Główna ulica
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Główna ulica
Ulica Pokątna zmieniła się. Kolorowe, błyszczące witryny, które przedstawiały księgi zaklęć, składniki eliksirów i kociołki, były niewidoczne, ukryte pod przyklejonymi na nich wielkimi ministerialnymi plakatami. Większość tych posępnych fioletowych afiszy z zasadami bezpieczeństwa była powiększoną wersją broszur, które rozsyłano latem, a inne przedstawiały ruszające się czarno-białe fotografie znanych przestępców przebywających na wolności. Kilka witryn było zabitych deskami, w tym ta należąca do Lodziarni Floriana Fortescue. Z drugiej strony ulicy rozstawiono wiele podniszczonych straganów. Najbliższy, stojący przed księgarnią "Esy i Floresy", pod pasiastą, poplamioną markizą miał kartonowy szyld przypięty z przodu:
Zaniedbany, mały czarodziej potrząsał naręczami srebrnych symboli na łańcuszkach i kiwał w stronę przechodniów. Zauważył, że wielu mijających ich ludzi ma udręczone, niespokojne spojrzenie i nikt nie zatrzymuje się, by porozmawiać. Sprzedawcy trzymali się razem, w swoich zżytych grupach, zajmując się własnymi sprawami. Nie widać było, by ktokolwiek robił zakupy samotnie.
AMULETY
Skuteczne przeciw wilkołakom, dementorom i Inferiusom
Skuteczne przeciw wilkołakom, dementorom i Inferiusom
Zaniedbany, mały czarodziej potrząsał naręczami srebrnych symboli na łańcuszkach i kiwał w stronę przechodniów. Zauważył, że wielu mijających ich ludzi ma udręczone, niespokojne spojrzenie i nikt nie zatrzymuje się, by porozmawiać. Sprzedawcy trzymali się razem, w swoich zżytych grupach, zajmując się własnymi sprawami. Nie widać było, by ktokolwiek robił zakupy samotnie.
Charlie wiedziała, że ten dzień będzie koszmarny. Jasne. Dzień spędzony z najmłodszym z braci już z samej zasady, z samej nazwy był katastrofą - szczególnie, kiedy widziało się, jak zepsuty jest to bachor. Nic nowego z resztą. Charlie odkąd pamięta, widziała jak wszyscy bracia szczycili się tym, co udało się im zakosić, kogo wykiwać, kogo oszukać. Nie obchodzili jej jednak w większym stopniu - kiedy myślała o swoich uczuciach, czasami dziwiło ją wręcz, jak bardzo potrafi być w stosunku do nich obojętna. Nie tyle życzy im źle (choć i to się zdarza), co nie przejęłaby się, gdyby spotkała ich tragedia.
Nawet sam fakt, że głupi bachor spróbował kogoś okraść nie wkurzyłby jej szczególnie, gdyby nie fakt, że miała się nim dziś zajmować i, jeśli oberwie jakimś paskudnym zaklęciem - najpewniej oberwie za to potem właśnie ona. Odetchnęła więc ciężko, chcąc dogonić smarkacza.
I rzecz jasna to ją pojmano. Dała się zaciągnąć do wszystkich gratów damulki, która dała sobie wyrwać torebkę dziesięciolatkowi.
- Przecież próbowałam go złapać!
Lotta wiedziała, że większe tłumaczenia nie mają sensu. Że ta panienka raczej nie będzie miała ochoty słuchać. Znała podobne, miewała z nimi do czynienia. Nie zamierzała jednak dać się zaciągnąć do strażników. Nie miała pojęcia, co oni mogą z nią zrobić, doskonale za to wiedziała, że nie będzie to nic przyjemnego. A ona przecież nic nie zrobiła!
- Wspólnik! - prychnęła sarkastycznie z niekrytą irytacją, szarpiąc się przy tym, żeby wyrwać się rozmówczyni. - Niczego mi nie udowodnisz, więc lepiej sobie odpuść.
Fakt, że ktokolwiek to widział sprawiał, że Charlie na prawdę robiła się nerwowa. Nie była złodziejką, posądzenie o kradzież ją irytowało podobnie, jak stwierdzenia, że pewnie i tak skończy jako zapijaczona złodziejka, jak wiele jej podobnych "zbyt dumnych" za młodu. Chciała już zejść z oczu tych wszystkich ludzi i obiecywała sobie, że kiedy tylko dorwie tego wrednego smarkacza, złoi mu skórę jak nigdy w życiu. I nie ważne, jak jej się potem oberwie, satysfakcji nikt jej nie odbierze!
- Masz swoje rzeczy, puszczaj! - szarpnęła mocno po raz kolejny.
Nawet sam fakt, że głupi bachor spróbował kogoś okraść nie wkurzyłby jej szczególnie, gdyby nie fakt, że miała się nim dziś zajmować i, jeśli oberwie jakimś paskudnym zaklęciem - najpewniej oberwie za to potem właśnie ona. Odetchnęła więc ciężko, chcąc dogonić smarkacza.
I rzecz jasna to ją pojmano. Dała się zaciągnąć do wszystkich gratów damulki, która dała sobie wyrwać torebkę dziesięciolatkowi.
- Przecież próbowałam go złapać!
Lotta wiedziała, że większe tłumaczenia nie mają sensu. Że ta panienka raczej nie będzie miała ochoty słuchać. Znała podobne, miewała z nimi do czynienia. Nie zamierzała jednak dać się zaciągnąć do strażników. Nie miała pojęcia, co oni mogą z nią zrobić, doskonale za to wiedziała, że nie będzie to nic przyjemnego. A ona przecież nic nie zrobiła!
- Wspólnik! - prychnęła sarkastycznie z niekrytą irytacją, szarpiąc się przy tym, żeby wyrwać się rozmówczyni. - Niczego mi nie udowodnisz, więc lepiej sobie odpuść.
Fakt, że ktokolwiek to widział sprawiał, że Charlie na prawdę robiła się nerwowa. Nie była złodziejką, posądzenie o kradzież ją irytowało podobnie, jak stwierdzenia, że pewnie i tak skończy jako zapijaczona złodziejka, jak wiele jej podobnych "zbyt dumnych" za młodu. Chciała już zejść z oczu tych wszystkich ludzi i obiecywała sobie, że kiedy tylko dorwie tego wrednego smarkacza, złoi mu skórę jak nigdy w życiu. I nie ważne, jak jej się potem oberwie, satysfakcji nikt jej nie odbierze!
- Masz swoje rzeczy, puszczaj! - szarpnęła mocno po raz kolejny.
One day
the Grave-Digger had been approached by the stranger, who asked the way to town. He seemed strangely familiar, although they had never met.
Jej wyrywanie się było kompletnie bez skuteczne. Trzymałam ją mocno, coraz bardziej zaciskając swoją dłoń na jej ramieniu. Nie miałam zamiaru jej puścić, nie miałam zamiaru jej darować tego uczynku. Może jak ktoś ich w końcu surowo ukarze, to nauczą się, że złodziejstwem niczego w życiu nie osiągną?
- Złapać? Wyglądało to zupełnie inaczej. Gdy wyrwano mi torebkę, to ty rzuciłaś się zaraz za tym chłopcem - stwierdziłam fakty. -Uciekaliście razem.
Dla mnie było to oczywistą oczywistością. I nie podlegało to żadnej dyskusji. A jej tłumaczenia? Że niby nie byli wspólnikami? Kto jej uwierzy? Czym że jest słowo małego dziecka, złodzieja, w porównaniu do słowa wysoko postawionej szlachcianki?
- Nie szarp się! - krzyknęłam.
Wiedziałam, że patrzą na nas ludzie, ale zachowywałyśmy się tak głośno, że wszyscy w okolicy wiedzieli już, że mam do czynienia ze złodziejem. Dziwił mnie jednak fakt, że żadnej mężczyzna do mnie nie podszedł i mi nie pomógł. Zero wychowania wśród przedstawicieli drugiej płci. Czyżby naprawdę w okolicy nie było żadnego szlachcica, który by podszedł i mi pomógł? Byłam kobietą, damą, dam się tak nie traktuje. Ale jak na złość nikogo nie było, musiałam sama sobie poradzić z tą smarkatą panną.
Stojąc tak i próbując ją utrzymać, mogłam się jej przyjrzeć. Jak na swój wzrost, mogła mieć z piętnaście albo szesnaście lat, ruda, chudzinka, widać, że zaniedbana. Tym bardziej utwierdziłam się w przekonaniu, że powinnam oddać ją w ręce czarodziejskich strażników. Niech zajmą się w końcu losem tych dzieciaków siedzących na ulicy. Ja im pomagać nie będę, nie jest to moja rola, nie mam też tej potrzeby, aby zbawiać świat. Ale przez nich czuję się zagrożona, w dodatku w momencie, gdy nie można czarować na Pokątnej.
- Uspokoisz się w końcu? Wyrywanie nic ci nie da, jesteś tak chuda, że nie masz na to sił i zaraz mi tu padniesz, a ja nie będę cię ratować - stwierdziłam oschle.
Gdyby dziewczyna się zastanowiła, wiedziałaby, że spotkanie ze strażnikami wcale nie może być takie straszne. Może jeśli dobrze się zakręci, byłaby w stanie zmienić swoje życie? Ale tego trzeba chcieć i tyle. A jeśli się nie chce, to ląduje się na ulicy i trzeba kraść by przeżyć. A ta rudowłosa właśnie na taką wyglądała.
- Idziesz ze mną i nie wyrywaj się - ostrzegłam ją, zaczynając iść powoli do przodu. - Powiedz mi lepiej, czemu nie ma cię w Hogwarcie? Czyż nie zaczął się już kolejny semestr?
Chciałam ją jakoś zagadać, aby skupiła się bardziej na odpowiadaniu na moje pytania, niż na próbie ucieczki.
- Złapać? Wyglądało to zupełnie inaczej. Gdy wyrwano mi torebkę, to ty rzuciłaś się zaraz za tym chłopcem - stwierdziłam fakty. -Uciekaliście razem.
Dla mnie było to oczywistą oczywistością. I nie podlegało to żadnej dyskusji. A jej tłumaczenia? Że niby nie byli wspólnikami? Kto jej uwierzy? Czym że jest słowo małego dziecka, złodzieja, w porównaniu do słowa wysoko postawionej szlachcianki?
- Nie szarp się! - krzyknęłam.
Wiedziałam, że patrzą na nas ludzie, ale zachowywałyśmy się tak głośno, że wszyscy w okolicy wiedzieli już, że mam do czynienia ze złodziejem. Dziwił mnie jednak fakt, że żadnej mężczyzna do mnie nie podszedł i mi nie pomógł. Zero wychowania wśród przedstawicieli drugiej płci. Czyżby naprawdę w okolicy nie było żadnego szlachcica, który by podszedł i mi pomógł? Byłam kobietą, damą, dam się tak nie traktuje. Ale jak na złość nikogo nie było, musiałam sama sobie poradzić z tą smarkatą panną.
Stojąc tak i próbując ją utrzymać, mogłam się jej przyjrzeć. Jak na swój wzrost, mogła mieć z piętnaście albo szesnaście lat, ruda, chudzinka, widać, że zaniedbana. Tym bardziej utwierdziłam się w przekonaniu, że powinnam oddać ją w ręce czarodziejskich strażników. Niech zajmą się w końcu losem tych dzieciaków siedzących na ulicy. Ja im pomagać nie będę, nie jest to moja rola, nie mam też tej potrzeby, aby zbawiać świat. Ale przez nich czuję się zagrożona, w dodatku w momencie, gdy nie można czarować na Pokątnej.
- Uspokoisz się w końcu? Wyrywanie nic ci nie da, jesteś tak chuda, że nie masz na to sił i zaraz mi tu padniesz, a ja nie będę cię ratować - stwierdziłam oschle.
Gdyby dziewczyna się zastanowiła, wiedziałaby, że spotkanie ze strażnikami wcale nie może być takie straszne. Może jeśli dobrze się zakręci, byłaby w stanie zmienić swoje życie? Ale tego trzeba chcieć i tyle. A jeśli się nie chce, to ląduje się na ulicy i trzeba kraść by przeżyć. A ta rudowłosa właśnie na taką wyglądała.
- Idziesz ze mną i nie wyrywaj się - ostrzegłam ją, zaczynając iść powoli do przodu. - Powiedz mi lepiej, czemu nie ma cię w Hogwarcie? Czyż nie zaczął się już kolejny semestr?
Chciałam ją jakoś zagadać, aby skupiła się bardziej na odpowiadaniu na moje pytania, niż na próbie ucieczki.
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Kiedy musiała poddawać się mężczyznom, było łatwiej. Wydawało się normalnym, że choćby Steve prowadzał ją jak chciał i jak chciał rozstawiał po kątach, bo jako mężczyzna (choć gdyby spytać Lotty, to zdecydowanie za wiele powiedziane) był naturalnie silniejszy. Oni mają więcej mięśni tak po prostu, z natury i trzeba się z tym pogodzić. Kiedy jednak trzymała ją zwyczajna kobieta - wcale nie jakaś wielka i mocarna babunia, a zwykła damulka, pewnie szlachcianka - wszystko stawało się bardziej frustrujące. Bo Lotta chciała być silna.
A słaba wcale nie była. Jak inaczej przetrwałaby już cztery lata na Nokturnie? Biegała bardzo szybko, wiedziała gdzie uderzyć i znała drogi którymi najlepiej uciekać.
Czemu więc po prostu nie przyłożyć tej damulce? Wiedziała, że dałaby radę, że po prostu ją puści i da uciec. Takie jak ona raczej szarpią się za włosy, drapią i policzkują. Nie spodziewała się po przeciwniczce bójki, dla niej podobne zachowania najpewniej są dla dzikusów. Jest taka ładna, taka zadbana. Szczupła, ale nie chuda, wypielęgnowana jak należy. A jednak coś Lottę brakowało. Chyba jakaś dziwna chęć wpasowania się w takich ludzi, którymi nauczyła się gardzić, a którym właściwie zazdrościła. Nie chciała być dzikuską w jej oczach. Szczególnie, że wiedziała, że blondyna ma podstawy, żeby ją podejrzewać (co nie zmieniało faktu, że oskarżenia działały jej na nerwy).
- Puszczaj, albo sama zaraz padniesz. - prychnęła ostrzegawczo, bo w jej oczach spotkanie ze strażnikami prezentowało się całkowicie inaczej. Albo narobiliby jej problemu na miejscu, może kazali zapłacić? Lotta nie wiedziała, jak działa tutejsze prawo względem dzieci, charłaków, nie wiedziała, czy jako niemagiczna osoba w ogóle pod to prawo podlega i, co mogą chcieć jej zrobić. Czy sądziliby ją jak dorosłą, zagrozili grzywną lub więzieniem? Czy odprowadzili do rodziców? Żadna z tych opcji nie brzmiała kusząco i jeśli nie uda się jej wyrwać, zrobi co tylko będzie mogła, żeby panienka ją wreszcie puściła.
- Nie twoja sprawa.
Nie chciało jej się myśleć nad kłamstwem. Zwykle wmawiała ludziom, że jest starsza niż wygląda (szczególnie w sklepie, gdzie dowodem mogło być to, że już pracuje), ale większe brednie też czasem udawało jej się komuś wmówić. Teraz jednak nie chciało jej się kombinować, chciała po prostu uciekać.
A słaba wcale nie była. Jak inaczej przetrwałaby już cztery lata na Nokturnie? Biegała bardzo szybko, wiedziała gdzie uderzyć i znała drogi którymi najlepiej uciekać.
Czemu więc po prostu nie przyłożyć tej damulce? Wiedziała, że dałaby radę, że po prostu ją puści i da uciec. Takie jak ona raczej szarpią się za włosy, drapią i policzkują. Nie spodziewała się po przeciwniczce bójki, dla niej podobne zachowania najpewniej są dla dzikusów. Jest taka ładna, taka zadbana. Szczupła, ale nie chuda, wypielęgnowana jak należy. A jednak coś Lottę brakowało. Chyba jakaś dziwna chęć wpasowania się w takich ludzi, którymi nauczyła się gardzić, a którym właściwie zazdrościła. Nie chciała być dzikuską w jej oczach. Szczególnie, że wiedziała, że blondyna ma podstawy, żeby ją podejrzewać (co nie zmieniało faktu, że oskarżenia działały jej na nerwy).
- Puszczaj, albo sama zaraz padniesz. - prychnęła ostrzegawczo, bo w jej oczach spotkanie ze strażnikami prezentowało się całkowicie inaczej. Albo narobiliby jej problemu na miejscu, może kazali zapłacić? Lotta nie wiedziała, jak działa tutejsze prawo względem dzieci, charłaków, nie wiedziała, czy jako niemagiczna osoba w ogóle pod to prawo podlega i, co mogą chcieć jej zrobić. Czy sądziliby ją jak dorosłą, zagrozili grzywną lub więzieniem? Czy odprowadzili do rodziców? Żadna z tych opcji nie brzmiała kusząco i jeśli nie uda się jej wyrwać, zrobi co tylko będzie mogła, żeby panienka ją wreszcie puściła.
- Nie twoja sprawa.
Nie chciało jej się myśleć nad kłamstwem. Zwykle wmawiała ludziom, że jest starsza niż wygląda (szczególnie w sklepie, gdzie dowodem mogło być to, że już pracuje), ale większe brednie też czasem udawało jej się komuś wmówić. Teraz jednak nie chciało jej się kombinować, chciała po prostu uciekać.
One day
the Grave-Digger had been approached by the stranger, who asked the way to town. He seemed strangely familiar, although they had never met.
Te dziewczę coraz bardziej mnie denerwowało. Mówiłam jej tyle razy, że ma się nie wyrywać, ale jak było widać, miała kompletnie w nosie to co do niej mówiłam. Zero wychowania, kompletny brak szacunku do osoby starszej, wyżej postawionej statusem. Jak można było tak wychować dziecko? Albo raczej, tak bardzo go nie wychować. Patrzyłam na nią kątem oka i, mimo że próbowała, to ja również nie miałam zamiaru jej odpuścić. Im bardziej ona się wyrywała, tym mocniej ja zaciskałam palce na jej ramieniu i nie zważałam na to, że bolą mnie już palce.
- Będziesz się tak wyrywać przez całą drogę, czy ułatwisz zadanie mi, a sobie poprawisz sytuację? - zapytałam ją już spokojniejszym głosem.
Liczyłam na to, że powie mi dlaczego nie jest w Hogwarcie, zamiast tego spotkałam się z kolejną ścianą, kolejnym atakiem jadu. Zacisnęłam mocno usta. Nie wiedziałam dlaczego dziewczyna była do mnie aż tak wrogo nastawiona. Co jej takiego zrobiłam? Przecież to było normalne, że skoro była złodziejką i została złapana, to ja tego tak nie zostawię. Jeśli myślała, że mi się wyrwie, to się myliła. Powinna się już pogodzić ze swoją sytuacją.
- Wredna dziewucha - stwierdziłam tylko, obracając ją w swoją stronę. - Przecież widzę jak wyglądasz, daj sobie pomóc. Nadal chcesz żyć na ulicy i kraść?
Nie była w moim wieku, znałabym ją przecież ze szkoły. Musiała być młodsza, dlaczego więc nie była w Hogwarcie? W żadnej innej szkole magii rok szkolny nie zaczynał się później, wszędzie był taki sam czas. A ona co? Nie dość, że dziecko, to jeszcze brudaska, biednie ubrana. Jak oddam ją w ręce strażników, będę musiała umyć ręce. Jeszcze zarazi mnie jakąś chorobą.
- Zaraz będziemy na miejscu - powiedziałam, prowadząc ją dalej. - A tam, dobrze ci radzę, daj sobie pomóc.
Miałam nadzieję, że dziewczyna ma więcej rozumu, niż mi się wydaje i skorzysta z okazji. Gdyby się dobrze zakręciła, mogłaby wykorzystać tą całą sytuację na swoją korzyć i poprawić swoje życie. Ale musiałaby tego chcieć.
- Będziesz się tak wyrywać przez całą drogę, czy ułatwisz zadanie mi, a sobie poprawisz sytuację? - zapytałam ją już spokojniejszym głosem.
Liczyłam na to, że powie mi dlaczego nie jest w Hogwarcie, zamiast tego spotkałam się z kolejną ścianą, kolejnym atakiem jadu. Zacisnęłam mocno usta. Nie wiedziałam dlaczego dziewczyna była do mnie aż tak wrogo nastawiona. Co jej takiego zrobiłam? Przecież to było normalne, że skoro była złodziejką i została złapana, to ja tego tak nie zostawię. Jeśli myślała, że mi się wyrwie, to się myliła. Powinna się już pogodzić ze swoją sytuacją.
- Wredna dziewucha - stwierdziłam tylko, obracając ją w swoją stronę. - Przecież widzę jak wyglądasz, daj sobie pomóc. Nadal chcesz żyć na ulicy i kraść?
Nie była w moim wieku, znałabym ją przecież ze szkoły. Musiała być młodsza, dlaczego więc nie była w Hogwarcie? W żadnej innej szkole magii rok szkolny nie zaczynał się później, wszędzie był taki sam czas. A ona co? Nie dość, że dziecko, to jeszcze brudaska, biednie ubrana. Jak oddam ją w ręce strażników, będę musiała umyć ręce. Jeszcze zarazi mnie jakąś chorobą.
- Zaraz będziemy na miejscu - powiedziałam, prowadząc ją dalej. - A tam, dobrze ci radzę, daj sobie pomóc.
Miałam nadzieję, że dziewczyna ma więcej rozumu, niż mi się wydaje i skorzysta z okazji. Gdyby się dobrze zakręciła, mogłaby wykorzystać tą całą sytuację na swoją korzyć i poprawić swoje życie. Ale musiałaby tego chcieć.
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
- Oczywiście, że chcesz mi pomóc i, że strażnicy to mili ludzie, którzy zabiorą mnie we wspaniałe miejsce, w którym tacy jak ja mają jakiekolwiek znaczenie. - prychnęła sarkastycznie. Nie jest jakąś naiwną kretynką, wie jak działa życie. Już zdążyła się doskonale nauczyć! Kiedy w grę wchodzą stróże prawa, jacykolwiek, trzeba uciekać. Absolutnie pewna zasada. Jeśli jesteś z Nokturnu, jesteś winny nawet, jeśli nie jesteś winny. A w takiej sytuacji... cóż, Lotta nie zamierzała sprawdzać, co jej grozi. Poza poważnymi problemami w domu. Ta cała blondyna z resztą na pewno by się tak szarpała wyłącznie po to, żeby jej pomóc. No, oczywiście. W końcu ma ją za złodziejkę, a złodziejki zaciąga się w dobre miejsca dla niechcianych dzieci. No, jasne. Pewnie.
W końcu widząc, że na prawdę się zbliżają zdecydowała, że na prawdę musi się bronić i zwyczajnie kopnęła nieznajomą w kostkę. Nie zamierzała zrobić jej większej krzywdy, chciała tylko dobyć dla siebie jakąkolwiek szansę na ucieczkę. Nie zamierzała narobić sobie problemów jeszcze większych niż te, które i tak będzie w domu miała przez tego głupiego smarkacza! Liczyła więc, że wykorzysta moment szoku albo, że szlachcianka po prostu da sobie spokój i uzna szarpanie się z Lottą za poniżej jej szlacheckiej godności. Oby!
- Powiedziałam, że masz mnie puszczać! - szarpnęła się w tym momencie mocno i od razu odsunęła byle dalej. Jeśli będzie trzeba, kopnie lub uderzy znowu. Miała w tym zdecydowanie więcej praktyki niż nieznajoma, raczej dałaby jej radę - problemem byliby tylko ludzie dookoła. I fakt, że Lotta na prawdę nie chciała być jakąś dzikuską. Nie chciała być jak ludzie którymi otacza się na co dzień na Nokturnie. Nie da się jednak znowu złapać. Tylko teraz pewnie zbiorą się cholerni gapie i trzeba uciekać. Byle szybko.
W końcu widząc, że na prawdę się zbliżają zdecydowała, że na prawdę musi się bronić i zwyczajnie kopnęła nieznajomą w kostkę. Nie zamierzała zrobić jej większej krzywdy, chciała tylko dobyć dla siebie jakąkolwiek szansę na ucieczkę. Nie zamierzała narobić sobie problemów jeszcze większych niż te, które i tak będzie w domu miała przez tego głupiego smarkacza! Liczyła więc, że wykorzysta moment szoku albo, że szlachcianka po prostu da sobie spokój i uzna szarpanie się z Lottą za poniżej jej szlacheckiej godności. Oby!
- Powiedziałam, że masz mnie puszczać! - szarpnęła się w tym momencie mocno i od razu odsunęła byle dalej. Jeśli będzie trzeba, kopnie lub uderzy znowu. Miała w tym zdecydowanie więcej praktyki niż nieznajoma, raczej dałaby jej radę - problemem byliby tylko ludzie dookoła. I fakt, że Lotta na prawdę nie chciała być jakąś dzikuską. Nie chciała być jak ludzie którymi otacza się na co dzień na Nokturnie. Nie da się jednak znowu złapać. Tylko teraz pewnie zbiorą się cholerni gapie i trzeba uciekać. Byle szybko.
One day
the Grave-Digger had been approached by the stranger, who asked the way to town. He seemed strangely familiar, although they had never met.
Tak, dokładnie tak uważałam, że strażnicy są po to, żeby pomagać. Nie interesowało mnie to, co się z nią stanie. Chciałam, aby poniosła karę za próbę kradzieży, a jeśli przy okazji ktoś polepszy status jej życia, to już w ogóle było by wspaniale, a przynajmniej dla niej. Ale ona nie podzielała chyba mojego entuzjazmu, ciągle wyrywając się i krzycząc. Ku mojemu zdziwieniu absolutnie nikt nie podszedł, aby mi pomóc. Damie, ze szlachetnego rodu Parkinsonów nie pomógł nikt, aby okiełznać tą dzikuskę. I tak jak sądziłam, okazała się prawdziwym łobuzem.
Przecież nikt dobrze wychowany, starszy czy młodszy, nie kopie ludzi na środku ulicy! NIKT! Krzyknęłam z bólu, gwiazdki pokazały mi się przed oczyma, a sama myślałam, że się zaraz przewrócę. Puściłam dziewczynę, będąc aktualnie bardziej zajęta swoją obolałą nogą, niż jej osobą. To naprawdę mnie zabolało, a jako szlachcianka nie byłam przyzwyczajona, nie dość, że do takiego traktowania, to do odczuwania czegoś takiego jak ból spowodowany przez inną osobę. I to jeszcze dziecko.
- Wredny smarkaczu - wycedziłam przez zęby.
Tak, miałam ją za wrednego smarkacza, za okropną dziewuchę, która nie potrafiła się zachować, za najgorsze zło świata, które stanęło mi na drodze. I nie wiedziałam za jakie grzechy to właśnie mnie spotkało. Powinnam teraz zajmować się swoimi sprawami, ewentualnie podziwiać nowy, zaręczynowy pierścionek, a nie użerać się z jakimś dzieckiem, które w dodatku chciało mnie okraść.
- Takie smarkule jak ty nie powinny mieć wstępu na Pokątną, wątpliwa krew, stwarzacie zagrożenie dla innych czarodziei - powiedziałam w końcu głosem pełnym jadu. - Jeszcze mi za to zapłacisz i pożałujesz, nikt nie ma prawa mnie tak traktować.
Nie miałam zamiaru jej teraz popuścić. Wyciągnęłam dłoń, aby móc ją ponownie złapać. Byłyśmy naprawdę niedaleko, już tylko kawałek, jeszcze odrobinę ją zaciągnąć i oddać w ręce strażników. Oni już będą wiedzieli co z nią zrobić, jak ukarać, aby więcej nie myślała o kradzieży. Zamiast zamykać ludzi w Tower za czarowanie, powinni zamknąć tam te wszystkie sieroty i je wychować na porządnych ludzi. Takie mam zdanie.
Przecież nikt dobrze wychowany, starszy czy młodszy, nie kopie ludzi na środku ulicy! NIKT! Krzyknęłam z bólu, gwiazdki pokazały mi się przed oczyma, a sama myślałam, że się zaraz przewrócę. Puściłam dziewczynę, będąc aktualnie bardziej zajęta swoją obolałą nogą, niż jej osobą. To naprawdę mnie zabolało, a jako szlachcianka nie byłam przyzwyczajona, nie dość, że do takiego traktowania, to do odczuwania czegoś takiego jak ból spowodowany przez inną osobę. I to jeszcze dziecko.
- Wredny smarkaczu - wycedziłam przez zęby.
Tak, miałam ją za wrednego smarkacza, za okropną dziewuchę, która nie potrafiła się zachować, za najgorsze zło świata, które stanęło mi na drodze. I nie wiedziałam za jakie grzechy to właśnie mnie spotkało. Powinnam teraz zajmować się swoimi sprawami, ewentualnie podziwiać nowy, zaręczynowy pierścionek, a nie użerać się z jakimś dzieckiem, które w dodatku chciało mnie okraść.
- Takie smarkule jak ty nie powinny mieć wstępu na Pokątną, wątpliwa krew, stwarzacie zagrożenie dla innych czarodziei - powiedziałam w końcu głosem pełnym jadu. - Jeszcze mi za to zapłacisz i pożałujesz, nikt nie ma prawa mnie tak traktować.
Nie miałam zamiaru jej teraz popuścić. Wyciągnęłam dłoń, aby móc ją ponownie złapać. Byłyśmy naprawdę niedaleko, już tylko kawałek, jeszcze odrobinę ją zaciągnąć i oddać w ręce strażników. Oni już będą wiedzieli co z nią zrobić, jak ukarać, aby więcej nie myślała o kradzieży. Zamiast zamykać ludzi w Tower za czarowanie, powinni zamknąć tam te wszystkie sieroty i je wychować na porządnych ludzi. Takie mam zdanie.
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Lotta zapewne miała inne zdanie na ten temat, bo złapać się nie miała zamiaru pozwolić. Nie lubiła się bić, czy używać przemocy względem ludzi, w tej chwili bardzo się cieszyła, że nieznajoma nie sięgnęła po różdżkę, bo byłoby z nią nędznie. Tak, czy inaczej nie zrobiła tego i Charlie miała większe szanse. Nie mogła dać się zaprowadzić gdzieś strażnikom, nie mogła dać się odprowadzić do domu, czy władować w kłopoty.
Problemy i tak będzie miała i wszystko przez głupiego smarkacza. Aż serce jej w piersi tłukło z nerwów.
W każdym razie nie odpowiedziała na żadne z wyzwisk. Jasne, że nie lubiła słuchać takich rzeczy, ale chyba trochę do tego przywykła i ostatecznie nie miało to dla niej zbytniego znaczenia. Zależało jej na tym, żeby uciec, skierowała się więc na Nokturn, bo jeśli czegoś była pewna to tego, że ta damulka na pewno nie pobiegnie za nią w te okolice!
Przepchnęła się więc przez tłum, a niewątpliwie biegała szybciej od blondyny i skręciła w wąską uliczkę o kiepskiej reputacji.
zt
Problemy i tak będzie miała i wszystko przez głupiego smarkacza. Aż serce jej w piersi tłukło z nerwów.
W każdym razie nie odpowiedziała na żadne z wyzwisk. Jasne, że nie lubiła słuchać takich rzeczy, ale chyba trochę do tego przywykła i ostatecznie nie miało to dla niej zbytniego znaczenia. Zależało jej na tym, żeby uciec, skierowała się więc na Nokturn, bo jeśli czegoś była pewna to tego, że ta damulka na pewno nie pobiegnie za nią w te okolice!
Przepchnęła się więc przez tłum, a niewątpliwie biegała szybciej od blondyny i skręciła w wąską uliczkę o kiepskiej reputacji.
zt
One day
the Grave-Digger had been approached by the stranger, who asked the way to town. He seemed strangely familiar, although they had never met.
Chciałam ją gonić, naprawdę chciałam ją gonić, gdyby nie boląca kostka. Gdy ta się zerwała żeby odbiec, już wyciągałam w jej kierunku swoją dłoń, aby ją złapać, ale moja pięść zacisnęła się w powietrzu. Gdy tylko zauważyłam, że biegnie w stronę Nokturnu - odpuściłam. Byłam świeżo po zaręczynach i tak tą całą szarpaniną za bardzo rzucałam się w oczy. Nie było potrzeby abym pojawiała się na tamtej ulicy, nie dla tej dziewuchy.
Zebrałam się za to z ziemi. Mój cały dzień został właśnie popsuty, a tak pięknie rozpoczęłam go przymierzaniem nowej sukni ślubnej i plotkowaniem z moim kochanym kuzynem. A tak? Wrócę do domu zdenerwowana i z siniakiem na nodze. Czy tego była warta cała ta potyczka? Zdecydowanie nie. Gdybym jeszcze ją dociągnęła do tych strażników (którzy, notabene, nie pojawili się od razu gdy złapałam złodziejkę), to jeszcze bym to jakoś przeżyła. Ale ona mi najzwyczajniej w świecie uciekła! Nie wiem, czy byłam bardziej zła na siebie, że pozwoliłam jej zwiać czy na nią.
Ulicę Pokątną opuszczałam w fatalnym nastroju. Marzyłam już tylko o tym, aby opuścić to miejsce, znaleźć się w swoim domu i zapomnieć o tej całej scenie. I miałam nadzieję, że więcej na tę dziewczynę nie trafię, bo wtedy już by mi się na pewno nie wywinęła.
zt
Zebrałam się za to z ziemi. Mój cały dzień został właśnie popsuty, a tak pięknie rozpoczęłam go przymierzaniem nowej sukni ślubnej i plotkowaniem z moim kochanym kuzynem. A tak? Wrócę do domu zdenerwowana i z siniakiem na nodze. Czy tego była warta cała ta potyczka? Zdecydowanie nie. Gdybym jeszcze ją dociągnęła do tych strażników (którzy, notabene, nie pojawili się od razu gdy złapałam złodziejkę), to jeszcze bym to jakoś przeżyła. Ale ona mi najzwyczajniej w świecie uciekła! Nie wiem, czy byłam bardziej zła na siebie, że pozwoliłam jej zwiać czy na nią.
Ulicę Pokątną opuszczałam w fatalnym nastroju. Marzyłam już tylko o tym, aby opuścić to miejsce, znaleźć się w swoim domu i zapomnieć o tej całej scenie. I miałam nadzieję, że więcej na tę dziewczynę nie trafię, bo wtedy już by mi się na pewno nie wywinęła.
zt
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Jeden z ostatnich dni miesiąca zapowiadał się naprawdę ciepło. Słońce przedzierało się przez chmury na tyle skutecznie, by w środku dnia skłonić niektórych Londyńczyków do skrycia się w cieniu. Jednak popołudnie na Pokątnej nie było już takie łaskawe. Poruszanie się główną ulicą w dużej mierze utrudniał tłum czarodziejów i czarownic, którzy poczuli wiosenną potrzebę wymiany nie tylko garderoby, ale także innych, równie niezbędnych elementów ułatwiających codzienne życie. Sezonowe stragany pełne najprzeróżniejszych przedmiotów dodatkowo komplikowały zręczne wyminięcie przekupek oferujących śpiewające kapelusze w promocyjnych cenach. Nie uchował się nikt, kto nie wsłuchałby się przez moment w ten kuszący głos.
Zdawać się mogło, że Pokątna na dobre obudziła się z zimowego snu i wszędzie było pełno najprzeróżniejszych detali świadczących o ponownym skupieniu czarodziejskiej społeczności. Zaangażowanie niektórych w rozkwitający interes pochłaniało wszystkich na tyle mocno, iż prawie nikt nie zwracał uwagi na ponurą uliczkę między budynkami. Miejsce to zionęło dziwną pustką oraz marazmem, po którym spojrzenia przemykały szybko i obojętnie, jakby coś zamierzało je zaatakować. Nie było jednak powodów do obaw. Ministerialny dekret regulujący użycie magii sprawował się dotychczas bardzo dobrze. Nie zdarzył się żaden incydent wymagający interwencji aurorów czy czarodziejskiej policji. W nowym porządku przebiegało wszystko bez godnych uwagi problemów, lecz nigdy nie można było mieć pewności. W najmroczniejszych zakamarkach od zawsze czaił się ktoś, komu przeszkadzał ład ustanowiony przez Ministerstwo. Jednak jeszcze nikt nie odważył się podnieść ręki i wymierzyć policzek samej Minister Magii. Jeszcze, bowiem organizacja referendum stała się dostatecznie ważnym elementem społecznej debaty, by ktoś postanowił skorzystać z zamieszania, lecz – póki co – jedynym jego prowokatorem był mały niewysoki czarodziej wykrzykujący niepoprawne politycznie hasła.
|Mistrz Gry wita wszystkich i ma nadzieję, że event przejdzie bez większych zawirowań. Wpasujcie się w zainicjowaną sytuację, skorzystajcie z łączących was relacji, jeśli chcecie (nic nie stoi na przeszkodzie, by ktoś z was przybył z drugą osobą) i nie zapomnijcie o zaznaczeniu całego wyposażenia, jakie ze sobą posiadacie. Jeśli któreś z was nie zawrze np. różdżki, to nie będzie mogło z niej korzystać później. Pamiętajcie też o obowiązującym dekrecie. Powodzenia!
Deadline: 48 godzin
Zdawać się mogło, że Pokątna na dobre obudziła się z zimowego snu i wszędzie było pełno najprzeróżniejszych detali świadczących o ponownym skupieniu czarodziejskiej społeczności. Zaangażowanie niektórych w rozkwitający interes pochłaniało wszystkich na tyle mocno, iż prawie nikt nie zwracał uwagi na ponurą uliczkę między budynkami. Miejsce to zionęło dziwną pustką oraz marazmem, po którym spojrzenia przemykały szybko i obojętnie, jakby coś zamierzało je zaatakować. Nie było jednak powodów do obaw. Ministerialny dekret regulujący użycie magii sprawował się dotychczas bardzo dobrze. Nie zdarzył się żaden incydent wymagający interwencji aurorów czy czarodziejskiej policji. W nowym porządku przebiegało wszystko bez godnych uwagi problemów, lecz nigdy nie można było mieć pewności. W najmroczniejszych zakamarkach od zawsze czaił się ktoś, komu przeszkadzał ład ustanowiony przez Ministerstwo. Jednak jeszcze nikt nie odważył się podnieść ręki i wymierzyć policzek samej Minister Magii. Jeszcze, bowiem organizacja referendum stała się dostatecznie ważnym elementem społecznej debaty, by ktoś postanowił skorzystać z zamieszania, lecz – póki co – jedynym jego prowokatorem był mały niewysoki czarodziej wykrzykujący niepoprawne politycznie hasła.
|Mistrz Gry wita wszystkich i ma nadzieję, że event przejdzie bez większych zawirowań. Wpasujcie się w zainicjowaną sytuację, skorzystajcie z łączących was relacji, jeśli chcecie (nic nie stoi na przeszkodzie, by ktoś z was przybył z drugą osobą) i nie zapomnijcie o zaznaczeniu całego wyposażenia, jakie ze sobą posiadacie. Jeśli któreś z was nie zawrze np. różdżki, to nie będzie mogło z niej korzystać później. Pamiętajcie też o obowiązującym dekrecie. Powodzenia!
Deadline: 48 godzin
Raiden miał jeden dzień, w którym nie chciał myśleć o zabójstwie Cilliana. Ktoś sobie z nim pogrywał i obiecał sobie, że dowie się kto to zrobił. Sophia jednak martwiła się o niego i mówiła, by chociaż na moment przestał się zadręczać. Zrób coś, co pozwoli ci odpocząć. I dosłownie wyrzuciła go z domu, odrywając od stosów papierów na biurku w gabinecie. Nie wiedział jednak co ze sobą zrobić, a rzucone jedynie Zostałeś ojcem. Zrób coś z tym skierowało jego myśli w stronę obejrzenia akcesoriów, które niedługo miały pojawić się w jego życiu. A gdzie mógł się rozejrzeć w innym miejscu jak nie na Ulicy Pokątnej? Nie uśmiechało mu się robienie zakupów tego dnia, jednak humor całkiem mu się zepsuł, gdy okazało się, że najsławniejsza ulica w świecie czarodziejów dosłownie tonie w ludziach. Zmęczony po wielu nieprzespanych nocach ruszył w dół, zerkając leniwie w witryny, ale nie zauważając co oferowały sklepy. Zupełnie jakby wszystko zlało się w jeden szary dla niego obraz.
Jak zawsze Raiden miał ze sobą różdżkę schowaną w specjalnej kieszeni płaszcza. Chociaż nie była to jedyna broń, która przylgnęła do niego i nie potrafił jej zostawić w domu - zupełnie jakby była z nim zrośnięta. Rewolwer Enfield leżał spokojnie w kaburze na plecach, chowając się pod marynarką, a naboje* tkwiły w bębenku. Reszta tkwiła w kieszeni policjanta. Pamiętał o tym nowym dekrecie, a obecność broni palnej w jakimś stopniu dodawała mu pewności siebie. Przechodził właśnie koło jakiegoś krzykacza, gdy kątem oka dostrzegł sklep z ciekawymi ubraniami. Wyglądało na to, że sprzedawali tam małe ciuszki i kto wie? Może nie tylko... W końcu jako przyszły rodzic musiał zorientować się w sytuacji. Westchnął, przypominając sobie o tej całej sytuacji. Przez morderstwo Moodsa kompletnie się zagubił... Za dużo sytuacji o tak skrajnych charakterach w za krótkim czasie. Obejrzał się jeszcze raz na mężczyznę, który krzyczał dziwne poglądy. Raiden dopiero teraz zaczął się w nie wsłuchiwać.
*żeby nie było naboje w liczbie 20
Jak zawsze Raiden miał ze sobą różdżkę schowaną w specjalnej kieszeni płaszcza. Chociaż nie była to jedyna broń, która przylgnęła do niego i nie potrafił jej zostawić w domu - zupełnie jakby była z nim zrośnięta. Rewolwer Enfield leżał spokojnie w kaburze na plecach, chowając się pod marynarką, a naboje* tkwiły w bębenku. Reszta tkwiła w kieszeni policjanta. Pamiętał o tym nowym dekrecie, a obecność broni palnej w jakimś stopniu dodawała mu pewności siebie. Przechodził właśnie koło jakiegoś krzykacza, gdy kątem oka dostrzegł sklep z ciekawymi ubraniami. Wyglądało na to, że sprzedawali tam małe ciuszki i kto wie? Może nie tylko... W końcu jako przyszły rodzic musiał zorientować się w sytuacji. Westchnął, przypominając sobie o tej całej sytuacji. Przez morderstwo Moodsa kompletnie się zagubił... Za dużo sytuacji o tak skrajnych charakterach w za krótkim czasie. Obejrzał się jeszcze raz na mężczyznę, który krzyczał dziwne poglądy. Raiden dopiero teraz zaczął się w nie wsłuchiwać.
*żeby nie było naboje w liczbie 20
Hello darkness, my old friend
Come to talk with you again
Come to talk with you again
Victoria posiada przy sobie różdżkę
Dzisiejszy dzień należał do jednych z ładniejszych, ostatnimi czasy. Wyszło słońce i niezwykle miło było czuć promienie słoneczne na swoich delikatnie zaróżowionych policzkach. Miałam na sobie wiosenny płaszczyk, ze specjalną kieszonką wewnątrz na różdżkę, która spokojnie tam spoczywała, poczułam przypływ ciepłego powietrza i z wielką chęcią uznałam, że pora już zrzucić z siebie ciężkie zimowe ubrania, tym bardziej, jeśli mogłam pochwalić się zdobyczą z najnowszej kolekcji Domu Mody, do której oczywiście miałam dostęp z pierwszej ręki. Czuć było również, że wiosna zawitała do Londynu, a ulica Pokątna znów zaczęła tętnić życiem. Pełno ludzi, przepychających się od sklepu do sklepu, aby kupić nowe ubrania, kociołki, materiały i Merlin wie co jeszcze, nawet, jeśli do końca nie było im to potrzebne. Ale skoro mieli taki kaprys, wszyscy na raz i to jednego dnia, to kto im przecież zabroni? Prawdę mówiąc mi też się ten fakt niezwykle udzielił.
- Zobacz - powiedziałam, zwracając uwagę Marcela na fakt śpiewających kapeluszy. - Może nie są zbyt urodziwe, ale talentu do śpiewania im nie odmówisz.
Nie byłam dzisiaj na Pokątnej sama, towarzyszył mi mój kuzyn, lord Parkinson, który jak zwykle wyciągnął mnie na kolejną przechadzkę po sklepach, w celu kupienia kolejnej porcji nowych ubrań i chociaż przeszliśmy już cztery sklepy, to ja, będąc niezwykle wybredną dzisiejszego dnia, nie zdecydowałam się na zakup żadnej z tych rzeczy, których, według Marcela, tak idealnie pasowały do mojej urody i podkreślały moje wcięcie w talii. I chociaż wiedziałam, że trochę będzie na mnie naburmuszony, to w kolejnym ze sklepów na pewno mu przejdzie. Zawsze mu przechodziło.
Przechadzając się po ulicy i oglądając wystawy, w między czasie próbując przejść przez tłumy, które mało zwracały uwagę na fakt, że idę, dotarły do mnie dziwne krzyki. Na początku nie zwróciłam na to uwagi, kompletnie ignorując ten fakt. Jednak im bardziej się zbliżaliśmy, tym krzyk mężczyzny był bardziej słyszalny i, chcąc nie chcąc, nie mogłam tego faktu zignorować. A krzyczał dziwne rzeczy, takie, które w publicznych miejscach nie były mile widziane. I chociaż wielu czarodziei miało podobne zdanie do jego, to jakoś nikt nie odważył się powiedzieć ich na głos.
- Ten mężczyzna oszalał? - zapytałam kuzyna, wkładając swoją dłoń pod jego ramie. - Krzyczeć takie rzeczy na Pokątnej? Życie mu nie miłe?
Zapytałam, niepewnie spoglądając w tamtym kierunku.
Dzisiejszy dzień należał do jednych z ładniejszych, ostatnimi czasy. Wyszło słońce i niezwykle miło było czuć promienie słoneczne na swoich delikatnie zaróżowionych policzkach. Miałam na sobie wiosenny płaszczyk, ze specjalną kieszonką wewnątrz na różdżkę, która spokojnie tam spoczywała, poczułam przypływ ciepłego powietrza i z wielką chęcią uznałam, że pora już zrzucić z siebie ciężkie zimowe ubrania, tym bardziej, jeśli mogłam pochwalić się zdobyczą z najnowszej kolekcji Domu Mody, do której oczywiście miałam dostęp z pierwszej ręki. Czuć było również, że wiosna zawitała do Londynu, a ulica Pokątna znów zaczęła tętnić życiem. Pełno ludzi, przepychających się od sklepu do sklepu, aby kupić nowe ubrania, kociołki, materiały i Merlin wie co jeszcze, nawet, jeśli do końca nie było im to potrzebne. Ale skoro mieli taki kaprys, wszyscy na raz i to jednego dnia, to kto im przecież zabroni? Prawdę mówiąc mi też się ten fakt niezwykle udzielił.
- Zobacz - powiedziałam, zwracając uwagę Marcela na fakt śpiewających kapeluszy. - Może nie są zbyt urodziwe, ale talentu do śpiewania im nie odmówisz.
Nie byłam dzisiaj na Pokątnej sama, towarzyszył mi mój kuzyn, lord Parkinson, który jak zwykle wyciągnął mnie na kolejną przechadzkę po sklepach, w celu kupienia kolejnej porcji nowych ubrań i chociaż przeszliśmy już cztery sklepy, to ja, będąc niezwykle wybredną dzisiejszego dnia, nie zdecydowałam się na zakup żadnej z tych rzeczy, których, według Marcela, tak idealnie pasowały do mojej urody i podkreślały moje wcięcie w talii. I chociaż wiedziałam, że trochę będzie na mnie naburmuszony, to w kolejnym ze sklepów na pewno mu przejdzie. Zawsze mu przechodziło.
Przechadzając się po ulicy i oglądając wystawy, w między czasie próbując przejść przez tłumy, które mało zwracały uwagę na fakt, że idę, dotarły do mnie dziwne krzyki. Na początku nie zwróciłam na to uwagi, kompletnie ignorując ten fakt. Jednak im bardziej się zbliżaliśmy, tym krzyk mężczyzny był bardziej słyszalny i, chcąc nie chcąc, nie mogłam tego faktu zignorować. A krzyczał dziwne rzeczy, takie, które w publicznych miejscach nie były mile widziane. I chociaż wielu czarodziei miało podobne zdanie do jego, to jakoś nikt nie odważył się powiedzieć ich na głos.
- Ten mężczyzna oszalał? - zapytałam kuzyna, wkładając swoją dłoń pod jego ramie. - Krzyczeć takie rzeczy na Pokątnej? Życie mu nie miłe?
Zapytałam, niepewnie spoglądając w tamtym kierunku.
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Chociaż marcowe opady jej nie przeszkadzały (jakżeby deszcz mógł przeszkadzać mieszkance Wysp Brytyjskich?), nie tęskniła ani trochę za niezliczonymi brudnymi kałużami pokrywającymi ulicę Pokątną i grożącymi ochlapaniem odzienia wierzchniego przy zbyt dziarskim kroku. Pomimo tego, że konieczność lawirowania pomiędzy zbiorowiskami wody przestała obowiązywać, poruszanie się główną arterią magicznej części Londynu wcale nie okazało się być łatwiejsze, gdy na nierówną kostkę brukową wyległa, mogłoby się zdawać, połowa miasta. Nie było to zbyt dokuczliwe, dopóki Harriett spędzała popołudnie na herbatce w Czerwonym Imbryku, lecz gdy tylko pożegnała się ze swoją przyjaciółką, by po drodze do domu załatwić jeszcze parę sprawunków, przymus poruszania się slalomem pomiędzy kolejnymi przechodniami okazał się być niemiłym zaskoczeniem. Zacisnęła poły płaszcza, w rękawie którego schowaną miała różdżkę. Zakryła szczelniej szyję, na której zawieszony był naszyjnik z turmalinem czarnym i białym kryształem; temperatura ponownie zaczynała spadać, przejmujący chłód sprawiał, że Lovegood wcisnęła do kieszeni dłoń naznaczoną pierścieniem z kamieniem księżycowym, w myślach ganiąc się za to, że zrezygnowała z rękawiczek. Dziwne dźwięki dobiegające z przeciwnej strony ulicy i wybijające się znacznie ponad gwar rozmów przyciągnęły na parę chwil jej uwagę, jednak gdy tylko półwila spostrzegła, że wykonawcą śpiewu jest nie prawdziwy człowiek, a zaklęte kapelusze, skrzywiła się zniesmaczona i powróciła do przebijania się przez zgromadzenie, by skierować swe kroki w stronę apteki i uzupełnić zapasy ingrediencji. Jakiś pieniacz dawał upust swojemu skrajnemu niezadowoleniu z działań Ministerstwa, powodując kolejny zator - ledwie zwróciła na niego uwagę, ani myśląc o wdawaniu się z ryzykowne dysputy polityczne, które nie plasowały się wysoko na liście jej zainteresowań. Miała swój plan i chciała się go trzymać.
Jedyne, po co przyszła, to mandragora i czułki szczuroszczeta.
Jedyne, po co przyszła, to mandragora i czułki szczuroszczeta.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie znosił pojęcia obowiązku i tak długo, jak tylko mógł, wmawiał sobie, że takowy nie istnieje. Niestety nadszedł ten smutny czas, gdy Marcel musiał wbrew sobie i swej woli (tak naprawdę nikt nie jest wolny) opuścić ciepłe, wygodne, królewskie łoże, wygrzebać się z puchowy pierzyn i wyjść z domu na nieprzyjemną, marcową słotę. Zdecydowanie wolał łagodny klimat Paryża tudzież południowej Francji, gdzie zwykł spędzać znaczną część roku, kiedy jeszcze urzędował na zagranicznych wojażach - niestety okoliczności sprawiły, iż z ogromnym bólem przyzwyczaił się do noszenia ze sobą niemalże wszędzie wielkiego, eleganckiego parasola. Musiał chronić się przed kapryśną pogodą, zwłaszcza swoje włosy, nadzwyczaj źle reagujące na wilgoć. Umówione zakupy z kuzyneczką nie mogły przecież czekać i to nic, że wybierali się na nie prawie codziennie. Każda doba była szczególna, każda niosła za sobą niepowtarzalną okazję zaprezentowania się w nowym, dopiero co odebranym z Domu Mody stroju, stworzonym na jego indywidualne potrzeby i niedopuszczonego do szerszej produkcji. Nie rezygnował z ekstrawagancji, choć doskonale wiedział, że wymyślny strój i tak zostanie ukryty pod wiosennym, acz ciepłym płaszczem. W kieszeniach prócz różdżki miał ukryte miętowe cukierki, bowiem zawsze musiał być przygotowany na ewentualną możliwość rozmowy z nadobną lady. Pękata sakiewka wypełniona galeonami dźwięczała przy każdym kroku na brukowanej ulicy, którą przemierzał z prędkością strusia pędziwiatra, zapewne doprowadzając do szału uwieszoną jego ramienia Victorię. Skoro jednak Marce wyszedł już z domu, zamierzał w pełni wykorzystać swą produktywność i odwiedzić niemożliwą liczbę sklepów, robiąc nawet takie sprawunki, jakie absolutnie nie były mu potrzebne. Gdyby kuzynka nie zwróciła mu uwagi na śpiewające kapelusze, zapewne zignorowałby ich obecność, pochłonięty kolorowymi wystawami sklepików. Witryny kusiły niemożebnie, ale obrócił głowę, by zerknąć w kierunku wskazanym przez Victorię.
-Bzhmią fsałkiem fposzątku - zdołał wybełkotać, bo właśnie w tym momencie wziął potężnego gryza dyniowej tarty, zakupionej na pobliskim straganie. Przyjemne ciepło rozlało się w marcelowym brzuchu, ugłaskanym słodkim przysmakiem. Zignorował karcące spojrzenie Victorii, z godnością przełykając wielki i zupełnie niearystokratyczny kęs - mógł sobie na to pozwolić, drobna zemsta za wypięcie się na jego rady w salonie madame Malkin - po czym wyostrzył słuch, wychwytując bluzgi niewysokiego czarodzieja.
-Och, co za oryginał! - zauważył Parkinson, acz przycisnął do siebie Victorię, w geście troskliwego, starszego brata - lepiej wrzeszczy, niż działa, ale lepiej uważać na takich ludzi - wygłosił, robiąc mądrą minę, choć nie miał zielonego pojęcia, o co chodzi temu krzykaczowi.
-Bzhmią fsałkiem fposzątku - zdołał wybełkotać, bo właśnie w tym momencie wziął potężnego gryza dyniowej tarty, zakupionej na pobliskim straganie. Przyjemne ciepło rozlało się w marcelowym brzuchu, ugłaskanym słodkim przysmakiem. Zignorował karcące spojrzenie Victorii, z godnością przełykając wielki i zupełnie niearystokratyczny kęs - mógł sobie na to pozwolić, drobna zemsta za wypięcie się na jego rady w salonie madame Malkin - po czym wyostrzył słuch, wychwytując bluzgi niewysokiego czarodzieja.
-Och, co za oryginał! - zauważył Parkinson, acz przycisnął do siebie Victorię, w geście troskliwego, starszego brata - lepiej wrzeszczy, niż działa, ale lepiej uważać na takich ludzi - wygłosił, robiąc mądrą minę, choć nie miał zielonego pojęcia, o co chodzi temu krzykaczowi.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zima pożegnała się z Londynem obiecując że za trzy kwartały na nowo przybędzie by zostać na dłużej. Widać to było po ulicach które nie ociekały już pozostałością po roztopionym śniegu którą nazwać można było tylko breją. Widać to było też po słońcu które zdawało się jakby wyżej pojawiać na nieboskłonie i raczyć ludzi cieplejszymi promieniami słońca. Słychać zaś było to w poćwierkiwaniu ptaków które z nieśmiało zrobiło się odważniejsze i donośniejsze. Dzień zrobił się dłuższy – noc zaś proporcjonalnie krótsza.
Przyszła wiosna i nie dało się temu zaprzeczyć. A Wynonna Burke nie lubiła wiosny. Była ona czasem zmian i odrodzenia, jednocześnie też więc była symbolem tego czego kompletnie nie chciała. Zaryzykować można nawet stwierdzeniem wręcz że nienawidziła. Szczególnie zmian. Zwłaszcza takich, które dotyczyły jej osoby. A już najmocniej takich nad którymi nie było jej dane panować.
Jej sąsiadka, a jednocześnie – nie wiadomo z jakiego powodu – przyjaciółka, zdawała się być w tym temacie kompletnym jej przeciwieństwem. Jeśli nie w każdym calu, to Wynonna była jednego pewna. Majesty kochała zmiany – zwłaszcza jeśli te zmiany dotyczyły jej garderoby. W końcu – nie wiedzieć czemu – udało jej się Wynonne namówić na wyjście na Pokątną. Założyła jedną z wygodniejszych grafitowych spódnic którą połączyła z białą koszulą i czarnymi butami z klamrą. Na ramionach zarzuconą miała wiosenna kurtę w kieszeniach której trzymała dłonie – jedną z nich w odruchu zaciskając na swojej różdżce, w drugiej obracała knuta który zawieruszył się w kieszeni. Obecnie szła, czy raczej zmierzała nieśpiesznie w kierunku Majesty która z entuzjazmem podleciała już do któregoś z rzędu straganu. W końcu przystanęła obok kompletnie nie zainteresowana tym co na nim leżało. Już miała przymknąć na chwilę oczy i wystawić twarz w kierunku słońca gdy usłyszała krzyk wydobywający się z niewielkiego czarodzieja. Zwróciła na niego spojrzenie – tak samo zresztą jak kilka innych osób – poprawiając uchwyt na różdżce. Pamiętała o dekrecie zabraniającym czarów w miejscu publicznym pod groźbą wylądowania w Tower, ale jednocześnie nie chciała stracić życia przez jakieś mało satysfakcjonujące wyjście na zakupy które właśnie w tym momencie przybrało w ogóle nie oczekiwany kierunek.
Przyszła wiosna i nie dało się temu zaprzeczyć. A Wynonna Burke nie lubiła wiosny. Była ona czasem zmian i odrodzenia, jednocześnie też więc była symbolem tego czego kompletnie nie chciała. Zaryzykować można nawet stwierdzeniem wręcz że nienawidziła. Szczególnie zmian. Zwłaszcza takich, które dotyczyły jej osoby. A już najmocniej takich nad którymi nie było jej dane panować.
Jej sąsiadka, a jednocześnie – nie wiadomo z jakiego powodu – przyjaciółka, zdawała się być w tym temacie kompletnym jej przeciwieństwem. Jeśli nie w każdym calu, to Wynonna była jednego pewna. Majesty kochała zmiany – zwłaszcza jeśli te zmiany dotyczyły jej garderoby. W końcu – nie wiedzieć czemu – udało jej się Wynonne namówić na wyjście na Pokątną. Założyła jedną z wygodniejszych grafitowych spódnic którą połączyła z białą koszulą i czarnymi butami z klamrą. Na ramionach zarzuconą miała wiosenna kurtę w kieszeniach której trzymała dłonie – jedną z nich w odruchu zaciskając na swojej różdżce, w drugiej obracała knuta który zawieruszył się w kieszeni. Obecnie szła, czy raczej zmierzała nieśpiesznie w kierunku Majesty która z entuzjazmem podleciała już do któregoś z rzędu straganu. W końcu przystanęła obok kompletnie nie zainteresowana tym co na nim leżało. Już miała przymknąć na chwilę oczy i wystawić twarz w kierunku słońca gdy usłyszała krzyk wydobywający się z niewielkiego czarodzieja. Zwróciła na niego spojrzenie – tak samo zresztą jak kilka innych osób – poprawiając uchwyt na różdżce. Pamiętała o dekrecie zabraniającym czarów w miejscu publicznym pod groźbą wylądowania w Tower, ale jednocześnie nie chciała stracić życia przez jakieś mało satysfakcjonujące wyjście na zakupy które właśnie w tym momencie przybrało w ogóle nie oczekiwany kierunek.
You say
"I can fix the broken in your heart You're worth saving darling".
But I don't know why you're shooting in the dark I got faith in nothing.
Dziękowała Merlinowi za takie dni jak te. Wolne od pracy. Choć ją kochała to zdecydowanie można było zaliczyć Rowan pod pracoholiczkę, więc i trochę odpoczynku jej nie zaszkodzi. Zresztą nieubłaganie, wielkimi krokami zbliżają się urodziny Tobiasa, a ona nie ma najmniejszego pomysłu co mu na nie kupić, więc uznała mały wypad na Pokątną za dobry pomysł.
Myślała tak do momentu gdy się tam nie pojawiła. Kolejki były gigantyczne, a ruch na ulicy ogromny. Jak na jej gust zbyt tłoczno, choć jeśliby miała wyrazić swoje zdanie w jej mniemaniu wszędzie było za tłoczno. Poprawiła na sobie płaszcz czując mocniejszy podmuch wiatru. W powietrzu i w ogólnej atmosferze jaką tworzyli ludzie wyczuwalna była już wiosna. I choć uwielbia zimę to cieszy ją myśl o nowych, cieplejszych, a kto wie może i lepszych dniach.
Przyglądając się różnym wystawą nie zauważyła gdzie dokładnie idzie, przez co wpadła na kogoś stojącego przed nią. Na szczęście nie upadła, on zresztą też nie.
-Przepraszam-Czasem sama siebie zadziwiała. Jako arystokratyczna dama powinna godnie się prowadzić z głową podniesioną do góry i bez tego typu wpadek, ale ostatnio zdarzało jej się coraz częściej być rozkojarzoną. Zaraz po uderzeniu szybko, profilaktycznie sprawdziła rękaw płaszcza, w którym miała ukrytą różdżkę. Jeszcze tego by brakowało aby ją zgubiła. Wyczuwając jej kształt poczuła ulgę. To była jej trzecia ręka, rzecz, która wydobywała z niej to co najcenniejszego posiadała - magię. I choć wiedziała, że ten mały, drewniany, niepozorny przedmiot nie ma prawa samoistnie, czy nawet przez jej rzadkie niezdarstwo zniknąć zawsze wolała dmuchać na zimne. Po odzyskaniu równowagi na szpilkach uniosła wzrok do góry widząc znajomą twarz.
-Raiden?-Ze wszystkich ludzi na świecie... Przyglądnęła się uważnie mężczyźnie, po czym przeniosła wzrok w stronę krzykacza, na którego zapewne Carter spoglądał jeszcze przed momentem. -Oszalał? Zaraz go ktoś zabije, albo przynajmniej aresztuje. - Obstawiała, że dość spora część czy to osób przysłuchujących się Krzykaczowi, czy ignorująca go i przechadzająca się dalej w euforii zakupów może i nawet popierała część rzeczy, o których ten mówił. Nikt jednak nie odważy się powiedzieć tego otwarcie, a raczej to nie jest nawet kwestia odwagi co głupoty. Prowokator narażał się na spore problemy, a któż by takowe chciał zrzucić na swe barki i to na własne życzenie?
Myślała tak do momentu gdy się tam nie pojawiła. Kolejki były gigantyczne, a ruch na ulicy ogromny. Jak na jej gust zbyt tłoczno, choć jeśliby miała wyrazić swoje zdanie w jej mniemaniu wszędzie było za tłoczno. Poprawiła na sobie płaszcz czując mocniejszy podmuch wiatru. W powietrzu i w ogólnej atmosferze jaką tworzyli ludzie wyczuwalna była już wiosna. I choć uwielbia zimę to cieszy ją myśl o nowych, cieplejszych, a kto wie może i lepszych dniach.
Przyglądając się różnym wystawą nie zauważyła gdzie dokładnie idzie, przez co wpadła na kogoś stojącego przed nią. Na szczęście nie upadła, on zresztą też nie.
-Przepraszam-Czasem sama siebie zadziwiała. Jako arystokratyczna dama powinna godnie się prowadzić z głową podniesioną do góry i bez tego typu wpadek, ale ostatnio zdarzało jej się coraz częściej być rozkojarzoną. Zaraz po uderzeniu szybko, profilaktycznie sprawdziła rękaw płaszcza, w którym miała ukrytą różdżkę. Jeszcze tego by brakowało aby ją zgubiła. Wyczuwając jej kształt poczuła ulgę. To była jej trzecia ręka, rzecz, która wydobywała z niej to co najcenniejszego posiadała - magię. I choć wiedziała, że ten mały, drewniany, niepozorny przedmiot nie ma prawa samoistnie, czy nawet przez jej rzadkie niezdarstwo zniknąć zawsze wolała dmuchać na zimne. Po odzyskaniu równowagi na szpilkach uniosła wzrok do góry widząc znajomą twarz.
-Raiden?-Ze wszystkich ludzi na świecie... Przyglądnęła się uważnie mężczyźnie, po czym przeniosła wzrok w stronę krzykacza, na którego zapewne Carter spoglądał jeszcze przed momentem. -Oszalał? Zaraz go ktoś zabije, albo przynajmniej aresztuje. - Obstawiała, że dość spora część czy to osób przysłuchujących się Krzykaczowi, czy ignorująca go i przechadzająca się dalej w euforii zakupów może i nawet popierała część rzeczy, o których ten mówił. Nikt jednak nie odważy się powiedzieć tego otwarcie, a raczej to nie jest nawet kwestia odwagi co głupoty. Prowokator narażał się na spore problemy, a któż by takowe chciał zrzucić na swe barki i to na własne życzenie?
Anguis in herba
But I'm holding on for dear life
Won't look down, won't open my eyes
'Cause I'm just holding on for tonight
Won't look down, won't open my eyes
'Cause I'm just holding on for tonight
Rowan Yaxley
Zawód : Tłumacz i nauczyciel języków obcych, były koroner
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
When the fires,
when the fires are consuming you
And your sacred stars
won't be guiding you
I got blood, I got blood,
blood on my name
when the fires are consuming you
And your sacred stars
won't be guiding you
I got blood, I got blood,
blood on my name
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Główna ulica
Szybka odpowiedź