Stoliki na uboczu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Stoliki na uboczu
Stoliki w Dziurawym Kotle dzieliły się na te, których goście pławili się w słońcu przebijającym się z trudem przez zabrudzone szyby, na te, które stojąc w centrum sali stanowiły serce pubu, na te, które kusiły ciepłem kominka, a także na te, które ukryte przed wścibskimi oczami stały sobie spokojnie w kątach kanciastego pomieszczenia. Wysokie, miękkie fotele tak różne od drewnianych krzeseł zapewniały komfort, a obecność podtrzymujących strop belek i prowadzących na piętro schodów dodatkowo osłaniała siedzących przy owych stolikach ludzi, gwarantując prywatność. I święty spokój.
Możliwość gry w czarodziejskie oczko, darta, gargulki, kościanego pokera
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:19, w całości zmieniany 1 raz
Mimowolnie parsknęła śmiechem, udzieliła jej się jego wesołość.
- No, bez przesady. Ale niektórzy już zaczynają krytycznie na mnie patrzeć, tyle że... niezbyt mnie to obchodzi, bo dobrze mi jest tak, jak jest – rzuciła, przeczesując palcami włosy. Sama w duchu faktycznie czuła się młoda i pełna życia, choć dla kobiet, które wybrały bardziej tradycyjną ścieżkę, czyli małżeństwo i poświęcanie się życiu rodzinnemu, już taka młoda nie była, a zbliżała się do staropanieństwa. Może gdyby James nie umarł, dziś też byłaby mężatką, ale nie była, była sama, i jej życie kręciło się głównie wokół pracy. Przynajmniej jak dotąd, bo końcówka kwietnia przyniosła też kolejny, nowy priorytet, który musiał wziąć górę nad życiem osobistym. Z tych powodów nie mogła zachowywać się jak nastolatka i zapominać o tym, co ważne. Jej beztroska minęła bezpowrotnie, gdy umarli rodzice, a na świecie zaczęło źle się dziać.
Westchnęła cicho, gdy okazało się, że Johnny na ten moment nie potrafi jej pomóc. Miała nadzieję, że słyszał cokolwiek, ale najwyraźniej żadne interesujące wieści jeszcze do niego nie dotarły.
- Ale gdybyś tak usłyszał coś, co wydaje się ciekawe, dałbyś mi znać? – zapytała go. Kto wie, może jeszcze dowie się czegoś, co może ją zaciekawić i okazać się przydatne. Musiała chwytać się różnych sposobów, jeśli chciała się czegoś dowiedzieć.
Ponownie upiła łyk trunku, którego działanie lekko ją rozluźniło.
- Nie wierzę w senniki i inne wróżbiarskie gusła – powiedziała, zawsze bardzo sceptyczna wobec zgadywanek i przywidzeń. Nie wierzyła w to, że te sny mają jakiś ukryty wymiar, który mógłby być zawarty w słownikach. Były czymś innym niż zwyczajne sny, czymś przesyconym czarną magią, zesłanym przez anomalie. W tym przypadku raczej musieli błądzić po omacku, póki jakieś tęższe umysły nie odkryją, czym są te wszystkie zjawiska.
- Tak... właśnie tak – potwierdziła jego przypuszczenia, choć jej głos lekko zadrżał; wahała się. Ta sprawa wciąż budziła jej niepokój. Pozwoliła jednak, by Johnny złapał ją za rękę w tym drobnym geście pocieszenia. Lekko ścisnęła jego palce i uśmiechnęła się. Choć starała się być twarda i sobie radzić, także ona potrzebowała czasem zrozumienia i oparcia. Czuła się w ostatnim czasie zbyt osamotniona; brat był poważnie ranny i dochodził do siebie, a rodzice nie żyli, więc nie mogła pójść do nich po radę.
- Musi być lepiej – dodała; jej rodzina wycierpiała wystarczająco w ostatnich miesiącach, w końcu zła passa musiała się od Carterów odwrócić. Musiała w to wierzyć, tak jak w to, że ostatecznie na świecie zapanuje dobro, i złe wydarzenia niedługo będą wspomnieniem. Choć do tego była bardzo daleka droga.
- Wiesz, bałam się tego. I powitałam go wyciągniętą różdżką, przekonana, że ktoś z jakiegoś powodu podszywa się pod mojego ojca i próbuje zdobyć nasze zaufanie. Ale wygląda na to, że mówił prawdę. Cóż... przyjemnie jest poznać jakiegoś nowego członka rodziny, przynajmniej czuję, że nie jesteśmy zupełnie sami, tylko we dwoje – powiedziała, przywołując w myślach tamto spotkanie i swoją podejrzliwą paranoję. Bycie aurorem uczyło ostrożności i podejrzliwości wobec obcych.
Znowu się napiła, spoglądając na przyjaciela. I ciesząc się, że tak po prostu tu był, cały i zdrowy. Stęskniła się za nim.
- No, bez przesady. Ale niektórzy już zaczynają krytycznie na mnie patrzeć, tyle że... niezbyt mnie to obchodzi, bo dobrze mi jest tak, jak jest – rzuciła, przeczesując palcami włosy. Sama w duchu faktycznie czuła się młoda i pełna życia, choć dla kobiet, które wybrały bardziej tradycyjną ścieżkę, czyli małżeństwo i poświęcanie się życiu rodzinnemu, już taka młoda nie była, a zbliżała się do staropanieństwa. Może gdyby James nie umarł, dziś też byłaby mężatką, ale nie była, była sama, i jej życie kręciło się głównie wokół pracy. Przynajmniej jak dotąd, bo końcówka kwietnia przyniosła też kolejny, nowy priorytet, który musiał wziąć górę nad życiem osobistym. Z tych powodów nie mogła zachowywać się jak nastolatka i zapominać o tym, co ważne. Jej beztroska minęła bezpowrotnie, gdy umarli rodzice, a na świecie zaczęło źle się dziać.
Westchnęła cicho, gdy okazało się, że Johnny na ten moment nie potrafi jej pomóc. Miała nadzieję, że słyszał cokolwiek, ale najwyraźniej żadne interesujące wieści jeszcze do niego nie dotarły.
- Ale gdybyś tak usłyszał coś, co wydaje się ciekawe, dałbyś mi znać? – zapytała go. Kto wie, może jeszcze dowie się czegoś, co może ją zaciekawić i okazać się przydatne. Musiała chwytać się różnych sposobów, jeśli chciała się czegoś dowiedzieć.
Ponownie upiła łyk trunku, którego działanie lekko ją rozluźniło.
- Nie wierzę w senniki i inne wróżbiarskie gusła – powiedziała, zawsze bardzo sceptyczna wobec zgadywanek i przywidzeń. Nie wierzyła w to, że te sny mają jakiś ukryty wymiar, który mógłby być zawarty w słownikach. Były czymś innym niż zwyczajne sny, czymś przesyconym czarną magią, zesłanym przez anomalie. W tym przypadku raczej musieli błądzić po omacku, póki jakieś tęższe umysły nie odkryją, czym są te wszystkie zjawiska.
- Tak... właśnie tak – potwierdziła jego przypuszczenia, choć jej głos lekko zadrżał; wahała się. Ta sprawa wciąż budziła jej niepokój. Pozwoliła jednak, by Johnny złapał ją za rękę w tym drobnym geście pocieszenia. Lekko ścisnęła jego palce i uśmiechnęła się. Choć starała się być twarda i sobie radzić, także ona potrzebowała czasem zrozumienia i oparcia. Czuła się w ostatnim czasie zbyt osamotniona; brat był poważnie ranny i dochodził do siebie, a rodzice nie żyli, więc nie mogła pójść do nich po radę.
- Musi być lepiej – dodała; jej rodzina wycierpiała wystarczająco w ostatnich miesiącach, w końcu zła passa musiała się od Carterów odwrócić. Musiała w to wierzyć, tak jak w to, że ostatecznie na świecie zapanuje dobro, i złe wydarzenia niedługo będą wspomnieniem. Choć do tego była bardzo daleka droga.
- Wiesz, bałam się tego. I powitałam go wyciągniętą różdżką, przekonana, że ktoś z jakiegoś powodu podszywa się pod mojego ojca i próbuje zdobyć nasze zaufanie. Ale wygląda na to, że mówił prawdę. Cóż... przyjemnie jest poznać jakiegoś nowego członka rodziny, przynajmniej czuję, że nie jesteśmy zupełnie sami, tylko we dwoje – powiedziała, przywołując w myślach tamto spotkanie i swoją podejrzliwą paranoję. Bycie aurorem uczyło ostrożności i podejrzliwości wobec obcych.
Znowu się napiła, spoglądając na przyjaciela. I ciesząc się, że tak po prostu tu był, cały i zdrowy. Stęskniła się za nim.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Macham tylko ręką - na mnie ciągle ktoś krytycznie patrzy i mam to w głębokim poważaniu. Jakbyśmy się mieli przejmować wszystkim co o nas mówią, to by nam już dawno głowy wybuchły! A przynajmniej mi, bo o mnie to zwykle jednak mówią niezbyt pozytywnie.
- A daj spokój, jak coś komuś nie pasuje to niech się cmoknie w pompkę, a jak to nie pomoże to ja mu chętnie pokażę gdzie raki zimują! - kiwam głową z udawaną powagą. Może nie wyglądam, ale potrafię nieźle przysolić jak się zawezmę. Te ramiona to same mięśnie, żeby nie było. Zresztą życie nauczyło mnie żeby być twardym, to byłem.
- Masz to jak w banku. - ponownie kiwam czerepem. To był dobry układ - pomoc za pomoc - i nie zamierzałem z niego rezygnować, a wiedziałem przecież, że Sophii mogę zaufać. Znaliśmy się nie od dziś i nie od wczoraj.
Wzruszam ramionami, ale milczę, w myślach zastanawiając się czy ja wierzę w senniki? Wierzę, że sny mają ukryte znaczenie, wierzę, że z gwiazd można wyczytać przyszłość, przeszłość i teraźniejszość, dlatego tak bardzo lubię wpatrywać się w nocne niebo. Wierzę w różne dziwne rzeczy i w gusła chyba też.
Marszczę brwi, palcami postukując w blat stolika - a to ciekawe. Może więc Sophia wiedziała na ten nokturnowy temat znacznie więcej niż ja? Mimowolnie polewam jej kolejnego kielicha - takie przyzwyczajenie z czasów barmańskich, bo wiecie, im więcej ludzie piją, tym chętniej gadają.
- Mówił coś? Co tam się właściwie wydarzyło? - pytam, a w moich oczach błyska iskierka zaciekawienia. To nic dziwnego, każdy by pewnie o to zapytał. Ciekawość rzecz ludzka i pierwszy stopień do piekła... Ale piekła się nie bałem, ostatecznie według mojej mugolskiej rodziny sam byłem pomiotem szatana i to zanim skończyłem trzy latka.
I znowu kiwam łepetyną, brwi wciąż mając delikatnie ściągnięte, ale tylko przez krótką chwilkę, bo zaraz się rozpromieniam.
- W takim razie cieszę się, że go poznałaś, ale tak czy siak uważaj na siebie. Na świecie pełno jest świrów, a większość z nich wcale nie wygląda na wariata. Jaki on właściwie jest? - ciekaw byłem czy tylko z wyglądu przypomina ojca Sophii, czy może i usposobienie mieli podobne?
- A daj spokój, jak coś komuś nie pasuje to niech się cmoknie w pompkę, a jak to nie pomoże to ja mu chętnie pokażę gdzie raki zimują! - kiwam głową z udawaną powagą. Może nie wyglądam, ale potrafię nieźle przysolić jak się zawezmę. Te ramiona to same mięśnie, żeby nie było. Zresztą życie nauczyło mnie żeby być twardym, to byłem.
- Masz to jak w banku. - ponownie kiwam czerepem. To był dobry układ - pomoc za pomoc - i nie zamierzałem z niego rezygnować, a wiedziałem przecież, że Sophii mogę zaufać. Znaliśmy się nie od dziś i nie od wczoraj.
Wzruszam ramionami, ale milczę, w myślach zastanawiając się czy ja wierzę w senniki? Wierzę, że sny mają ukryte znaczenie, wierzę, że z gwiazd można wyczytać przyszłość, przeszłość i teraźniejszość, dlatego tak bardzo lubię wpatrywać się w nocne niebo. Wierzę w różne dziwne rzeczy i w gusła chyba też.
Marszczę brwi, palcami postukując w blat stolika - a to ciekawe. Może więc Sophia wiedziała na ten nokturnowy temat znacznie więcej niż ja? Mimowolnie polewam jej kolejnego kielicha - takie przyzwyczajenie z czasów barmańskich, bo wiecie, im więcej ludzie piją, tym chętniej gadają.
- Mówił coś? Co tam się właściwie wydarzyło? - pytam, a w moich oczach błyska iskierka zaciekawienia. To nic dziwnego, każdy by pewnie o to zapytał. Ciekawość rzecz ludzka i pierwszy stopień do piekła... Ale piekła się nie bałem, ostatecznie według mojej mugolskiej rodziny sam byłem pomiotem szatana i to zanim skończyłem trzy latka.
I znowu kiwam łepetyną, brwi wciąż mając delikatnie ściągnięte, ale tylko przez krótką chwilkę, bo zaraz się rozpromieniam.
- W takim razie cieszę się, że go poznałaś, ale tak czy siak uważaj na siebie. Na świecie pełno jest świrów, a większość z nich wcale nie wygląda na wariata. Jaki on właściwie jest? - ciekaw byłem czy tylko z wyglądu przypomina ojca Sophii, czy może i usposobienie mieli podobne?
Sophia się nie przejmowała. Nie była z tych, którzy przejmują się zdaniem innych na swój temat, tym bardziej że wiedziała, że czuje się dobrze sama ze sobą. I że tak jest prawdopodobnie lepiej, choć czasem wciąż czuła tęsknotę za Jamesem i za życiem, które mogliby wieść razem. Ale nie było im to dane, a zajęcie się kursem aurorskim, a później pracą, pozwoliło jej odsunąć tęsknotę i żal na boczny tor i skupić uwagę na innych sprawach. Widocznie tak miało być. Nie każdej było pisane małżeńskie życie i zestarzenie się u boku ukochanego mężczyzny. Ktoś musiał się poświęcić i walczyć ze złem, by to inni mogli żyć w spokoju i starzeć się u boku bliskich. James i wielu innych umarło, bo tego zła było zbyt dużo w otaczającym ich świecie. Za parę miesięcy miały minąć cztery lata, odkąd zginął, a ona wróciła do kraju, a także do dawnego szkolnego marzenia o aurorstwie.
- Sama mu pokażę! – powiedziała, puszczając do niego oczko. Nie była damą w opałach i potrafiła sobie sama radzić, choć wiadomo, czasem z niektórymi problemami raźniej było się mierzyć wspólnie z przyjacielem. Niestety o wielu z nich nie mogła mu opowiedzieć, ale pokrzepiający był sam fakt, że dotrzymywał jej towarzystwa i po prostu był.
- Na to liczę – dodała, gdy zapewnił, że zrobi to o co go poprosiła, jednocześnie pozwalając, żeby znowu dolał jej trunku. – Ale to już ostatni, dobrze? Nie powinnam sobie na tyle pozwalać. – Teraz co prawda miała wolne popołudnie, ale nie lubiła mieć nietrzeźwej głowy, a jeśli Johnny dalej będzie jej tak hojnie polewał, nawet jej samokontroli i jasności umysłu nie wystarczy, żeby pozostać trzeźwą. A w pracy aurora potrzebowała zachowywać czujność, dlatego z reguły unikała tego, co mogło ją obniżyć. Choć raz na jakiś czas mogła uczynić maleńki wyjątek, bo w ostatnich dniach kumulowało się w niej zbyt wiele negatywnych emocji, od których potrzebowała uciec. Nawet aurorzy miewali swoje małe chwile słabości.
- Póki co mało mnie do niego dopuszczają, wciąż jest w kiepskim stanie – powiedziała. Niestety musiało minąć jeszcze trochę czasu, zanim usłyszy historię brata. Póki co pozostawało jej czekać w niepewności, ale i cieszyć się, że w ogóle przeżył i może go odwiedzać w Mungu, a nie na cmentarzu obok rodziców. – To było najgorsze, ta niepewność, kiedy tylko usłyszałam, że coś się stało. – Na początku nikt jej nie chciał niczego powiedzieć i wszyscy próbowali utrzymać ją w sali, w której wylądowała dwa dni wcześniej podczas zupełnie innej akcji. Ale jej upór w końcu przyniósł rezultaty i udało jej się co nieco dowiedzieć, choć były to zaledwie fragmentaryczne informacje, które pozostawiały niedosyt i chęć sięgnięcia głębiej.
- Właściwie to na razie słabo go znam. Spotkaliśmy się może kilka razy, nie do końca wiem, czego się po nim spodziewać. Może i wygląda jak tata, ale to obcy człowiek, który nigdy wcześniej przez prawie dwadzieścia cztery lata mojego życia mnie nie odwiedził. Ale... chcę go poznać – zapewniła, zastanawiając się, jak to wszystko się potoczy. Póki co była ostrożna.
- Skoro jesteś w Londynie, chyba powinniśmy trochę częściej znajdować dla siebie czas. A przynajmniej próbować, bo nie wiadomo, jak będzie... – powiedziała. Johnny stanowił żywe przypomnienie bardziej beztroskich czasów szkoły. Czasów, które wspominała z sentymentem i w niektórych chwilach chyba chciałaby do nich wrócić. – Możemy wybrać się w któreś z naszych dawniej ulubionych miejsc, tak jak w czasach, kiedy wszystko wydawało się jednak trochę łatwiejsze niż teraz? – zaproponowała, nie chcąc znowu utracić kontaktu z jednym z nie tak znowu licznych przyjaciół z dawnych lat. Z wieloma znajomymi z Hogwartu nie miała już kontaktu.
- Sama mu pokażę! – powiedziała, puszczając do niego oczko. Nie była damą w opałach i potrafiła sobie sama radzić, choć wiadomo, czasem z niektórymi problemami raźniej było się mierzyć wspólnie z przyjacielem. Niestety o wielu z nich nie mogła mu opowiedzieć, ale pokrzepiający był sam fakt, że dotrzymywał jej towarzystwa i po prostu był.
- Na to liczę – dodała, gdy zapewnił, że zrobi to o co go poprosiła, jednocześnie pozwalając, żeby znowu dolał jej trunku. – Ale to już ostatni, dobrze? Nie powinnam sobie na tyle pozwalać. – Teraz co prawda miała wolne popołudnie, ale nie lubiła mieć nietrzeźwej głowy, a jeśli Johnny dalej będzie jej tak hojnie polewał, nawet jej samokontroli i jasności umysłu nie wystarczy, żeby pozostać trzeźwą. A w pracy aurora potrzebowała zachowywać czujność, dlatego z reguły unikała tego, co mogło ją obniżyć. Choć raz na jakiś czas mogła uczynić maleńki wyjątek, bo w ostatnich dniach kumulowało się w niej zbyt wiele negatywnych emocji, od których potrzebowała uciec. Nawet aurorzy miewali swoje małe chwile słabości.
- Póki co mało mnie do niego dopuszczają, wciąż jest w kiepskim stanie – powiedziała. Niestety musiało minąć jeszcze trochę czasu, zanim usłyszy historię brata. Póki co pozostawało jej czekać w niepewności, ale i cieszyć się, że w ogóle przeżył i może go odwiedzać w Mungu, a nie na cmentarzu obok rodziców. – To było najgorsze, ta niepewność, kiedy tylko usłyszałam, że coś się stało. – Na początku nikt jej nie chciał niczego powiedzieć i wszyscy próbowali utrzymać ją w sali, w której wylądowała dwa dni wcześniej podczas zupełnie innej akcji. Ale jej upór w końcu przyniósł rezultaty i udało jej się co nieco dowiedzieć, choć były to zaledwie fragmentaryczne informacje, które pozostawiały niedosyt i chęć sięgnięcia głębiej.
- Właściwie to na razie słabo go znam. Spotkaliśmy się może kilka razy, nie do końca wiem, czego się po nim spodziewać. Może i wygląda jak tata, ale to obcy człowiek, który nigdy wcześniej przez prawie dwadzieścia cztery lata mojego życia mnie nie odwiedził. Ale... chcę go poznać – zapewniła, zastanawiając się, jak to wszystko się potoczy. Póki co była ostrożna.
- Skoro jesteś w Londynie, chyba powinniśmy trochę częściej znajdować dla siebie czas. A przynajmniej próbować, bo nie wiadomo, jak będzie... – powiedziała. Johnny stanowił żywe przypomnienie bardziej beztroskich czasów szkoły. Czasów, które wspominała z sentymentem i w niektórych chwilach chyba chciałaby do nich wrócić. – Możemy wybrać się w któreś z naszych dawniej ulubionych miejsc, tak jak w czasach, kiedy wszystko wydawało się jednak trochę łatwiejsze niż teraz? – zaproponowała, nie chcąc znowu utracić kontaktu z jednym z nie tak znowu licznych przyjaciół z dawnych lat. Z wieloma znajomymi z Hogwartu nie miała już kontaktu.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
- Czasem się człowiek musi wyluzować, ale nic na siłę, ja chętnie skończę tę butelkę. - a jak będę wychodził, to pewnie pójdę po drugą, chociaż we łbie już mi szumiało i dostałem czkawki. Hik, hik, hik... walę się otwartą dłonią w piersi przy okazji mówiąc bardzo stanowczym tonem - Nie chcę mieć czkawki! - marszczę brwi, czekam chwilę w całkowitym skupieniu i... jak ręką odjął! Siła umysłu - niezawodny sposób.
- Rozumiem. - kiwam głową. Szkoda mi Sophii, bo ta cała sytuacja, w której się znalazła brzmi mocno beznadziejnie... Jak tak o tym myślałem, to mi nagle wpadło do głowy, że może winniśmy spędzać ze sobą więcej czasu? Może ostatnio trochę zaniedbaliśmy tą znajomość? Szkoda tylko, że musiało dojść do wielu tragedii by to do mnie dotarło - Ale wszystko będzie dobrze, co nie? - mrugam doń jednym okiem i pozostawiam je na chwilę zamknięte bo już chyba zaczynam widzieć dwie Sophie, albo przynajmniej Sophię dwugłową, a raczej wątpię żeby nagle ni stąd ni zowąd uległa jakiejś dziwacznej deformacji. Z drugiej strony anomalie dotykały nas wszystkich całkiem niespodziewanie... Marszczę brwi, ale nie chcę już o tym myśleć, więc nieznacznie potrząsam czerepem i przecieram ślepia, a kiedy znowu spoglądam na moją przyjaciółkę, to już wygląda zupełnie normalnie. Walę jeszcze jednego kielicha, zaś flaszkę zakręcam - wezmę ją chyba na wynos - po czym opieram łokcie na blacie i układam podbródek na nadgarstku, z niemałym skupieniem wsłuchując się w słowa panny Carter. Nie jest to łatwe w aktualnym stanie, ale staram się jak mogę, wlepiając w nią ślepia.
- Noooo, rozumiem, zawsze to fajnie mieć kogoś z rodziny pod ręką. W sumie też chciałbym go poznać. - żeby sprawdzić czy nie ma złych zamiarów, oczywiście.
Rozpromieniam się słysząc jej kolejne słowa, unoszę łeb i energicznie nim macham (nie polecam, bo przez ułamek sekundy serio chce mi się rzygać).
- Ty wiesz, że pomyślałem o tym samym? Zbijmy za to uścisk. - i wyciągam do niej dłoń, żeby mi przybiła sztamę - Powiedziałbym nawet - chodźmy od razu! Ale chyba mi się uda dojść co najwyżej na górę. - śmieję się w głos, bo jak jestem pijany to nie umiem się w ogóle smucić. Alkohol jest jednak zbawienny, kochany, najukochańszy... to przecież lek na caaaałe zło!
- Rozumiem. - kiwam głową. Szkoda mi Sophii, bo ta cała sytuacja, w której się znalazła brzmi mocno beznadziejnie... Jak tak o tym myślałem, to mi nagle wpadło do głowy, że może winniśmy spędzać ze sobą więcej czasu? Może ostatnio trochę zaniedbaliśmy tą znajomość? Szkoda tylko, że musiało dojść do wielu tragedii by to do mnie dotarło - Ale wszystko będzie dobrze, co nie? - mrugam doń jednym okiem i pozostawiam je na chwilę zamknięte bo już chyba zaczynam widzieć dwie Sophie, albo przynajmniej Sophię dwugłową, a raczej wątpię żeby nagle ni stąd ni zowąd uległa jakiejś dziwacznej deformacji. Z drugiej strony anomalie dotykały nas wszystkich całkiem niespodziewanie... Marszczę brwi, ale nie chcę już o tym myśleć, więc nieznacznie potrząsam czerepem i przecieram ślepia, a kiedy znowu spoglądam na moją przyjaciółkę, to już wygląda zupełnie normalnie. Walę jeszcze jednego kielicha, zaś flaszkę zakręcam - wezmę ją chyba na wynos - po czym opieram łokcie na blacie i układam podbródek na nadgarstku, z niemałym skupieniem wsłuchując się w słowa panny Carter. Nie jest to łatwe w aktualnym stanie, ale staram się jak mogę, wlepiając w nią ślepia.
- Noooo, rozumiem, zawsze to fajnie mieć kogoś z rodziny pod ręką. W sumie też chciałbym go poznać. - żeby sprawdzić czy nie ma złych zamiarów, oczywiście.
Rozpromieniam się słysząc jej kolejne słowa, unoszę łeb i energicznie nim macham (nie polecam, bo przez ułamek sekundy serio chce mi się rzygać).
- Ty wiesz, że pomyślałem o tym samym? Zbijmy za to uścisk. - i wyciągam do niej dłoń, żeby mi przybiła sztamę - Powiedziałbym nawet - chodźmy od razu! Ale chyba mi się uda dojść co najwyżej na górę. - śmieję się w głos, bo jak jestem pijany to nie umiem się w ogóle smucić. Alkohol jest jednak zbawienny, kochany, najukochańszy... to przecież lek na caaaałe zło!
Sophia chyba wyluzowała się wystarczająco na tyle, na ile mogła. I było jej przyjemnie, ale nie mogła tracić zdrowego rozsądku. Była aurorem, a to zobowiązywało. Zawsze. Bez względu na to, jak czasami przytłaczał ją ciężar niedawnych tragedii, które zaczęły się od śmierci rodziców, a później wcale nie było lepiej. To musiało po prostu minąć.
Zaśmiała się cicho, słysząc, jak Jonathana dopadła czkawka. Z jakiegoś powodu wydało jej się to teraz zabawne. Świat ogarnięty anomaliami, wszechobecny zamęt, tragedie, a w tym wszystkim oni siedzący przy stoliku, pijący trunek i rozmawiający jak dwójka starych przyjaciół. Dziwne, prawda? Ale chyba oboje tego potrzebowali.
- Tak, musi być – rzekła, przyglądając mu się. Rzeczywiście powinni nadrobić zaległości w znajomości. Choć Johnny był specyficzny, i choć byli tak różni i wybrali odmienne drogi, zawsze go lubiła i cieszyła się, że tu był. – Wygląda na to, że wypiłeś już sporo – zauważyła; nie umknęło jej uwadze że wyglądał na kogoś, kto jednak trochę przesadził. Była na tyle spostrzegawcza że mogła to łatwo zaobserwować. – Może lepiej i ty powinieneś przystopować, jeśli chcesz tego wieczora trafić do własnego domu. – Teleportacja pod wpływem alkoholu była ryzykowna. Mógł się rozszczepić lub wylądować gdzieś indziej. A ona musiała jako auror dopilnować, by jednak pozostał w jednym kawałku.
- Może kiedyś? – uśmiechnęła się lekko. – Cóż, skoro wróciłeś, może uda nam się wkrótce spotkać znowu. – Zamyśliła się na moment, a gdy znowu się odezwał, także wyciągnęła do niego dłoń. – Dzisiaj już chyba musisz odpocząć. Ale niedługo... Obiecuję, że się postaram znaleźć jakiś bardziej wolny dzień. Pójdziemy gdzieś razem. Spędzimy czas jak na przyjaciół przystało i może będzie tak, jak kiedyś?
Kiedyś, zanim wszystko się popsuło. Zanim ich oboje dopadła rzeczywistość.
- Niestety muszę się powoli zbierać. Było naprawdę miło, ale muszę jeszcze dopilnować pewnych spraw – dodała. Naprawdę żałowała, że nie mogła z nim zostać dłużej. Mogłaby z nim siedzieć i rozmawiać cały wieczór, ale pod nieobecność brata w domu musiała dopilnowywać całego szeregu spraw, które zaniedbała, kiedy spędziła przełom miesięcy w Mungu. Teraz wszystko było na jej głowie, ale jakoś sobie radziła. I z niecierpliwością czekała na powrót brata do domu.
Powoli się podniosła, patrząc na przyjaciela.
- Potrzebujesz pomocy w odprowadzeniu? – zapytała. – Obiecuję, że wkrótce nawiążę kontakt – zapewniła jeszcze, mając nadzieję, że sytuacja będzie zmierzać ku normalności. Że im wszystkim będzie lepiej.
| zt?
Zaśmiała się cicho, słysząc, jak Jonathana dopadła czkawka. Z jakiegoś powodu wydało jej się to teraz zabawne. Świat ogarnięty anomaliami, wszechobecny zamęt, tragedie, a w tym wszystkim oni siedzący przy stoliku, pijący trunek i rozmawiający jak dwójka starych przyjaciół. Dziwne, prawda? Ale chyba oboje tego potrzebowali.
- Tak, musi być – rzekła, przyglądając mu się. Rzeczywiście powinni nadrobić zaległości w znajomości. Choć Johnny był specyficzny, i choć byli tak różni i wybrali odmienne drogi, zawsze go lubiła i cieszyła się, że tu był. – Wygląda na to, że wypiłeś już sporo – zauważyła; nie umknęło jej uwadze że wyglądał na kogoś, kto jednak trochę przesadził. Była na tyle spostrzegawcza że mogła to łatwo zaobserwować. – Może lepiej i ty powinieneś przystopować, jeśli chcesz tego wieczora trafić do własnego domu. – Teleportacja pod wpływem alkoholu była ryzykowna. Mógł się rozszczepić lub wylądować gdzieś indziej. A ona musiała jako auror dopilnować, by jednak pozostał w jednym kawałku.
- Może kiedyś? – uśmiechnęła się lekko. – Cóż, skoro wróciłeś, może uda nam się wkrótce spotkać znowu. – Zamyśliła się na moment, a gdy znowu się odezwał, także wyciągnęła do niego dłoń. – Dzisiaj już chyba musisz odpocząć. Ale niedługo... Obiecuję, że się postaram znaleźć jakiś bardziej wolny dzień. Pójdziemy gdzieś razem. Spędzimy czas jak na przyjaciół przystało i może będzie tak, jak kiedyś?
Kiedyś, zanim wszystko się popsuło. Zanim ich oboje dopadła rzeczywistość.
- Niestety muszę się powoli zbierać. Było naprawdę miło, ale muszę jeszcze dopilnować pewnych spraw – dodała. Naprawdę żałowała, że nie mogła z nim zostać dłużej. Mogłaby z nim siedzieć i rozmawiać cały wieczór, ale pod nieobecność brata w domu musiała dopilnowywać całego szeregu spraw, które zaniedbała, kiedy spędziła przełom miesięcy w Mungu. Teraz wszystko było na jej głowie, ale jakoś sobie radziła. I z niecierpliwością czekała na powrót brata do domu.
Powoli się podniosła, patrząc na przyjaciela.
- Potrzebujesz pomocy w odprowadzeniu? – zapytała. – Obiecuję, że wkrótce nawiążę kontakt – zapewniła jeszcze, mając nadzieję, że sytuacja będzie zmierzać ku normalności. Że im wszystkim będzie lepiej.
| zt?
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Kręcę energicznie łbem i macham nawet łapami, tymi oto gestami kategorycznie odmawiając jakiejkolwiek pomocy.
- Co ty! Łażenie po pijaku mam opanowane do perfekcji, dam se radę! - zapewniam - Zresztą chyba zostanę dzisiaj w Kotle, dawno mnie tu nie było. - wzruszam ramionami i powoli zbieram się ze swojego miejsca, żeby odprowadzić Sophię pod same drzwi.
- Trzymam za słowo, odezwij się czasem, napisz jakiś list albo coś. - kiwam łbem, a gdy znika gdzieś na ulicy, wracam po flaszkę i przysiadam się jeszcze do lady, żeby pomęczyć trochę barmana i zamówić jakiś nocleg - ostatecznie to nie te czasy kiedy jeno wchodziłem do swojej klitki, a ten oto zacny przybytek nazywałem domem. Dziurawym Domem. Faktycznie z pewną dozą nostalgii wspominałem czasy, w których całe dnie spędzałem za tutejszą ladą, wieczory z drugiej jej strony, a noce w jednym z pokojów, który przez wiele miesięcy służył mi za sypialnię. Może i waliło w niej stęchlizną i łóżko skrzypiało, ale przyzwyczajony byłem do niecodziennych warunków życia, więc i to nie robiło na mnie wielkiego wrażenia. Tylko jeden mankament miał Dziurawy Kocioł i nazywał się on Luke Larson. Podobnie jak ja trafił tutaj zaraz po szkole (już tam zdążyliśmy się poznać i niespecjalnie polubić) i zaczął się rządzić jakby był jakimś królem. Nie lubiłem typa, także byłem nawet rad, że nie ma go dzisiaj na zmianie. Chociaż z drugiej strony naśmiewanie się z faktu, że wciąż tu siedzi sprawiało mi jakąś chorą przyjemność. Przynajmniej dopóki i on nie wtrącał swoich trzech knutów na mój temat. Ech, żarliśmy się od zawsze i pewnie na zawsze będziemy, bo tak już działał ten świat. Z owych rozmyślań wyrywa mnie szklanka ognistej, którą przede mną stawiają, więc uśmiecham się szeroko, spijając kilka kolejnych łyków i wdaję się wreszcie w dyskusję z dzisiejszym pracownikiem, rozprawiając na różnorakie tematy - od pogody do ostatnich wydarzeń w magicznym świecie, chociaż tym drugim poświęcamy zdecydowanie więcej słów.
/zt
- Co ty! Łażenie po pijaku mam opanowane do perfekcji, dam se radę! - zapewniam - Zresztą chyba zostanę dzisiaj w Kotle, dawno mnie tu nie było. - wzruszam ramionami i powoli zbieram się ze swojego miejsca, żeby odprowadzić Sophię pod same drzwi.
- Trzymam za słowo, odezwij się czasem, napisz jakiś list albo coś. - kiwam łbem, a gdy znika gdzieś na ulicy, wracam po flaszkę i przysiadam się jeszcze do lady, żeby pomęczyć trochę barmana i zamówić jakiś nocleg - ostatecznie to nie te czasy kiedy jeno wchodziłem do swojej klitki, a ten oto zacny przybytek nazywałem domem. Dziurawym Domem. Faktycznie z pewną dozą nostalgii wspominałem czasy, w których całe dnie spędzałem za tutejszą ladą, wieczory z drugiej jej strony, a noce w jednym z pokojów, który przez wiele miesięcy służył mi za sypialnię. Może i waliło w niej stęchlizną i łóżko skrzypiało, ale przyzwyczajony byłem do niecodziennych warunków życia, więc i to nie robiło na mnie wielkiego wrażenia. Tylko jeden mankament miał Dziurawy Kocioł i nazywał się on Luke Larson. Podobnie jak ja trafił tutaj zaraz po szkole (już tam zdążyliśmy się poznać i niespecjalnie polubić) i zaczął się rządzić jakby był jakimś królem. Nie lubiłem typa, także byłem nawet rad, że nie ma go dzisiaj na zmianie. Chociaż z drugiej strony naśmiewanie się z faktu, że wciąż tu siedzi sprawiało mi jakąś chorą przyjemność. Przynajmniej dopóki i on nie wtrącał swoich trzech knutów na mój temat. Ech, żarliśmy się od zawsze i pewnie na zawsze będziemy, bo tak już działał ten świat. Z owych rozmyślań wyrywa mnie szklanka ognistej, którą przede mną stawiają, więc uśmiecham się szeroko, spijając kilka kolejnych łyków i wdaję się wreszcie w dyskusję z dzisiejszym pracownikiem, rozprawiając na różnorakie tematy - od pogody do ostatnich wydarzeń w magicznym świecie, chociaż tym drugim poświęcamy zdecydowanie więcej słów.
/zt
Ostatnio zmieniony przez Johnatan Bojczuk dnia 11.06.18 17:29, w całości zmieniany 1 raz
Kontynuacja tego wątku
Niezależnie od tego co działo się na zewnątrz - Dziurawy Kocioł zawsze stanowił swego rodzaju ostoję. Zbierali się tutaj czarodzieje każdej krwi, każdego statusu (tak, szlachcice również, choć zdecydowanie rzadziej), przychodzili z każdego powodu. Ognista Whisky była dobrym kompanem, zarówno do zapicia smutków jak i do toastów wywołanych wydarzeniami raczej pozytywnymi. Równowaga pomiędzy tymi świętującymi oraz zapijającymi smutki jeszcze do niedawna była wyrównana - może nawet przeważała ta głośna i radosna klientela, co rzecz jasna z biznesowego punktu widzenia, było mu zdecydowanie jak najbardziej na rękę. Ostatnio jednak niestety ochronna skorupa pubu gościła coraz więcej ludzi markotnych, zaniepokojonych ostatnimi wydarzeniami i decyzjami ministerstwa. Uniesione głosy, upojonych alkoholem czarodziejów przepełnione były teraz nie radością, a gniewem, pretensjami i obawami.
Podzielał te niepokoje. Ciążyły mu na sercu ostatnie doniesienia - głównie ze względu na Magnolię oraz niedawną śmierć Potterów. Wiedział, że nie był w tych obawach osamotniony. Pojawienie się w lokalu Foxa oraz Leonarda było swego rodzaju okazją. Nigdy nie był zbyt wylewny, nawet w rozmowie z najbliższymi, aczkolwiek dziś odczuwał przemożną potrzebę by zamienić z przyjacielem choć kilka słów - by nadać swoim obawom realny wydźwięk. Sam nie wiedział na co liczy. Że Fox bądź Leonard w jakiś sposób zagłuszą dręczące go obawy? Widział, że to raczej niemożliwe, starczyło przecież spojrzeć na lisa, który był zdecydowanie bardziej przybity niż sam Frank.
Do ich stolika dołączył dopiero po dłuższej chwili od pojawienia się Leo. To nie był spokojny wieczór, co rusz ktoś z klientów próbował wszczynać awantury. Zwykle starczyło karcące spojrzenie Magnolii, by krzykacz się uspokajał, jeden przypadek jednak Frank musiał załatwić osobiście. Siłowo. A kiedy już naruszający spokój osobnik został usunięty z lokalu, dopiero wtedy mężczyzna usiadł przy stoliku okupowanym przez dwoje jego przyjaciół. Bez słowa sięgnął po szklanicę Foxa, by pociągnąć z niej łyk Ognistej. Żona nie pozwalała mu pić w pracy (sam z resztą wiedział jak to się potrafiło skończyć), ale jeden łyk jeszcze nikogo nie zabił. A on go dziś potrzebował.
- Kolejną dostaniesz za darmo - mruknął ponuro na swoje usprawiedliwienie.
Niezależnie od tego co działo się na zewnątrz - Dziurawy Kocioł zawsze stanowił swego rodzaju ostoję. Zbierali się tutaj czarodzieje każdej krwi, każdego statusu (tak, szlachcice również, choć zdecydowanie rzadziej), przychodzili z każdego powodu. Ognista Whisky była dobrym kompanem, zarówno do zapicia smutków jak i do toastów wywołanych wydarzeniami raczej pozytywnymi. Równowaga pomiędzy tymi świętującymi oraz zapijającymi smutki jeszcze do niedawna była wyrównana - może nawet przeważała ta głośna i radosna klientela, co rzecz jasna z biznesowego punktu widzenia, było mu zdecydowanie jak najbardziej na rękę. Ostatnio jednak niestety ochronna skorupa pubu gościła coraz więcej ludzi markotnych, zaniepokojonych ostatnimi wydarzeniami i decyzjami ministerstwa. Uniesione głosy, upojonych alkoholem czarodziejów przepełnione były teraz nie radością, a gniewem, pretensjami i obawami.
Podzielał te niepokoje. Ciążyły mu na sercu ostatnie doniesienia - głównie ze względu na Magnolię oraz niedawną śmierć Potterów. Wiedział, że nie był w tych obawach osamotniony. Pojawienie się w lokalu Foxa oraz Leonarda było swego rodzaju okazją. Nigdy nie był zbyt wylewny, nawet w rozmowie z najbliższymi, aczkolwiek dziś odczuwał przemożną potrzebę by zamienić z przyjacielem choć kilka słów - by nadać swoim obawom realny wydźwięk. Sam nie wiedział na co liczy. Że Fox bądź Leonard w jakiś sposób zagłuszą dręczące go obawy? Widział, że to raczej niemożliwe, starczyło przecież spojrzeć na lisa, który był zdecydowanie bardziej przybity niż sam Frank.
Do ich stolika dołączył dopiero po dłuższej chwili od pojawienia się Leo. To nie był spokojny wieczór, co rusz ktoś z klientów próbował wszczynać awantury. Zwykle starczyło karcące spojrzenie Magnolii, by krzykacz się uspokajał, jeden przypadek jednak Frank musiał załatwić osobiście. Siłowo. A kiedy już naruszający spokój osobnik został usunięty z lokalu, dopiero wtedy mężczyzna usiadł przy stoliku okupowanym przez dwoje jego przyjaciół. Bez słowa sięgnął po szklanicę Foxa, by pociągnąć z niej łyk Ognistej. Żona nie pozwalała mu pić w pracy (sam z resztą wiedział jak to się potrafiło skończyć), ale jeden łyk jeszcze nikogo nie zabił. A on go dziś potrzebował.
- Kolejną dostaniesz za darmo - mruknął ponuro na swoje usprawiedliwienie.
I show not your face but your heart's desire
Nie było mi dane poznać myśli, które kiełkowały pod czaszką Leonarda; nasza rozmowa ucichła wraz z pojawieniem się Franka, przy którym tematy oscylujące wokół Zakonu Feniksa należało odłożyć w czasie. Nie mogłem jeszcze wiedzieć, że wkrótce sam będę mógł wcielać kolejnych członków do naszej batalii o sprawiedliwość, póki co miałem jednak zawiązane usta, choć nigdy nie miałem wątpliwości ku temu, że Creswell nie posiadadał żadnych uprzedzeń.
No i, co najważniejsze, wszystkie sekrety były u niego bezpieczne. Zwłaszcza te wypowiadane po pijaku, których można było żałować najmocniej. Ale tych, które dziś nosiłem w sercu, nie mogłem mu zdradzić. Nawet po zbyt dużej dawce alkoholu, który powoli rozrzedzał moją krew, przejmując stery nad umysłem.
Frank nie prezentował się najlepiej – a, o ile dobrze pamiętałem, Księzyc wchodził właśnie w nów, jego słaba kondycja musiała być więc spowodowana czymś innym, niż ruchami planet. Mogłem jedynie domyślać się, że dręczyły go – równie mocno jak i mnie – wyniki marcowego referendum, zawisające nad Londynem niczym miecz Damoklesa. Powiodłem wzrokiem za jego dłonią, gdy bezczelnie ukradł mi pękatą szklankę wypełnioną trunkiem, nie grymasząc się ani trochę, gdy wlał całą jej zawartość do gardła. Potrzebował tego – tak samo jak ja i Mastrangelo. Widok dwójki kompanów skłonił mnie do refleksji. Skoro brygadzista i wilkołak potrafili upijać się przy wspólnym stole, dlaczego czarodzieje musieli wykluczać mugoli ze społeczeństwa?
- Mówisz o butelce, nie kolejce, prawda? - Spróbowałem wykrzesać na swoim obliczu uśmiech, ale próba spełzła na niczym. - Kiepsko wyglądasz, Creswell. I chyba wiem, co gryzie cię w ogon. - Dodałem, czując, że z tak odważnym porównaniem niemal igram z ogniem, nikt z klientelii nie miał jednak prawa domyśleć się, ile prawdy przemykało między wersami. - Polityka stała się ostatnio równie lepka, co podłoga w Kotle. - Zauważyłem, bynajmniej nie czyniąc Frankowi przytyku; przy tak gromkiej i zwykle rozpitej klientelii trudno było utrzymać przez całą noc lokal w stanie nienaruszonym. - I nawet kieliszek Ognistej nie rozwiązuje już problemów. - Zakończyłem, nieco pesymistycznie, choć zwykłem przecież odnajdywać radość w najdrobniejszych aspektach egzystencji; choć nie tym razem.
No i, co najważniejsze, wszystkie sekrety były u niego bezpieczne. Zwłaszcza te wypowiadane po pijaku, których można było żałować najmocniej. Ale tych, które dziś nosiłem w sercu, nie mogłem mu zdradzić. Nawet po zbyt dużej dawce alkoholu, który powoli rozrzedzał moją krew, przejmując stery nad umysłem.
Frank nie prezentował się najlepiej – a, o ile dobrze pamiętałem, Księzyc wchodził właśnie w nów, jego słaba kondycja musiała być więc spowodowana czymś innym, niż ruchami planet. Mogłem jedynie domyślać się, że dręczyły go – równie mocno jak i mnie – wyniki marcowego referendum, zawisające nad Londynem niczym miecz Damoklesa. Powiodłem wzrokiem za jego dłonią, gdy bezczelnie ukradł mi pękatą szklankę wypełnioną trunkiem, nie grymasząc się ani trochę, gdy wlał całą jej zawartość do gardła. Potrzebował tego – tak samo jak ja i Mastrangelo. Widok dwójki kompanów skłonił mnie do refleksji. Skoro brygadzista i wilkołak potrafili upijać się przy wspólnym stole, dlaczego czarodzieje musieli wykluczać mugoli ze społeczeństwa?
- Mówisz o butelce, nie kolejce, prawda? - Spróbowałem wykrzesać na swoim obliczu uśmiech, ale próba spełzła na niczym. - Kiepsko wyglądasz, Creswell. I chyba wiem, co gryzie cię w ogon. - Dodałem, czując, że z tak odważnym porównaniem niemal igram z ogniem, nikt z klientelii nie miał jednak prawa domyśleć się, ile prawdy przemykało między wersami. - Polityka stała się ostatnio równie lepka, co podłoga w Kotle. - Zauważyłem, bynajmniej nie czyniąc Frankowi przytyku; przy tak gromkiej i zwykle rozpitej klientelii trudno było utrzymać przez całą noc lokal w stanie nienaruszonym. - I nawet kieliszek Ognistej nie rozwiązuje już problemów. - Zakończyłem, nieco pesymistycznie, choć zwykłem przecież odnajdywać radość w najdrobniejszych aspektach egzystencji; choć nie tym razem.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
- Jeśli chcesz, żeby potem Magnolia rozbiła mi kolejną na głowie, jasne. - sam nie wiedział, czy odpowiedź, której udzielił Foxowi też miała być marną próbą żartu. Całkiem jednak prawdopodobne, że jego małżonka zareagowałaby właśnie w ten sposób, była w końcu dość charakterna. Żeby prowadzić razem z nim lokal taki jak ten - ba! a nawet żeby po prostu być jego żoną - nie mogła być niewiastą o gołębim sercu. Autentycznie jednak zaczął rozważać, czy może faktycznie nie zgarnąć spod lady jednej z butelek Ognistej. Lokal w końcu od tego nie zbiednieje. Uznał jednak, że to kiepski pomysł - nawet jeśli nie miałby zostać później obsztorcowany przez żonę, wciąż musiał być dość trzeźwy, by móc pilnować porządku w Kotle i w razie potrzeby, zareagować.
- Ty też nie wygrywasz konkursu miss, Fox. - stwierdzenie o ogonie puścił mimo uszu. Do tych przytyków, szczególnie z jego strony, zdążył się już przyzwyczaić. Zagryzł wargę, wbijając spojrzenie w jeden ze słojów na stole. Gdyby w tym wszystkim chodziło tylko i wyłącznie o niego samego, prawdopodobnie nie byłby tym wszystkim aż tak przejęty. Ale w tym wszystkim chodziło o coś głębszego, o kogoś ważniejszego. Myśli Franka zżerał strach, a na jego klatce piersiowej zacisnęła się ciężka, metalowa obręcz zmartwienia. Wiedział, że to wszystko tylko początek. Najpierw Ministerstwo, rzekomo idąc za głosem społeczeństwa, miało rozpocząć prześladowania czarodziejów o mugolskiej krwi. A gdzie to zmierzy potem? Jak dużo czasu zajmie im uznanie, że wilkołaki również należy wybić, bo są brudne i stanowią niebezpieczeństwo? A czy przyczepią się do półwil? Nie sądził, by te ostatnie miały jakieś trudności, w końcu tak wiele spośród nich było częścią arystokracji. A przeklęci szlachcice o przypudrowanych noskach za nic nie dadzą tknąć swoich drogocennych, porcelanowych kobiet.
Zdecydowanie kieliszek Ognistej tutaj nie pomoże. Jeśli już, musiałaby to być cała cysterna. A najlepiej kilka. Dostarczonych pod odpowiedni adres kilku urzędasów z ministerstwa.
- Boję się o nią.
Och, słodka niewinności. Gdyby tylko wiedział, że ciężar, który Fox nosi na plecach, jest znacznie cięższy...
- Ty też nie wygrywasz konkursu miss, Fox. - stwierdzenie o ogonie puścił mimo uszu. Do tych przytyków, szczególnie z jego strony, zdążył się już przyzwyczaić. Zagryzł wargę, wbijając spojrzenie w jeden ze słojów na stole. Gdyby w tym wszystkim chodziło tylko i wyłącznie o niego samego, prawdopodobnie nie byłby tym wszystkim aż tak przejęty. Ale w tym wszystkim chodziło o coś głębszego, o kogoś ważniejszego. Myśli Franka zżerał strach, a na jego klatce piersiowej zacisnęła się ciężka, metalowa obręcz zmartwienia. Wiedział, że to wszystko tylko początek. Najpierw Ministerstwo, rzekomo idąc za głosem społeczeństwa, miało rozpocząć prześladowania czarodziejów o mugolskiej krwi. A gdzie to zmierzy potem? Jak dużo czasu zajmie im uznanie, że wilkołaki również należy wybić, bo są brudne i stanowią niebezpieczeństwo? A czy przyczepią się do półwil? Nie sądził, by te ostatnie miały jakieś trudności, w końcu tak wiele spośród nich było częścią arystokracji. A przeklęci szlachcice o przypudrowanych noskach za nic nie dadzą tknąć swoich drogocennych, porcelanowych kobiet.
Zdecydowanie kieliszek Ognistej tutaj nie pomoże. Jeśli już, musiałaby to być cała cysterna. A najlepiej kilka. Dostarczonych pod odpowiedni adres kilku urzędasów z ministerstwa.
- Boję się o nią.
Och, słodka niewinności. Gdyby tylko wiedział, że ciężar, który Fox nosi na plecach, jest znacznie cięższy...
I show not your face but your heart's desire
- Zawsze miałeś łeb jak biblioteka, Cresswell. Nawet nie poczujesz. - Odpowiadam obco ponurym tonem. Dzisiejszego wieczoru obaj okazujemy się równie kiepskimi kawalarzami.
Podskórnie czułem jednak, że nadchodzą zmiany. I Leonard też musiał to wiedzieć. Ten wieczór był gorzki, ale dawał też nadzieję. Pojawienie się Bathildy Bagshot może i rodziło wiele wątpliwości – trudno zaufac komuś, kto nagle wyłania się zza kulis, wyjawiając, że pociągał za wszystkie sznurki – ale wizja pokonania Grindewalda stawała się coraz bardziej realna. Profesor stanowiła klucz; Mastrangelo miał rację – nie istniała słuszniejsza decyzja niż przyjęcie jej warunków – bez względu na to, co nie kryło się za tajemnicą największego poświęcenia. Nie mogłem się cofnąć, już nie teraz Przed laty obiecałem sobie, że przestanę wieść życie dezertera. Przyszedł czas, aby udowodnić sobie rację.
- Żegnam przyjaciół, Frank. - Wytłumaczyłem się ze swojej ponurej aparycji, podnosząc wzrok na mężczyznę. Nie po raz pierwszy – i zapewne nie po raz ostatni. Bo choć Zakon Feniksa niósł ze sobą światło i obietnicę zmian, w zastraszającym tempie uszczuplał grono moich najbliższych. - Na pewno słyszałeś o Potterach. - Brukowce, jak zwykle, uwielbiały rozpisywać się na temat ludzkich tragedii. Popyt na nieszczęście wzrastał z każdym dniem. - Ktoś spopielił ich dom w szatańskiej pożodze. Razem z nimi samymi. - Zakończyłem gorzko, żałując, że pękata szklanka przede mną stała pusta. - Ten rok, z dnia na dzień, okrywa się coraz czarniejszym całunem. W takich chwilach powinienem zazdrościć ci interesu, parszywy los zwiększa popyt na alkohol. - Podsumowałem przekornie, choć moje marsowe oblicze nie wskazywało na to, by było mi do śmiechu.
- Za kontuarem radzi sobie lepiej niż niejeden mężczyzna. - Zauważyłem, mimowolnie odnajdując Magnolię wzrokiem. Potrafiła rozstawić niesubordynowanych klientów po kątach, a ci, których orbita przebiegała przez wnętrze Dziurawego Kotła doskonale wiedzieli, że potrafi się odszczekać. To jednak nie wystarczało, by wygrać z zaostrzającą się polityką antymugolską – i o tym wiedzieliśmy obaj. - Tuft może powoływać policję antymugolską, ale jeśli z tej ręki zacznie dobierać się do czarodziejów, sama odbierze sobie stołek ministra. Nie wierzę, że społeczeństwo potulnie zgodzi się na kolejne kłamstwa. Chciałbym powiedzieć ci, że twoje obawy są bezpodstawne, ale nic nie jest już pewne w tych czasach.
Nie było nic gorszego, niż ta cholerna chwiejność, która nie pozwalała stwierdzić beztrosko, że wszystko będzie dobrze.
Nic nie było dobrze - ale wierzyłem, że jestem na dobrej drodze, by odwrócić ten przeklęty bieg wydarzeń.
Podskórnie czułem jednak, że nadchodzą zmiany. I Leonard też musiał to wiedzieć. Ten wieczór był gorzki, ale dawał też nadzieję. Pojawienie się Bathildy Bagshot może i rodziło wiele wątpliwości – trudno zaufac komuś, kto nagle wyłania się zza kulis, wyjawiając, że pociągał za wszystkie sznurki – ale wizja pokonania Grindewalda stawała się coraz bardziej realna. Profesor stanowiła klucz; Mastrangelo miał rację – nie istniała słuszniejsza decyzja niż przyjęcie jej warunków – bez względu na to, co nie kryło się za tajemnicą największego poświęcenia. Nie mogłem się cofnąć, już nie teraz Przed laty obiecałem sobie, że przestanę wieść życie dezertera. Przyszedł czas, aby udowodnić sobie rację.
- Żegnam przyjaciół, Frank. - Wytłumaczyłem się ze swojej ponurej aparycji, podnosząc wzrok na mężczyznę. Nie po raz pierwszy – i zapewne nie po raz ostatni. Bo choć Zakon Feniksa niósł ze sobą światło i obietnicę zmian, w zastraszającym tempie uszczuplał grono moich najbliższych. - Na pewno słyszałeś o Potterach. - Brukowce, jak zwykle, uwielbiały rozpisywać się na temat ludzkich tragedii. Popyt na nieszczęście wzrastał z każdym dniem. - Ktoś spopielił ich dom w szatańskiej pożodze. Razem z nimi samymi. - Zakończyłem gorzko, żałując, że pękata szklanka przede mną stała pusta. - Ten rok, z dnia na dzień, okrywa się coraz czarniejszym całunem. W takich chwilach powinienem zazdrościć ci interesu, parszywy los zwiększa popyt na alkohol. - Podsumowałem przekornie, choć moje marsowe oblicze nie wskazywało na to, by było mi do śmiechu.
- Za kontuarem radzi sobie lepiej niż niejeden mężczyzna. - Zauważyłem, mimowolnie odnajdując Magnolię wzrokiem. Potrafiła rozstawić niesubordynowanych klientów po kątach, a ci, których orbita przebiegała przez wnętrze Dziurawego Kotła doskonale wiedzieli, że potrafi się odszczekać. To jednak nie wystarczało, by wygrać z zaostrzającą się polityką antymugolską – i o tym wiedzieliśmy obaj. - Tuft może powoływać policję antymugolską, ale jeśli z tej ręki zacznie dobierać się do czarodziejów, sama odbierze sobie stołek ministra. Nie wierzę, że społeczeństwo potulnie zgodzi się na kolejne kłamstwa. Chciałbym powiedzieć ci, że twoje obawy są bezpodstawne, ale nic nie jest już pewne w tych czasach.
Nie było nic gorszego, niż ta cholerna chwiejność, która nie pozwalała stwierdzić beztrosko, że wszystko będzie dobrze.
Nic nie było dobrze - ale wierzyłem, że jestem na dobrej drodze, by odwrócić ten przeklęty bieg wydarzeń.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
- Prawda.
Podniósł w końcu wzrok, ponownie wbijając go w przyjaciela.
To był jeden z tych momentów. Momentów, kiedy widziałeś, jak wszystkie sprawy po kolei próbują ci się wyślizgnąć z ręki, a ty za wszelką cenę gimnastykowałeś się, żeby je złapać. Tych momentów, kiedy od przepaści dzieliło cię jeszcze tylko kilka małych kroków. Wciąż istniało pewne pole do manewru, wciąż istniała nadzieja - kilka kroków bok, szybki refleks i wyciągnięta dłoń. Bardzo chciał w to wierzyć, że w końcowym rozrachunku wszystko nie runie w przepaść.
- Słyszałem. - jego odpowiedź ponownie była raczej lakoniczna. Nie był zaznajomiony ze śmiercią. Nie widywał jej na co dzień... chociaż przez swój futerkowy problem, co miesiąc był narażony na jej posmakowanie. Co miesiąc, gdy księżyc pełną tarczą rozświetlał niebo, nim całkowicie zatracał się w wilczym szaleństwie, Frank prosił tylko o jedną rzecz - by więzy wytrzymały. Wyobraźnia podsuwała mu zawsze najgorsze koszmary. A gdyby któregoś dnia kajdany pękły... bał się, co mógłby zobaczyć po przebudzeniu - o ile rzecz jasna, obudziłby się. Zawsze w końcu mógł skończyć z łbem nabitym na szablę jakiegoś gwardzisty.
- Nie wysiedziałbyś długo za barem. - w tym miejscu pozwolił sobie na ledwo zauważalne uniesienie kącików ust do góry. Fox przecież zawsze był w ruchu, zawsze rzucał się do działania. Choć stykał się każdego dnia z okropieństwami, czasem tak złymi, że niemal rozdzierającymi duszę, było mu znacznie lepiej tam, gdzie obecnie przebywał - biegając z miejsca na miejsce, ratując świat. Czy nie po to zostaje się aurorem? Ostatnim miejscem, w którym Cresswell potrafiłby go sobie wyobrazić, była ciepła posadka za ladą. Oszalałby tam.
Na kolejne słowa Foxa nie znalazł już odpowiedzi. Właściwie lis wypowiedział na głos część z jego obaw. Bał się jednak, że wiara to zdecydowanie za mało - i społeczeństwo jednak zgodzi się na te kłamstwa opowiadane przez ministerstwo. Ba, nie tylko zgodzi się. W końcu w nie uwierzy.
Westchnął ciężko i po namyśle podniósł się z krzesła. Bez słowa skierował się w stronę baru, a potem sięgnął pod ladę. Tak jak się spodziewał, czujne oko jego żony od razu wyłapało jego czyn, a do jego uszu doleciała pełna oburzenia litania. Niewiele myśląc, przyciągnął ją do siebie i pocałował. Długo. I czule. W lokalu rozległy się gwizdy i jakieś pojedyncze okrzyki. Cresswell oczywiście je zignorował - a potem oderwał się od żony, szepnął jej jeszcze parę słów i ruszył z powrotem do stolika gdzie siedzieli Fox i Masterangelo. Nie usiadł jednak.
- Jak obiecałem, za darmo. - powiedział, przesuwając po blacie ku lisowi pełną butelkę Ognistej - Oddałbym lewą rękę, żeby móc się z wami w spokoju napić, ale się nie da. A poza tym, obaj wyglądacie jak sto nieszczęść. Idźcie do domu. Wypijcie za pamięć Potterów. I idźcie spać.
Podniósł w końcu wzrok, ponownie wbijając go w przyjaciela.
To był jeden z tych momentów. Momentów, kiedy widziałeś, jak wszystkie sprawy po kolei próbują ci się wyślizgnąć z ręki, a ty za wszelką cenę gimnastykowałeś się, żeby je złapać. Tych momentów, kiedy od przepaści dzieliło cię jeszcze tylko kilka małych kroków. Wciąż istniało pewne pole do manewru, wciąż istniała nadzieja - kilka kroków bok, szybki refleks i wyciągnięta dłoń. Bardzo chciał w to wierzyć, że w końcowym rozrachunku wszystko nie runie w przepaść.
- Słyszałem. - jego odpowiedź ponownie była raczej lakoniczna. Nie był zaznajomiony ze śmiercią. Nie widywał jej na co dzień... chociaż przez swój futerkowy problem, co miesiąc był narażony na jej posmakowanie. Co miesiąc, gdy księżyc pełną tarczą rozświetlał niebo, nim całkowicie zatracał się w wilczym szaleństwie, Frank prosił tylko o jedną rzecz - by więzy wytrzymały. Wyobraźnia podsuwała mu zawsze najgorsze koszmary. A gdyby któregoś dnia kajdany pękły... bał się, co mógłby zobaczyć po przebudzeniu - o ile rzecz jasna, obudziłby się. Zawsze w końcu mógł skończyć z łbem nabitym na szablę jakiegoś gwardzisty.
- Nie wysiedziałbyś długo za barem. - w tym miejscu pozwolił sobie na ledwo zauważalne uniesienie kącików ust do góry. Fox przecież zawsze był w ruchu, zawsze rzucał się do działania. Choć stykał się każdego dnia z okropieństwami, czasem tak złymi, że niemal rozdzierającymi duszę, było mu znacznie lepiej tam, gdzie obecnie przebywał - biegając z miejsca na miejsce, ratując świat. Czy nie po to zostaje się aurorem? Ostatnim miejscem, w którym Cresswell potrafiłby go sobie wyobrazić, była ciepła posadka za ladą. Oszalałby tam.
Na kolejne słowa Foxa nie znalazł już odpowiedzi. Właściwie lis wypowiedział na głos część z jego obaw. Bał się jednak, że wiara to zdecydowanie za mało - i społeczeństwo jednak zgodzi się na te kłamstwa opowiadane przez ministerstwo. Ba, nie tylko zgodzi się. W końcu w nie uwierzy.
Westchnął ciężko i po namyśle podniósł się z krzesła. Bez słowa skierował się w stronę baru, a potem sięgnął pod ladę. Tak jak się spodziewał, czujne oko jego żony od razu wyłapało jego czyn, a do jego uszu doleciała pełna oburzenia litania. Niewiele myśląc, przyciągnął ją do siebie i pocałował. Długo. I czule. W lokalu rozległy się gwizdy i jakieś pojedyncze okrzyki. Cresswell oczywiście je zignorował - a potem oderwał się od żony, szepnął jej jeszcze parę słów i ruszył z powrotem do stolika gdzie siedzieli Fox i Masterangelo. Nie usiadł jednak.
- Jak obiecałem, za darmo. - powiedział, przesuwając po blacie ku lisowi pełną butelkę Ognistej - Oddałbym lewą rękę, żeby móc się z wami w spokoju napić, ale się nie da. A poza tym, obaj wyglądacie jak sto nieszczęść. Idźcie do domu. Wypijcie za pamięć Potterów. I idźcie spać.
I show not your face but your heart's desire
Kiwnąłem jedynie głową, jakby mechanicznie, choć tak naprawdę mój umysł nadal nie potrafił przyjąć do świadomości tego, co spotkało Potterów. Oboje byli przecież aurorami – świetnie wyszkolonymi, nieustraszonymi, potrafili bez cienia strachu tawiać czoła niebezpieczeństwu. Ale to nie wystarczyło – a wszystko, co posiadali, odebrało im to, z czym walczyli. Czarnomagiczna klątwa nie pozostawiła po sobie niczego, poza popiołami, szybko rozniesionymi przez wiatr. Komu się narazili? Czy wpadli w łapska któremuś z czarnoksiężników, który okazał się od nich przebieglejszy? Tego, najprawdopodobniej, miałem nie dowiedzieć się już nigdy.
Krępujące milczenie się nas nie imało – a jednak dzisiaj zabrakło słów. Zabrakło słów, które mogłyby zmyć ponurą wizję przyszłości, rozwiać ciemne chmury wzbierające się nad Anglią, która pogrążała się w oceanie rozpaczy. Jeśli dekrety były uwerturą, a sfałszowane referendum aktem pierwszym, wszyscy mogliśmy się już domyślać, jak zamierzała potoczyć się ta historia. Pośród tego wszystkiego nabardziej bolała jednak niemoc, która skazywała wszystkich obywateli na potulne przyjmowanie kolejnych absurdów, chętnie podsycanych przez media. Na końcu języka niustannie tańczyła mi jednak też i dobra wieść – tej jednak Frankowi zdradzić nie mogłem. Jeśli można było pokonać Grindewalda, można było i także obalić Tuft; ci, kórzy mieli wystarczająco oleju w głowie już dawno uruchomili szare komórki, wiążac sojusz Minister Magii z czarnoksięznikiem jako sprawę wystarczająco szemraną, aby przyjąć ją za rzeczywistą. Być może przymus, być może zaklęcie – a może Wilhelmina Tuft była równie przeklęta, jak sam Grindewald.
- Zdziwiłbyś się. - Przyznałem, być może trochę wdzięczny Creswellowi za zmianę tematu na coś, co nie zobowiązywało mnie do milczenia. - Pracowałem kiedyś za barem. Przecieranie brudnych kufli mnie nużyło, ale odbijałem sobie na pogawędkach z klientami. - Czasami zbyt pijanymi, czasami zbyt ufnymi – i, wbrew temu, jak lekko brzmiały moje słowa, uważałem tamten okres za niezbyt chlubną część mojego życiorysu.
Powiodłem wzrokiem za Creswellem, gdy udał się w stronę kontuaru, z zaskoczeniem stwierdzając, że wraca z butelką Ognistej Whisky – którą, zapewne, wykupił od Magnolii tym głośnym pocałunkiem.
- Innym razem. - Skinąłem głową, przyzwyczajony już do Creswella, którego drugie imię z pewnością brzmiało Odpowiedzialny. - Będziesz jednak musiał jeszcze przez jakiś czas znieść nasz widok. - Przyznałem, po czym napełniłem pękate szklanki i zgodnie z poleceniem Franka, wraz z Leonardem, wypiłem za pamięć przyjaciół. A później jeszcze raz – i tak aż do chwili, aż butelka nie opustoszała. A alkohol był równie gorzki, jak świadomość, że dwójka świetnych aurorów – i jednych z pierwszych członków Zakonu – odeszła bezpowrotnie.
ztx2
Krępujące milczenie się nas nie imało – a jednak dzisiaj zabrakło słów. Zabrakło słów, które mogłyby zmyć ponurą wizję przyszłości, rozwiać ciemne chmury wzbierające się nad Anglią, która pogrążała się w oceanie rozpaczy. Jeśli dekrety były uwerturą, a sfałszowane referendum aktem pierwszym, wszyscy mogliśmy się już domyślać, jak zamierzała potoczyć się ta historia. Pośród tego wszystkiego nabardziej bolała jednak niemoc, która skazywała wszystkich obywateli na potulne przyjmowanie kolejnych absurdów, chętnie podsycanych przez media. Na końcu języka niustannie tańczyła mi jednak też i dobra wieść – tej jednak Frankowi zdradzić nie mogłem. Jeśli można było pokonać Grindewalda, można było i także obalić Tuft; ci, kórzy mieli wystarczająco oleju w głowie już dawno uruchomili szare komórki, wiążac sojusz Minister Magii z czarnoksięznikiem jako sprawę wystarczająco szemraną, aby przyjąć ją za rzeczywistą. Być może przymus, być może zaklęcie – a może Wilhelmina Tuft była równie przeklęta, jak sam Grindewald.
- Zdziwiłbyś się. - Przyznałem, być może trochę wdzięczny Creswellowi za zmianę tematu na coś, co nie zobowiązywało mnie do milczenia. - Pracowałem kiedyś za barem. Przecieranie brudnych kufli mnie nużyło, ale odbijałem sobie na pogawędkach z klientami. - Czasami zbyt pijanymi, czasami zbyt ufnymi – i, wbrew temu, jak lekko brzmiały moje słowa, uważałem tamten okres za niezbyt chlubną część mojego życiorysu.
Powiodłem wzrokiem za Creswellem, gdy udał się w stronę kontuaru, z zaskoczeniem stwierdzając, że wraca z butelką Ognistej Whisky – którą, zapewne, wykupił od Magnolii tym głośnym pocałunkiem.
- Innym razem. - Skinąłem głową, przyzwyczajony już do Creswella, którego drugie imię z pewnością brzmiało Odpowiedzialny. - Będziesz jednak musiał jeszcze przez jakiś czas znieść nasz widok. - Przyznałem, po czym napełniłem pękate szklanki i zgodnie z poleceniem Franka, wraz z Leonardem, wypiłem za pamięć przyjaciół. A później jeszcze raz – i tak aż do chwili, aż butelka nie opustoszała. A alkohol był równie gorzki, jak świadomość, że dwójka świetnych aurorów – i jednych z pierwszych członków Zakonu – odeszła bezpowrotnie.
ztx2
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
| 15.7.56.
Dobrze zagospodarował te kilka dni w Londynie, a tak przynajmniej próbował sobie wmówić. Ostatnie dni były trochę zapracowane. Najpierw pojedynek z lady Parkinson, potem przytrafił mu się mały incydent z przeklętą jemiołą, a wczoraj spędził wieczór w towarzystwie naprawdę miłej kobiety. Dopiero w wolnym czasie, a tego nie było wiele, mógł znaleźć chwilę na napisanie kilku listów. W pewnym sensie chciał przypomnieć o swoim istnieniu. Nie mógł przecież żyć w zupełnej izolacji, zamknięty w Puddlemere. Nawet nie chodziło o niego samego, ale o jego rodzinie.
Jedną z osób, do których postanowił napisać, był młodszy z braci Wright, Joseph. Długo go nie widział, bo całe osiem lat, podczas których podróżował. Nie pisał też zbyt wiele w trakcie trwania wojaży. W czerwcu zajęty był swoim niepotrzebnym rozpaczaniem nad tym, że wrócił do kraju, który pogrążony był w swego rodzaju chaosie. Wypadało wiec zobaczyć się z Josephem, tym bardziej, że myślał, że to właśnie z nim miał (chyba) najlepszy kontakt spośród wszystkich Wrightów. W końcu ich rodziny tworzyły swego rodzaju tandem.
Z uwagą spoglądał na zegar, chcąc wyjść w odpowiednim momencie. Joseph nie powinien na niego czekać, tym bardziej, że to właśnie Anthony zaproponował spotkanie.. Spóźnienie byłoby wyjątkowym nietaktem. Tak też, w Dziurawym Kotle, pojawił się dobry kwadrans przez wskazaną przez niego godziną. Starał się wyglądać zwyczajnie, żeby tylko nie rzucać się w oczy. Błękitna koszula, czarny sweter i spodnie tego samego koloru wydały mu się odpowiednie. Nie chciał rzucać się w oczy, tym bardziej, że do jego matki doszły jego alkoholowe wyprawy z pierwszej połowy czerwca. Zaraz zamówił dla siebie całą butelkę whisky i dwie szklanki. Potem zajął dogodne miejsce na uboczu. Idealne, żeby nie patrzyło na nich zbyt wiele osób. Świetne, żeby zagrać sobie w partyjkę czarodziejskiego oczka albo cokolwiek innego. Wszystko, byleby na spokojnie porozmawiać o tym, co się u nich wydarzyło, kiedy zupełnie się nie widzieli.
A Anthony miał wiele pytań. Przez te osiem lat w Anglii wiele się zmieniło. On był świadomy jedynie tego, o czym pisała mu matka i to, o czym opowiadali mu krewni, kiedy w końcu raczył wrócić do domu. Wciąż miał wrażenie, że ci zbyt wiele nie mówili. Powtarzali to, czego zdołał się już dowiedzieć, a przecież osiem lat mogło stanowić niewiarygodnie długą opowieść na kilka dni. Czekał w spokoju na Josepha. Popijał ognistą, chcąc zająć swój czas.
Dobrze zagospodarował te kilka dni w Londynie, a tak przynajmniej próbował sobie wmówić. Ostatnie dni były trochę zapracowane. Najpierw pojedynek z lady Parkinson, potem przytrafił mu się mały incydent z przeklętą jemiołą, a wczoraj spędził wieczór w towarzystwie naprawdę miłej kobiety. Dopiero w wolnym czasie, a tego nie było wiele, mógł znaleźć chwilę na napisanie kilku listów. W pewnym sensie chciał przypomnieć o swoim istnieniu. Nie mógł przecież żyć w zupełnej izolacji, zamknięty w Puddlemere. Nawet nie chodziło o niego samego, ale o jego rodzinie.
Jedną z osób, do których postanowił napisać, był młodszy z braci Wright, Joseph. Długo go nie widział, bo całe osiem lat, podczas których podróżował. Nie pisał też zbyt wiele w trakcie trwania wojaży. W czerwcu zajęty był swoim niepotrzebnym rozpaczaniem nad tym, że wrócił do kraju, który pogrążony był w swego rodzaju chaosie. Wypadało wiec zobaczyć się z Josephem, tym bardziej, że myślał, że to właśnie z nim miał (chyba) najlepszy kontakt spośród wszystkich Wrightów. W końcu ich rodziny tworzyły swego rodzaju tandem.
Z uwagą spoglądał na zegar, chcąc wyjść w odpowiednim momencie. Joseph nie powinien na niego czekać, tym bardziej, że to właśnie Anthony zaproponował spotkanie.. Spóźnienie byłoby wyjątkowym nietaktem. Tak też, w Dziurawym Kotle, pojawił się dobry kwadrans przez wskazaną przez niego godziną. Starał się wyglądać zwyczajnie, żeby tylko nie rzucać się w oczy. Błękitna koszula, czarny sweter i spodnie tego samego koloru wydały mu się odpowiednie. Nie chciał rzucać się w oczy, tym bardziej, że do jego matki doszły jego alkoholowe wyprawy z pierwszej połowy czerwca. Zaraz zamówił dla siebie całą butelkę whisky i dwie szklanki. Potem zajął dogodne miejsce na uboczu. Idealne, żeby nie patrzyło na nich zbyt wiele osób. Świetne, żeby zagrać sobie w partyjkę czarodziejskiego oczka albo cokolwiek innego. Wszystko, byleby na spokojnie porozmawiać o tym, co się u nich wydarzyło, kiedy zupełnie się nie widzieli.
A Anthony miał wiele pytań. Przez te osiem lat w Anglii wiele się zmieniło. On był świadomy jedynie tego, o czym pisała mu matka i to, o czym opowiadali mu krewni, kiedy w końcu raczył wrócić do domu. Wciąż miał wrażenie, że ci zbyt wiele nie mówili. Powtarzali to, czego zdołał się już dowiedzieć, a przecież osiem lat mogło stanowić niewiarygodnie długą opowieść na kilka dni. Czekał w spokoju na Josepha. Popijał ognistą, chcąc zająć swój czas.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Joseph wpadł do Dziurawego zdyszany, jakby przybiegł właśnie z drugiego końca Londynu sprintem, i... spóźniony. Oczywiście. Joe zawsze był spóźniony i jak zawsze pojawił się w pubie przy akompaniamencie huku ciężkich drzwi uderzających o ścianę.
Do środka razem z nim wdarł się chłodny powiew powietrza z zewnątrz i na moment rozgonił dym i ciężki, barowy zapach (palonego drewna, czarodziejskich papierosów, fajek oraz oczywiście alkoholu), który Wright tak lubił. Jego potargane, skołtunione i przydługie już włosy wydawały się żyć własnym życiem, a nos na pewno był jeszcze bardziej krzywy i garbaty niż wtedy, gdy Joey widział się z Anthonym ostatni raz. Prócz tego niewiele się zmienił - nawet rozchełstana pod szyją jasna koszula wyglądała jakby miała znacznie więcej niż te osiem lat, a jednak Joe zdawał się tym kompletnie nie przejmować. Powiódł roziskrzonym spojrzeniem swoich jasnych oczu po wnętrzu pubu, po czym sprężystym krokiem ruszył przez sam jego środek w stronę baru. Gdzieś z boku usłyszał kilka przytłumionych: "Joseph Wright", "Wright", "ścigający Zjednoczonych", na co uśmiechnął się lekko pod nosem. Lubił być rozpoznawany. Kto by nie lubił? Dziś jednak udał, że gwar panujący w Dziurawym zagłuszył te szepty i nie dotarły one do jego uszu. Dziś bowiem był na wyłączność tylko jednego jegomościa.
Zwinął z baru butelkę whiskey, by już po chwili niezbyt subtelnie postawić ją przed Anthonym na blacie stolika.
- Sto lat cię nie widziałem, stary - oświadczył bez większych wstępów, po czym bezceremonialnie pociągnął szlachcica za fraki (to znaczy za koszulę i sweter) i zamiast przywitać się z nim (jak zapewne należało) mocnym uściskiem dłoni, Joe faktycznie zamknął go w męskim uścisku, ale całościowym. Cóż, można się było tego spodziewać po nieokrzesanym Wrighcie. Na szczęście szybko wypuścił Macmillana (zanim biedaczek ostałby się z połamanymi wszystkimi żebrami) i zostawił w spokoju, żeby zająć miejsce naprzeciwko niego i badawczo zlustrować wzrokiem.
- Ale się postarzałeś! Myślałem, że "szukanie inspiracji" zajmie ci góra rok, a tobie to zajęło... Ile...? - zmarszczył brwi, jakby chciał przeliczyć w myślach. Macmillan wyjechał na pewno przed tym jak Joe dostał się do Zjednoczonych, bo pamiętał dobrze jak napisał mu list i osobiście wysłał do niego sowę, żeby poinformować go o tym doniosłym fakcie.
- Dziewięć? Dziesięć lat? - potrząsnął głową wzburzając jeszcze bardziej tą swoją czuprynę, choć wydawać by się mogło, że to niemożliwe. - Tylko spróbuj powiedzieć, że nie przyjechałeś z głową pełną pomysłów na nowe Ogniste - tu uniósł otwartą butelkę alkoholu, żeby dolać przyjacielowi a sobie nalać - a chyba wyślę cię tam z powrotem na miotle - zażartował. - Opowiadaj! Gdzie cię tak wcięło? Już sądziłem, że znalazłeś jakąś krainę whiskey płynącą pełną pięknych pań i już nigdy nie wrócisz! - uniósł swoją szklaneczkę, a bursztynowy płyn wewnątrz zawirował lekko - I, co gorsza: nie opowiesz mi o niej! - dodał. - Twoje zdrowie, Tony!
Do środka razem z nim wdarł się chłodny powiew powietrza z zewnątrz i na moment rozgonił dym i ciężki, barowy zapach (palonego drewna, czarodziejskich papierosów, fajek oraz oczywiście alkoholu), który Wright tak lubił. Jego potargane, skołtunione i przydługie już włosy wydawały się żyć własnym życiem, a nos na pewno był jeszcze bardziej krzywy i garbaty niż wtedy, gdy Joey widział się z Anthonym ostatni raz. Prócz tego niewiele się zmienił - nawet rozchełstana pod szyją jasna koszula wyglądała jakby miała znacznie więcej niż te osiem lat, a jednak Joe zdawał się tym kompletnie nie przejmować. Powiódł roziskrzonym spojrzeniem swoich jasnych oczu po wnętrzu pubu, po czym sprężystym krokiem ruszył przez sam jego środek w stronę baru. Gdzieś z boku usłyszał kilka przytłumionych: "Joseph Wright", "Wright", "ścigający Zjednoczonych", na co uśmiechnął się lekko pod nosem. Lubił być rozpoznawany. Kto by nie lubił? Dziś jednak udał, że gwar panujący w Dziurawym zagłuszył te szepty i nie dotarły one do jego uszu. Dziś bowiem był na wyłączność tylko jednego jegomościa.
Zwinął z baru butelkę whiskey, by już po chwili niezbyt subtelnie postawić ją przed Anthonym na blacie stolika.
- Sto lat cię nie widziałem, stary - oświadczył bez większych wstępów, po czym bezceremonialnie pociągnął szlachcica za fraki (to znaczy za koszulę i sweter) i zamiast przywitać się z nim (jak zapewne należało) mocnym uściskiem dłoni, Joe faktycznie zamknął go w męskim uścisku, ale całościowym. Cóż, można się było tego spodziewać po nieokrzesanym Wrighcie. Na szczęście szybko wypuścił Macmillana (zanim biedaczek ostałby się z połamanymi wszystkimi żebrami) i zostawił w spokoju, żeby zająć miejsce naprzeciwko niego i badawczo zlustrować wzrokiem.
- Ale się postarzałeś! Myślałem, że "szukanie inspiracji" zajmie ci góra rok, a tobie to zajęło... Ile...? - zmarszczył brwi, jakby chciał przeliczyć w myślach. Macmillan wyjechał na pewno przed tym jak Joe dostał się do Zjednoczonych, bo pamiętał dobrze jak napisał mu list i osobiście wysłał do niego sowę, żeby poinformować go o tym doniosłym fakcie.
- Dziewięć? Dziesięć lat? - potrząsnął głową wzburzając jeszcze bardziej tą swoją czuprynę, choć wydawać by się mogło, że to niemożliwe. - Tylko spróbuj powiedzieć, że nie przyjechałeś z głową pełną pomysłów na nowe Ogniste - tu uniósł otwartą butelkę alkoholu, żeby dolać przyjacielowi a sobie nalać - a chyba wyślę cię tam z powrotem na miotle - zażartował. - Opowiadaj! Gdzie cię tak wcięło? Już sądziłem, że znalazłeś jakąś krainę whiskey płynącą pełną pięknych pań i już nigdy nie wrócisz! - uniósł swoją szklaneczkę, a bursztynowy płyn wewnątrz zawirował lekko - I, co gorsza: nie opowiesz mi o niej! - dodał. - Twoje zdrowie, Tony!
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czekał i czekał na Josepha. Wybiła ósma… a po nim nadal nie było ani widu, ani słychu. Westchnął ciężko. Może coś go zajęło? Ale co? Westchnął cicho. Popił to, co miał w szklance, nalał sobie wąski pasek whisky. Bawił się więc swoim sygnetem i obserwował otoczenie. Wszyscy zdawali się zajęci sobą, rozmawiali, śmiali się, czasami krzyczeli. Przyglądał się tak tłumowi jakiś czas, aż nie usłyszał pomruków, a potem i głośnych komentarzy. Dopiero po chwili zobaczył kto był prowodyrem szeptów, a był nim Wright, spóźniony i zwracający na siebie całą uwagę. A jednak… może trzeba było wybrać inne miejsce? Zupełnie zapomniał o tym, że jego towarzysz był przecież znaną gwiazdą Quidditcha. Uśmiechnął się szeroko, zupełnie zapominając o swojej drobnej irytacji, która bazowała na czekaniu.
Momentalnie wstał i bez problemu dał się objąć Wrightowi. Nie spodziewał się jednak tak silnego uścisku. Poklepał go po plecach, chcąc dać mu do zrozumienia, że trochę go dusi. Nadal jednak był szczęśliwy z takiego powitania. Naprawdę długo się nie widzieli, należało więc jakoś to sobie wynagrodzić.
– I ja ciebie – odpowiedział mu, śmiejąc się przy tym. Joseph zupełnie się zmienił, nie był już tym naprawdę młodziutkim chłopakiem, którego pamiętał.– Nie spodziewałem się, że stałeś się aż tak sławny. Jeszcze jakieś fanki wydrapią mi oczy – Dodał. W odpowiedzi natomiast usłyszał jak Wright wypomina mu jego nieobecność. – Osiem lat – poprawił go, gdy usłyszał jego próby liczenia. W tym czasie wrócił na swoje miejsce i przyglądał się swojemu staremu znajomemu. – Nie no, mam pomysły na ogniste i nie tylko… Jeszcze tylko nie wiem jak je zrealizować i dlatego biegam po Londynie i szukam pomocy wśród dalszych i bliższych krewnych– wytłumaczył. Zaraz też chwycił za szklankę, w której znajdowała się nowa porcja whisky. – Pojechałem na Wschód, krainy whisky nie znalazłem, ale za to spotkałem ciekawsze alkohole. Mówię tobie… takie pyszniutkie, że tylko chciałbyś pić i pić. Zdrowie! – Zakrzyknął.
Wypił to, co miał wypić. Chwycił za karty i pokazał je Josephowi. Chciał dać znak, że czas na grę. Tak się lepiej rozmawiało. A przy tym Anthony miał nadzieję, że nie zanudzi w ten sposób Wrighta swoimi opowieściami. Przetasował talię i sam sięgnął po pierwszą kartę.
– Widzisz, długo opowiadać. Najpierw pojechałem do Rosji, tam trochę pobyłem… Potem pojechałem do Polski i Czechosłowacji, ale jakoś nie czułem się tam jak w domu. To pojechałem na południe, do Rumuni, potem do Bułgarii, z Bułgarii do Grecji, z Grecji do Albanii, z Albanii do Jugosławii. W Jugosławii trochę pobyłem i nawet nauczyłem się języka przy kieliszku. Gdybyś tylko spróbował ich alkoholu. Nigdy nie piłem czegoś takiego, pomijając naszą whisky. Naprawdę! Ciągnij swoją kartę…
Momentalnie wstał i bez problemu dał się objąć Wrightowi. Nie spodziewał się jednak tak silnego uścisku. Poklepał go po plecach, chcąc dać mu do zrozumienia, że trochę go dusi. Nadal jednak był szczęśliwy z takiego powitania. Naprawdę długo się nie widzieli, należało więc jakoś to sobie wynagrodzić.
– I ja ciebie – odpowiedział mu, śmiejąc się przy tym. Joseph zupełnie się zmienił, nie był już tym naprawdę młodziutkim chłopakiem, którego pamiętał.– Nie spodziewałem się, że stałeś się aż tak sławny. Jeszcze jakieś fanki wydrapią mi oczy – Dodał. W odpowiedzi natomiast usłyszał jak Wright wypomina mu jego nieobecność. – Osiem lat – poprawił go, gdy usłyszał jego próby liczenia. W tym czasie wrócił na swoje miejsce i przyglądał się swojemu staremu znajomemu. – Nie no, mam pomysły na ogniste i nie tylko… Jeszcze tylko nie wiem jak je zrealizować i dlatego biegam po Londynie i szukam pomocy wśród dalszych i bliższych krewnych– wytłumaczył. Zaraz też chwycił za szklankę, w której znajdowała się nowa porcja whisky. – Pojechałem na Wschód, krainy whisky nie znalazłem, ale za to spotkałem ciekawsze alkohole. Mówię tobie… takie pyszniutkie, że tylko chciałbyś pić i pić. Zdrowie! – Zakrzyknął.
Wypił to, co miał wypić. Chwycił za karty i pokazał je Josephowi. Chciał dać znak, że czas na grę. Tak się lepiej rozmawiało. A przy tym Anthony miał nadzieję, że nie zanudzi w ten sposób Wrighta swoimi opowieściami. Przetasował talię i sam sięgnął po pierwszą kartę.
– Widzisz, długo opowiadać. Najpierw pojechałem do Rosji, tam trochę pobyłem… Potem pojechałem do Polski i Czechosłowacji, ale jakoś nie czułem się tam jak w domu. To pojechałem na południe, do Rumuni, potem do Bułgarii, z Bułgarii do Grecji, z Grecji do Albanii, z Albanii do Jugosławii. W Jugosławii trochę pobyłem i nawet nauczyłem się języka przy kieliszku. Gdybyś tylko spróbował ich alkoholu. Nigdy nie piłem czegoś takiego, pomijając naszą whisky. Naprawdę! Ciągnij swoją kartę…
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Stoliki na uboczu
Szybka odpowiedź