Labirynt
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Labirynt
Po wyjściu z sali balowej, schodząc marmurowymi schodkami z niewielkiego tarasu, trafia się do zachodniej części ogrodu. Latem, spacerującym wśród idealnie przyciętych tui umila czas plusk niewielkich fontann z urokliwymi, białymi rzeźbami nimf leśnych. Jednakże to nie niewielke ogrodowe alejki stanowią główną atrakcję tej części posiadłości - tuż za fontannami znajduje się wejście do majestatycznego labiryntu. Równo przycięty, gęsty żywopłot wije się na przestrzeni kilku hektarów. Wąskie ścieżki co kilkadziesiąt metrów rozszerzają się na większe pola, gdzie ulokowano ozdobne posągi lwów i nimf leśnych, krzewy czy ławeczki, na których można odpocząć. Jednakże Lady Adalaide co rusz ostrzega swoich gości, że zapuszczając się zbyt daleko, odnalezienie drogi powrotnej może zakończyć się fiaskiem - bowiem labirynt co chwila zmienia położenie swoich ścieżek, a ponadto kilkumetrowe ściany zieleni skutecznie uniemożliwiają odnalezienie wyjścia.
#4
Mnogość barw, zapachów i dźwięków była w stanie otumanić każdego. Trzeba było wysilić umysł, aby nie stracić czujności w otoczeniu wytwornych dam i eleganckich dżentelmenów. Najbardziej niebezpieczni byli jednak kelnerzy, których nieodłącznym atrybutem była taca z napełnionymi szampanem kieliszkami. Wcale nie wahali się przed podejściem i bardzo chętnie proponowali gościom – chyba w ich mniemaniu wiecznie spragnionym – kolejne porcje alkoholu. Któryś z lordów dostrzegł w tym spisek. Czyż alkohol nie rozwiązuje języków? – spytał jednego z zamaskowanych towarzyszy tubalnym głosem, tak mocno się przy tym pusząc, że aż zadarł nos w pozie pełnej wyższości. Jego retoryczne pytanie odkrywało jedną z wielu dobrze znanych prawd dotyczącą szkodliwości trunków, ale uwypuklała też inny fakt. Wszyscy przecież wiedzą, że lady Nott bardzo ceni sobie plotki; im zresztą bardziej pikantne, tym lepsze. Sabat był dla niej doskonałą okazją do zdobycia wiedzy o różnych aspektach życia szlachty ogółem, jak również najznakomitszych jej przedstawicieli. Z pewnością nie unikną tej nocy mniejszego lub większego skandalu, ale nie zanosiło się na wielką tragedię, do jakiej doszło podczas zeszłorocznego przyjęcia. Wtedy zresztą też nic nie zwiastowało straszliwych wydarzeń.
Swobodnej atmosferze nikt nie powinien poddawać się do końca. Black pilnował się więc, przede wszystkim stroniąc od alkoholu. Miał okazję podczas toastu za Ministra, wybawiciela magicznego świata, upić dwa łyki szampana i od tamtej pory trzymał ten sam kieliszek, którego uparcie nie opróżniał, aby uniknąć propozycji jego wymiany na kolejny. Również koncepcja zachowania anonimowości przez wszystkich nakazywała mu kontrolować każdy swój ruch. Bal maskowy dawał sposobność zamienienia przynajmniej kilku zdań z różnymi personami. Maski skrywały zarówno twarze przyjazne i obojętne, ale też wrogie. Zatrważająca była perspektywa rozmowy z osobami nielubianymi, którym omyłkowo można powierzyć bardziej osobiste myśli przez zbyt frywolne podejście do celebrowania wejścia w nowy rok.
A jednak te różnorodne maski nie skrywały tożsamości tak doskonale. Cudze personalia wyjawić mógł głos, ogólna postura, gesty. Każdy szczegół miał znaczenie, trzeba było jedynie utrzymać oczy szeroko otwarte, aby dostrzec więcej, zajrzeć pod maskę bez jej ściągania. Zdążył dzięki obserwacji rozpoznać kilka przyjacielskich dusz, ale spojrzenie ciemnych oczu szukało dalej pomiędzy damami jednej sylwetki. To mu ciążyło, nie dawało spokoju, jakby rzucono na niego klątwę, aby cały grudzień znajdował się dla niego pod jednym znakiem. Oszalałeś, Black.
I chyba rzeczywiście oszalał, bo ubzdurał sobie, że ją dostrzegł wśród tych wszystkich przebranych dam. Coś było w sposobie, w jakim się poruszała. Jej ruchy pozostawały płynne, plecy dumnie wyprostowane. Wiele panien miało w sobie takową godność, ale ona była pod tym względem wyjątkowa. Trudno było mu to wytłumaczyć samemu sobie, a co dopiero jakby miał uzasadnić to komuś innemu. Ale nikomu nie odważyłyby się powiedzieć za którą szlachcianką wodził wzrokiem.
Ruszył za nią. Wolnym i spokojnym krokiem, próbując nie rzucać się w oczy, choć złota szata ściągała na niego ciekawskie spojrzenia. Musiał uważać, ale gdyby rzeczywiście brał sobie ostrożność do serca, nie szedłby tak w ciemno za żadną lady. Przeszedł przez korytarz i dotarł do tarasu zalanego księżycowym światłem. Ścisnął klamkę i trzymał ją chwilę, jeszcze nie potrafiąc na nią naprzeć. Powinien zawrócić, odejść w ciszy.
Rozwaga przegrała z pragnieniem konfrontacji. Znalazł się na tarasie i posłał spojrzenie lady. Przyglądał jej się w milczeniu, jeszcze się wahając. Maskę, pod którą skryta była jej twarz, była oświetlona chłodnym blaskiem gwiazd. Cieplejsze światło wypływające z budynku podkreślało smukłość odkrytych ramion. Była piękna, już mógł to przyznać bez wielkiej boleści przed samym sobą, lecz to niczego przecież nie zmieniało. – To ty, prawda? – spytał ochrypłym szeptem i z nutą niepewności, darując sobie wypowiadanie tytułów, grzecznościowych formułek. Również odrzucił konieczność sprecyzowania tego, która młoda lady jego zdaniem kryje się pod tą konkretną maską. Czuł zresztą, że nie otrzyma odpowiedzi z jej strony, przynajmniej nie od razu. Ryzyko omyłkowego określenia tożsamości wydawało mu się znikome, mimo to nie potrafił go całkowicie wyeliminować. Ten sam wzrost, ta sama smukłość ciała, zgadzał się też odcień włosów. Miał szansę przyjrzeć się jej oczom, gdy wreszcie spojrzenie damy padło na niego. Widział ją już wcześniej w balowych sukniach, prostych kreacjach zakładanych bez uroczystej okazji, a raz nawet w bardzo nieformalnym stroju. Także i w swoim śnie miał okazję ją ujrzeć. Senne imaginacje były tylko wytworem jego wyobraźni, a jednak czuł się do nich dziwnie przywiązany. Nie mógł wyrzucić ze swojej głowy tamtych zdarzeń, choć po kilku godzinach od przebudzenia przestał je przeżywać i szczegółowo pamiętać. Był pewien tylko tego, że raz został odrzucony, a raz przyjęty. Na końcu zaś skończył tragicznie. Zatem żaden scenariusz nie przyniesie mu szczęścia.
Gdy tylko coś powie, upewni się co do jej tożsamości. Oczekiwał tej chwili i zarazem obawiał się jej. Czy już go rozpoznała? Pamiętała brzmienie jego głosu? Spojrzała w tej chwili przez pryzmat tego, co już o nim wiedziała? Nietrudno wszak rozpoznać Blacka. Ciemne włosy, ciemne oczy, blada cera.
– Zmarzniesz, lady – zwrócił się do niej jak najbardziej uprzejmie, nie odejmując od niej uważnego spojrzenia. Przeszedł do balustrady, aby przyjrzeć się lepiej przygotowanemu dla par labiryntowi. – Czy to z powodu tej atrakcji zdecydowałaś się narazić na chłód?
Mnogość barw, zapachów i dźwięków była w stanie otumanić każdego. Trzeba było wysilić umysł, aby nie stracić czujności w otoczeniu wytwornych dam i eleganckich dżentelmenów. Najbardziej niebezpieczni byli jednak kelnerzy, których nieodłącznym atrybutem była taca z napełnionymi szampanem kieliszkami. Wcale nie wahali się przed podejściem i bardzo chętnie proponowali gościom – chyba w ich mniemaniu wiecznie spragnionym – kolejne porcje alkoholu. Któryś z lordów dostrzegł w tym spisek. Czyż alkohol nie rozwiązuje języków? – spytał jednego z zamaskowanych towarzyszy tubalnym głosem, tak mocno się przy tym pusząc, że aż zadarł nos w pozie pełnej wyższości. Jego retoryczne pytanie odkrywało jedną z wielu dobrze znanych prawd dotyczącą szkodliwości trunków, ale uwypuklała też inny fakt. Wszyscy przecież wiedzą, że lady Nott bardzo ceni sobie plotki; im zresztą bardziej pikantne, tym lepsze. Sabat był dla niej doskonałą okazją do zdobycia wiedzy o różnych aspektach życia szlachty ogółem, jak również najznakomitszych jej przedstawicieli. Z pewnością nie unikną tej nocy mniejszego lub większego skandalu, ale nie zanosiło się na wielką tragedię, do jakiej doszło podczas zeszłorocznego przyjęcia. Wtedy zresztą też nic nie zwiastowało straszliwych wydarzeń.
Swobodnej atmosferze nikt nie powinien poddawać się do końca. Black pilnował się więc, przede wszystkim stroniąc od alkoholu. Miał okazję podczas toastu za Ministra, wybawiciela magicznego świata, upić dwa łyki szampana i od tamtej pory trzymał ten sam kieliszek, którego uparcie nie opróżniał, aby uniknąć propozycji jego wymiany na kolejny. Również koncepcja zachowania anonimowości przez wszystkich nakazywała mu kontrolować każdy swój ruch. Bal maskowy dawał sposobność zamienienia przynajmniej kilku zdań z różnymi personami. Maski skrywały zarówno twarze przyjazne i obojętne, ale też wrogie. Zatrważająca była perspektywa rozmowy z osobami nielubianymi, którym omyłkowo można powierzyć bardziej osobiste myśli przez zbyt frywolne podejście do celebrowania wejścia w nowy rok.
A jednak te różnorodne maski nie skrywały tożsamości tak doskonale. Cudze personalia wyjawić mógł głos, ogólna postura, gesty. Każdy szczegół miał znaczenie, trzeba było jedynie utrzymać oczy szeroko otwarte, aby dostrzec więcej, zajrzeć pod maskę bez jej ściągania. Zdążył dzięki obserwacji rozpoznać kilka przyjacielskich dusz, ale spojrzenie ciemnych oczu szukało dalej pomiędzy damami jednej sylwetki. To mu ciążyło, nie dawało spokoju, jakby rzucono na niego klątwę, aby cały grudzień znajdował się dla niego pod jednym znakiem. Oszalałeś, Black.
I chyba rzeczywiście oszalał, bo ubzdurał sobie, że ją dostrzegł wśród tych wszystkich przebranych dam. Coś było w sposobie, w jakim się poruszała. Jej ruchy pozostawały płynne, plecy dumnie wyprostowane. Wiele panien miało w sobie takową godność, ale ona była pod tym względem wyjątkowa. Trudno było mu to wytłumaczyć samemu sobie, a co dopiero jakby miał uzasadnić to komuś innemu. Ale nikomu nie odważyłyby się powiedzieć za którą szlachcianką wodził wzrokiem.
Ruszył za nią. Wolnym i spokojnym krokiem, próbując nie rzucać się w oczy, choć złota szata ściągała na niego ciekawskie spojrzenia. Musiał uważać, ale gdyby rzeczywiście brał sobie ostrożność do serca, nie szedłby tak w ciemno za żadną lady. Przeszedł przez korytarz i dotarł do tarasu zalanego księżycowym światłem. Ścisnął klamkę i trzymał ją chwilę, jeszcze nie potrafiąc na nią naprzeć. Powinien zawrócić, odejść w ciszy.
Rozwaga przegrała z pragnieniem konfrontacji. Znalazł się na tarasie i posłał spojrzenie lady. Przyglądał jej się w milczeniu, jeszcze się wahając. Maskę, pod którą skryta była jej twarz, była oświetlona chłodnym blaskiem gwiazd. Cieplejsze światło wypływające z budynku podkreślało smukłość odkrytych ramion. Była piękna, już mógł to przyznać bez wielkiej boleści przed samym sobą, lecz to niczego przecież nie zmieniało. – To ty, prawda? – spytał ochrypłym szeptem i z nutą niepewności, darując sobie wypowiadanie tytułów, grzecznościowych formułek. Również odrzucił konieczność sprecyzowania tego, która młoda lady jego zdaniem kryje się pod tą konkretną maską. Czuł zresztą, że nie otrzyma odpowiedzi z jej strony, przynajmniej nie od razu. Ryzyko omyłkowego określenia tożsamości wydawało mu się znikome, mimo to nie potrafił go całkowicie wyeliminować. Ten sam wzrost, ta sama smukłość ciała, zgadzał się też odcień włosów. Miał szansę przyjrzeć się jej oczom, gdy wreszcie spojrzenie damy padło na niego. Widział ją już wcześniej w balowych sukniach, prostych kreacjach zakładanych bez uroczystej okazji, a raz nawet w bardzo nieformalnym stroju. Także i w swoim śnie miał okazję ją ujrzeć. Senne imaginacje były tylko wytworem jego wyobraźni, a jednak czuł się do nich dziwnie przywiązany. Nie mógł wyrzucić ze swojej głowy tamtych zdarzeń, choć po kilku godzinach od przebudzenia przestał je przeżywać i szczegółowo pamiętać. Był pewien tylko tego, że raz został odrzucony, a raz przyjęty. Na końcu zaś skończył tragicznie. Zatem żaden scenariusz nie przyniesie mu szczęścia.
Gdy tylko coś powie, upewni się co do jej tożsamości. Oczekiwał tej chwili i zarazem obawiał się jej. Czy już go rozpoznała? Pamiętała brzmienie jego głosu? Spojrzała w tej chwili przez pryzmat tego, co już o nim wiedziała? Nietrudno wszak rozpoznać Blacka. Ciemne włosy, ciemne oczy, blada cera.
– Zmarzniesz, lady – zwrócił się do niej jak najbardziej uprzejmie, nie odejmując od niej uważnego spojrzenia. Przeszedł do balustrady, aby przyjrzeć się lepiej przygotowanemu dla par labiryntowi. – Czy to z powodu tej atrakcji zdecydowałaś się narazić na chłód?
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nigdy nie chciałby zranić jej delikatnej duszy, subtelna kobiecość była w niej niezwykle wyjątkowa. Rosier uznawał narzeczoną za piękną i delikatną kobietę, choć w jej sercu płonąc niebezpieczny ogień… Miała swoje wspaniałe strony, wiedział już, że będzie dobrą żoną i matką, pasowała do tej roli idealnie. Z drugiej strony, mogła grać i pokazywać światu coś, co mijało się z prawdą, a on nie powinien zapominać o jej wrodzonych zdolnościach. To wywodziło się z krwi i nie dało się tego zmienić. Wyjaśnił jej, że Rezerwat będzie mogła odwiedzać w odpowiednim czasie, pod jego opieką lub kogoś, kto zna to miejsce. Może nie powiedział tego dokładnie i wprost, ale z pewnością będą jeszcze poruszać ten temat. Natomiast jeśli chodziło o jego pracę… Mathieu wychował się na terenach Rezerwatu i doskonale wiedział, że z Obserwatorium wiele nie zobaczy. Zasłonią jej drzewa, coś będzie zbyt daleko… Istniało wiele powodów, dlaczego to miejsce nie było odpowiednie. A jeśli chciałaby faktycznie zobaczyć jak pracuje, musiałaby znaleźć się bliżej, a to było niebezpieczne i nie zamierzał ustępować.
Mathieu Rosier nie był osoba prostą do rozgryzienia, to było nie lada zadanie, które Isabella miała przed sobą zapewne mimo własnych pragnień. W Pałacu Beaulieu pokazał jej inne oblicze, ale kto w dzisiejszych czasach nie przywdziewa licznych masek. Zapewne jego oschłe zachowanie było spowodowane kilkoma godzinami przebywania w tłumie i licznymi rozmowami z innymi, szlachetnie urodzonymi. Dla kogoś tak zamkniętego i odsuniętego było to naprawdę męczące. Może stąd właśnie marzenie o chwili spaceru w ciszy, pośród zawiłych dróg labiryntu Hampton Court. Jej pytania były dla niego przytłaczające, dlatego poprosił o zwolnienie, o chwilę cichy, o możliwość postępowania małymi krokami. Nie potrzebowali się spieszyć, prawda? Nie musieli tego robić, bo nikt ich do niczego nie popędzał.
Jej milczenie i wyraźnie smutniejącą minę zauważył od razu. Zapewne gdyby to było na miejscu, wywróciłby oczami, ale jako, że to objaw niegrzecznego zachowania prostaków, darował sobie. Przecież nie chciał, ani jej krzywdzić, ani sprawiać bólu. Zmuszanie się do czegokolwiek było dla niego zbyt trudne, przynajmniej w tym momencie. Poprzednie kilka godzin dało mu w kość, a teraz chciał po prostu spędzić kilka pięknych chwil z nią. Dlatego zrobił krok bliżej i położył dłonie na jej ramionach, zsuwając niżej, aż luźno spoczęły na jej talii. Spojrzał jej w oczy i uśmiechnął się lekko, uśmiechem, który widziała po raz pierwszy, najbardziej szczery i prawdziwy, jakim mógł ją obdarzyć. Nachylił się i delikatnie ucałował jej czoło.
- Dziękuję, Lady. – szepnął cicho, odsuwając się powoli. Dopiero wtedy jego wzrok padł na kieliszki szampana na półeczce. Wziął oba i wręczył jej jeden z nich. Chłód alkoholu był przemiły, z pewnością szybko zmieszał się z wypitym wcześniej. To niewiele zmieniało, nawet alkohol nie był w stanie zmienić go w gadułę i rozmownego mężczyznę. – Możesz opowiedzieć mi o swych zainteresowaniach, najdroższa? Lubię słuchać jak mówisz, lubię słuchać Twego głosu… – szepnął cicho, znów ujmując ją pod rękę i prowadząc dalej, wgląd labiryntu.
Mathieu Rosier nie był osoba prostą do rozgryzienia, to było nie lada zadanie, które Isabella miała przed sobą zapewne mimo własnych pragnień. W Pałacu Beaulieu pokazał jej inne oblicze, ale kto w dzisiejszych czasach nie przywdziewa licznych masek. Zapewne jego oschłe zachowanie było spowodowane kilkoma godzinami przebywania w tłumie i licznymi rozmowami z innymi, szlachetnie urodzonymi. Dla kogoś tak zamkniętego i odsuniętego było to naprawdę męczące. Może stąd właśnie marzenie o chwili spaceru w ciszy, pośród zawiłych dróg labiryntu Hampton Court. Jej pytania były dla niego przytłaczające, dlatego poprosił o zwolnienie, o chwilę cichy, o możliwość postępowania małymi krokami. Nie potrzebowali się spieszyć, prawda? Nie musieli tego robić, bo nikt ich do niczego nie popędzał.
Jej milczenie i wyraźnie smutniejącą minę zauważył od razu. Zapewne gdyby to było na miejscu, wywróciłby oczami, ale jako, że to objaw niegrzecznego zachowania prostaków, darował sobie. Przecież nie chciał, ani jej krzywdzić, ani sprawiać bólu. Zmuszanie się do czegokolwiek było dla niego zbyt trudne, przynajmniej w tym momencie. Poprzednie kilka godzin dało mu w kość, a teraz chciał po prostu spędzić kilka pięknych chwil z nią. Dlatego zrobił krok bliżej i położył dłonie na jej ramionach, zsuwając niżej, aż luźno spoczęły na jej talii. Spojrzał jej w oczy i uśmiechnął się lekko, uśmiechem, który widziała po raz pierwszy, najbardziej szczery i prawdziwy, jakim mógł ją obdarzyć. Nachylił się i delikatnie ucałował jej czoło.
- Dziękuję, Lady. – szepnął cicho, odsuwając się powoli. Dopiero wtedy jego wzrok padł na kieliszki szampana na półeczce. Wziął oba i wręczył jej jeden z nich. Chłód alkoholu był przemiły, z pewnością szybko zmieszał się z wypitym wcześniej. To niewiele zmieniało, nawet alkohol nie był w stanie zmienić go w gadułę i rozmownego mężczyznę. – Możesz opowiedzieć mi o swych zainteresowaniach, najdroższa? Lubię słuchać jak mówisz, lubię słuchać Twego głosu… – szepnął cicho, znów ujmując ją pod rękę i prowadząc dalej, wgląd labiryntu.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Ostatnio zmieniony przez Mathieu Rosier dnia 07.06.20 12:40, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Mathieu Rosier' has done the following action : Rzut kością
'k20' : 14
'k20' : 14
Sabaty. Niezmiennie, od czasu gdy zadebiutowała po raz pierwszy, były nieodłączną częścią jej życia. Co wcale nie znaczyło, że odnajdywała w nich coś, co warte było kolejnej powtarzalności. Znajdowała się na niej z kilku dość prozaicznych powodów. Pierwszym był niejako obowiązek - choć wiedziała, że mogłaby wymówić się złym samopoczuciem, jednocześnie sabat - co zrozumiała później - dawał też możliwości zorientowania się w niektórych kwestiach. Drugim, była jej matka - nigdy nie potrafiły zrozumieć się całkowicie. Może dlatego, że bardziej przypominały ją Fantine czy Marie. Młodsza z sióstr brylowała na salonach, łaknęła uwagi, lubiła ją - może nawet potrzebowała. Marie znów, zdawało się wręcz pożądać otoczenie - rozjaśniła spojrzenie, gdy do niego wchodziła. I nikt nie potrafił przejść obok niej obojętnie. A ona? Wolała przemykać w cieniu. Nie lubiła pozostawać na świeczniku. Nie była w stanie nigdy sprostać całkowicie wymaganiom matki, dogonić idealnej siostry. Wiedziała dokładnie, kiedy któryś z kawalerów podchodził do niej, licząc, że dzięki temu pozna właśnie ją. Pamiętała też lorda, który oświadczył się jej, a jeszcze chwilę wcześniej z tęsknotą wodził wzrokiem za jej siostrą to jej prawdziwie pragnąc. Nie lubiła sabatów, a może bardziej nużyły ją one. Mężczyźni, którzy nie potrafili jej zaskoczyć. Damy, których tematy rozmów zwyczajnie jej nie interesowały. Zjawiała się jednak, niezmiennie świadcząc o potędze Rosierów. Bo w sabatach nie chodziło tylko o rozrywkę i Melisande rozumiała to dokładnie, może czasem lepiej niż inni. Jej dłonie zajmował jeden i ten sam kieliszek z którego prawie nie piła. Wzniosła toast, owszem, ale wlewanie w sobie alkoholu na imprezach tego typu nie leżało w jej naturze. Wolała obserwować i zbierać informacje. Choć czasem mnogość ludzi zwyczajnie ją męczyła.
Na taras wyszła jednak w konkretnym celu. Powodzie, który wodził za nią wzrokiem. Trudno było nie czuć jego spojrzenia, choć nie mógł mieć pewności. Nie mógł, a jednak Melisane wiedziała, że szukał właśnie jej. Kilka kroków, których głosów nie była w stanie słyszeć, tylko tyle zajęło znalezienie się na tarasie. Podjęła już swoje własne decyzje. Musiała jedynie nabrać co do nich pewności.
Tęczówki zawiesiły się na gwieździstym niebie. Obserwowała je spod maski w różnych odcieniach zieleni, ozdobnej - zdawać by się mogło łuskami z niej wystawały dwa cienkie, zielone rogi. Zmarszczyła lekko brwi, lecz wszystko to skrywała maska. Czekała, jednocześnie odpoczywając od gwaru i tłumu. Który był jej domeną tylko wtedy, gdy rzeczywiście musiał nią być. Lepiej odnajdywała się wśród zakurzonych tomiszczy, albo desek prywatnej sali. Lepiej, choć nikt nie potrafił zauważyć różnicy. Nikt, poza nią. Do tej pory wiedziała, kto wodził wzrokiem za Marie, kto patrzył w jej kierunku tak długo aż na jej palcu nie zalśnił pierścień, dopiero później zwracając spojrzenie ku niej. Widziała wszystko - albo wystarczająco wiele. Nie zamierzała być nagrodą pocieszenia - ani teraz, ani nigdy.
Dźwięk otwieranych drzwi przyciągnął jej spojrzenie, a gdy dostrzegł sylwetkę skąpaną w złocie, jej wargi uniosły się w łagodny uśmiech. Rozpoznała go po głosie, zbyt wiele rozmów stoczyli ze sobą, by mogła się pomylić. Nie odzywała się, pozwalając mu samemu rozstrzygnąć własne wahanie. W końcu z jego ust wypadło pytanie. Przez chwilę wpatrywała się w niego w milczeniu, gdy kąciki jej ust uniosły się mocniej ku górze.
- Bardzo nielogiczne pytanie. - zwróciła się do niego lekko rozbawionym głosem, który wypadł z malinowych warg, tworząc wokół jej ust mgiełkę, która rozmyła się wraz z ciszą. - Czy nie zależy to, od tego, kogo szukasz? - łagodne pytanie pomknęło w kierunku Blacka, ale zanim zdążyło się rozgościć kolejne słowa dotarły do jego uszu. - Mogę równie dobrze, okazać się wielkim rozczarowaniem. - zauważyła zdając się tym stwierdzeniem kompletnie niewzruszona - mimo, że stwierdzenie pozostawało prawdziwym. Odpowiedziała, ale jednak nie. Zdawała sobie - a może bardziej zdawała się domyślać - o co pyta. Tak samo jak miała świadomość, że wypowiedziane słowa mogą zdradzić bystremu obserwatorowi kim jest. Maski były jedynie prowizoryczną ochroną. Skryte pod nimi twarze niby anonimowe, a jednak zdradzane przez ciała i gesty. Ich spojrzenia krzyżowały się i Melisande nie odwracała spojrzenia. Pewnie, odrobinę butnie mierząc ciemne tęczówki. Nie ruszyła się jednak, nawet, gdy on skierował się w jej kierunku a potem przystanął obok. Zaśmiała się lekko na kolejne słowa, odrzucając swobodnie głowę do tyłu. - To pewne. - zgodziła się bez walki - Mamy grudzień, lordzie. - dodała a w głosie słychać było swobodę i rozbawienie, wargi ponownie ułożyły się w uśmiecha. Ostatnie ze słów sprawiły, że przeniosła spojrzenie z mężczyzny na labirynt, który zaczynał się niewiele dalej. Pokręciła przecząco głową. - Co jeśli powiem, że czekałam na kogoś? - zapytała zwracając ku niemu spojrzenie. Jasne tęczówki zawisły na jego twarzy odzianej w maskę. Głowa przesunęła się lekko w prawą stronę. - Co jeśli, chciałam jedynie sprawdzić czy gwiazdy w Hempton Court znajdują się w tym samym miejscu co u mnie? - zadała kolejne pytanie, rozplotła dłonie i pozwoliła im opaść wzdłuż ciała. Peleryna nadal znajdowała się obok, jednak Melisane zdawała sobie sprawę, że sięgnięcie po nią jest jedynie kwestią czasu. - Co jeśli… cóż, nie ma jednego powodu, a wiele nakładających się na siebie? - zapytała swobodnie, nie spuszczając spojrzenia z mężczyzny który przystanął niedaleko niej. Nie była pewna, czego chciała bardziej, trwania w ułudzie anonimowości, czy ściągnięcia własnej maski. Rozmycia jego niepewności. Na razie jednak pozwala, by to los decydował za nią i dawała pociągnąć się przeczuciom.
Na taras wyszła jednak w konkretnym celu. Powodzie, który wodził za nią wzrokiem. Trudno było nie czuć jego spojrzenia, choć nie mógł mieć pewności. Nie mógł, a jednak Melisane wiedziała, że szukał właśnie jej. Kilka kroków, których głosów nie była w stanie słyszeć, tylko tyle zajęło znalezienie się na tarasie. Podjęła już swoje własne decyzje. Musiała jedynie nabrać co do nich pewności.
Tęczówki zawiesiły się na gwieździstym niebie. Obserwowała je spod maski w różnych odcieniach zieleni, ozdobnej - zdawać by się mogło łuskami z niej wystawały dwa cienkie, zielone rogi. Zmarszczyła lekko brwi, lecz wszystko to skrywała maska. Czekała, jednocześnie odpoczywając od gwaru i tłumu. Który był jej domeną tylko wtedy, gdy rzeczywiście musiał nią być. Lepiej odnajdywała się wśród zakurzonych tomiszczy, albo desek prywatnej sali. Lepiej, choć nikt nie potrafił zauważyć różnicy. Nikt, poza nią. Do tej pory wiedziała, kto wodził wzrokiem za Marie, kto patrzył w jej kierunku tak długo aż na jej palcu nie zalśnił pierścień, dopiero później zwracając spojrzenie ku niej. Widziała wszystko - albo wystarczająco wiele. Nie zamierzała być nagrodą pocieszenia - ani teraz, ani nigdy.
Dźwięk otwieranych drzwi przyciągnął jej spojrzenie, a gdy dostrzegł sylwetkę skąpaną w złocie, jej wargi uniosły się w łagodny uśmiech. Rozpoznała go po głosie, zbyt wiele rozmów stoczyli ze sobą, by mogła się pomylić. Nie odzywała się, pozwalając mu samemu rozstrzygnąć własne wahanie. W końcu z jego ust wypadło pytanie. Przez chwilę wpatrywała się w niego w milczeniu, gdy kąciki jej ust uniosły się mocniej ku górze.
- Bardzo nielogiczne pytanie. - zwróciła się do niego lekko rozbawionym głosem, który wypadł z malinowych warg, tworząc wokół jej ust mgiełkę, która rozmyła się wraz z ciszą. - Czy nie zależy to, od tego, kogo szukasz? - łagodne pytanie pomknęło w kierunku Blacka, ale zanim zdążyło się rozgościć kolejne słowa dotarły do jego uszu. - Mogę równie dobrze, okazać się wielkim rozczarowaniem. - zauważyła zdając się tym stwierdzeniem kompletnie niewzruszona - mimo, że stwierdzenie pozostawało prawdziwym. Odpowiedziała, ale jednak nie. Zdawała sobie - a może bardziej zdawała się domyślać - o co pyta. Tak samo jak miała świadomość, że wypowiedziane słowa mogą zdradzić bystremu obserwatorowi kim jest. Maski były jedynie prowizoryczną ochroną. Skryte pod nimi twarze niby anonimowe, a jednak zdradzane przez ciała i gesty. Ich spojrzenia krzyżowały się i Melisande nie odwracała spojrzenia. Pewnie, odrobinę butnie mierząc ciemne tęczówki. Nie ruszyła się jednak, nawet, gdy on skierował się w jej kierunku a potem przystanął obok. Zaśmiała się lekko na kolejne słowa, odrzucając swobodnie głowę do tyłu. - To pewne. - zgodziła się bez walki - Mamy grudzień, lordzie. - dodała a w głosie słychać było swobodę i rozbawienie, wargi ponownie ułożyły się w uśmiecha. Ostatnie ze słów sprawiły, że przeniosła spojrzenie z mężczyzny na labirynt, który zaczynał się niewiele dalej. Pokręciła przecząco głową. - Co jeśli powiem, że czekałam na kogoś? - zapytała zwracając ku niemu spojrzenie. Jasne tęczówki zawisły na jego twarzy odzianej w maskę. Głowa przesunęła się lekko w prawą stronę. - Co jeśli, chciałam jedynie sprawdzić czy gwiazdy w Hempton Court znajdują się w tym samym miejscu co u mnie? - zadała kolejne pytanie, rozplotła dłonie i pozwoliła im opaść wzdłuż ciała. Peleryna nadal znajdowała się obok, jednak Melisane zdawała sobie sprawę, że sięgnięcie po nią jest jedynie kwestią czasu. - Co jeśli… cóż, nie ma jednego powodu, a wiele nakładających się na siebie? - zapytała swobodnie, nie spuszczając spojrzenia z mężczyzny który przystanął niedaleko niej. Nie była pewna, czego chciała bardziej, trwania w ułudzie anonimowości, czy ściągnięcia własnej maski. Rozmycia jego niepewności. Na razie jednak pozwala, by to los decydował za nią i dawała pociągnąć się przeczuciom.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Lśniła nawet wtedy, gdy zręcznie przemykała się pomiędzy pozostałymi zgromadzonymi. Jej blask nie był jasny, ostry, krzykliwy, nie bił po oczach, był za to lekkim migotaniem, które mniej wnikliwi mogą przeoczyć. W jakiś sposób jej usposobienie przywodziło mu na myśl iluminacje na wodzie. Unoszone przez wodę światło, rozbijane i zarazem bardziej intensywne przez marszczącą się taflę. To skojarzenie stało się bardziej wyraziste, kiedy odnalazł ją oświetloną przez dwa różne źródła światła. Pomiędzy ciepłem i chłodem, tłumem i samotnością. Pomiędzy znajdowała się ona, ale również on, wpatrzony w nią, niepewny, a jednak zdeterminowany. Zdecydował się przełamać ciszę, nie chcąc trwać w wiecznym zawieszeniu. Męczyły go niedopowiedzenia między nimi, niejasności. Jeden sen całkowicie zmącił wszystkie jego myśli.
Upewnił się, że ma do czynienia właśnie z nią. Gdyby jakimś cudem nie rozpoznał jej głosu, złudzeń nie pozostawiała mu wybrana przez nią forma odpowiedzi, która była właściwie sposobem na jej uniknięcie. Wcale nie chciała tak po prostu odkryć swojej tożsamości, jemu zaś pozostało jedynie uszanować jej wolę. Zdołali odnaleźć się w anonimowym tłumie, lecz nawet na osobności nie zdecydowali się na zdjęcie własnych masek. Kim zresztą dla siebie byli, aby mieli pozwalać sobie na jakąkolwiek otwartość czy swobodę? Nadal obecna była ta nuta niepewności, to nikłe wrażenie, że przecież mogą się potwornie mylić i rozmawiać z kimś innym. Alphardowi wydawało się, że tkwią w tej sytuacji razem – lady Rosier również oczekiwała tego spotkania na tegorocznym zimowym balu i także nie miała pewności co do tego, na ile może sobie pozwolić. Zbyt mocno wierzył w to, że poznała go bez najmniejszego trudu. Może tkwił w błędzie. Traktowała go przychylnie, bo jednak był zamaskowany czy może zwyczajnie nie chciała robić scen w trakcie sabatu?
– Ujawniłaś kolejną nielogiczność, pani – oznajmił z ogromnym spokojem, przyglądając się wciąż odkrytym ramionom damy. Nie wyjaśnił jednak swoich słów. Świadomość grudniowego chłodu i brak próby ochronienia się przed nim był przecież nielogiczny. Czekanie na chwilę, w której dama sama się opamięta, było ponad jego siły. Wyręczył ją i chwycił za pelerynę, którą narzucił na jej ramiona, niezbyt przejmując się tym, że prawdopodobnie naruszała harmonię kompozycji jaką niewątpliwie tworzył strój wraz z maską. Od estetyki ważniejsze było ochronienie jej chociaż odrobinę przed zimnem. – Dama, której szukam, nigdy mnie nie rozczarowała – taka była zresztą prawda. Melisande była powodem jego frustracji, irytacji, doprowadzała go do szału, niekiedy wręcz męczyła. Czuł przy niej wiele, ale jeszcze ani razu nie dopadło go rozczarowanie spowodowane jej osobą. Prędzej czuł rozżalenie z powodu własnych postaw.
Naprawdę na kogoś czekała? Spoglądał na nią, umyślnie korzystając z przewagi, jaką dawała mu różnica wzrostu. Pozostawał nieruchomy, choć jego spojrzenie zapłonęło złością. Zacisnął dłoń na balustradzie, przenosząc wzrok z powrotem na labirynt. Czy dopadło go właśnie ukłucie zazdrości? O co? O kogo? To było absurdalne, niedorzeczne, niepoprawne. Powinien szybko się pożegnać, odwrócić na pięcie i odejść. Coś go jednak tu trzymało. Ktoś.
– Odpowiem, że nie ma sensu czekać na lorda, który dopuścił do tego, aby uprzedził go ktoś inny – rzekł śmiało, gdy tylko nieco się uspokoił. Nikt nie wszedł za nim na taras, żaden lord nie wszczynał awantury. Wypowiedziane zostało zresztą inne wyjaśnienie dla obecności lady w tym miejscu i to z dala od innych. Zaraz spojrzał w niebo, odnajdując zaraz jeden z gwiazdozbiorów. – Zdradzę, że gwiazdy nie zmieniają swego położenia tak szybko. Mogą wydawać się lekko przesunięte, ale nie będzie to wielka różnica, jeśli oba miejsca znajdują się nie tylko na tej samej półkuli ziemskiej, a nawet w tym samym kraju – rozwikłał za nią zagadkę widoczności i położenia gwiazd na niebie, choć uniknął wchodzenia w bardziej zawiłe szczegóły. Rzeczywiście wolał, aby w ustronne miejsce sprowadziła ją tęsknota za gwiazdami i domem. – Nie zapytam z grzeczności o pozostałe powody, za to pozwolę sobie zaproponować wspólne zwiedzanie zakamarków labiryntu. Sądzę, że oczekiwany adorator zawiódł.
Wyciągnął do niej swą dłoń i spojrzał na nią bez wielkiej stanowczości. Starał się być uprzejmy i zachować należytą ostrożność przy prowadzeniu tej rozmowy. Chciał być w miarę swych możliwości delikatny. Naprawdę musiał oszaleć – w końcu do tego doszło, jak przepowiadało mu wielu – lecz nie czuł się przez to winny. Pilnował się i zarazem dawał ponieść, korzystając z tego, że wszyscy dziś skryli swoje twarze pod maskami. Już tylko mógł czekać na jej ruch.
Upewnił się, że ma do czynienia właśnie z nią. Gdyby jakimś cudem nie rozpoznał jej głosu, złudzeń nie pozostawiała mu wybrana przez nią forma odpowiedzi, która była właściwie sposobem na jej uniknięcie. Wcale nie chciała tak po prostu odkryć swojej tożsamości, jemu zaś pozostało jedynie uszanować jej wolę. Zdołali odnaleźć się w anonimowym tłumie, lecz nawet na osobności nie zdecydowali się na zdjęcie własnych masek. Kim zresztą dla siebie byli, aby mieli pozwalać sobie na jakąkolwiek otwartość czy swobodę? Nadal obecna była ta nuta niepewności, to nikłe wrażenie, że przecież mogą się potwornie mylić i rozmawiać z kimś innym. Alphardowi wydawało się, że tkwią w tej sytuacji razem – lady Rosier również oczekiwała tego spotkania na tegorocznym zimowym balu i także nie miała pewności co do tego, na ile może sobie pozwolić. Zbyt mocno wierzył w to, że poznała go bez najmniejszego trudu. Może tkwił w błędzie. Traktowała go przychylnie, bo jednak był zamaskowany czy może zwyczajnie nie chciała robić scen w trakcie sabatu?
– Ujawniłaś kolejną nielogiczność, pani – oznajmił z ogromnym spokojem, przyglądając się wciąż odkrytym ramionom damy. Nie wyjaśnił jednak swoich słów. Świadomość grudniowego chłodu i brak próby ochronienia się przed nim był przecież nielogiczny. Czekanie na chwilę, w której dama sama się opamięta, było ponad jego siły. Wyręczył ją i chwycił za pelerynę, którą narzucił na jej ramiona, niezbyt przejmując się tym, że prawdopodobnie naruszała harmonię kompozycji jaką niewątpliwie tworzył strój wraz z maską. Od estetyki ważniejsze było ochronienie jej chociaż odrobinę przed zimnem. – Dama, której szukam, nigdy mnie nie rozczarowała – taka była zresztą prawda. Melisande była powodem jego frustracji, irytacji, doprowadzała go do szału, niekiedy wręcz męczyła. Czuł przy niej wiele, ale jeszcze ani razu nie dopadło go rozczarowanie spowodowane jej osobą. Prędzej czuł rozżalenie z powodu własnych postaw.
Naprawdę na kogoś czekała? Spoglądał na nią, umyślnie korzystając z przewagi, jaką dawała mu różnica wzrostu. Pozostawał nieruchomy, choć jego spojrzenie zapłonęło złością. Zacisnął dłoń na balustradzie, przenosząc wzrok z powrotem na labirynt. Czy dopadło go właśnie ukłucie zazdrości? O co? O kogo? To było absurdalne, niedorzeczne, niepoprawne. Powinien szybko się pożegnać, odwrócić na pięcie i odejść. Coś go jednak tu trzymało. Ktoś.
– Odpowiem, że nie ma sensu czekać na lorda, który dopuścił do tego, aby uprzedził go ktoś inny – rzekł śmiało, gdy tylko nieco się uspokoił. Nikt nie wszedł za nim na taras, żaden lord nie wszczynał awantury. Wypowiedziane zostało zresztą inne wyjaśnienie dla obecności lady w tym miejscu i to z dala od innych. Zaraz spojrzał w niebo, odnajdując zaraz jeden z gwiazdozbiorów. – Zdradzę, że gwiazdy nie zmieniają swego położenia tak szybko. Mogą wydawać się lekko przesunięte, ale nie będzie to wielka różnica, jeśli oba miejsca znajdują się nie tylko na tej samej półkuli ziemskiej, a nawet w tym samym kraju – rozwikłał za nią zagadkę widoczności i położenia gwiazd na niebie, choć uniknął wchodzenia w bardziej zawiłe szczegóły. Rzeczywiście wolał, aby w ustronne miejsce sprowadziła ją tęsknota za gwiazdami i domem. – Nie zapytam z grzeczności o pozostałe powody, za to pozwolę sobie zaproponować wspólne zwiedzanie zakamarków labiryntu. Sądzę, że oczekiwany adorator zawiódł.
Wyciągnął do niej swą dłoń i spojrzał na nią bez wielkiej stanowczości. Starał się być uprzejmy i zachować należytą ostrożność przy prowadzeniu tej rozmowy. Chciał być w miarę swych możliwości delikatny. Naprawdę musiał oszaleć – w końcu do tego doszło, jak przepowiadało mu wielu – lecz nie czuł się przez to winny. Pilnował się i zarazem dawał ponieść, korzystając z tego, że wszyscy dziś skryli swoje twarze pod maskami. Już tylko mógł czekać na jej ruch.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Tańce balowe, dworska etykieta, sztywne konwenanse i dziwaczne zasady były Rookwood zupełnie obce, nieznajome i przede wszystkim niezbyt przyjemne. Czula się w tym towarzystwie, w tym miejscu, nieswojo i obco; nikt nie mógl rozpoznać jej tożsamości, dopóki miała maskę, ale i tak czuła się tak, jakby miała inny kolor skóry, przyciągający doń uwagę. Po ich tańcu, ostrożnym i nie tak pełnym wdzięku jak innych par, musieli zrozumieć, że to właśnie oni są specjalnymi gośćmi, zaproszonymi ze względu na służbę dla Czarnego Pana. Ani na chwilę nie spuściła głowy, nie zgarbiła w zawstydzeniu ramion, choć pewnie nie jeden nachylił się ku swemu towarzyszowi, by skomentować to szeptem. Opinia tych ludzi, choć wpływowych i bogatych, nie była jej do niczego potrzebna; ich krytyka spłynęłaby po niej jak po kaczce, zwłaszcza ta padająca z ust kobiet - w zdecydowanej większości głupich, bezwolnych gęsi, które nawet nie chciały mieć możliwości stanowienia o samych sobie, wystarczała im złota klatka. Jakże mogłaby przykładać wagę do opinii kogoś takiego? Mówiąc prosto z postu, powiedziałaby, że ma to gdzieś - pojawiła się tu jednak jako reprezentantka Czarnego Pana, jego wartości i potęgi, jako Śmierciożerczyni, nie chciała się więc wygłupić, przynieść temu wstydu. Trzymała nerwy na wodzy, język za zębami, gdy odtańczyła już swoje; nudziła się w milczeniu, sącząc szampana, a Goyle cierpiał razem z nią. To stanowiło jakąś pociechę. Świadomość, ze on pali cygara z innymi lordami, podczas gdy ona musi znosić trajkotanie tych głupich gąsek działałaby jej na nerwy. Całe szczęście, że opuścili salę balową, bo zaczynała tracić cierpliwość.
Cierpliwości nie brakowało za to żeglarzowi, który ze stoickim spokojem przyjął jej uszczypliwość; nie zamierzała z niego złośliwie szydzić, prezentował się naprawdę dobrze, biorąc pod uwagę, że musiał kostiumem przedstawić zwierzę. Groźne, bo groźne - ale wciąż zwierzę. Sama w tych piórach czuła się nie mniej głupio, choć ostateczny efekt robił wrażenie, jej kuzynka miała prawdziwy talent do krawiectwa i transmutacyjnych zaklęć. Na tyle duży, że Goyle zdecydował się pochwalić jej kreację na głos, co wcale nie zdarzało się często; swoje komplementy zwykł raczej przekazywać jej niewerbalnie, dłońmi i wargami.
- Dziękuję - odparła nieco zaskoczona, tym razem mile. Jak każda kobieta była łasa na komplementy, zwłaszcza, gdy już poświęciła tyle czasu i uwagi własnej powierzchowności. - Wolisz mnie w takim wydaniu? - spytała zaczepnie, spoglądając na niego figlarnie znad ramienia; chyba pierwszy raz miał okazję widzieć ją tak elegancką, tak wystrojoną. Nosiła sukienki, oczywiście, ale takie, by nie robić z siebie pośmiewiska w barach, w których bywała - a balowa suknia w "Wilku Morskim" czy "Parszywym Pasażerze" wzbudziłaby raczej szyderczy śmiech, niż podziw.
- Nuda - westchnęła ciężko, odpowiadając mu szczerze, gdy już wkroczyli pomiędzy wysoki żywopłot, dzięki czarom wciąż intensywnie zielony, pomimo grudniowego wieczoru. - Oni nie potrafią się dobrze zabawić - stwierdziła wyniosłym tonem, pijąc szampana. - Przynajmniej alkohol mają dobry - tyle należało oddać. Szampan był naprawdę doskonały, a nie zdążyła jeszcze spróbować innych trunków. - Chyba tuż po urodzeniu wsadzają im kije od miotły w tyłek i każą uczyć się z nim żyć aż do śmierci - powiedziała szyderczym tonem, nachylając się ku Caelanowi - w takich miejscach ściany (czy też krzaki) miały oczy i uszy, wolała uważać na potencjalnych podsłuchujących. Wtedy uwagę Sigrun zwróciły płatki śniegu, przyciągały uwagę, opadały tak wolno, lśniąc przy tym nienaturalnie. Były podobne do kryształów, które znalazła na swojej werandzie. Podobnie jak Goyle wyciągnęła dłoń, by jeden z nich opadł na jej palec. Emanowały dobrem i nadzieją - aż się wzdrygnęła z obrzydzeniem. Dopiła szampana i wyrzuciła za siebie pustą lampkę.
- Chodźże - burknęła, łapiąc Caelana za łokieć i ciągnąc w głąb labiryntu. Gdy skręcili dostrzegła w żywopłocie półkę - a na nim dwie pełne lampki szampana. - To mi się podoba - stwierdziła z zadowoleniem, bez wahania po nią sięgając.
Cierpliwości nie brakowało za to żeglarzowi, który ze stoickim spokojem przyjął jej uszczypliwość; nie zamierzała z niego złośliwie szydzić, prezentował się naprawdę dobrze, biorąc pod uwagę, że musiał kostiumem przedstawić zwierzę. Groźne, bo groźne - ale wciąż zwierzę. Sama w tych piórach czuła się nie mniej głupio, choć ostateczny efekt robił wrażenie, jej kuzynka miała prawdziwy talent do krawiectwa i transmutacyjnych zaklęć. Na tyle duży, że Goyle zdecydował się pochwalić jej kreację na głos, co wcale nie zdarzało się często; swoje komplementy zwykł raczej przekazywać jej niewerbalnie, dłońmi i wargami.
- Dziękuję - odparła nieco zaskoczona, tym razem mile. Jak każda kobieta była łasa na komplementy, zwłaszcza, gdy już poświęciła tyle czasu i uwagi własnej powierzchowności. - Wolisz mnie w takim wydaniu? - spytała zaczepnie, spoglądając na niego figlarnie znad ramienia; chyba pierwszy raz miał okazję widzieć ją tak elegancką, tak wystrojoną. Nosiła sukienki, oczywiście, ale takie, by nie robić z siebie pośmiewiska w barach, w których bywała - a balowa suknia w "Wilku Morskim" czy "Parszywym Pasażerze" wzbudziłaby raczej szyderczy śmiech, niż podziw.
- Nuda - westchnęła ciężko, odpowiadając mu szczerze, gdy już wkroczyli pomiędzy wysoki żywopłot, dzięki czarom wciąż intensywnie zielony, pomimo grudniowego wieczoru. - Oni nie potrafią się dobrze zabawić - stwierdziła wyniosłym tonem, pijąc szampana. - Przynajmniej alkohol mają dobry - tyle należało oddać. Szampan był naprawdę doskonały, a nie zdążyła jeszcze spróbować innych trunków. - Chyba tuż po urodzeniu wsadzają im kije od miotły w tyłek i każą uczyć się z nim żyć aż do śmierci - powiedziała szyderczym tonem, nachylając się ku Caelanowi - w takich miejscach ściany (czy też krzaki) miały oczy i uszy, wolała uważać na potencjalnych podsłuchujących. Wtedy uwagę Sigrun zwróciły płatki śniegu, przyciągały uwagę, opadały tak wolno, lśniąc przy tym nienaturalnie. Były podobne do kryształów, które znalazła na swojej werandzie. Podobnie jak Goyle wyciągnęła dłoń, by jeden z nich opadł na jej palec. Emanowały dobrem i nadzieją - aż się wzdrygnęła z obrzydzeniem. Dopiła szampana i wyrzuciła za siebie pustą lampkę.
- Chodźże - burknęła, łapiąc Caelana za łokieć i ciągnąc w głąb labiryntu. Gdy skręcili dostrzegła w żywopłocie półkę - a na nim dwie pełne lampki szampana. - To mi się podoba - stwierdziła z zadowoleniem, bez wahania po nią sięgając.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Sigrun Rookwood' has done the following action : Rzut kością
'k20' : 20
'k20' : 20
Miała jakąś dziwną pewność, że doskonale wiedziała z kim rozmawia. Nie tylko ona, ale i on. Nauczył się jej, potrafił ją odnaleźć - był łowcą, dokładnie tak, jak wcześniej zawyrokowała. Gdy podejmowała już decyzję, albo stawiała wnioski, rzadko zdarzało się, by obstawiła błędnie. Ale przecież dzisiejszy wieczór niósł wiele niewiadomych skrytych pod maskami. Tak brzmiał jego głos, tak wyglądało jego spojrzenie. Była o tym przekonana, a jednak odrobina niepewności czaiła się gdzieś dalej, nie do końca uchwytna.
Zaśmiała się po raz kolejny na wypowiedziane przez niego słowa. Jej śmiech przemknął z lekkością otaczając ich na chwilę. Nie było w nim nic, co mogłoby świadczyć o jego nieprawdziwości. Uniosła lekko brew, gdy materiał peleryny dotknął jej ramion. Coś się zmieniło, czuła to dokładnie i oczekiwała tego momentu spokojnie pewna, że nadejdzie. A jednocześnie nie ufała całkowicie swojej intuicji, wiedząc że atmosfera tajemniczości która towarzyszyła dzisiejszemu wydarzeniu mogła całkowicie zakłamać docierające do niej wnioski.
- Jestem pełna sprzeczności. Logika i jej brak, to jedna z moich głównych domen. - zażartowała lekko, choć wiele w jej wypowiedzi było prawdy. Zdążyła siebie poznać już na tyle, by wiedzieć że słowa te są prawdą. Kierowała się zasadami, wnioskami, tezami - głównie. Bo czasem, gdy schemat robił się nużący zaskakiwała odkrywając nową wersję siebie. I żadnej z nich się nie obawiała. Wiedziała, że nigdy nie dopuści się czegoś, co mogłoby rzucić cień na jej rodzinę czy tradycję. Jej spojrzenie przesunęło się po dłoniach, które naciągały materiał na jej ramiona. A wraz z kolejnymi słowami uniosło ku górze wprost na jego twarz. A może na maskę, która ją skrywała. Krótki dreszcz satysfakcji przemknął po jej plecach. W spojrzeniu błysnęły ogniki. Mówił o niej, prawda? Ale czy mogła mieć pewność, co do wypowiedzianych przez niego słów? Czy zmiana którą właśnie prezentował powodowana była maską która nosiła i zwykłą pomyłką. Czy tym, do czego doprowadzała kolejno podejmowanymi działaniami. Wiele pytań, na które nie potrafiła na razie odpowiedzieć. Ale czy naprawdę musiała robić to dzisiaj? Jej czas na razie nie zdawał się ograniczony. Wiedziała, że kiedyś dobiegnie jej końca. Nie potrafiła jednak podjąć decyzji, czy chwytać życie wielkimi garściami pamiętając, jak szybko stracili Marie, czy pozwolić dojrzeć sobie wszystkiemu co kwitło wokół niej.
- Co zrobisz, panie, jeśli na samym końcu poczujesz się nią rozczarowany? - zapytała nie odsuwając od niego jasnego spojrzenia. Mierzyła go z zainteresowaniem odkrywając nagle, że maski jednocześnie dawały i zabierały. Dawały poczucie anonimowości - odrobinę złudnej. Odrobinę naciągniętej, odrobinę niepewnej. Zabierały możliwość zobaczenia prawdziwych reakcji. Co utrudniało jej obserwacje.
- Rozsądne. - zgodziła się spokojnie, odrywając spojrzenie od dłoni zaciśniętej na balustradzie. - Co jeśli ktoś wart jest, by na niego zaczekać? - zadała kolejne pytanie, zdając sobie sprawę, że mogła go nim sprowokować. Sądził prawdziwie, że czekała na kogoś nie dostrzegając, że mogło chodzić o niego? Czy może nawet nie dopuszczając takiej możliwości. Nie zamierzała jednak wyprowadzać go z błędu. W tym momencie działało to na jej korzyść a ona sama zamierzała właśnie z tego skorzystać. Skinęła lekko głową, na wypowiedziane przez niego słowa. Zadarła głowę do góry, spoglądając na gwiazdy znajdujące się nad nimi.
- Zdają się stałe. - mruknęła, marszcząc lekko brwi, choć i ten gest skryła maska, którą nadal miała na twarzy. Stałe w przeciwieństwie do ludzi, którzy przychodzili i odchodzili. Którzy mijali, których świat zabierał wcześniej, niż ona sama była na to gotowa. Miała nadzieję, że jej piękna siostra odnalazła swoje miejsce dalej. Że dalej w ogóle cokolwiek było. Że kończąc życie tutaj, przechodziło się do innego świata, innego, może całkowicie odmiennego. Marie nie została jako duch, żadne z nich by nie zostało ciekawe tego, co miało spotkać ich później. - Jest coś pocieszającego w myśli, że niezależnie od wszystkiego, zawsze można je odnaleźć. - ze spokojem wdychała nocne, mroźne powietrze. Tutaj, na tarasie, zdawało się być cicho i spokojnie. Zupełnie, jakby dwór nie gościł dzisiaj mnogiej ilości arystokratów. Coś innego zdawało się w tym wieczorze. A może coś innego odnajdywała w tym spotkaniu. Było w nim więcej łagodności. Przy kolejnych słowach jeszcze przez chwilę wpatrywała się w niebo, by powoli opuścić głowę i utkwić spojrzenie w wyciągniętej ku niej dłoni. Jej dłoń uniosła się i zawisła w górze w momencie w którym Melisande wahała się, czy sięgnąć nią do maski, czy też nie robić tego jeszcze. Jej brwi zmarszczyły się po raz kolejny, gest zginął jednak pod tym, co nosiła na twarzy.
- Nie chcesz zyskać pewności, że jestem tą której szukałeś? - zapytała podając mu dłoń, pozwalając by to w jego decyzji zostało czy odkryje przed nim swą twarz, czy też nadal będzie skrywać ją pod maską.
Zaśmiała się po raz kolejny na wypowiedziane przez niego słowa. Jej śmiech przemknął z lekkością otaczając ich na chwilę. Nie było w nim nic, co mogłoby świadczyć o jego nieprawdziwości. Uniosła lekko brew, gdy materiał peleryny dotknął jej ramion. Coś się zmieniło, czuła to dokładnie i oczekiwała tego momentu spokojnie pewna, że nadejdzie. A jednocześnie nie ufała całkowicie swojej intuicji, wiedząc że atmosfera tajemniczości która towarzyszyła dzisiejszemu wydarzeniu mogła całkowicie zakłamać docierające do niej wnioski.
- Jestem pełna sprzeczności. Logika i jej brak, to jedna z moich głównych domen. - zażartowała lekko, choć wiele w jej wypowiedzi było prawdy. Zdążyła siebie poznać już na tyle, by wiedzieć że słowa te są prawdą. Kierowała się zasadami, wnioskami, tezami - głównie. Bo czasem, gdy schemat robił się nużący zaskakiwała odkrywając nową wersję siebie. I żadnej z nich się nie obawiała. Wiedziała, że nigdy nie dopuści się czegoś, co mogłoby rzucić cień na jej rodzinę czy tradycję. Jej spojrzenie przesunęło się po dłoniach, które naciągały materiał na jej ramiona. A wraz z kolejnymi słowami uniosło ku górze wprost na jego twarz. A może na maskę, która ją skrywała. Krótki dreszcz satysfakcji przemknął po jej plecach. W spojrzeniu błysnęły ogniki. Mówił o niej, prawda? Ale czy mogła mieć pewność, co do wypowiedzianych przez niego słów? Czy zmiana którą właśnie prezentował powodowana była maską która nosiła i zwykłą pomyłką. Czy tym, do czego doprowadzała kolejno podejmowanymi działaniami. Wiele pytań, na które nie potrafiła na razie odpowiedzieć. Ale czy naprawdę musiała robić to dzisiaj? Jej czas na razie nie zdawał się ograniczony. Wiedziała, że kiedyś dobiegnie jej końca. Nie potrafiła jednak podjąć decyzji, czy chwytać życie wielkimi garściami pamiętając, jak szybko stracili Marie, czy pozwolić dojrzeć sobie wszystkiemu co kwitło wokół niej.
- Co zrobisz, panie, jeśli na samym końcu poczujesz się nią rozczarowany? - zapytała nie odsuwając od niego jasnego spojrzenia. Mierzyła go z zainteresowaniem odkrywając nagle, że maski jednocześnie dawały i zabierały. Dawały poczucie anonimowości - odrobinę złudnej. Odrobinę naciągniętej, odrobinę niepewnej. Zabierały możliwość zobaczenia prawdziwych reakcji. Co utrudniało jej obserwacje.
- Rozsądne. - zgodziła się spokojnie, odrywając spojrzenie od dłoni zaciśniętej na balustradzie. - Co jeśli ktoś wart jest, by na niego zaczekać? - zadała kolejne pytanie, zdając sobie sprawę, że mogła go nim sprowokować. Sądził prawdziwie, że czekała na kogoś nie dostrzegając, że mogło chodzić o niego? Czy może nawet nie dopuszczając takiej możliwości. Nie zamierzała jednak wyprowadzać go z błędu. W tym momencie działało to na jej korzyść a ona sama zamierzała właśnie z tego skorzystać. Skinęła lekko głową, na wypowiedziane przez niego słowa. Zadarła głowę do góry, spoglądając na gwiazdy znajdujące się nad nimi.
- Zdają się stałe. - mruknęła, marszcząc lekko brwi, choć i ten gest skryła maska, którą nadal miała na twarzy. Stałe w przeciwieństwie do ludzi, którzy przychodzili i odchodzili. Którzy mijali, których świat zabierał wcześniej, niż ona sama była na to gotowa. Miała nadzieję, że jej piękna siostra odnalazła swoje miejsce dalej. Że dalej w ogóle cokolwiek było. Że kończąc życie tutaj, przechodziło się do innego świata, innego, może całkowicie odmiennego. Marie nie została jako duch, żadne z nich by nie zostało ciekawe tego, co miało spotkać ich później. - Jest coś pocieszającego w myśli, że niezależnie od wszystkiego, zawsze można je odnaleźć. - ze spokojem wdychała nocne, mroźne powietrze. Tutaj, na tarasie, zdawało się być cicho i spokojnie. Zupełnie, jakby dwór nie gościł dzisiaj mnogiej ilości arystokratów. Coś innego zdawało się w tym wieczorze. A może coś innego odnajdywała w tym spotkaniu. Było w nim więcej łagodności. Przy kolejnych słowach jeszcze przez chwilę wpatrywała się w niebo, by powoli opuścić głowę i utkwić spojrzenie w wyciągniętej ku niej dłoni. Jej dłoń uniosła się i zawisła w górze w momencie w którym Melisande wahała się, czy sięgnąć nią do maski, czy też nie robić tego jeszcze. Jej brwi zmarszczyły się po raz kolejny, gest zginął jednak pod tym, co nosiła na twarzy.
- Nie chcesz zyskać pewności, że jestem tą której szukałeś? - zapytała podając mu dłoń, pozwalając by to w jego decyzji zostało czy odkryje przed nim swą twarz, czy też nadal będzie skrywać ją pod maską.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sekundę dłużej niż było to konieczne trzymał dłonie na jej ramionach, chcąc upewnić się, że materiał peleryny będzie stanowić chociaż minimalną ochronę przed chłodem. Jednak w rzeczywistości chciał nacieszyć się możliwością dotknięcia jej. Krótki dotyk, muśnięcie zaledwie, lecz ten niewinny kontakt fizyczny okazał się przejmujący, wręcz elektryzujący. Na całe szczęście szybko się opamiętał i nie zrobił niczego, co mogłoby zostać uznane za skandaliczne. Chciał się o nią jedynie zatroszczyć. To był dobry pretekst do tego, aby senne wizje zweryfikować z rzeczywistością. Zderzenie tych dwóch całkowicie odmiennych światów miało pomóc mu określić, czego tak właściwie od niej oczekuje, czego sam pragnie. Być może tylko pogrążał się we własnym szaleństwie, ubzdurał coś sobie. Nawet sam nie potrafił określić swoich intencji. Jak mógł nie zauważyć, że każde kolejne spotkanie z lady Rosier w jakiś sposób go zmieniało? Od kiedy zaczął spoglądać na nią z zainteresowaniem? W końcu musiał przyznać, że go intrygowała, to nie było czymś wielce zdrożnym. Tylko że ciekawość nagle stała się fascynacją, a to już było naprawdę niebezpieczne.
Dociekał ile prawdy kryje się w żartobliwie wypowiedzianych przez szlachciankę słowach. Z całą pewnością logika nie była jej obca, ale czy rzeczywiście potrafiła ją odrzucać? Ponoć wszystkie kobiety pełne są sprzeczności, lecz Alphard unikał uciekania się do takiego generalizowania wszelkich zjawisk. Nie interesowała go kobieca natura, tylko osobowość jej jednej. Jaka tak naprawdę jest lady Melisande? To pytanie od pewnego czasu nie dawało mu spokoju.
Zapragnął ujrzeć jej twarz, gdy podniosła swój wzrok, aby spojrzeć na niego otwarcie. Przyglądała mu się, a on odpowiadał tym samym, łącząc w swojej postawie śmiałość i niepewność. Był ciekaw emocji malujących się na jej licu. Czy zaskoczył ją swoimi słowami? Nieustannie pozostawała dla niego ogromnym wyzwaniem, nie chcąc ustąpić mu na żadnym polu. Również poddawała go własnym testom, ostatnio nawet ewidentnie wodziła za nos. To chyba od spotkania w ministerialnym gabinecie Blacka zaczął towarzyszyć jej lekko pobłażliwy i jakby wszechwiedzący uśmieszek. Swoją postawą rozbudzała w nim złość, ale i coś więcej, czemu jeszcze wolał nie nadawać konkretnej nazwy. Jeśli odkryje przed sobą pewne słabości, nie będzie już dla niego powrotu. Nie był pewien własnych motywów, a co dopiero tych, które kierowały drugą stroną. Jakiż to plan miała dla niego lady Rosier? Przeczuwał, że może zechcieć okrutnie się z nim rozprawić. Wielokrotnie podkreślała przecież, że jeszcze pożałuje odrzucenia jej przyjaznej dłoni. Ale nawet w takim wypadku bardziej byłby rozczarowany sobą niż nią.
– Na samym końcu, czyli kiedy dokładnie? – dopytał z jawnym zainteresowaniem, poszukując jednak odpowiedzi na to pytanie we własnych myślach. Kiedy mógłby doznać rozczarowania? Gdy już padnie na kolana i zostanie odrzucony? W chwili stanięcia na ślubnym kobiercu jakimś cudem przy niej lub z większym prawdopodobieństwem przy boku innej lady? A może w godzinie śmierci, o ile uda mu się dokonać podsumowania własnego żywota przed wydaniem ostatniego tchu? – Wolałbym wiedzieć, co zrobi ona, kiedy uzna, że to ja jestem rozczarowujący. Takie ryzyko też istnieje.
Chyba właśnie to stało się największym dylematem dla ich relacji. Nie wszystko zależało tylko od niego; ona też miała wiele do powiedzenia. Miała prawo do ukrócenia tej dziwnej znajomości. Inni lordowie najwidoczniej jawili się na horyzoncie. Dlaczego to budziło w nim niesmak? To była naturalna kolej rzeczy. Jako siostra nestora stała się smakowitym kąskiem dla ambitnych szlachciców, którym pisane jest zostanie w przyszłości nestorami dla swoich rodów.
– Wartościowy człowiek nie zmusza nikogo do czekania na siebie – stwierdził poważnie, próbując jednak trzymać emocje na wodzy i wciąż przemawiać spokojnie. – Cierpliwość jest cnotą, ale mało kto może pozwolić sobie na wytrwałe czekanie. Warto dla kogoś samemu stanąć w miejscu i czekać nawet wieczność? – spoglądał na nią wyczekująco. Chciał wierzyć, że wcale na nikogo nie czekała, a jedynie próbowała podobną insynuacją wymusić na nim żywszą reakcję. Może naprawdę chciała tylko spojrzeć w gwiazdy. – Nic we wszechświecie nie jest stałe. Gwiazdy, które teraz widzimy nad nami są echem przeszłości, obiektami oddalonymi nie tylko w przestrzeni, ale również w czasie. A jednak nadal są obecne, wydają się trwać – nie chciał pozbawiać jej całkowicie nadziei na długowieczność choćby ciał niebieskich, kiedy ich świat wydawał się jakże nietrwały.
– Chcesz stanąć bez maski przed tym, który cię szukał? – odparł z lekkim rozbawieniem, prezentując przed nią jeden ze swych subtelnych i życzliwych uśmiechów, którego maska nie mogła zakryć, stworzona jedynie do zatajenia górnej części twarzy. Już nie pozostawił jej żadnych złudzeń co do tego, że wie, z kim ma przyjemność rozmawiać. Ujął delikatnie jej dłoń i poprowadził schodami do labiryntu, aby wraz z nią i za jej zgodą wejść pomiędzy korytarze stworzone z wysokich żywopłotów.
Dociekał ile prawdy kryje się w żartobliwie wypowiedzianych przez szlachciankę słowach. Z całą pewnością logika nie była jej obca, ale czy rzeczywiście potrafiła ją odrzucać? Ponoć wszystkie kobiety pełne są sprzeczności, lecz Alphard unikał uciekania się do takiego generalizowania wszelkich zjawisk. Nie interesowała go kobieca natura, tylko osobowość jej jednej. Jaka tak naprawdę jest lady Melisande? To pytanie od pewnego czasu nie dawało mu spokoju.
Zapragnął ujrzeć jej twarz, gdy podniosła swój wzrok, aby spojrzeć na niego otwarcie. Przyglądała mu się, a on odpowiadał tym samym, łącząc w swojej postawie śmiałość i niepewność. Był ciekaw emocji malujących się na jej licu. Czy zaskoczył ją swoimi słowami? Nieustannie pozostawała dla niego ogromnym wyzwaniem, nie chcąc ustąpić mu na żadnym polu. Również poddawała go własnym testom, ostatnio nawet ewidentnie wodziła za nos. To chyba od spotkania w ministerialnym gabinecie Blacka zaczął towarzyszyć jej lekko pobłażliwy i jakby wszechwiedzący uśmieszek. Swoją postawą rozbudzała w nim złość, ale i coś więcej, czemu jeszcze wolał nie nadawać konkretnej nazwy. Jeśli odkryje przed sobą pewne słabości, nie będzie już dla niego powrotu. Nie był pewien własnych motywów, a co dopiero tych, które kierowały drugą stroną. Jakiż to plan miała dla niego lady Rosier? Przeczuwał, że może zechcieć okrutnie się z nim rozprawić. Wielokrotnie podkreślała przecież, że jeszcze pożałuje odrzucenia jej przyjaznej dłoni. Ale nawet w takim wypadku bardziej byłby rozczarowany sobą niż nią.
– Na samym końcu, czyli kiedy dokładnie? – dopytał z jawnym zainteresowaniem, poszukując jednak odpowiedzi na to pytanie we własnych myślach. Kiedy mógłby doznać rozczarowania? Gdy już padnie na kolana i zostanie odrzucony? W chwili stanięcia na ślubnym kobiercu jakimś cudem przy niej lub z większym prawdopodobieństwem przy boku innej lady? A może w godzinie śmierci, o ile uda mu się dokonać podsumowania własnego żywota przed wydaniem ostatniego tchu? – Wolałbym wiedzieć, co zrobi ona, kiedy uzna, że to ja jestem rozczarowujący. Takie ryzyko też istnieje.
Chyba właśnie to stało się największym dylematem dla ich relacji. Nie wszystko zależało tylko od niego; ona też miała wiele do powiedzenia. Miała prawo do ukrócenia tej dziwnej znajomości. Inni lordowie najwidoczniej jawili się na horyzoncie. Dlaczego to budziło w nim niesmak? To była naturalna kolej rzeczy. Jako siostra nestora stała się smakowitym kąskiem dla ambitnych szlachciców, którym pisane jest zostanie w przyszłości nestorami dla swoich rodów.
– Wartościowy człowiek nie zmusza nikogo do czekania na siebie – stwierdził poważnie, próbując jednak trzymać emocje na wodzy i wciąż przemawiać spokojnie. – Cierpliwość jest cnotą, ale mało kto może pozwolić sobie na wytrwałe czekanie. Warto dla kogoś samemu stanąć w miejscu i czekać nawet wieczność? – spoglądał na nią wyczekująco. Chciał wierzyć, że wcale na nikogo nie czekała, a jedynie próbowała podobną insynuacją wymusić na nim żywszą reakcję. Może naprawdę chciała tylko spojrzeć w gwiazdy. – Nic we wszechświecie nie jest stałe. Gwiazdy, które teraz widzimy nad nami są echem przeszłości, obiektami oddalonymi nie tylko w przestrzeni, ale również w czasie. A jednak nadal są obecne, wydają się trwać – nie chciał pozbawiać jej całkowicie nadziei na długowieczność choćby ciał niebieskich, kiedy ich świat wydawał się jakże nietrwały.
– Chcesz stanąć bez maski przed tym, który cię szukał? – odparł z lekkim rozbawieniem, prezentując przed nią jeden ze swych subtelnych i życzliwych uśmiechów, którego maska nie mogła zakryć, stworzona jedynie do zatajenia górnej części twarzy. Już nie pozostawił jej żadnych złudzeń co do tego, że wie, z kim ma przyjemność rozmawiać. Ujął delikatnie jej dłoń i poprowadził schodami do labiryntu, aby wraz z nią i za jej zgodą wejść pomiędzy korytarze stworzone z wysokich żywopłotów.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Pochopne wnioski mogły okazać się błędne i niesprawiedliwe, ale przecież gdy mówił tak niewiele, mimowolnie się nimi ratowała. Tłumaczyła sobie to wszystko być może cieniem niechęci ze strony młodego lorda. Niechęci dla tej uroczystości, dla kolorowych, wymyślnych przebrań i wreszcie do niej samej. Pragnęła, aby wybawił ją od tych rozmyślań. Wciągnęła go do tego labiryntu, licząc na to, że skryci między wysokimi iglastymi żywopłotami odnajdą tu siebie nawzajem – w szczerości i z namiastką choćby nieśmiałej romantyczności. Skrepowanie odczuwała rzadko, ale też, mimo żywiołowego ducha, nie szukała dotąd tych niestosownych, romansowych dróg, jakich często próbowały smakować jej młodsze koleżanki. Wszystko, co tylko robiła i mówiła, podparte było pozbawioną doświadczenia myślą, że właśnie tak to się odbywało. Uczyła się go, uczyła się Mathieu jako tego pierwszego i mającego pozostać już jedynym. W zasadzie nie rozważała aż tak wiele, wiedziona emocjami robiła kolejne kroki, ale być może spaliła się tym własnym ogniem, bo przecież ledwie przed chwilą dał jej znać, że to zbyt wiele. O co dokładnie mu chodziło? Przyjęła to, powstrzymując cisnące się na usta pokłady entuzjazmu wobec tej chwili. Mathieu nie pragnął tej wyrazistej radości, którą była. Być może jakoś naokoło wypominał jej to, przed czym wielokrotnie przestrzegała ją matka. Za bardzo zaufała tej chwili, a teraz plątała się w podpowiedziach własnego instynktu, pędziła za szybko i zaraz mogła upaść, zdzierając sobie skórę na kamienistej ścieżce labiryntu.
Przyjęta przez nią postawa milczenia została najwyraźniej zaakceptowana przez narzeczonego. Obserwowała z poruszonym sercem, jak zbliżał się do niej i otulał jej ciało dotykiem swoich dłoni. Palce sunęły aż do talii, a wtedy objął ją i obdarzył uśmiechem, który po raz ostatni widziała chyba między stolikami Słodkiej Próżności. Odpowiedziała niemal natychmiast, układając i swoje dłonie na jego wyciągniętych ramionach. Na moment znów przestała się bać, nieoczekiwana czułość rozpędziła lęki, które raz obudzone potrafiły urastać do wielkich wież. Jednocześnie też nie było w tym niczego groźnego, wręcz przeciwnie – poczuła się tak bardzo na miejscu. Ucałowane czoło zapulsowało i pozostała prawie pewna, że tamto miejsce zaróżowiło się pod naciskiem ust narzeczonego. W tej ciemności jednak nie miał szansy tego dostrzec, prawda? Wtopieni w ciemną zieleń i granaty nocnego nieba mogli się tu schować i nie wychodzić stąd do rana.
Widok kieliszków pojawiających się znikąd, przyjęła z ulgą. Może te drzewne przesmyki aż za dobrze wiedziały, czego teraz oboje potrzebują. Podziękowała w słodkim spojrzeniu za szampana, a wkrótce później po bezgłośnym toaście obydwoje czuli jego ciepły ślad w sobie. Chyba poniekąd liczyła na to, że być może ta niewielka dawka alkoholu zdoła nieco ożywić narzeczonego. Mathieu jednak znów spróbował uciec przed jej pytaniami, zadając własne. Z uśmiechem przyjmowała ten komplement, chociaż chyba wcale nie miała ochoty na opowieści o swoich zainteresowaniach, nie tutaj, kiedy byli razem w tak czarodziejskim otoczeniu. Może jednak istniało jakieś pośrednie rozwiązanie. – Popatrz w górę, mój lordzie. Ponad nami rozciąga się morze migoczących gwiazd. Obserwują nas i przeżywają naszą historię. Lubię zbliżać się do ich zagadek. Czy myślisz, że umiałbyś sprawić, by ich moc spłynęła na nas? – zapytała, czując wokół ten piernikowy zapach. Nawiązała w tym wszystkim do astronomii, chociaż każdy bez trudu zauważyłby, że pojmowała ją w dość nietuzinkowy sposób.
Czy potrafiłbyś sprawdzić, by moja moc spłynęła na ciebie?
Stanęła na palcach i postanowiła odpowiedzieć na niedawną pieszczotę swoim bardzo delikatnym dotykiem. Jej usta zaledwie otarły się o jego ucho, jakby jedynie chciała pozostawić tam swój ślad. Zaśmiała się i skradła pierniczka, po czym pomknęła w kolejną alejkę, nie oglądając się za swoim lordem, a zapach słodkiej słodyczy ciągnął się za powiewającą, jaskrawą suknią pięknego feniksa. Była pewna, że labirynt największej tajemnicy jeszcze przed nimi nie odsłonił, a więc musieli podążać dalej.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Przyjęta przez nią postawa milczenia została najwyraźniej zaakceptowana przez narzeczonego. Obserwowała z poruszonym sercem, jak zbliżał się do niej i otulał jej ciało dotykiem swoich dłoni. Palce sunęły aż do talii, a wtedy objął ją i obdarzył uśmiechem, który po raz ostatni widziała chyba między stolikami Słodkiej Próżności. Odpowiedziała niemal natychmiast, układając i swoje dłonie na jego wyciągniętych ramionach. Na moment znów przestała się bać, nieoczekiwana czułość rozpędziła lęki, które raz obudzone potrafiły urastać do wielkich wież. Jednocześnie też nie było w tym niczego groźnego, wręcz przeciwnie – poczuła się tak bardzo na miejscu. Ucałowane czoło zapulsowało i pozostała prawie pewna, że tamto miejsce zaróżowiło się pod naciskiem ust narzeczonego. W tej ciemności jednak nie miał szansy tego dostrzec, prawda? Wtopieni w ciemną zieleń i granaty nocnego nieba mogli się tu schować i nie wychodzić stąd do rana.
Widok kieliszków pojawiających się znikąd, przyjęła z ulgą. Może te drzewne przesmyki aż za dobrze wiedziały, czego teraz oboje potrzebują. Podziękowała w słodkim spojrzeniu za szampana, a wkrótce później po bezgłośnym toaście obydwoje czuli jego ciepły ślad w sobie. Chyba poniekąd liczyła na to, że być może ta niewielka dawka alkoholu zdoła nieco ożywić narzeczonego. Mathieu jednak znów spróbował uciec przed jej pytaniami, zadając własne. Z uśmiechem przyjmowała ten komplement, chociaż chyba wcale nie miała ochoty na opowieści o swoich zainteresowaniach, nie tutaj, kiedy byli razem w tak czarodziejskim otoczeniu. Może jednak istniało jakieś pośrednie rozwiązanie. – Popatrz w górę, mój lordzie. Ponad nami rozciąga się morze migoczących gwiazd. Obserwują nas i przeżywają naszą historię. Lubię zbliżać się do ich zagadek. Czy myślisz, że umiałbyś sprawić, by ich moc spłynęła na nas? – zapytała, czując wokół ten piernikowy zapach. Nawiązała w tym wszystkim do astronomii, chociaż każdy bez trudu zauważyłby, że pojmowała ją w dość nietuzinkowy sposób.
Czy potrafiłbyś sprawdzić, by moja moc spłynęła na ciebie?
Stanęła na palcach i postanowiła odpowiedzieć na niedawną pieszczotę swoim bardzo delikatnym dotykiem. Jej usta zaledwie otarły się o jego ucho, jakby jedynie chciała pozostawić tam swój ślad. Zaśmiała się i skradła pierniczka, po czym pomknęła w kolejną alejkę, nie oglądając się za swoim lordem, a zapach słodkiej słodyczy ciągnął się za powiewającą, jaskrawą suknią pięknego feniksa. Była pewna, że labirynt największej tajemnicy jeszcze przed nimi nie odsłonił, a więc musieli podążać dalej.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Isabella Selwyn dnia 26.08.19 12:27, w całości zmieniany 5 razy
The member 'Isabella Selwyn' has done the following action : Rzut kością
'k20' : 19
'k20' : 19
Mathieu był zagadką i zapewne dla wielu pozostanie nią na wieki. Isabella z całą pewnością błędnie pojmowała jego nieprzystępne zachowanie. Z całą pewnością nie istniała niechęć do jej osoby, do miejsca i ilości towarzystwa owszem, mając na myśli ogromne towarzyskie spotkanie w Hampton Court, które zmęczyło go od podstaw. Liczne rozmowy były katorgą, przez którą przeszedł, aby dotrzeć do tego miejsca. Isabella była jego towarzyszką, ich losy zostały spleciona i byli dla siebie, mieli siebie nawzajem i mogli jedynie tworzyć własną historię. Jeszcze minie wiele dni, zanim Mathieu stanie się bardziej otwarty. Najłatwiej mieli Ci, którzy znali go od samego początku jego istnienia. Jego zmianę na przestrzeni lat nietrudno było dostrzec, po śmierci ojca w szczególności, kiedy zamknął się w sobie. Ich zadanie było prostsze, z nimi potrafił rozmawiać o wszystkim, lawirując pomiędzy niezliczoną ilością tematów i rozluźniając się. Przy Isabelli nie chciał popełnić błędu, jednocześnie nie czując się przy niej na tyle pewnie, aby podejmować nieroztropne kroki. Na chwilę obecną wszystko uznawał za poprawne, nie zważając na to, jak mogłaby odebrać to piękna, jasnowłosa dama.
Astronomia… Podniósł oczy ku niebu i spojrzał w migoczące punkty na firmamencie. Dla niego były po prostu gwiazdami, nie przykładał szczególnej uwagi do tej dziedziny, choć wiedział jak wiele mogła znaczyć dla innych. Isabella najwyraźniej również skierowała swe zainteresowania w tę stronę. Czy był zaskoczony? Samym zainteresowaniem niekoniecznie, ale jej pytaniem – owszem. Nie był pewien co powinien odpowiedzieć. Nie znał się na gwiazdach i nie chciał palnąć głupoty. Wcześniej mówił jej, że pytania były w tym momencie nieodpowiednie, w zasadzie w ogóle nie były odpowiednie. A jednak… Zadała je po raz kolejny.
- Nie jestem znawcą gwiazd, Isabello. – odparł, spoglądając na nią. Noc była chłodna, a barwna suknia, którą miała na sobie z pewnością nie chroniła jej przed ciepłem. Nie był pewien czy wygodnym będzie dla niej nałożenie marynarki, której pleców imały się całkiem ciężkie skrzydła w kolorze bieli. Nawet jeśli wyglądały przepięknie, drobnej postury kobieta mogła mieć problem z noszeniem ich. – Za to mogę wywnioskować, że jest Ci dość chłodno… – dodał. Jej usta miały intensywniejszą barwę, nie wiedział czy to magiczna sztuczka makijażu, dla niego to oznaka przemarznięcia. Isabella jednak zdecydowała się na odważniejszy krok, którego on całkowicie się nie spodziewał. Później ruszyła dalej labiryntem… Nie pozostało mu nic innego jak ruszyć za nią. Złapał w końcu drobne ciało i przytulił do siebie, otulając ramieniem. Nie chciał, aby się przeziębiła. Może i nie spełnił jej oczekiwań w dzisiejszą noc, jednak miał ku temu powodu.
- Przejdźmy się jeszcze… – szepnął. Spacer nie trwał długo, a labirynt zaskakiwał na każdym zakręci. W końcu jednak udało im się znaleźć wyjście i skierować do wnętrza Hampton Court. Było już późno… A raczej bardzo wcześnie.
ZT x 2
Astronomia… Podniósł oczy ku niebu i spojrzał w migoczące punkty na firmamencie. Dla niego były po prostu gwiazdami, nie przykładał szczególnej uwagi do tej dziedziny, choć wiedział jak wiele mogła znaczyć dla innych. Isabella najwyraźniej również skierowała swe zainteresowania w tę stronę. Czy był zaskoczony? Samym zainteresowaniem niekoniecznie, ale jej pytaniem – owszem. Nie był pewien co powinien odpowiedzieć. Nie znał się na gwiazdach i nie chciał palnąć głupoty. Wcześniej mówił jej, że pytania były w tym momencie nieodpowiednie, w zasadzie w ogóle nie były odpowiednie. A jednak… Zadała je po raz kolejny.
- Nie jestem znawcą gwiazd, Isabello. – odparł, spoglądając na nią. Noc była chłodna, a barwna suknia, którą miała na sobie z pewnością nie chroniła jej przed ciepłem. Nie był pewien czy wygodnym będzie dla niej nałożenie marynarki, której pleców imały się całkiem ciężkie skrzydła w kolorze bieli. Nawet jeśli wyglądały przepięknie, drobnej postury kobieta mogła mieć problem z noszeniem ich. – Za to mogę wywnioskować, że jest Ci dość chłodno… – dodał. Jej usta miały intensywniejszą barwę, nie wiedział czy to magiczna sztuczka makijażu, dla niego to oznaka przemarznięcia. Isabella jednak zdecydowała się na odważniejszy krok, którego on całkowicie się nie spodziewał. Później ruszyła dalej labiryntem… Nie pozostało mu nic innego jak ruszyć za nią. Złapał w końcu drobne ciało i przytulił do siebie, otulając ramieniem. Nie chciał, aby się przeziębiła. Może i nie spełnił jej oczekiwań w dzisiejszą noc, jednak miał ku temu powodu.
- Przejdźmy się jeszcze… – szepnął. Spacer nie trwał długo, a labirynt zaskakiwał na każdym zakręci. W końcu jednak udało im się znaleźć wyjście i skierować do wnętrza Hampton Court. Było już późno… A raczej bardzo wcześnie.
ZT x 2
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Ostatnio zmieniony przez Mathieu Rosier dnia 07.06.20 12:40, w całości zmieniany 1 raz
Był jej. Zrozumiała to w chwili w której jego dłonie zatrzymały się na jej ramionach odrobinę dłużej. To jeszcze nie znaczyło o niczym konkretnym. Ale matka, wyszkoliła ją dobrze. Należało zwracać uwagę na znaki. A każde kolejne kroki który podejmowała miał go doprowadzić właśnie do tego miejsca. Bo wiedziała dokładnie co te kilka sekund oznaczało - świadczyły one o trosce. Trosce, której normalnie nikt by się po nim nie spodziewał - nie względem niej, Płacił teraz za to, że odtrącił jej dłoń świadomie. Płacił za to, że postanowił do niej podejść sam nie potrafiąc zrozumieć w którym momencie zaczęło mu zależeć. I choć jej więź z matką nigdy nie była bliska, czy ciepła, to musiała przyznać, że ta wiedziała doskonale i dobrze jak uzbroić swoje własne córki. Alphard Black nawet nie zauważył zmian, które w nim zachodziły wraz z każdym spotkaniem. Czy był ich świadom już teraz? Nie mogła być pewna, ale zmiana nastawienia mogła o tym świadczyć.
Mogła, jeśli rozmawiała prawdziwie z nim - bo co do tego nadal nie mogła mieć całkowitej pewności. Milczała, gdy on odgadywał kolejne przebrania, odrobinę zaskoczona jego spostrzegawczością. To właśnie gdy z jego słów wypadło określenie mamrotka zyskała pewność, że to jego twarz skrywa się pod złotą maska. Sama jednak milczała. Niezmiennie i uparcie.
Maski zaczęły ją męczyć. Nużyć może. Głównie dlatego, że skrywały całą mimikę twarzy, pozostawiając tylko jej cześć dla obserwatorów, takich jak ona.
- Nie wiem. - przyznała zgodnie z prawdą, jednocześnie ujawniając, że źle sformułowała wypowiedziane wcześniej słowa. - Co jeśli rozczaruje cię kiedykolwiek? - zapytała więc zamiast tego. Dzisiaj zdawało się inne. Skryte jeszcze za maskami za którymi pozwalali sobie nie śmielsze pytania. Inne, przez wzgląd na ich treść. Te brzmiały, jakby sprawdzali siebie dokładniej, bardziej pewnie, możliwe, że już na przyszłość, która stała niby przed nimi nadal zamglona. - Słyszała, że ponoć trucizna rozwiązuje wiele problemów. - żartobliwy ton wkradł się w jej głos na powrót. Pamiętała rozbawienie Tristana podczas ich rozmowy po Stonhenge, pamiętała jak spojrzał na nią z pobłażliwością gdy stwierdziła że i ona jest w stanie dawać i zabierać życie. Ale czy prawdziwie była? Nie miała dowiedzieć się wcześniej, niż w chwili swojej własnej próby. W chwili, gdy rzeczywiście będzie musiała odebrać komuś żywot. Jej ręce pozostawały jednak związane - co nie ciążyło bardzo Melisande - wiedziała, że tak długo nie zaistnieje potrzeba Tristan nigdy nie poprosi jej, by zabiła kogoś. Nawet, gdyby chodziło o Blacka. Prawdopodobnie odmówiłby jej, gdyby sama przyszła z prośbą o pozwolenie. A bez niego nie zamierzała robić niczego. Zresztą, nigdy nie chciała pozbawiać go życia, nie tylko dlatego, że nie mogła. Ciekawił ją i nie nużył, a to było więcej niż niektórym nie udało się osiągnąć przez lata. Przez kilka chwil zmierzyła go spojrzeniem spod maski. Zaraz jednak spoważniała. - Sądzisz, że zgodziłaby się na kogoś, kto mógłby ją rozczarować? - zapytała chwilę później, nie spuszczając jeszcze przez kilka sekund spojrzenia. Kolejne słowa, uniosły jej brwi ale tego nie był w stanie zbaczać. Milczała, nie odzywając się, szukając słów - a może odpowiedzi. Jej dłoń uniosła się do góry i skubęła lekko dolną wargę
- Warto, jeśli on jest tego wart. - zadecydowała spokojnie, opuszczając dłoń. Mogłaby czekać i całe życie, jeśli miałaby ku temu dobry powód. Zadarła głowę do góry. Jej wzrok na powrót zawisł na gwiazdach. Zaśmiała się, odrzucając głowę do tyłu.
- Oczywiście, że nie. - zgodziła się spokojnie, nie spuszczając spojrzenia z nieba rozpościerającego się nad nimi. - Nic wszak nie trwa wiecznie. - dodała słuchając kolejnych słów, które wypowiadały jego wargi. Był ich świadoma. Posiadała wiedzę z dziedziny astronomii jednak nie przerwała mu nawet raz. Pozwalając by mówił dalej. Odnajdując w jego słowach coś z pocieszenia, jakby próbował ochronić ją przed smutną prawdą.
Na jego ostatnie słowa uniosła lekko brwi, lekko zdziwiona pytaniem, zaraz potem je zmarszczyła, ale oba te gest zniknęły po zieloną maską pokrytą łuskami.
- Tak, jeśli i on tego pożąda. - odpowiedziała ze spokojem, podając mu dłoń. Pozwalając się ufnie prowadzić w kierunku labiryntu, który bardziej wzbudzał jej rozbawienie, niźli rzeczywiście ją pociągał. Nie oponowała jednak i nie wymawiała labiryntowi jego śmieszności. Pozwalając by zabrał ją tam, jeśli tego właśnie chciał. Dzisiaj, dzisiaj miało pozostać skąpane w jego decyzjach i jej zgodach. Bo od nich właśnie zależało równie wiele. - To tylko jego decyzja - ściągnąć ją, czy pozostawić. Czego tak naprawdę chcesz, Alphardzie? Pytała pomiędzy wierszami, cicho, nienachalnie, wędrując marmurowymi schodkami u jego boku.
Mogła, jeśli rozmawiała prawdziwie z nim - bo co do tego nadal nie mogła mieć całkowitej pewności. Milczała, gdy on odgadywał kolejne przebrania, odrobinę zaskoczona jego spostrzegawczością. To właśnie gdy z jego słów wypadło określenie mamrotka zyskała pewność, że to jego twarz skrywa się pod złotą maska. Sama jednak milczała. Niezmiennie i uparcie.
Maski zaczęły ją męczyć. Nużyć może. Głównie dlatego, że skrywały całą mimikę twarzy, pozostawiając tylko jej cześć dla obserwatorów, takich jak ona.
- Nie wiem. - przyznała zgodnie z prawdą, jednocześnie ujawniając, że źle sformułowała wypowiedziane wcześniej słowa. - Co jeśli rozczaruje cię kiedykolwiek? - zapytała więc zamiast tego. Dzisiaj zdawało się inne. Skryte jeszcze za maskami za którymi pozwalali sobie nie śmielsze pytania. Inne, przez wzgląd na ich treść. Te brzmiały, jakby sprawdzali siebie dokładniej, bardziej pewnie, możliwe, że już na przyszłość, która stała niby przed nimi nadal zamglona. - Słyszała, że ponoć trucizna rozwiązuje wiele problemów. - żartobliwy ton wkradł się w jej głos na powrót. Pamiętała rozbawienie Tristana podczas ich rozmowy po Stonhenge, pamiętała jak spojrzał na nią z pobłażliwością gdy stwierdziła że i ona jest w stanie dawać i zabierać życie. Ale czy prawdziwie była? Nie miała dowiedzieć się wcześniej, niż w chwili swojej własnej próby. W chwili, gdy rzeczywiście będzie musiała odebrać komuś żywot. Jej ręce pozostawały jednak związane - co nie ciążyło bardzo Melisande - wiedziała, że tak długo nie zaistnieje potrzeba Tristan nigdy nie poprosi jej, by zabiła kogoś. Nawet, gdyby chodziło o Blacka. Prawdopodobnie odmówiłby jej, gdyby sama przyszła z prośbą o pozwolenie. A bez niego nie zamierzała robić niczego. Zresztą, nigdy nie chciała pozbawiać go życia, nie tylko dlatego, że nie mogła. Ciekawił ją i nie nużył, a to było więcej niż niektórym nie udało się osiągnąć przez lata. Przez kilka chwil zmierzyła go spojrzeniem spod maski. Zaraz jednak spoważniała. - Sądzisz, że zgodziłaby się na kogoś, kto mógłby ją rozczarować? - zapytała chwilę później, nie spuszczając jeszcze przez kilka sekund spojrzenia. Kolejne słowa, uniosły jej brwi ale tego nie był w stanie zbaczać. Milczała, nie odzywając się, szukając słów - a może odpowiedzi. Jej dłoń uniosła się do góry i skubęła lekko dolną wargę
- Warto, jeśli on jest tego wart. - zadecydowała spokojnie, opuszczając dłoń. Mogłaby czekać i całe życie, jeśli miałaby ku temu dobry powód. Zadarła głowę do góry. Jej wzrok na powrót zawisł na gwiazdach. Zaśmiała się, odrzucając głowę do tyłu.
- Oczywiście, że nie. - zgodziła się spokojnie, nie spuszczając spojrzenia z nieba rozpościerającego się nad nimi. - Nic wszak nie trwa wiecznie. - dodała słuchając kolejnych słów, które wypowiadały jego wargi. Był ich świadoma. Posiadała wiedzę z dziedziny astronomii jednak nie przerwała mu nawet raz. Pozwalając by mówił dalej. Odnajdując w jego słowach coś z pocieszenia, jakby próbował ochronić ją przed smutną prawdą.
Na jego ostatnie słowa uniosła lekko brwi, lekko zdziwiona pytaniem, zaraz potem je zmarszczyła, ale oba te gest zniknęły po zieloną maską pokrytą łuskami.
- Tak, jeśli i on tego pożąda. - odpowiedziała ze spokojem, podając mu dłoń. Pozwalając się ufnie prowadzić w kierunku labiryntu, który bardziej wzbudzał jej rozbawienie, niźli rzeczywiście ją pociągał. Nie oponowała jednak i nie wymawiała labiryntowi jego śmieszności. Pozwalając by zabrał ją tam, jeśli tego właśnie chciał. Dzisiaj, dzisiaj miało pozostać skąpane w jego decyzjach i jej zgodach. Bo od nich właśnie zależało równie wiele. - To tylko jego decyzja - ściągnąć ją, czy pozostawić. Czego tak naprawdę chcesz, Alphardzie? Pytała pomiędzy wierszami, cicho, nienachalnie, wędrując marmurowymi schodkami u jego boku.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wcale nie godziło w jego dumę to, że prawdopodobnie zajął miejsce tajemniczego adoratora. Czy jednak sam się nim w ten sposób stał? Już nie mógł zakłamywać rzeczywistości, bo w tej chwili ewidentnie zabiegał o jej względy, naiwnie się łudząc, że uda mu się zatrzeć wcześniejszą serię złych wrażeń. Nie dawał jej szansy na obdarzenie go jakąkolwiek serdecznością, jednak nie był też ślepy, ona również pozostawała nim zainteresowana. Twierdziła, że to jego własne wybory prowadzą go do niej, lecz za każdym razem dawała mu powody, aby szukać sposobności do kolejnej konfrontacji. Słowne przepychanki traktowali jak wymianę ciosów, próbując atakować jak najcelniej w najsłabsze punkty. To właśnie przez te wszystkie wypowiedziane przez nią słowa nie potrafił zaznać spokoju, chciał wytykać jej błędy, naprostowywać poglądy, udowadniać, że wszystkie jej wnioski dotyczące jego osoby są mylne. Kolejne rozmowy zawsze motywował poprzednimi, ponieważ zdania padające z ich ust nigdy do końca nie mogą wybrzmieć. Myślami zbyt często wracał do głoszonych przez nią tez i wierzył, że jej duma też każe jej rozpamiętywać jego komentarze.
Dziś jednak nie atakowali się wzajemnie. Tym razem chciał po prostu z nią porozmawiać – bez gniewu, irytacji, kąśliwości. Z maską na twarzy obnażał przed nią swoje wątpliwości. Już nie wiedział jak ma właściwie ją traktować i czy wypada mu cokolwiek mówić czynić w jej towarzystwie. Gubił się we własnych motywach i nie znał tych, które kierowały nią. Zaczynało mu zależeć, ale jeszcze nie mógł przyznać tego przed sobą w pełni, świadom wszelkich konsekwencji, gdy uzna wreszcie prawdę o łączącej ich relacji. Nawet stracił umiejętność oszacowania czy lady Melisande bardziej go przyciąga czy odrzuca. Chociaż teraz odpowiedź na to zagadnienie mogła wydawać się oczywista.
– Co jeśli nie rozczaruje mnie nigdy? – odpowiedział na jej pytanie swoim własnym, próbując ukazać jak wielką niewiadomą jest przyszłość, która może rozwinąć różne scenariusze. Sam zdołał rozwinąć w swoich myślach już kilka wizji najbliższych miesięcy, nawet lat, lecz wciąż nie był pewien jaką ścieżkę obierze i co przyniesie mu los. Jakie szanse będą na wyciągnięcie ręki? Kto i kiedy rzuci kłody pod nogi? Wciąż budował swoją pozycję w sferze zawodowej, w hierarchii własnego rodu, która na razie wydawała mu się niezachwiana. – Wiele zależy od natury i wagi samego rozczarowania. Trudno mi deklarować jak się zachowam, gdy nie znam kontekstu i nie wiem, co przyniesie życie – starał się pozostać z nią jak najbardziej szczery, dlatego nie mógł dać jej konkretniejszej odpowiedzi. – Jej usposobienie pozwala mi sądzić, że być może rozczarowania uda się uniknąć – dodał ciszej, bo przecież dane mu było ujrzeć tylko pozory. Nie zdołał jej poznać, nie wierzył zresztą w możliwość całkowitego poznania drugiej osoby. Ale jej kolejne słowa sprawiły, że uśmiechnął się lekko, dostrzegając pewną konsekwencję w jej zachowaniu. – Znów ta sama groźba – wyrzucił z siebie bardziej w mroźne powietrze niż ku niej, zdradzając po sobie lekkie rozbawienie. Nie pozwolił sobie jednak na odebranie słów o truciźnie z pobłażliwością, prawdopodobnie dlatego, że pamiętał jak marnie skończył w swoim śnie. Pod jej szponami, dziobem, kiedy lady Rosier przemieniła się w lady Black.
Na kogo mogłaby zdecydować się lady Rosier – nie wiedział, a jednak zdążył już przynajmniej raz zastanowić się nad tym bardzo poważnie. Wysnute wnioski nie przemawiały jednak na jego korzyść. – Zapewne nie – odparł krótko, nie chcąc wdawać się w szczegóły, które tylko by go pogrążyły. Przez kolejne słowa, które wypadły z jej ust, zmarszczył brwi. Gotowa była czekać wieczność, nie wydało mu się to mądre. Miłość jest jednak zagadkowym zjawiskiem, otumania i nakłania do poświęceń. Ale nie rozważał o miłości zbyt długo, ponieważ miał okazję ujrzeć jej charakterystyczne gesty. Skąd wziął się nawyk skubania dolnej wargi, naprawdę był tego ciekaw. Przy śmiechu zawsze też odrzucała głowę do tyłu, tak robiła też w ich wspólnym tańcu.
– Wybory, decyzje, motywy, powody – wymienił pod nosem odrobinę niechętnie, zmęczony już tak dogłębnym analizowaniem wszystkiego. Każde pojedyncze słowo, całe zdania i nawet gesty miały ogromne znaczenie. Trzymał jej dłoń, asekurując przy zejściu po schodach. Zatrzymał się przy ostatnim stopniu, aby pozwolić sobie ułożyć jej dłoń na własnym ramieniu i wejść wreszcie w pierwszy korytarz zielonego labiryntu, dając się osłonić wysokim ścianom z przyciętego równo żywopłotu. – Chcę wiedzieć jak na mnie dziś patrzysz – po tych słowach uniósł wolną słoń i zdjął własną maskę, aby bez wstydu ukazać jej swoją twarz. Odnaleźć mogła na niej prawdziwą łagodność i pozorny spokój, ponieważ w ciemnych oczach czaiły się skrywane obawy i wątpliwości. Chciał na nią spojrzeć i spróbować odgadnąć, co też o nim myśli, gdy stoi z nim na początku labiryntu wsparta o jego ramię.
Dziś jednak nie atakowali się wzajemnie. Tym razem chciał po prostu z nią porozmawiać – bez gniewu, irytacji, kąśliwości. Z maską na twarzy obnażał przed nią swoje wątpliwości. Już nie wiedział jak ma właściwie ją traktować i czy wypada mu cokolwiek mówić czynić w jej towarzystwie. Gubił się we własnych motywach i nie znał tych, które kierowały nią. Zaczynało mu zależeć, ale jeszcze nie mógł przyznać tego przed sobą w pełni, świadom wszelkich konsekwencji, gdy uzna wreszcie prawdę o łączącej ich relacji. Nawet stracił umiejętność oszacowania czy lady Melisande bardziej go przyciąga czy odrzuca. Chociaż teraz odpowiedź na to zagadnienie mogła wydawać się oczywista.
– Co jeśli nie rozczaruje mnie nigdy? – odpowiedział na jej pytanie swoim własnym, próbując ukazać jak wielką niewiadomą jest przyszłość, która może rozwinąć różne scenariusze. Sam zdołał rozwinąć w swoich myślach już kilka wizji najbliższych miesięcy, nawet lat, lecz wciąż nie był pewien jaką ścieżkę obierze i co przyniesie mu los. Jakie szanse będą na wyciągnięcie ręki? Kto i kiedy rzuci kłody pod nogi? Wciąż budował swoją pozycję w sferze zawodowej, w hierarchii własnego rodu, która na razie wydawała mu się niezachwiana. – Wiele zależy od natury i wagi samego rozczarowania. Trudno mi deklarować jak się zachowam, gdy nie znam kontekstu i nie wiem, co przyniesie życie – starał się pozostać z nią jak najbardziej szczery, dlatego nie mógł dać jej konkretniejszej odpowiedzi. – Jej usposobienie pozwala mi sądzić, że być może rozczarowania uda się uniknąć – dodał ciszej, bo przecież dane mu było ujrzeć tylko pozory. Nie zdołał jej poznać, nie wierzył zresztą w możliwość całkowitego poznania drugiej osoby. Ale jej kolejne słowa sprawiły, że uśmiechnął się lekko, dostrzegając pewną konsekwencję w jej zachowaniu. – Znów ta sama groźba – wyrzucił z siebie bardziej w mroźne powietrze niż ku niej, zdradzając po sobie lekkie rozbawienie. Nie pozwolił sobie jednak na odebranie słów o truciźnie z pobłażliwością, prawdopodobnie dlatego, że pamiętał jak marnie skończył w swoim śnie. Pod jej szponami, dziobem, kiedy lady Rosier przemieniła się w lady Black.
Na kogo mogłaby zdecydować się lady Rosier – nie wiedział, a jednak zdążył już przynajmniej raz zastanowić się nad tym bardzo poważnie. Wysnute wnioski nie przemawiały jednak na jego korzyść. – Zapewne nie – odparł krótko, nie chcąc wdawać się w szczegóły, które tylko by go pogrążyły. Przez kolejne słowa, które wypadły z jej ust, zmarszczył brwi. Gotowa była czekać wieczność, nie wydało mu się to mądre. Miłość jest jednak zagadkowym zjawiskiem, otumania i nakłania do poświęceń. Ale nie rozważał o miłości zbyt długo, ponieważ miał okazję ujrzeć jej charakterystyczne gesty. Skąd wziął się nawyk skubania dolnej wargi, naprawdę był tego ciekaw. Przy śmiechu zawsze też odrzucała głowę do tyłu, tak robiła też w ich wspólnym tańcu.
– Wybory, decyzje, motywy, powody – wymienił pod nosem odrobinę niechętnie, zmęczony już tak dogłębnym analizowaniem wszystkiego. Każde pojedyncze słowo, całe zdania i nawet gesty miały ogromne znaczenie. Trzymał jej dłoń, asekurując przy zejściu po schodach. Zatrzymał się przy ostatnim stopniu, aby pozwolić sobie ułożyć jej dłoń na własnym ramieniu i wejść wreszcie w pierwszy korytarz zielonego labiryntu, dając się osłonić wysokim ścianom z przyciętego równo żywopłotu. – Chcę wiedzieć jak na mnie dziś patrzysz – po tych słowach uniósł wolną słoń i zdjął własną maskę, aby bez wstydu ukazać jej swoją twarz. Odnaleźć mogła na niej prawdziwą łagodność i pozorny spokój, ponieważ w ciemnych oczach czaiły się skrywane obawy i wątpliwości. Chciał na nią spojrzeć i spróbować odgadnąć, co też o nim myśli, gdy stoi z nim na początku labiryntu wsparta o jego ramię.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
W jakiś sposób była spokojna - może po części dlatego, że jej spokój trudno było zburzyć w całkowitym rozrachunku. Teraz jednak co innego powodowało jej spokój. odnajdowała go w dobrze postawionych wnioskach i tezach, której potwierdzało jego przybycie. Odnajdywała go w wypowiadanych słowach, bo podejrzewała, że doskonale wie kogo szukał i z kim rozmawia. Tym bardziej, że nie próbowała skryć barwy swojego głosu a niewinna zabawa lady Nott pokazała przecież dokładnie, jak spostrzegawczy potrafił być. Wiedziała też dokładnie, jaką moc miały jej słowa. Wiedziała dokładnie jak zasiane doprowadzały do kolejnych akcji. Mogła być bronią, jeśli tylko tego chciała. Wielu zapomniało, że każda róża miała kolce. Zapomniał o tym też Black, sądząc, że jej płeć definiuje ją jako słabszego przeciwnika. Musiał otrzymać od niej tą lekcję. Bez niej, nie dało się iść nigdzie dalej. Musiał wiedzieć, że posiada własny rozum i własne myśli. I ostatecznie - że jest przeciwnikiem wymagającym, którego nie należało lekceważyć.
Dzisiaj jednak było inne i Melisande tylko częściowo domyślała się dlaczego. Nie była przecież w stanie zajrzeć w jego wnętrze. Dostrzec to, co ukrywał przed całym światem. Ale miała pewność, co do plonów, które właśnie zbierała. Nawet nie zauważył, kiedy wniknęła w jego myśli ledwie zauważalnie. Z początku chciała jedynie go dręczyć. Sama nie była pewna czy to nie jedynie czego chce nadal. Jednocześnie jej rozważna natura dostrzegała w tym szansę.
- Nigdy to bardzo duże słowo, trudne do utrzymania. - stwierdziła spokojnie, rozplatając dłonie i układając je na murkach po boku. - Ludzie chcą wierzyć w nigdy i zawsze. Bo i one zdają się stałe. - jej głowa uniosła się do góry. Spojrzenie ponownie zawisło na niebie, kilka chwil milczała, jednak nie na tyle długo, by mógł wejść jej w słowo. - Stałe jak gwiazdy, o których przed chwilą rozmawialiśmy. Widzę między nimi dużo wspólnych wątków. - Nie opuściła głowy, ale jej spojrzenie z nieba, przesunęło się na sylwetkę mężczyzny obok. - Rozsądnie. - zgodziła się ze spokojem z odpowiedzią na zadane przez nią pytanie. Nikt nie mógł zagwarantować własnych reakcji, nie mając wcześniej możliwości zmierzenia się z takimi samymi, czy podobnym. Alphard Black bywał rozsądny. Kącik jej ust uniósł się ku górze na myśl, która przesunęła się po jej głowie niesłyszalna dla niego. Opuściła głowę, nie odejmując od niego wzroku. Jej uśmiech poszerzył się na stwierdzenie które wypuścił na mroźne powietrze między nimi. Wzruszyła jedynie niewinnie ramionami, nie potwierdzając, ani nie zaprzeczając. Pytanie, które zadała i odpowiedź, którą dostała. Wszytko miało odpowiedni bieg i znaczenie. Potrzebowała by rozumiał i wiedział, że niezmiennie do niej należy wybór. Połowicznie co prawda, bo była droga, którą przecież można było obrać. Wiodła przez jej brata. Obie wiodły obok niego. Jednak jedna, mogła jej wcale nie uwzględniać. Przekonać jego - i dostać ją. Istniała przecież i taka opcja. Schodziła pewnie wspierając się o jego dłoń. Zaciekawiona przeniosła spojrzenie z zbliżających się zielonych korytarzy ku kanciastej twarzy Blacka. Nie powiedziała nic, przystając po ostatnim stopniu obok. Jej dłoń machinalnie przesunęła się zajmując odpowiednie miejsce, pozwoliła dalej się prowadzić między zielone ściany, które otoczyły ich z obu stron. Wędrowali chwilę w ciszy, po której wypadły kolejne słowa. Jej wzrok przesunął się z widoku przed nią, na niego, przyciągnięty ruchem drugiej dłoni.
Chcę wiedzieć jak na mnie dziś patrzysz – po tych słowach uniósł wolną słoń i zdjął własną maskę, aby bez wstydu ukazać jej swoją twarz. Odnaleźć mogła na niej prawdziwą łagodność i pozorny spokój, ponieważ w ciemnych oczach czaiły się skrywane obawy i wątpliwości. Chciał na nią spojrzeć i spróbować odgadnąć, co też o nim myśli, gdy stoi z nim na początku labiryntu wsparta o jego ramię.
- Mam wyjawić to, co najciekawsze? - zapytała figlarnie, sama unosząc dłoń do maski, którą ściągnęła. Prawie jednakie słowa wypowiedział do niej podczas spotkania u ambasadora, była pewna, że dostrzeże to odwołanie. Był bystrym człowiekiem. Doskonale wiedzieli też kto skrywa się pod maskami. Uniosła głowę spoglądając prosto w ciemne oczy. Spoważniała, chociaż w jej spojrzeniu nadal lśniły ogniki. - Niezmiennie tak samo, Alphardzie. Z ciekawością. - odpowiedziała w końcu spokojnie. Nie zagłębiając się jednak w temat bardziej. Wiatr poruszył pasmami włosów wypuszczonymi z eleganckiego upięcia. Dłoń z maską opadła wzdłuż jej ciała. Głowa przekrzywiła się lekko w prawą stronę. Czy rozmawiając z nią właśnie, niemo godził się na respektowanie jej własnego prawa o którego przestrzeganie prosiła go wcześniej? Na razie jednak powstrzymywała się od zadawania pytań, chcąc, by to on sam się przed nią narysował swój własny obraz.
Dzisiaj jednak było inne i Melisande tylko częściowo domyślała się dlaczego. Nie była przecież w stanie zajrzeć w jego wnętrze. Dostrzec to, co ukrywał przed całym światem. Ale miała pewność, co do plonów, które właśnie zbierała. Nawet nie zauważył, kiedy wniknęła w jego myśli ledwie zauważalnie. Z początku chciała jedynie go dręczyć. Sama nie była pewna czy to nie jedynie czego chce nadal. Jednocześnie jej rozważna natura dostrzegała w tym szansę.
- Nigdy to bardzo duże słowo, trudne do utrzymania. - stwierdziła spokojnie, rozplatając dłonie i układając je na murkach po boku. - Ludzie chcą wierzyć w nigdy i zawsze. Bo i one zdają się stałe. - jej głowa uniosła się do góry. Spojrzenie ponownie zawisło na niebie, kilka chwil milczała, jednak nie na tyle długo, by mógł wejść jej w słowo. - Stałe jak gwiazdy, o których przed chwilą rozmawialiśmy. Widzę między nimi dużo wspólnych wątków. - Nie opuściła głowy, ale jej spojrzenie z nieba, przesunęło się na sylwetkę mężczyzny obok. - Rozsądnie. - zgodziła się ze spokojem z odpowiedzią na zadane przez nią pytanie. Nikt nie mógł zagwarantować własnych reakcji, nie mając wcześniej możliwości zmierzenia się z takimi samymi, czy podobnym. Alphard Black bywał rozsądny. Kącik jej ust uniósł się ku górze na myśl, która przesunęła się po jej głowie niesłyszalna dla niego. Opuściła głowę, nie odejmując od niego wzroku. Jej uśmiech poszerzył się na stwierdzenie które wypuścił na mroźne powietrze między nimi. Wzruszyła jedynie niewinnie ramionami, nie potwierdzając, ani nie zaprzeczając. Pytanie, które zadała i odpowiedź, którą dostała. Wszytko miało odpowiedni bieg i znaczenie. Potrzebowała by rozumiał i wiedział, że niezmiennie do niej należy wybór. Połowicznie co prawda, bo była droga, którą przecież można było obrać. Wiodła przez jej brata. Obie wiodły obok niego. Jednak jedna, mogła jej wcale nie uwzględniać. Przekonać jego - i dostać ją. Istniała przecież i taka opcja. Schodziła pewnie wspierając się o jego dłoń. Zaciekawiona przeniosła spojrzenie z zbliżających się zielonych korytarzy ku kanciastej twarzy Blacka. Nie powiedziała nic, przystając po ostatnim stopniu obok. Jej dłoń machinalnie przesunęła się zajmując odpowiednie miejsce, pozwoliła dalej się prowadzić między zielone ściany, które otoczyły ich z obu stron. Wędrowali chwilę w ciszy, po której wypadły kolejne słowa. Jej wzrok przesunął się z widoku przed nią, na niego, przyciągnięty ruchem drugiej dłoni.
Chcę wiedzieć jak na mnie dziś patrzysz – po tych słowach uniósł wolną słoń i zdjął własną maskę, aby bez wstydu ukazać jej swoją twarz. Odnaleźć mogła na niej prawdziwą łagodność i pozorny spokój, ponieważ w ciemnych oczach czaiły się skrywane obawy i wątpliwości. Chciał na nią spojrzeć i spróbować odgadnąć, co też o nim myśli, gdy stoi z nim na początku labiryntu wsparta o jego ramię.
- Mam wyjawić to, co najciekawsze? - zapytała figlarnie, sama unosząc dłoń do maski, którą ściągnęła. Prawie jednakie słowa wypowiedział do niej podczas spotkania u ambasadora, była pewna, że dostrzeże to odwołanie. Był bystrym człowiekiem. Doskonale wiedzieli też kto skrywa się pod maskami. Uniosła głowę spoglądając prosto w ciemne oczy. Spoważniała, chociaż w jej spojrzeniu nadal lśniły ogniki. - Niezmiennie tak samo, Alphardzie. Z ciekawością. - odpowiedziała w końcu spokojnie. Nie zagłębiając się jednak w temat bardziej. Wiatr poruszył pasmami włosów wypuszczonymi z eleganckiego upięcia. Dłoń z maską opadła wzdłuż jej ciała. Głowa przekrzywiła się lekko w prawą stronę. Czy rozmawiając z nią właśnie, niemo godził się na respektowanie jej własnego prawa o którego przestrzeganie prosiła go wcześniej? Na razie jednak powstrzymywała się od zadawania pytań, chcąc, by to on sam się przed nią narysował swój własny obraz.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Labirynt
Szybka odpowiedź