nim myślę, to czuję jego obecność. Przynajmniej tak mi się zdaje i jak byliśmy wtedy na tym feralnym cmentarzu, poczułem [a może tylko wyobraziłem?] jego dotyk, który ukoił mnie od zbędnych łez.
Ale w tym miesiącu miało być inaczej. Czekały mnie dwie wizyty u smoków. Jedną w rezerwacie wujka Tristiana, który zgodził się pokazać mi smoki, a druga... Drugą wizytę sam zorganizowałeem, bez wiedzy mamy czy ciotek, które pewnie nie byłyby zachwycone faktem, że pisałem do wujka Bena. Czy Bena, jak chciał, bym go nazywał. Widziałem go chyba dwa albo trzy razy w życiu i nie wiedziałem, co myśleć o nim. Wiem, że podobała mi się jego broda. Mój tata też miał brodę, może trochę inną, ale miał. A ja lubiłem brody i myślę, by w przyszłości sobie ją zapuścić.
Upewniłem się, że mama zajmuje się szyciem sukienek, firanek, czy cokolwiek innego, i zabrałem swoją miotełkę ze schowka. Wymknąłem się cichutko z domu nie wywołując żadnych wybuchów, trzasków, czy innych oznak niebezpieczeństwa i pojawiłem się w ogrodzie. Nie przejmowałem się tym, że na dworze było nieco chłodnawo, a ja byłem w samym sweterku. Nie chciałem brać kurtki ze sobą. Jeszcze mama by to odkryła, zanimbym odleciał do smoków. Poza tym wychodząc na dwór pełny ekscytacji i wigoru, nie czułem chłodu, czy czegokolwiek, co by oznajmiało, że powinienem się cieplej ubrać.
Ben mówił coś o tej furtce, którą kojarzyłem. Zaraz usiadłem na miotle i podleciałem do miejsca naszego spotkania. Nie będę ukrywać, jestem cholernie mocno podekscytowany i najlepiej chciałbym już być przy tych smokach. Ciekawe, jak Ben tutaj się pojawi. Może na miotle, jak ja? Albo co lepsze... na smoku? O tak! I polecę sobie na smoku! Zacząłem wyglądać z nieba jakiegokolwiek kształtu, który by przypominał smoka. Może Ben zamieni się smoka i tak przyleci? Ponoć sam też jest smokiem, powinien umieć zarówno przemieniać się w smoka, jak i latać. Zsiadłem z miotełki i oparłem ją o furtkę nie odrywając wzroku od nieba. Miał nadzieję, że przyleci szybko i równie prędko mnie zabierze, nim mama zacznie mnie wołać do domu.
Przeminął kolejny miesiąc, kolejna kartka została wyrwana z kalendarza wraz z minionymi wspomnieniami. Nadal pamiętałem, jak rozwaliłem mamie kuchnię chęcią zrobienia jej śniadania, ale od tej pory ostrożniej podchodzę do niektórych rzeczy. Przynajmniej w kuchni, bo nigdzie indziej żadna krzywda mi się nie stała. Ale za nic w świecie nie mógłbym odpuścić szukania słodyczy na miotle w kuchni. Przynajmniej byłem nad ziemią i nie musiałem mieć kontaktu z kuchenką, która o mało nie zabiła mnie.
Nadal też pamiętam pogrzeb, przez którego mam niekiedy nocne koszmary dwa dni temu odwiedziłem z mamą grób taty składając na nich kwiaty, a mama zapaliła znicza. Staliśmy tam przez kilka minut w milczeniu, a ja tylko wtuliłem się do mamy zerkając co chwilę na nagrobek ojca. Ojca, który tak szybko zniknął z mojego życia. Który wręcz wyparował, a w moich wspomnieniach i myślach był nieustannie, niczym duch. Szkoda, że nie ma jego tutaj przy nim. Mama mówi, że jest w moim sercu i nigdy jego nie opuści. I chyba ma rację, bo jak o nim myślę, to czuję jego obecność. Przynajmniej tak mi się zdaje i jak byliśmy wtedy na tym feralnym cmentarzu, poczułem [a może tylko wyobraziłem?] jego dotyk, który ukoił mnie od zbędnych łez.
Ale w tym miesiącu miało być inaczej. Czekały mnie dwie wizyty u smoków. Jedną w rezerwacie wujka Tristiana, który zgodził się pokazać mi smoki, a druga... Drugą wizytę sam zorganizowałeem, bez wiedzy mamy czy ciotek, które pewnie nie byłyby zachwycone faktem, że pisałem do wujka Bena. Czy Bena, jak chciał, bym go nazywał. Widziałem go chyba dwa albo trzy razy w życiu i nie wiedziałem, co myśleć o nim. Wiem, że podobała mi się jego broda. Mój tata też miał brodę, może trochę inną, ale miał. A ja lubiłem brody i myślę, by w przyszłości sobie ją zapuścić.
Upewniłem się, że mama zajmuje się szyciem sukienek, firanek, czy cokolwiek innego, i zabrałem swoją miotełkę ze schowka. Wymknąłem się cichutko z domu nie wywołując żadnych wybuchów, trzasków, czy innych oznak niebezpieczeństwa i pojawiłem się w ogrodzie. Nie przejmowałem się tym, że na dworze było nieco chłodnawo, a ja byłem w samym sweterku. Nie chciałem brać kurtki ze sobą. Jeszcze mama by to odkryła, zanimbym odleciał do smoków. Poza tym wychodząc na dwór pełny ekscytacji i wigoru, nie czułem chłodu, czy czegokolwiek, co by oznajmiało, że powinienem się cieplej ubrać.
Ben mówił coś o tej furtce, którą kojarzyłem. Zaraz usiadłem na miotle i podleciałem do miejsca naszego spotkania. Nie będę ukrywać, jestem cholernie mocno podekscytowany i najlepiej chciałbym już być przy tych smokach. Ciekawe, jak Ben tutaj się pojawi. Może na miotle, jak ja? Albo co lepsze... na smoku? O tak! I polecę sobie na smoku! Zacząłem wyglądać z nieba jakiegokolwiek kształtu, który by przypominał smoka. Może Ben zamieni się smoka i tak przyleci? Ponoć sam też jest smokiem, powinien umieć zarówno przemieniać się w smoka, jak i latać. Zsiadłem z miotełki i oparłem ją o furtkę nie odrywając wzroku od nieba. Miał nadzieję, że przyleci szybko i równie prędko mnie zabierze, nim mama zacznie mnie wołać do domu.
being human is complicated, time to be a dragon
Benjamin Wright, w całej swojej pokaźnej postaci, bliższej młodemu niedźwiedziowi niż ulotnemu feniksowi, ukrywał się właśnie w krzakach za ogrodem swojej byłej narzeczonej. Farsa, zupełna farsa, zwłaszcza, że stał za ową tują, cisem czy innym modrzewiem nie po to, by tęsknie zerkać w rozświetlone okienko sypialni swej niegdyś ukochanej; nawet nie po to, by uronić łzę złamanego serca i nie po to, by rzucić wyjątkowo paskudną klątwę na powoli dogasające gdzieniegdzie ostatnie jesienne kwiaty (by plunęły na Harriett odorosokiem). Stał tutaj z zupełnie innego powodu. Mającego na imię Charlie. A na nazwisko...nie, to nie mogło przejść Benjaminowi przez myśl. Właściwie przed aportowaniem się tuż przy ogrodzeniu ogrodu Naifehów ciągle nie wiedział, co właściwie robi - na szczęście dość często znajdywał się w takim stanie, więc działanie bez udziału mózgu wychodziło mu całkiem dobrze. Bez problemu pojawił się więc przy tylnej furtce, oparł się o jeden z filarów ogrodzenia i zapalił mugolskiego papierosa, zaciągając się nim powoli. I dopiero wtedy dopuszczając do głowy konkrety.
Za plecami swojej byłej miłości życia porywał jej jedynego syna, syna zrodzonego z półkrwi arabusa, by pokazać mu smoki. Czy robił to z dobrego serca? Nie. Czy robił to po to, by zamknąć delikwenta w klatce z wyjątkowo agresywnym młodziutkim trójogonem i obserwować jak ostatnie wspomnienie po Zaimie zostaje rozerwane na strzępy? M o ż e. W pierwszej chwili po otrzymaniu listu właśnie taka wizja przejęła całe jego jestestwo - nie zostanie nawet gen na genomie po tym okropnym brudasie - lecz z czasem i postępującym spokojem, jaki do jego życia przywróciła obecność Percivala, coraz mniej miał ochotę zamordować małego. Nie przywykł też łamać smoczego słowa, dlatego kiedy trzeciego listopada w końcu spotykał się oko w oko z Charlsem, nie miał w sercu ani żalu, ani goryczy. Zwłaszcza, że Charlie w żadnym stopniu nie przypominał swojego ojca. Raczej małą, męską kopię Hatsy o ciemnym spojrzeniu uważnych oczu, zerkających na niego zza furtki.
- Cześć, smoku - powitał go spokojnie, zaciągając się po raz ostatni papierosem (by ukryć jednak kłębiące się gdzieś uczucia nienormalnego żalu i tęsknoty za czymś, co nigdy nie miało się ziścić). Rzucił peta na ziemię, przygniótł butem i posłał chłopcu szeroki uśmiech, wyciągając doń rękę. Do męskiego, powitalnego uścisku, a nie do trzymania za rąsie. - To ja. Ben. Chodźmy stąd, zanim złapie nas jakiś łowca smoków - dodał, przez sekundę zastanawiając się, czy zabranie miotełki jest dobrym czy złym pomysłem. - Świetna miotła, ale...chyba powinieneś ją zostawić - dopowiedział, zachęcająco mrugając do dziecka. Z pozoru będąc zupełnie rozluźnionym, jednak gdzieś w podświadomości ciągle wybuchały raczej nieprzyjemne fajerwerki. - Nie wpuszczą nas z nią do Błędnego Rycerza. Jechałeś kiedyś nim? - spytał bardzo konkretnie, stawiając pierwsze kroki w kierunku pobliskiej dróżki, by móc zamachać na niezawodny środek transportu.
Za plecami swojej byłej miłości życia porywał jej jedynego syna, syna zrodzonego z półkrwi arabusa, by pokazać mu smoki. Czy robił to z dobrego serca? Nie. Czy robił to po to, by zamknąć delikwenta w klatce z wyjątkowo agresywnym młodziutkim trójogonem i obserwować jak ostatnie wspomnienie po Zaimie zostaje rozerwane na strzępy? M o ż e. W pierwszej chwili po otrzymaniu listu właśnie taka wizja przejęła całe jego jestestwo - nie zostanie nawet gen na genomie po tym okropnym brudasie - lecz z czasem i postępującym spokojem, jaki do jego życia przywróciła obecność Percivala, coraz mniej miał ochotę zamordować małego. Nie przywykł też łamać smoczego słowa, dlatego kiedy trzeciego listopada w końcu spotykał się oko w oko z Charlsem, nie miał w sercu ani żalu, ani goryczy. Zwłaszcza, że Charlie w żadnym stopniu nie przypominał swojego ojca. Raczej małą, męską kopię Hatsy o ciemnym spojrzeniu uważnych oczu, zerkających na niego zza furtki.
- Cześć, smoku - powitał go spokojnie, zaciągając się po raz ostatni papierosem (by ukryć jednak kłębiące się gdzieś uczucia nienormalnego żalu i tęsknoty za czymś, co nigdy nie miało się ziścić). Rzucił peta na ziemię, przygniótł butem i posłał chłopcu szeroki uśmiech, wyciągając doń rękę. Do męskiego, powitalnego uścisku, a nie do trzymania za rąsie. - To ja. Ben. Chodźmy stąd, zanim złapie nas jakiś łowca smoków - dodał, przez sekundę zastanawiając się, czy zabranie miotełki jest dobrym czy złym pomysłem. - Świetna miotła, ale...chyba powinieneś ją zostawić - dopowiedział, zachęcająco mrugając do dziecka. Z pozoru będąc zupełnie rozluźnionym, jednak gdzieś w podświadomości ciągle wybuchały raczej nieprzyjemne fajerwerki. - Nie wpuszczą nas z nią do Błędnego Rycerza. Jechałeś kiedyś nim? - spytał bardzo konkretnie, stawiając pierwsze kroki w kierunku pobliskiej dróżki, by móc zamachać na niezawodny środek transportu.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jednak nie przyleciał na smoku. Spojrzałem odruchowo w stronę furtki, skąd doszedł głos Bena. Przybył, dotrzymał smoczego słowa i się zjawił. Uśmiechnąłem się szerzej, ale byłem z lekka zawiedziony. Myślałem że polecimy na smoku i zwiedzimy cały świat. Ale może nie wszystko jest stracone. Może jak pokaże mi smoki, to gdzieś polecimy. Trzymając się tej myśli, podszedłem do brodacza i dumnie podał jemu swoją dłoń. Miałem wrażenie, że będziemy spiskować przeciwko mamie co do przeniesienia tutaj jednego ze smoków. Ale by było fajnie, gdyby tak się stało. Mieć własnego smoka w pokoju! Może Ben mi w tym pomoże, bo skoro już na samo przywitanie traktuje mnie jak mężczyznę, to może równie dobrze być moim kompanem do popełnienia niekaralnego czynu w nazwie "Jak ukraść smoka".
- Gdzie masz swojego smoka?- zapytałem się z uśmiechem oglądając się za nim, czy gdzieś jeszcze nie kryje się jakiś smok, który by jednak ziścił moje pierwsze marzenie. Jednak nie ujrzałem takowego, na co tylko smutno westchnąłem, lecz zaraz wróciłem swoim spojrzeniem na brodacza. Przytaknąłem głową zgadzając się z tym, że powinni stąd jak najszybciej iść. Nie dość, że jacyś łowcy smoków by ich złapali, to jeszcze mama by ich przyłapała. Skierowałem swój wzrok na miotełkę, lecz słysząc słowa Bena, spojrzałem na niego rozumiejąc jego słowa. Schowałem zatem miotełkę w krzakach, aby ona nie była widoczna, i z uśmiechem na twarzy odwróciłem się do Bena. Zaraz pokręcił przecząco głową na pytanie o Błędnego Rycerza. - Nie. A co to jest? Jakiś rodzaj smoka?- zapytałem jednocześnie próbując odgadnąć, dlaczego Ben macha ręką. Może jednak polecę na smoku? W ten sposób woła się smoki? Czy one są gdzieś wysoko na niebie, czy może gdzieś się kryją? A może są niewidzialne? Ale fajnie. Chcę mieć takiego niewidzialnego smoka! Mógłbym się ciągle z nim bawić i mama by się nawet nie zorientowała, że mamy zwierzątko w domu. Jak się uda, to wezmę jakiegoś małego niewidzialnego smoczka. Będę go tulić, głaskać, karmić i spać z nim w stroju smoka, który dostałem od cioci Eilis. Tak!
Jednak ku mojemu zdziwieniu, zamiast smoka zjawił się dwupiętrowy, nieco brudny autobus. Nieco zdziwiony wszedłem do środka i zaraz zająłem sobie i Benowi miejsce. Razem zaraz ruszyliśmy w stronę rezerwatu, a w międzyczasie pytałem się o smoki.
z/t oboje
- Gdzie masz swojego smoka?- zapytałem się z uśmiechem oglądając się za nim, czy gdzieś jeszcze nie kryje się jakiś smok, który by jednak ziścił moje pierwsze marzenie. Jednak nie ujrzałem takowego, na co tylko smutno westchnąłem, lecz zaraz wróciłem swoim spojrzeniem na brodacza. Przytaknąłem głową zgadzając się z tym, że powinni stąd jak najszybciej iść. Nie dość, że jacyś łowcy smoków by ich złapali, to jeszcze mama by ich przyłapała. Skierowałem swój wzrok na miotełkę, lecz słysząc słowa Bena, spojrzałem na niego rozumiejąc jego słowa. Schowałem zatem miotełkę w krzakach, aby ona nie była widoczna, i z uśmiechem na twarzy odwróciłem się do Bena. Zaraz pokręcił przecząco głową na pytanie o Błędnego Rycerza. - Nie. A co to jest? Jakiś rodzaj smoka?- zapytałem jednocześnie próbując odgadnąć, dlaczego Ben macha ręką. Może jednak polecę na smoku? W ten sposób woła się smoki? Czy one są gdzieś wysoko na niebie, czy może gdzieś się kryją? A może są niewidzialne? Ale fajnie. Chcę mieć takiego niewidzialnego smoka! Mógłbym się ciągle z nim bawić i mama by się nawet nie zorientowała, że mamy zwierzątko w domu. Jak się uda, to wezmę jakiegoś małego niewidzialnego smoczka. Będę go tulić, głaskać, karmić i spać z nim w stroju smoka, który dostałem od cioci Eilis. Tak!
Jednak ku mojemu zdziwieniu, zamiast smoka zjawił się dwupiętrowy, nieco brudny autobus. Nieco zdziwiony wszedłem do środka i zaraz zająłem sobie i Benowi miejsce. Razem zaraz ruszyliśmy w stronę rezerwatu, a w międzyczasie pytałem się o smoki.
z/t oboje
being human is complicated, time to be a dragon
| doustaleniakońcówkamiesiąca
Ostatnie dni kwietnia ciągnęły się w nieskończoność. Wilgotne, zamglone poranki, rosa osiadająca na pierwszych pędach, zielone połacie trawy na wzgórzach Peak District, złote promienie słońca wpadające przez okno jego gabinetu - nie mógł przywyknąć do tych czterech kamiennych ścian, odgradzających go od opiekunów smoków i pokazujących jego nowy status - chłodne podmuchy wiatru, zenit, rozmyty niedawnym deszczem, w końcu zachody: różnobarwne, ostre, pieszczące korony drzew niemalże jesiennymi barwami. Każda godzina rozciągała się tysiącami minut, milionami bodźców, docierającymi do czystego Benjamina z zaskakującą intensywnością. Otumanienie eliksirami malało; po raz pierwszy od dawna oddychał pełną piersią, swobodnie, głęboko, świadom swojego ciała.
Obolałego. Poruszanie prawą ręką dalej sprawiało mu trudność a ledwie zasklepione przedramiona piekły przy każdym ruchu - zwykłe ubieranie koszuli stanowiło mordęgę, wyciskającą łzy z oczu, ale nie poddawał się, brnąc przez kolejne tygodnie z straceńczą pewnością co do słuszności obranej drogi. Wątpliwości zniknęły razem ze śniegiem a porozrywane serce Benjamina zrosło się w całość. Owszem, poznaczoną bliznami - tak jak i jego ciało, doświadczone równie boleśnie co dusza, podjętymi ostatnio decyzjami - ale jednak całość. Nigdy wcześniej nie czuł się tak dobrze, tak stabilnie. Spalone mosty oświetliły mu drogę do przodu, poświęcenie opłacało się i choć nie czuł się szczęśliwy - cóż za abstrakcyjne pojęcie - to Wright nie cierpiał. A już sam fakt ulgi od ciągłego chaosu wydawał się niesamowitą łaską. Wiedział, że przed nim długa droga, że zaufanie niektórych będzie odbudowywał przez długi czas, że czekają go przerażające wyzwania, ale wypatrywał ich ze (straceńczym?) spokojem. Bez czarnowidztwa, ale i bez wcześniejszej naiwności. Wierzył, że wszystko będzie dobrze, świadomy także, że owego dobra sam może nie doczekać, ginąc w jego imieniu gdzieś po drodze, ale dopóki żył, dopóki wstawał każdego kolejnego ranka, mógł cieszyć się codziennością, mógł planować, mógł próbować odzyskać to, co było mu najcenniejsze. Kogoś, kto był mu najważniejszy. Egoizm? Powinien przecież odejść na zawsze, nie oglądając się za siebie, lecz jakaś część wypalonej w ogniu duszy racjonalizowała tęsknotę. Jeśli czekały ich miesiące, ba, tylko tygodnie szczęścia, czy nie były one warte chociaż próby?
Pojawiał się w Honey Hill zgodnie z zapowiedzią, rozglądając się po ogrodzie, zaczynającym odżywać pełnią kolorów. Już nie pamiętał, jak wyglądał w śniegu, skuty lodem, poznaczony krzywymi ścieżkami jego ciężkich butów, ale doskonale przywoływał z pamięci zrozpaczoną twarz Harriett. Żałował każdej chwili, w której sprawił jej ból, starał się jednak nie skupiać na przeszłości. Słońce świeciło mocno, radośnie, dom wydawał się przytulny a witająca go w progu Hattie - piękna jak nigdy.
Uśmiechnął się do niej lekko, przez chwilę po prostu wpatrując się w nią z niepokojącym skupieniem. Żyła. Stała tuż przed nim, jej blada skóra połyskiwała w półmroku holu, niepoznaczona żadną blizną ani oparzeniem; pachniała świeżym praniem i wiosną a jej błękitne oczy błyszczały, poznaczone plamkami światła, wpadającego przez witraże drzwi. Chciał ją pocałować, dotknąć, upewnić się, że nie rozpadnie mu się w dłoniach; powstrzymał się jednak, pozwalając poprowadzić się do ogrodu. Dalej śledził jednak uważnie jej kroki, smukłą sylwetkę, długie nogi, złote włosy, opadające na plecy falowaną kaskadą. Ten widok powinien go boleć, wyrywać wnętrzności, ale działo się coś wręcz przeciwnego i każda sekunda kontaktu z Harriett - którą poświęcił, którą zabił, której syna skazał na okrutną śmierć, której agonalne krzyki ciągle budziły go ze snu tuż nad ranem - zdawała się działać kojąco. Niczym ciepły koc narzucony na plecy, mruczenie kota, łagodny uśmiech Margaux znad parującego kubka ohydnych ziółek, mocny uścisk Leonarda, szczekliwy śmiech Fredericka. Lovegood była jego rodziną, niezależnie od tego, co się wydarzyło lub co miało się wydarzyć.
- Ładnie tutaj - powiedział cicho, gdy w końcu usiedli na jednej z ławek. Nie zerkał w bok, pewien, że bliskość Hatsy go zdekoncentruje; wolał skupiać się na ogrodzie, na rosnących kwiatach, zazieleniających się liściach, formujących się pąkach róż. Na rześkim powietrzu, mile chłodzącym bolesne rany, ukryte pod grubym materiałem koszuli. Uprzejme zagajenie, komplement, w ogóle nie brzmiący sztucznie w jego ustach. Ostatnio zwracał uwagę na drobiazgi, budował z tych nanosekund własny wszechświat, bojąc się, że coś zdoła mu umknąć zanim przyjrzy się temu z odpowiednią uwagą. - Cóż, to...chyba czas na naszą rozmowę, Hattie - dodał po dłuższej chwili milczenia, kiwając powoli głową. Chcę, żebyś wyszedł na prostą. Poczekam. I wtedy porozmawiamy; słowa Harriett ciągle brzmiały mu w głowie, dokładnie pamiętał ich rozmowę. Swoje wyznania, jej słodkie usta, jej zawahanie, odsunięcie w czasie decyzji. Rozsądnie. Nie czuł żalu. Nie czuł zdenerwowania. Tylko smutek czaił się gdzieś głębiej, za poważną fasadą. - Jestem tu dla ciebie. Dla nas - dodał w zamyśleniu, opierając się o drewnianą ławkę i w końcu przekręcając twarz w bok, by na nią spojrzeć. Z uśmiechem, trochę smutnym, ale głównie spokojnym - kiedy ostatni widziała go tak spokojnego? przed wieloma laty? - Pewne rzeczy się zmieniły, do pewnych dojrzałem, pewne dopiero teraz pojąłem i się z nimi pogodziłem, ale...żadna z nich nie zmienia tego, co do ciebie czuję - kontynuował pewnie, nie odrywając od niej spojrzenia. Już nie czuł się jak straceniec, miał wpływ na swój mały świat i niezależnie od tego, gdzie poprowadzi ich ta rozmowa - ta droga? - wiedział, że jego uczucia się nie zmienią. Że je zna, że je akceptuje, że wie, że Harriett jest mu przeznaczona. I ta świadomość będzie dawać mu siłę: wywołaną bólem lub szczęściem.
Ostatnie dni kwietnia ciągnęły się w nieskończoność. Wilgotne, zamglone poranki, rosa osiadająca na pierwszych pędach, zielone połacie trawy na wzgórzach Peak District, złote promienie słońca wpadające przez okno jego gabinetu - nie mógł przywyknąć do tych czterech kamiennych ścian, odgradzających go od opiekunów smoków i pokazujących jego nowy status - chłodne podmuchy wiatru, zenit, rozmyty niedawnym deszczem, w końcu zachody: różnobarwne, ostre, pieszczące korony drzew niemalże jesiennymi barwami. Każda godzina rozciągała się tysiącami minut, milionami bodźców, docierającymi do czystego Benjamina z zaskakującą intensywnością. Otumanienie eliksirami malało; po raz pierwszy od dawna oddychał pełną piersią, swobodnie, głęboko, świadom swojego ciała.
Obolałego. Poruszanie prawą ręką dalej sprawiało mu trudność a ledwie zasklepione przedramiona piekły przy każdym ruchu - zwykłe ubieranie koszuli stanowiło mordęgę, wyciskającą łzy z oczu, ale nie poddawał się, brnąc przez kolejne tygodnie z straceńczą pewnością co do słuszności obranej drogi. Wątpliwości zniknęły razem ze śniegiem a porozrywane serce Benjamina zrosło się w całość. Owszem, poznaczoną bliznami - tak jak i jego ciało, doświadczone równie boleśnie co dusza, podjętymi ostatnio decyzjami - ale jednak całość. Nigdy wcześniej nie czuł się tak dobrze, tak stabilnie. Spalone mosty oświetliły mu drogę do przodu, poświęcenie opłacało się i choć nie czuł się szczęśliwy - cóż za abstrakcyjne pojęcie - to Wright nie cierpiał. A już sam fakt ulgi od ciągłego chaosu wydawał się niesamowitą łaską. Wiedział, że przed nim długa droga, że zaufanie niektórych będzie odbudowywał przez długi czas, że czekają go przerażające wyzwania, ale wypatrywał ich ze (straceńczym?) spokojem. Bez czarnowidztwa, ale i bez wcześniejszej naiwności. Wierzył, że wszystko będzie dobrze, świadomy także, że owego dobra sam może nie doczekać, ginąc w jego imieniu gdzieś po drodze, ale dopóki żył, dopóki wstawał każdego kolejnego ranka, mógł cieszyć się codziennością, mógł planować, mógł próbować odzyskać to, co było mu najcenniejsze. Kogoś, kto był mu najważniejszy. Egoizm? Powinien przecież odejść na zawsze, nie oglądając się za siebie, lecz jakaś część wypalonej w ogniu duszy racjonalizowała tęsknotę. Jeśli czekały ich miesiące, ba, tylko tygodnie szczęścia, czy nie były one warte chociaż próby?
Pojawiał się w Honey Hill zgodnie z zapowiedzią, rozglądając się po ogrodzie, zaczynającym odżywać pełnią kolorów. Już nie pamiętał, jak wyglądał w śniegu, skuty lodem, poznaczony krzywymi ścieżkami jego ciężkich butów, ale doskonale przywoływał z pamięci zrozpaczoną twarz Harriett. Żałował każdej chwili, w której sprawił jej ból, starał się jednak nie skupiać na przeszłości. Słońce świeciło mocno, radośnie, dom wydawał się przytulny a witająca go w progu Hattie - piękna jak nigdy.
Uśmiechnął się do niej lekko, przez chwilę po prostu wpatrując się w nią z niepokojącym skupieniem. Żyła. Stała tuż przed nim, jej blada skóra połyskiwała w półmroku holu, niepoznaczona żadną blizną ani oparzeniem; pachniała świeżym praniem i wiosną a jej błękitne oczy błyszczały, poznaczone plamkami światła, wpadającego przez witraże drzwi. Chciał ją pocałować, dotknąć, upewnić się, że nie rozpadnie mu się w dłoniach; powstrzymał się jednak, pozwalając poprowadzić się do ogrodu. Dalej śledził jednak uważnie jej kroki, smukłą sylwetkę, długie nogi, złote włosy, opadające na plecy falowaną kaskadą. Ten widok powinien go boleć, wyrywać wnętrzności, ale działo się coś wręcz przeciwnego i każda sekunda kontaktu z Harriett - którą poświęcił, którą zabił, której syna skazał na okrutną śmierć, której agonalne krzyki ciągle budziły go ze snu tuż nad ranem - zdawała się działać kojąco. Niczym ciepły koc narzucony na plecy, mruczenie kota, łagodny uśmiech Margaux znad parującego kubka ohydnych ziółek, mocny uścisk Leonarda, szczekliwy śmiech Fredericka. Lovegood była jego rodziną, niezależnie od tego, co się wydarzyło lub co miało się wydarzyć.
- Ładnie tutaj - powiedział cicho, gdy w końcu usiedli na jednej z ławek. Nie zerkał w bok, pewien, że bliskość Hatsy go zdekoncentruje; wolał skupiać się na ogrodzie, na rosnących kwiatach, zazieleniających się liściach, formujących się pąkach róż. Na rześkim powietrzu, mile chłodzącym bolesne rany, ukryte pod grubym materiałem koszuli. Uprzejme zagajenie, komplement, w ogóle nie brzmiący sztucznie w jego ustach. Ostatnio zwracał uwagę na drobiazgi, budował z tych nanosekund własny wszechświat, bojąc się, że coś zdoła mu umknąć zanim przyjrzy się temu z odpowiednią uwagą. - Cóż, to...chyba czas na naszą rozmowę, Hattie - dodał po dłuższej chwili milczenia, kiwając powoli głową. Chcę, żebyś wyszedł na prostą. Poczekam. I wtedy porozmawiamy; słowa Harriett ciągle brzmiały mu w głowie, dokładnie pamiętał ich rozmowę. Swoje wyznania, jej słodkie usta, jej zawahanie, odsunięcie w czasie decyzji. Rozsądnie. Nie czuł żalu. Nie czuł zdenerwowania. Tylko smutek czaił się gdzieś głębiej, za poważną fasadą. - Jestem tu dla ciebie. Dla nas - dodał w zamyśleniu, opierając się o drewnianą ławkę i w końcu przekręcając twarz w bok, by na nią spojrzeć. Z uśmiechem, trochę smutnym, ale głównie spokojnym - kiedy ostatni widziała go tak spokojnego? przed wieloma laty? - Pewne rzeczy się zmieniły, do pewnych dojrzałem, pewne dopiero teraz pojąłem i się z nimi pogodziłem, ale...żadna z nich nie zmienia tego, co do ciebie czuję - kontynuował pewnie, nie odrywając od niej spojrzenia. Już nie czuł się jak straceniec, miał wpływ na swój mały świat i niezależnie od tego, gdzie poprowadzi ich ta rozmowa - ta droga? - wiedział, że jego uczucia się nie zmienią. Że je zna, że je akceptuje, że wie, że Harriett jest mu przeznaczona. I ta świadomość będzie dawać mu siłę: wywołaną bólem lub szczęściem.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niecierpliwe poddenerwowanie mrowiło w opuszkach palców, gdy zaciskała dłoń odrobinę zbyt mocno dookoła trzonka inkrustowanej masą perłową szczotki, którą przeczesywała złociste loki dokładnie po raz dwudziesty ósmy tego dnia, mimo że czynność ta, choć zazwyczaj dziwnie kojąca, teraz nie odnosiła zamierzonych skutków. Czekała, wydreptując w sypialni na piętrze wielokąt, którego krawędzie wyznaczała chaotyczna ścieżka prowadząca od garderoby do toaletki, od toaletki do drzwi, od drzwi do parapetu i od parapetu do garderoby. Co jakiś czas zerkała przez okno wybiegające na ogród i ulokowaną w zachodnim ogrodzeniu furtkę, charakterystyczna sylwetka wciąż jednak nie majaczyła na horyzoncie, Harriett powracała więc do punktu wyjścia, by po raz kolejny przebrać się - i po raz kolejny stwierdzić, że w przepastnej szafie nie znajduje niczego odpowiedniego. Czy powinna w ogóle się stroić? Co miało znaczyć ich spotkanie? Co znaczyła długa nieobecność (nie)wyjaśniona enigmatycznymi listami? Osobliwa mieszanka uczuć gotowała się w jej wnętrzu, przywodząc na myśl wszystko to, co czuje się przed pierwszą randką czy pierwszym wywiadem - słodka ekscytacja brata się z pochłaniającym stresem, chęć odniesienia sukcesu stąpa po grząskim gruncie nowych, nieznanych doświadczeń i chociaż oboje mieli za sobą wiele randek i jeszcze więcej wywiadów (a może na odwrót?), niepewność ogarniała ją coraz łapczywiej, domagając się zagłuszenia próżnością. Zmieniała stroje tak długo, dopóki ramiona nie zmęczyły się wojowaniem z ciasno przylegającymi do ciała materiałami, zmuszając ją tym samym do kapitulacji i uznania, że prosta, lawendowa sukienka będzie odpowiednia na wiosenne popołudnie spędzone w zaciszu przydomowego ogrodu i jednocześnie niezbyt zobowiązująca. Jakby Ben kiedykolwiek przykładał wagę do mody. Przywołała się do porządku, nakazując sobie powściągnięcie nerwów i opanowanie niemalże nastoletniego rozdygotania. Wyciągnęła z nieścisłego upięcia szpilkę do włosów, niedbałym gestem starła z warg szminkę w soczystej barwie. Tego dnia chciała być tylko sobą.
Przyszedł, w końcu przyszedł. Przywitała go w wejściu swoim najcieplejszym uśmiechem, chociaż nieporadność pożerała ją żywcem. Czy powinna musnąć ustami jego policzek? Otoczyć szczupłymi ramionami, tęsknie, choć niezręcznie? Uścisnąć dłoń? Ostatecznie pozostała w sferze niefizycznej, z miejsca proponując przemieszczenie się do jej ulubionej części ogrodu, nienaznaczonej wspomnieniami nieszczęsnej stypy, którą już dawno wyrzuciła z pamięci, nienaznaczonej niczym oprócz kwiatowej woni i coraz śmielej przygrzewających promieni słonecznych. Jej prywatne sanktuarium, do którego przychodziła w poszukiwaniu przynoszącej wytchnienie samotności i do którego teraz zapraszała Jaimiego, nieświadomego wagi tego gestu dobrej woli.
- Róże to wdzięczne kwiaty, choć wymagające - stwierdziła w odpowiedzi lekkim tonem, jakby spotkali się w celu wymiany ogrodniczych spostrzeżeń. Pozwoliła ciszy wedrzeć się pomiędzy nich i zamiast wbijać w mężczyznę ponaglające spojrzenie, przymknęła powieki, by wyciągnąć twarz w kierunku słońca i przez tych parę krótkich chwil po prostu trwać w niebycie, który - jak wszystko inne - musiał się skończyć. Przytaknęła głową niespiesznie, otwierając na powrót oczy, w których obraz przez kilka sekund był nieostry i prześwietlony. - Czy… zrobiłeś już wszystko, co chciałeś zrobić? - zapytała z zawahaniem o główny warunek, który postawili sobie przed odbywaniem rozmowy. Zwróciła się w kierunku Wrighta, przyglądając się jego półprofilowi właściwie po raz pierwszy tego dnia. Pozbył się brody, jego twarz pokrywał zaledwie kilkudniowy zarost; podkrążone oczy nie iskrzyły syntetycznym blaskiem, wyglądał na umęczonego, choć może była to po części wina półcienia tańczącego na jego obliczu.
- Jesteś pewny? - zniżyła głos do szeptu, nadając jednak drugiemu ze słów zaskakująco dużo mocy. - Szarpaliśmy się tak długo… - kilka miesięcy? kilka lat?
- Chcę nowego startu, drugiej - czyżby drugiej? - szansy, której nigdy sobie nie daliśmy, ale nie możemy tak po prostu wrócić do punktu, w którym skończyliśmy i kontynuować. Nie jesteśmy już tamtymi ludźmi - nie protestowała zdecydowanie, zamiast tego mówiąc miękkim tonem, ostrożnie i z namysłem, nie chcąc, by chaos jej myśli ujrzał światło dzienne. - Nigdy cię nie przekreśliłam - wiesz to, po tym wszystkim musisz to wiedzieć na pewno. - ale nie wiem nawet co robiłeś. Od naszego ostatniego spotkania… od twojego zniknięcia z Londynu tamtego poranka. I ty też nie wiesz, co robiłam - szepnęła, odwracając się gwałtownie i wbijając spojrzenie w jeden z różanych krzewów. Bała się. Wszystko to, za co kiedyś dałaby się pokroić na drobne kawałeczki było na wyciągnięcie ręki, a strach paraliżował jej dłonie, jakby te wiedziały, że nie zdołają pochwycić strzępów marzeń, nim te rozmyją się tuż przed jej nosem.
Nie byłby to pierwszy raz.
Przyszedł, w końcu przyszedł. Przywitała go w wejściu swoim najcieplejszym uśmiechem, chociaż nieporadność pożerała ją żywcem. Czy powinna musnąć ustami jego policzek? Otoczyć szczupłymi ramionami, tęsknie, choć niezręcznie? Uścisnąć dłoń? Ostatecznie pozostała w sferze niefizycznej, z miejsca proponując przemieszczenie się do jej ulubionej części ogrodu, nienaznaczonej wspomnieniami nieszczęsnej stypy, którą już dawno wyrzuciła z pamięci, nienaznaczonej niczym oprócz kwiatowej woni i coraz śmielej przygrzewających promieni słonecznych. Jej prywatne sanktuarium, do którego przychodziła w poszukiwaniu przynoszącej wytchnienie samotności i do którego teraz zapraszała Jaimiego, nieświadomego wagi tego gestu dobrej woli.
- Róże to wdzięczne kwiaty, choć wymagające - stwierdziła w odpowiedzi lekkim tonem, jakby spotkali się w celu wymiany ogrodniczych spostrzeżeń. Pozwoliła ciszy wedrzeć się pomiędzy nich i zamiast wbijać w mężczyznę ponaglające spojrzenie, przymknęła powieki, by wyciągnąć twarz w kierunku słońca i przez tych parę krótkich chwil po prostu trwać w niebycie, który - jak wszystko inne - musiał się skończyć. Przytaknęła głową niespiesznie, otwierając na powrót oczy, w których obraz przez kilka sekund był nieostry i prześwietlony. - Czy… zrobiłeś już wszystko, co chciałeś zrobić? - zapytała z zawahaniem o główny warunek, który postawili sobie przed odbywaniem rozmowy. Zwróciła się w kierunku Wrighta, przyglądając się jego półprofilowi właściwie po raz pierwszy tego dnia. Pozbył się brody, jego twarz pokrywał zaledwie kilkudniowy zarost; podkrążone oczy nie iskrzyły syntetycznym blaskiem, wyglądał na umęczonego, choć może była to po części wina półcienia tańczącego na jego obliczu.
- Jesteś pewny? - zniżyła głos do szeptu, nadając jednak drugiemu ze słów zaskakująco dużo mocy. - Szarpaliśmy się tak długo… - kilka miesięcy? kilka lat?
- Chcę nowego startu, drugiej - czyżby drugiej? - szansy, której nigdy sobie nie daliśmy, ale nie możemy tak po prostu wrócić do punktu, w którym skończyliśmy i kontynuować. Nie jesteśmy już tamtymi ludźmi - nie protestowała zdecydowanie, zamiast tego mówiąc miękkim tonem, ostrożnie i z namysłem, nie chcąc, by chaos jej myśli ujrzał światło dzienne. - Nigdy cię nie przekreśliłam - wiesz to, po tym wszystkim musisz to wiedzieć na pewno. - ale nie wiem nawet co robiłeś. Od naszego ostatniego spotkania… od twojego zniknięcia z Londynu tamtego poranka. I ty też nie wiesz, co robiłam - szepnęła, odwracając się gwałtownie i wbijając spojrzenie w jeden z różanych krzewów. Bała się. Wszystko to, za co kiedyś dałaby się pokroić na drobne kawałeczki było na wyciągnięcie ręki, a strach paraliżował jej dłonie, jakby te wiedziały, że nie zdołają pochwycić strzępów marzeń, nim te rozmyją się tuż przed jej nosem.
Nie byłby to pierwszy raz.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Powinien zauważyć te dziewczęce starania, skomplementować lawendową sukienkę, podkreślającą barwę oczu, czyniącą je bardziej fioletowymi niż błękitnymi, może nawet, przy przepuszczaniu jej w drzwiach prowadzących na taras i do ogrodu, musnąć dłonią plecy. Upewnić się, że Harriett była realna, rzeczywista, że należała do świata żywych, nie mając pojęcia, że jej obraz w myślach Benjamina zmienił się nie do poznania. Tam otaczał ją swąd palonego ciała, rozsypujących się w proch włosów, odpadającej od czarniejących kości skóry, tutaj zaś należała cała do światła, do tego pięknego, słonecznego popołudnia, jak nic innego symbolizującego nowy początek. Soczysty kolor trawy, która dopiero niedawno przebiła się przez ostatni śnieg, pełne pęki kwiatów, tylko czekające na następny ciepły dzień, by pęknąć intensywnymi barwami, pachnący deszczem wiatr, zwiastujący nadejście przelotnej, wieczornej mżawki. Benjamin rozkoszował się każdym oddechem, w końcu świadomy setki małych cudów, prowadzących ich do tego miejsca, gdy siedzieli obok siebie, spokojni, bez kłótni, bez zaciśniętych pięści, bez wrogich słów cisnących się na usta. Nie ignorował przeszłości, znał swoje błędy, ale gdy wyznał je wszystkie, czuł się lżej. Pewniej. Mógł im stawić czoła, mógł stawić czoła decyzjom Harriett. Przeszłość już go nie wiązała, w każdym ze znaczeń. W końcu zdobył coś, czego tak naprawdę pragnął przez całe życie: wolność i - paradoksalnie - najważniejsze zadanie, cel, ideę, której chciał się poświęcić. Może za miesiąc, może za kilka lat, ale dopóki oddychał wiosennym powietrzem, cały był nadzieją.
Uśmiechnął się lekko na odpowiedź Hattie, wygodniej opierając się o ławkę, tak, by nie urazić bolącego ciągle barku. - Tak. Zrobiłem - odpowiedział szczerze, na sekundę ogniskując wzrok gdzieś ponad ramieniem Hatsy. Złota obrączka błyszczała na palcu wskazującym lewej dłoni, mieszkanie Margaux stało się tymczasowym domem, ale już wiedział, co zrobi dalej, w rezerwacie doceniono jego starania, od prawie miesiąca był czysty, udało mu się odzyskać to, co utracił i...I teraz znajdował się tutaj, przy Harriett, podejmując ostanie z wyzwań. Słuchał jej w milczeniu, kiwając tylko lekko głową. - Masz rację, nie jesteśmy już tamtymi ludźmi - powtórzył spokojnie, po chwili namysłu, nawet niezbyt skupiając się na tym, że przyznaje jej rację po raz pierwszy od naprawdę dawna. - I cieszę się, że nimi nie jesteśmy - dodał pewnie, znów patrząc prosto w błękitne oczy Lovegood. Dorośli. Zbudowali nowych siebie na doświadczeniach, już nie biegli przed siebie na ślepo, pewni, że życie będzie rzucało im pod nogi płatki kwiatów a nie kłody. Spokornieli, zostawiając za sobą młodzieńczą żywiołowość i przekonanie o nieśmiertelności. Dokonali wyborów, których konsekwencje będą ponosili dalej. Skręcili w ścieżki bez odwrotu, ale...Benjamin chciał iść wspólną drogą razem, świadom ciężaru, jaki weźmie na swoje barki. Ciężaru tajemnicy, jaką nie mógł się z Harriett podzielić. Tylko to w tej chwili sprawiało mu ból, tylko to nadszarpywało pewność, ale nie zamierzał kłamać, już nie. Westchnął cicho i nabrał powietrza, szykując się na długą, wyczerpującą odpowiedź. Złotowłosa umknęła spojrzeniem, ale nie odebrał tego jako afront: nie zamierzał nią już dyrygować ani zmuszać do kontaktu, jeśli go nie chciała.
- Wyjechałem, od razu. Bałkany, Egipt, Ameryka Południowa. Głównie smocze wyprawy, ale też niezbyt legalny, drobny biznes. Narkotyki, artefakty, mapy. Wylądowałem nawet w mugolskim więzieniu - krótki, krzywy uśmiech, szarpana nostalgia, zażenowanie dziecięcymi decyzjami, podejmowanymi pod wpływem emocjonalnego chaosu. - Potem wróciłem do Anglii, zaczepiłem się w Peak District. Żyłem z dnia na dzień. Resztę już znasz - odparł. Nie ukrywał niczego, na jego drodze nie pojawił się nikt nowy, kto mógłby zachwiać lub zainteresować Hatsy. - Jeśli masz jakiekolwiek pytania, pytaj. Odpowiem. Nie chcę mieć przed tobą sekretów. Nie miejmy przed sobą żadnych sekretów, Hattie. Ale... - bo zawsze jest jakieś ale, prawda? Urwał na chwilę po czym podniósł prawą dłoń - tylko się nie skrzyw, nie daj fali bólu wycisnąć z oczu łez - i położył ją na drobnych palcach Harriett. Przykrył je mocno, zdecydowanie, ale delikatnie, trochę przyzywająco, by na niego spojrzała. - Ale są rzeczy, których nie mogę ci powiedzieć. I nie będę mógł. Pytania, na które nie odpowiem. Zniknięcia, których nie będę mógł ci wytłumaczyć - mówił powoli, spokojnie, bez żalu ale i bez ckliwego tonu przeprosin. Serce biło mu szybko, głucho; czyżby się bał? Że nie zrozumie? Lub zrozumie opacznie? Nie, nie zatrzymywał się, szedł dalej, uśmiechając się lekko, uspokajająco. - To...dobra sprawa. Ważna sprawa. Dla mnie. Sądzę...jestem pewny, że dla ciebie też. Dla wielu ludzi - ciągnął dalej, na sekundę zerkając znów w bok, na piękny, nasłoneczniony ogród. Beztroska. Spokój. Szczęście. Bezpieczeństwo. Czyż nie powinno to dotyczyć każdego człowieka? Chciał o to zawalczyć, do tego doprowadzić, pewien, że Harriett wyznaje te same wartości. Jej czyste serce, dobroć, nieustanna walka nawet o sprawy beznadziejne: nadawała się do Zakonu idealnie, ale...nie chciał jej narażać. To nie było jej miejsce. To nie była jej walka. - Tylko tyle mogę ci powiedzieć. Zdaję sobie sprawę z tego, jak to brzmi, ale...zaufaj mi, proszę - zakończył mocniej, pewnie, ściskając jej dłoń w swojej, wpatrzony w piękny profil. - To jedyna najgorsza rzecz jaką mam ci dzisiaj do przekazania - dodał pocieszająco a lewy kącik ust poszybował w górę, w uśmiechu jednocześnie zdesperowanym i szczerym. Miał wiele pytań, pytań o to, co ona robiła, co chce mu powiedzieć, co chce odsłonić, ale nie zamierzał zadawać ich zanim zareaguje na to wyznanie. Cierpliwie czekał na odpowiedź, pewien, że przyjmie każdą. Przyjmie jej niezrozumienie, jej wątpliwość, jej złość; może zdoła jeszcze przesunąć niepewną dłonią po jej policzku, zanim wstanie i odejdzie przez budzący się do życia ogród, w głębi duszy wiedząc, że Harriett dokonała dobrego wyboru, przynoszącego jej więcej spokoju i bezpieczeństwa - ale czy szczęścia?
Uśmiechnął się lekko na odpowiedź Hattie, wygodniej opierając się o ławkę, tak, by nie urazić bolącego ciągle barku. - Tak. Zrobiłem - odpowiedział szczerze, na sekundę ogniskując wzrok gdzieś ponad ramieniem Hatsy. Złota obrączka błyszczała na palcu wskazującym lewej dłoni, mieszkanie Margaux stało się tymczasowym domem, ale już wiedział, co zrobi dalej, w rezerwacie doceniono jego starania, od prawie miesiąca był czysty, udało mu się odzyskać to, co utracił i...I teraz znajdował się tutaj, przy Harriett, podejmując ostanie z wyzwań. Słuchał jej w milczeniu, kiwając tylko lekko głową. - Masz rację, nie jesteśmy już tamtymi ludźmi - powtórzył spokojnie, po chwili namysłu, nawet niezbyt skupiając się na tym, że przyznaje jej rację po raz pierwszy od naprawdę dawna. - I cieszę się, że nimi nie jesteśmy - dodał pewnie, znów patrząc prosto w błękitne oczy Lovegood. Dorośli. Zbudowali nowych siebie na doświadczeniach, już nie biegli przed siebie na ślepo, pewni, że życie będzie rzucało im pod nogi płatki kwiatów a nie kłody. Spokornieli, zostawiając za sobą młodzieńczą żywiołowość i przekonanie o nieśmiertelności. Dokonali wyborów, których konsekwencje będą ponosili dalej. Skręcili w ścieżki bez odwrotu, ale...Benjamin chciał iść wspólną drogą razem, świadom ciężaru, jaki weźmie na swoje barki. Ciężaru tajemnicy, jaką nie mógł się z Harriett podzielić. Tylko to w tej chwili sprawiało mu ból, tylko to nadszarpywało pewność, ale nie zamierzał kłamać, już nie. Westchnął cicho i nabrał powietrza, szykując się na długą, wyczerpującą odpowiedź. Złotowłosa umknęła spojrzeniem, ale nie odebrał tego jako afront: nie zamierzał nią już dyrygować ani zmuszać do kontaktu, jeśli go nie chciała.
- Wyjechałem, od razu. Bałkany, Egipt, Ameryka Południowa. Głównie smocze wyprawy, ale też niezbyt legalny, drobny biznes. Narkotyki, artefakty, mapy. Wylądowałem nawet w mugolskim więzieniu - krótki, krzywy uśmiech, szarpana nostalgia, zażenowanie dziecięcymi decyzjami, podejmowanymi pod wpływem emocjonalnego chaosu. - Potem wróciłem do Anglii, zaczepiłem się w Peak District. Żyłem z dnia na dzień. Resztę już znasz - odparł. Nie ukrywał niczego, na jego drodze nie pojawił się nikt nowy, kto mógłby zachwiać lub zainteresować Hatsy. - Jeśli masz jakiekolwiek pytania, pytaj. Odpowiem. Nie chcę mieć przed tobą sekretów. Nie miejmy przed sobą żadnych sekretów, Hattie. Ale... - bo zawsze jest jakieś ale, prawda? Urwał na chwilę po czym podniósł prawą dłoń - tylko się nie skrzyw, nie daj fali bólu wycisnąć z oczu łez - i położył ją na drobnych palcach Harriett. Przykrył je mocno, zdecydowanie, ale delikatnie, trochę przyzywająco, by na niego spojrzała. - Ale są rzeczy, których nie mogę ci powiedzieć. I nie będę mógł. Pytania, na które nie odpowiem. Zniknięcia, których nie będę mógł ci wytłumaczyć - mówił powoli, spokojnie, bez żalu ale i bez ckliwego tonu przeprosin. Serce biło mu szybko, głucho; czyżby się bał? Że nie zrozumie? Lub zrozumie opacznie? Nie, nie zatrzymywał się, szedł dalej, uśmiechając się lekko, uspokajająco. - To...dobra sprawa. Ważna sprawa. Dla mnie. Sądzę...jestem pewny, że dla ciebie też. Dla wielu ludzi - ciągnął dalej, na sekundę zerkając znów w bok, na piękny, nasłoneczniony ogród. Beztroska. Spokój. Szczęście. Bezpieczeństwo. Czyż nie powinno to dotyczyć każdego człowieka? Chciał o to zawalczyć, do tego doprowadzić, pewien, że Harriett wyznaje te same wartości. Jej czyste serce, dobroć, nieustanna walka nawet o sprawy beznadziejne: nadawała się do Zakonu idealnie, ale...nie chciał jej narażać. To nie było jej miejsce. To nie była jej walka. - Tylko tyle mogę ci powiedzieć. Zdaję sobie sprawę z tego, jak to brzmi, ale...zaufaj mi, proszę - zakończył mocniej, pewnie, ściskając jej dłoń w swojej, wpatrzony w piękny profil. - To jedyna najgorsza rzecz jaką mam ci dzisiaj do przekazania - dodał pocieszająco a lewy kącik ust poszybował w górę, w uśmiechu jednocześnie zdesperowanym i szczerym. Miał wiele pytań, pytań o to, co ona robiła, co chce mu powiedzieć, co chce odsłonić, ale nie zamierzał zadawać ich zanim zareaguje na to wyznanie. Cierpliwie czekał na odpowiedź, pewien, że przyjmie każdą. Przyjmie jej niezrozumienie, jej wątpliwość, jej złość; może zdoła jeszcze przesunąć niepewną dłonią po jej policzku, zanim wstanie i odejdzie przez budzący się do życia ogród, w głębi duszy wiedząc, że Harriett dokonała dobrego wyboru, przynoszącego jej więcej spokoju i bezpieczeństwa - ale czy szczęścia?
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie oczekiwała lawiny miłych, choć niewiele znaczących słów ani ckliwych gestów oderwanych zupełnie od ram, które wyznaczali sobie uparcie, popadając coraz głębiej w ponurą rutynę nienapawającą dumą. Sama właściwie nie wiedziała czego powinna spodziewać się po spotkaniu, którego jednocześnie wyczekiwała i się obawiała, ale była dziwnie pewna tego, że powinni całkowicie odrzucić powierzchowną warstwę i próby wymazania zaszłości drobnostkami, kiedy tylko dogłębna szczerość mogła ich uzdrowić całkowicie. Lub obrócić w popiół raz na zawsze, teraz już nieodwracalnie i nieodwołalnie. Ledwie zwracała uwagę na przyjemne dla oka otoczenie, które - może niewdzięcznie - w jakiś sposób jej się opatrzyło, chociaż wiosenna aura gwarantowała ożywczy powiew świeżości obrazującej się w odradzającej się na nowo roślinności. Zazdrościła kwiatom tego, z jaką łatwością zrzucały stare płatki, by w krótkim czasie rozkwitać ponownie i zachwycać pięknem przebijającym o głowę blaknące wspomnienia zeszłego sezonu. Swoich własnych płatków trzymała się kurczowo, walcząc o każdy z nich jak o życie, nie potrafiąc uznać prawa przemijania ani wyobrazić sobie wszechświata, w którym mogłaby, tak po prostu, wzrastać bezustannie w niepamięci - lub w obojętności dla tego, co przeminęło. Może jednak była w błędzie, nazywając róże wdzięcznymi, może w rzeczywistości były jednak okrutne?
- To dobrze - stwierdziła krótko, prostolinijnie, uśmiechając się przy tym delikatnie, chociaż enigmatyczność zarówno ich korespondencji, jak i konwersacji skręcała jej wnętrzności w nieprzyjemny supeł. Fala pytań sama cisnęła się na usta, które zmuszała do milczenia w obawie przed zbyteczną napastliwością. Jeśli nie chciał lub nie był gotów mówić - dobrze. Rozumiała ten stan rzeczy aż za dobrze, dręczona kwestiami, które powiedzieć musiała i których jednocześnie powiedzieć nie mogła. Zaschło jej w gardle.
- Pewne rzeczy byłyby prostsze, gdybyśmy byli - westchnęła, po części zgadzając się z Wrightem, a po części dostrzegając drugą stronę medalu, tę, w której napędzani ogniem młodości jawili się jako jednostki nieustraszone na każdej płaszczyźnie; stąpali odważnie, może wręcz hardo, zawsze do przodu, nie cofając się przed niczym, nie przyjmując do wiadomości możliwości porażki. Może byli nieroztropni, może cechowała ich naiwność, może wierzyli w złudną wizję dorosłego życia, lecz niektóre ze zmian, jakim ulegli, nie były najlepsze. Nie wstydziła się blizn pozostałych po przykrych doświadczeniach, wstydziła się nabytego po drodze tchórzostwa, które kiedyś było jej obce. Tamta Harriett przecież nigdy nie zastanawiałaby się dwa razy, nigdy nie poddawałaby się śmiesznym w jej oczach wątpliwościom, próbując nieudolnie skalkulować bilans strat i ocenić ryzyko, że tym razem nie wyjdzie z tego w jednym kawałku. Tamta Harriett odrzuciłaby krzywdy lekką ręką, uznając ostrożność za słabość charakteru, pewna tego, że pisane jest im tylko jedno zakończenie i jest to zakończenie szczęśliwe.
Słuchała opowieści, dopasowując do kolejnych wymienianych miejsc pojawiające się w jej wyobraźni obrazy, zapewne przekłamujące faktyczny wygląd wypraw Wrighta, lecz to nie było istotne, na opowieści z podróży może jeszcze kiedyś przyjdzie czas - a jeśli nie, najwyraźniej nie były przeznaczone dla jej uszu. Jasne brwi uniosły się w wyrazie zdziwienia, jeden element zdecydowanie odbiegał od jej wyobrażeń. - W mugolskim więzieniu? Co się stało? - czy o to mogła zapytać? Nie wytrzymała, wtrącając tych parę słów na bezdechu, a jej myśli galopowały jak szalone. Jak to możliwe, że nigdy wcześniej o tym nie wiedziała? Jakie nieporozumienie skazało go na tę karę i jak długo trwała? Przytaknęła z roztargnieniem reszcie, przygryzając policzek od środka, by powstrzymać się przed wylaniem wszystkich swoich wątpliwości co do przeszłości, która nie była jej znana. - Jaka jest najlepsza rzecz, jaka przydarzyła ci się w tym czasie? - zapytała po chwili, uznając ostatecznie, że informacje o tym, co przyniosło mu radość, interesują ją o wiele bardziej niż specyfika tego, co wpędzało go w rozpacz wtedy, gdy dzielił ich dystans nie do pokonania, niemierzalny milami. Odnalazła twarz Jaimiego ponownie, sama nie wiedząc, czy skuteczniej zadziałało zawieszone w powietrzu ale, czy niespodziewany dotyk szorstkiej skóry na jej dłoni. Trawiła wieści powoli - i nieskutecznie, nie potrafiąc przeskoczyć luk i niewiadomych. Gdzie znikał, na jak długo i z czym owe zniknięcia się wiązały? Dlaczego nie mógł jej powiedzieć, skoro nalegał na kompletną szczerość? - Czy to… niebezpieczne? - lub co gorsza nielegalne? Płytka, pionowa zmarszczka przecięła jej czoło. Dobra sprawa, ważna sprawa, dla niej, dla wszystkich. Słyszała już wcześniej podobne hasła, choć analogia zionęła absurdem. - Nie jesteś chyba jednym z fanatycznych popleczników Grindelwalda, prawda? - poddenerwowanie zawibrowało w jej głosie, sama myśl uderzyła ją niczym obuchem w głowę. Czy tego nowego Jaimiego napędzały nienawistne idee o oczyszczaniu świata w imię większego dobra? Nie mogła w to uwierzyć. Mięśnie twarzy naprężyły się pod cienką warstwą alabastrowej skóry, gdy próbowała połączyć kropki w całość, by zaprzeczyć samej sobie. Zwróciła się bardziej w jego kierunku, już nie tylko poprzez wyginanie szyi, lecz poprzez ułożenie całego ciała. Oderwała plecy od oparcia, zamiast tego na kremowych deskach wspierając łokieć, jedno z kolan wciągnęła na ławkę w pozie dość nieprzystającej, lecz zupełnie nieświadomej. Nie cofnęła swojej ręki, nie chcąc wydobywać jej z uścisku, chociaż jednocześnie powstrzymywała się przed ułożeniem swojej drugiej dłoni - na wierzchu. Nie przed tym, zanim wyrzuci z siebie to, co ciążyło jej na sercu.
- Obawiam się, że nie mogę ci dorównać w zrywach akcji - zaśmiała się cicho, choć w jej głosie nie zabrzmiała nuta wesołości. Czy brak akcji był dobrą rzeczą? - Mieszkałam tutaj, cały czas - z mężem i synem, ale to już wiesz. Szybkim ruchem nadgarstka wskazała niedbale przydomowe okolice. - Czasem odwiedzałam Indie - nie za często, Zaim nie lubił Indii - a Indie nie lubiły jego. Rodzina Lovegoodów nigdy nie podchodziła zbyt entuzjastycznie do jej życiowych wyborów, ani w przypadku Wrighta, ani Naifeha. - Byłam kurą domową. Wyobrażałeś sobie kiedyś mnie w takiej roli? - prychnąć śmiechem, obrócić w żart, by zamaskować rozbierający ją stres. Najlepsza strategia. - Chodziłam na wernisaże i przedstawienia, odnawiałam dawne przyjaźnie - te, które ucierpiały przez jej małżeństwo i przeżyły renesans po jego dramatycznym zakończeniu. - Styczeń spędziłam w Paryżu - po spotkaniu w oranżerii, ale nie czuj się winny. - Łudziłam się, że mam jeszcze czego szukać po drugiej stronie kurtyny, ale wróciłam do domu - do złotej klatki lub, należałoby rzec, zaledwie pozłacanej - czy to brzmi śmiesznie, czy jeszcze nie? Spłycała każdy plan, każdy motyw, każdą myśl, sprowadzając wszystko do paru słów. Nabrała powietrza w płuca, tyle, ile mogła, a potem jeszcze więcej, aż delikatne tkanki zaprotestowały boleśnie. Wbijała w Wrighta czujne spojrzenie, nie chcąc, by umknął jej chociaż jeden błysk w jego oczach, wiedząc, że jego mimika powie jej wszystko, co musiała wiedzieć. - Byłam z kimś - wyrzuciła z siebie w końcu przyciszonym głosem. Podobno plaster należy zrywać szybko i niespodziewanie, lecz kto wie, może zasadę tę wymyślił kompletny szaleniec. I pewnie miał na nazwisko Lovegood.
- To dobrze - stwierdziła krótko, prostolinijnie, uśmiechając się przy tym delikatnie, chociaż enigmatyczność zarówno ich korespondencji, jak i konwersacji skręcała jej wnętrzności w nieprzyjemny supeł. Fala pytań sama cisnęła się na usta, które zmuszała do milczenia w obawie przed zbyteczną napastliwością. Jeśli nie chciał lub nie był gotów mówić - dobrze. Rozumiała ten stan rzeczy aż za dobrze, dręczona kwestiami, które powiedzieć musiała i których jednocześnie powiedzieć nie mogła. Zaschło jej w gardle.
- Pewne rzeczy byłyby prostsze, gdybyśmy byli - westchnęła, po części zgadzając się z Wrightem, a po części dostrzegając drugą stronę medalu, tę, w której napędzani ogniem młodości jawili się jako jednostki nieustraszone na każdej płaszczyźnie; stąpali odważnie, może wręcz hardo, zawsze do przodu, nie cofając się przed niczym, nie przyjmując do wiadomości możliwości porażki. Może byli nieroztropni, może cechowała ich naiwność, może wierzyli w złudną wizję dorosłego życia, lecz niektóre ze zmian, jakim ulegli, nie były najlepsze. Nie wstydziła się blizn pozostałych po przykrych doświadczeniach, wstydziła się nabytego po drodze tchórzostwa, które kiedyś było jej obce. Tamta Harriett przecież nigdy nie zastanawiałaby się dwa razy, nigdy nie poddawałaby się śmiesznym w jej oczach wątpliwościom, próbując nieudolnie skalkulować bilans strat i ocenić ryzyko, że tym razem nie wyjdzie z tego w jednym kawałku. Tamta Harriett odrzuciłaby krzywdy lekką ręką, uznając ostrożność za słabość charakteru, pewna tego, że pisane jest im tylko jedno zakończenie i jest to zakończenie szczęśliwe.
Słuchała opowieści, dopasowując do kolejnych wymienianych miejsc pojawiające się w jej wyobraźni obrazy, zapewne przekłamujące faktyczny wygląd wypraw Wrighta, lecz to nie było istotne, na opowieści z podróży może jeszcze kiedyś przyjdzie czas - a jeśli nie, najwyraźniej nie były przeznaczone dla jej uszu. Jasne brwi uniosły się w wyrazie zdziwienia, jeden element zdecydowanie odbiegał od jej wyobrażeń. - W mugolskim więzieniu? Co się stało? - czy o to mogła zapytać? Nie wytrzymała, wtrącając tych parę słów na bezdechu, a jej myśli galopowały jak szalone. Jak to możliwe, że nigdy wcześniej o tym nie wiedziała? Jakie nieporozumienie skazało go na tę karę i jak długo trwała? Przytaknęła z roztargnieniem reszcie, przygryzając policzek od środka, by powstrzymać się przed wylaniem wszystkich swoich wątpliwości co do przeszłości, która nie była jej znana. - Jaka jest najlepsza rzecz, jaka przydarzyła ci się w tym czasie? - zapytała po chwili, uznając ostatecznie, że informacje o tym, co przyniosło mu radość, interesują ją o wiele bardziej niż specyfika tego, co wpędzało go w rozpacz wtedy, gdy dzielił ich dystans nie do pokonania, niemierzalny milami. Odnalazła twarz Jaimiego ponownie, sama nie wiedząc, czy skuteczniej zadziałało zawieszone w powietrzu ale, czy niespodziewany dotyk szorstkiej skóry na jej dłoni. Trawiła wieści powoli - i nieskutecznie, nie potrafiąc przeskoczyć luk i niewiadomych. Gdzie znikał, na jak długo i z czym owe zniknięcia się wiązały? Dlaczego nie mógł jej powiedzieć, skoro nalegał na kompletną szczerość? - Czy to… niebezpieczne? - lub co gorsza nielegalne? Płytka, pionowa zmarszczka przecięła jej czoło. Dobra sprawa, ważna sprawa, dla niej, dla wszystkich. Słyszała już wcześniej podobne hasła, choć analogia zionęła absurdem. - Nie jesteś chyba jednym z fanatycznych popleczników Grindelwalda, prawda? - poddenerwowanie zawibrowało w jej głosie, sama myśl uderzyła ją niczym obuchem w głowę. Czy tego nowego Jaimiego napędzały nienawistne idee o oczyszczaniu świata w imię większego dobra? Nie mogła w to uwierzyć. Mięśnie twarzy naprężyły się pod cienką warstwą alabastrowej skóry, gdy próbowała połączyć kropki w całość, by zaprzeczyć samej sobie. Zwróciła się bardziej w jego kierunku, już nie tylko poprzez wyginanie szyi, lecz poprzez ułożenie całego ciała. Oderwała plecy od oparcia, zamiast tego na kremowych deskach wspierając łokieć, jedno z kolan wciągnęła na ławkę w pozie dość nieprzystającej, lecz zupełnie nieświadomej. Nie cofnęła swojej ręki, nie chcąc wydobywać jej z uścisku, chociaż jednocześnie powstrzymywała się przed ułożeniem swojej drugiej dłoni - na wierzchu. Nie przed tym, zanim wyrzuci z siebie to, co ciążyło jej na sercu.
- Obawiam się, że nie mogę ci dorównać w zrywach akcji - zaśmiała się cicho, choć w jej głosie nie zabrzmiała nuta wesołości. Czy brak akcji był dobrą rzeczą? - Mieszkałam tutaj, cały czas - z mężem i synem, ale to już wiesz. Szybkim ruchem nadgarstka wskazała niedbale przydomowe okolice. - Czasem odwiedzałam Indie - nie za często, Zaim nie lubił Indii - a Indie nie lubiły jego. Rodzina Lovegoodów nigdy nie podchodziła zbyt entuzjastycznie do jej życiowych wyborów, ani w przypadku Wrighta, ani Naifeha. - Byłam kurą domową. Wyobrażałeś sobie kiedyś mnie w takiej roli? - prychnąć śmiechem, obrócić w żart, by zamaskować rozbierający ją stres. Najlepsza strategia. - Chodziłam na wernisaże i przedstawienia, odnawiałam dawne przyjaźnie - te, które ucierpiały przez jej małżeństwo i przeżyły renesans po jego dramatycznym zakończeniu. - Styczeń spędziłam w Paryżu - po spotkaniu w oranżerii, ale nie czuj się winny. - Łudziłam się, że mam jeszcze czego szukać po drugiej stronie kurtyny, ale wróciłam do domu - do złotej klatki lub, należałoby rzec, zaledwie pozłacanej - czy to brzmi śmiesznie, czy jeszcze nie? Spłycała każdy plan, każdy motyw, każdą myśl, sprowadzając wszystko do paru słów. Nabrała powietrza w płuca, tyle, ile mogła, a potem jeszcze więcej, aż delikatne tkanki zaprotestowały boleśnie. Wbijała w Wrighta czujne spojrzenie, nie chcąc, by umknął jej chociaż jeden błysk w jego oczach, wiedząc, że jego mimika powie jej wszystko, co musiała wiedzieć. - Byłam z kimś - wyrzuciła z siebie w końcu przyciszonym głosem. Podobno plaster należy zrywać szybko i niespodziewanie, lecz kto wie, może zasadę tę wymyślił kompletny szaleniec. I pewnie miał na nazwisko Lovegood.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie szedł na to spotkanie z duszą na ramieniu, nie uzbrajał się godzinami w rzeczowe, szczegółowo dopracowane argumenty, nie stroił w dopiętą na ostatni guzik pozę. Od momentu ich ostatniej rozmowy całkowicie pozbył się tych nerwowych, płochliwych naleciałości, chcąc pokazać się jej w końcu prawdziwie. Zasłużyła na to. Był jej to winien. Sobie właściwie też, chociaż obraz, jaki widział w lustrze, nie należał do tych zachęcających. Po Benie, w którym Harriett się zakochała i którego oświadczyny przyjęła, zostały tylko zgliszcza. Siatka blizn, prowadząca do środka labiryntu, gdzie nie znajdowała się żadna odpowiedź. Tylko zagadki, setki wątpliwości, wyrzutów sumienia, żalu; nic więc dziwnego, że nie chciał od nowa wchodzić w cień wysokiego żywopłotu. Wystarczyło mu już starć z wewnętrznymi potworami; sądził, że pokonał je wszystkie, a te, które zdawały się być nieśmiertelne, po prostu oswoił, podchodząc do nich jak do okrutnych, przerażających smoków. Ze stanowczością i zrozumieniem. Miał w sobie też tę dziką, groźną naturę, prymitywne pragnienia, ciemne miejsca: one także wymagały uwagi i wyrozumiałości. Spychanie ich na dalszy plan i zaprzeczanie ich istnieniu tylko je zaogniały, powodując rychłą erupcję nagromadzonej przez lata żółci. Nauczył się tego boleśnie i nie zamierzał dopuścić do ponownego zgnicia zaniedbanych tkanek, jątrzonych łgarstwami. Dlatego brnął dalej w szczerość, może i raniącą i potwornie niebezpieczną - o ileż łatwiej byłoby przemilczeć sporne kwestie, łudzić Hatsy spokojnym i szczęśliwym życiem, później martwiąc się narastającymi kłamstwami - ale wyzwalającą. Dla ich obojga. Wiedział, że po tej rozmowie nie pozostaną im półśrodki, półsłówka, półemocje; że jest to ostateczny poemat ich relacji, ich związku. A każdy z możliwych finałów mieszał w sobie słodycz zwycięstwa i gorycz porażki; strach i miłość, żal i przywiązanie, strach i pewność, co do łączącego przeznaczenia.
Skrzącego się drobinkami nawet w tak drobnym szczególe, jakim było pierwsze pytanie, padające spomiędzy kuszących ust Harriett. Nie mógł nie zareagować krótkim śmiechem, właściwie szczeknięciem, urwanym jednak szybko z powodu bólu szczęki. Mimowolnie potarł wolną dłonią miejsce uderzenia, starając się wrócić wspomnieniami do tej niegroźnej przygody. - Bójka w ukraińskiej mugolskiej karczmie skończyła się w obskurnej celi. Oczywiście różdżkę zostawiłem u pewnego półgoblina, więc trochę mi zajęło, zanim wyszedłem z aresztu, ale nie było tak źle - odparł uspokajająco, nie mogąc nadziwić się głupocie młodziutkiego Wrighta, widzącego wszędzie okazje do przygody. Do beztroski. Do ryzyka, kosztem innych. Czuł zażenowanie, ale i pewien rodzaj dorosłego rozczulenia, typowego dla przywoływania obrazów z młodości. Uczuć, z młodości. Zmarszczył lekko brwi, słuchając następnego pytania, pokazującego w całej krasie Harriett, jej zaangażowanie, ciekawość, troskę. Znów się uśmiechnął; właściwie uśmiech nie schodził mu z twarzy, w niczym nie przypominając jednak bezkrytycznego szczerzenia się za szczeniackich czasów. - Widziałem rodzinę Długorogów Rumuńskich. Na własne oczy, w naturalnym środowisku. Miały naprawdę piękne, złote rogi, do dziś pamiętam, jak odbijały się w nich promienie słońca, a ten ich maluch...cóż, dopiero zaczynał latać. To wspaniałe móc obserwować ich naukę. Nieporadni mordercy - odparł z typowym dla siebie podekscytowaniem i nieco niepokojącym rozczuleniem, gdy temat zahaczał o smoki. Szybko jednak spoważniał, rozmowa się zagęszczała, wyczuwał to w dźwięku głosu Harriett i jej zachowaniu. Nie odtrąciła jego ręki, nie uciekła wzrokiem; w wiosennym powietrzu zabrzmiały kolejne pytania, równie czułe, ale...nie ingerujące w jego tajemnicę. Poczuł ulgę, wielką, wielką ulgę. Lovegood nie wydawała się dotknięta ani zasmucona, tylko...zaalarmowana. Poruszając rozsądne (i zabawne) kwestie.
- Tak, to...ryzykowne. Być może także dla ciebie, jeśli... - zaczął, ale urwał, nie wiedząc jeszcze, co tak naprawdę chce dookreślić; odchrząknął więc tylko, kontynuując jakby wcale nie wymamrotał w myślach ckliwego jeśli będziesz mi towarzyszyć każdego dnia aż do końca mego życia, co wcale może nie trwać tak długo, jakbym chciał. - ale zrobię wszystko, byś była bezpieczna. Byście byli bezpieczni. Znasz mnie. Potrafię sobie poradzić z przeciwnościami losu - wytłumaczył swobodnie, bez przesadnej nonszalancji. Nie chciał jej mamić bagatelizowaniem problemu, ale nie chciał też straszyć ją wydarzeniami, co do których miał nadzieję nigdy nie dopuścić. Z radością przyjął więc kwestię Gellerta, na którą najchętniej zareagowałby wybuchem śmiechu. Kiedyś z pewnością by tak zrobił, teraz tylko pokręcił z powagą głową. - Znasz mnie, Hattie. Zaufaj też sobie, swoim przeczuciom - zaproponował, dziwnie ślepy na dość oczywistą świadomość, sugerującą, że przeczucia Harriett dotyczące mężczyzny, który tyle razy zawodził i pakował się w niedorzeczne sytuacje, może nie działać na jego korzyść.
Wolał słuchać o zrywach akcji, uważnie śledząc najpierw ruch kobiety - na chwilę mógł nawet prześlizgnąć się wzrokiem po odsłoniętej, bladej łydce i smukłej kostce - a potem jej twarz. I opowieść. Spokojną, prostą, kobiecą; nie widział w niej ani nic uwłaczającego ani nudnego, jedynie krótkim uniesieniem lewego kącika ust komentując kurę domową, odzywając się dopiero po ostatniej części historii. - Dlaczego łudziłam się? Nie chcesz wrócić na scenę? - spytał konkretnie, na chwilę odpływając w nieco zakurzone wspomnienia Harriett występującej w operach, jego Harriett kochanej przez tłumy, jego Harriett uśmiechającej się znad naręcza kwiatów, jego Harriett otwierającej mu drzwi do garderoby, w której dyskretnie świętowali spektakularny sukces nowego recitalu. Przesunął powoli dłonią po jej palcach, dłoni, nadgarstku, zatrzymując się w połowie jasnego przedramienia, gdy dotarło do niego wyznanie Lovegood.
Byłam z kimś. Uśmiechał się, dalej się uśmiechał; była z kimś w Paryżu, to oczywiste, pewnie z Inarą? Może z Charliem? Byłam z kimś Ale...dlaczego patrzy mu prosto w oczy, dlaczego jej tęczówki zdają się być ciemniejsze, dlaczego trzymane w dłoni palce leciutko drżą, dlaczego mruga częściej, niż jeszcze przed chwilą? Byłam z kimś. Och, to nie tak, Ben, to nie tak, to chodzi chyba o coś, co złamie ci serce na pół.
Uśmiech zniknął z jego twarzy, ale jeszcze nie cofał ręki, po prostu odpowiadając na jej spojrzenie swoim, widocznie zszokowanym; ciepła czułość ustępowała bolesnemu zdziwieniu, potem: niewerbalnemu pytaniu, które jednak musiało paść. - Z kim? - rzucił na nieco zbyt spazmatycznym wydechu. - Kiedy? - przed laty, dawno, na pewno, na pewno o to chodzi, o coś nieważnego, krótkiego; śmieszne, zabawne, niedorzeczne wspomnienie.
Skrzącego się drobinkami nawet w tak drobnym szczególe, jakim było pierwsze pytanie, padające spomiędzy kuszących ust Harriett. Nie mógł nie zareagować krótkim śmiechem, właściwie szczeknięciem, urwanym jednak szybko z powodu bólu szczęki. Mimowolnie potarł wolną dłonią miejsce uderzenia, starając się wrócić wspomnieniami do tej niegroźnej przygody. - Bójka w ukraińskiej mugolskiej karczmie skończyła się w obskurnej celi. Oczywiście różdżkę zostawiłem u pewnego półgoblina, więc trochę mi zajęło, zanim wyszedłem z aresztu, ale nie było tak źle - odparł uspokajająco, nie mogąc nadziwić się głupocie młodziutkiego Wrighta, widzącego wszędzie okazje do przygody. Do beztroski. Do ryzyka, kosztem innych. Czuł zażenowanie, ale i pewien rodzaj dorosłego rozczulenia, typowego dla przywoływania obrazów z młodości. Uczuć, z młodości. Zmarszczył lekko brwi, słuchając następnego pytania, pokazującego w całej krasie Harriett, jej zaangażowanie, ciekawość, troskę. Znów się uśmiechnął; właściwie uśmiech nie schodził mu z twarzy, w niczym nie przypominając jednak bezkrytycznego szczerzenia się za szczeniackich czasów. - Widziałem rodzinę Długorogów Rumuńskich. Na własne oczy, w naturalnym środowisku. Miały naprawdę piękne, złote rogi, do dziś pamiętam, jak odbijały się w nich promienie słońca, a ten ich maluch...cóż, dopiero zaczynał latać. To wspaniałe móc obserwować ich naukę. Nieporadni mordercy - odparł z typowym dla siebie podekscytowaniem i nieco niepokojącym rozczuleniem, gdy temat zahaczał o smoki. Szybko jednak spoważniał, rozmowa się zagęszczała, wyczuwał to w dźwięku głosu Harriett i jej zachowaniu. Nie odtrąciła jego ręki, nie uciekła wzrokiem; w wiosennym powietrzu zabrzmiały kolejne pytania, równie czułe, ale...nie ingerujące w jego tajemnicę. Poczuł ulgę, wielką, wielką ulgę. Lovegood nie wydawała się dotknięta ani zasmucona, tylko...zaalarmowana. Poruszając rozsądne (i zabawne) kwestie.
- Tak, to...ryzykowne. Być może także dla ciebie, jeśli... - zaczął, ale urwał, nie wiedząc jeszcze, co tak naprawdę chce dookreślić; odchrząknął więc tylko, kontynuując jakby wcale nie wymamrotał w myślach ckliwego jeśli będziesz mi towarzyszyć każdego dnia aż do końca mego życia, co wcale może nie trwać tak długo, jakbym chciał. - ale zrobię wszystko, byś była bezpieczna. Byście byli bezpieczni. Znasz mnie. Potrafię sobie poradzić z przeciwnościami losu - wytłumaczył swobodnie, bez przesadnej nonszalancji. Nie chciał jej mamić bagatelizowaniem problemu, ale nie chciał też straszyć ją wydarzeniami, co do których miał nadzieję nigdy nie dopuścić. Z radością przyjął więc kwestię Gellerta, na którą najchętniej zareagowałby wybuchem śmiechu. Kiedyś z pewnością by tak zrobił, teraz tylko pokręcił z powagą głową. - Znasz mnie, Hattie. Zaufaj też sobie, swoim przeczuciom - zaproponował, dziwnie ślepy na dość oczywistą świadomość, sugerującą, że przeczucia Harriett dotyczące mężczyzny, który tyle razy zawodził i pakował się w niedorzeczne sytuacje, może nie działać na jego korzyść.
Wolał słuchać o zrywach akcji, uważnie śledząc najpierw ruch kobiety - na chwilę mógł nawet prześlizgnąć się wzrokiem po odsłoniętej, bladej łydce i smukłej kostce - a potem jej twarz. I opowieść. Spokojną, prostą, kobiecą; nie widział w niej ani nic uwłaczającego ani nudnego, jedynie krótkim uniesieniem lewego kącika ust komentując kurę domową, odzywając się dopiero po ostatniej części historii. - Dlaczego łudziłam się? Nie chcesz wrócić na scenę? - spytał konkretnie, na chwilę odpływając w nieco zakurzone wspomnienia Harriett występującej w operach, jego Harriett kochanej przez tłumy, jego Harriett uśmiechającej się znad naręcza kwiatów, jego Harriett otwierającej mu drzwi do garderoby, w której dyskretnie świętowali spektakularny sukces nowego recitalu. Przesunął powoli dłonią po jej palcach, dłoni, nadgarstku, zatrzymując się w połowie jasnego przedramienia, gdy dotarło do niego wyznanie Lovegood.
Byłam z kimś. Uśmiechał się, dalej się uśmiechał; była z kimś w Paryżu, to oczywiste, pewnie z Inarą? Może z Charliem? Byłam z kimś Ale...dlaczego patrzy mu prosto w oczy, dlaczego jej tęczówki zdają się być ciemniejsze, dlaczego trzymane w dłoni palce leciutko drżą, dlaczego mruga częściej, niż jeszcze przed chwilą? Byłam z kimś. Och, to nie tak, Ben, to nie tak, to chodzi chyba o coś, co złamie ci serce na pół.
Uśmiech zniknął z jego twarzy, ale jeszcze nie cofał ręki, po prostu odpowiadając na jej spojrzenie swoim, widocznie zszokowanym; ciepła czułość ustępowała bolesnemu zdziwieniu, potem: niewerbalnemu pytaniu, które jednak musiało paść. - Z kim? - rzucił na nieco zbyt spazmatycznym wydechu. - Kiedy? - przed laty, dawno, na pewno, na pewno o to chodzi, o coś nieważnego, krótkiego; śmieszne, zabawne, niedorzeczne wspomnienie.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ogród
Szybka odpowiedź