Labirynt
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Labirynt
Po wyjściu z sali balowej, schodząc marmurowymi schodkami z niewielkiego tarasu, trafia się do zachodniej części ogrodu. Latem, spacerującym wśród idealnie przyciętych tui umila czas plusk niewielkich fontann z urokliwymi, białymi rzeźbami nimf leśnych. Jednakże to nie niewielke ogrodowe alejki stanowią główną atrakcję tej części posiadłości - tuż za fontannami znajduje się wejście do majestatycznego labiryntu. Równo przycięty, gęsty żywopłot wije się na przestrzeni kilku hektarów. Wąskie ścieżki co kilkadziesiąt metrów rozszerzają się na większe pola, gdzie ulokowano ozdobne posągi lwów i nimf leśnych, krzewy czy ławeczki, na których można odpocząć. Jednakże Lady Adalaide co rusz ostrzega swoich gości, że zapuszczając się zbyt daleko, odnalezienie drogi powrotnej może zakończyć się fiaskiem - bowiem labirynt co chwila zmienia położenie swoich ścieżek, a ponadto kilkumetrowe ściany zieleni skutecznie uniemożliwiają odnalezienie wyjścia.
Podczas pierwszego spotkania nie docenił jej, z kolei przy drugim zdołał już dostrzec jak wielką inteligencją była obdarzona. Toczyli pojedynki na słowa i chyba tylko dziś zdarzyło się, że wcale nie próbowali wyprowadzać wobec siebie wzajemnych zarzutów. Raz umniejszył jej wartości i naprawdę zaczynał tego żałować. Ale wtedy spoglądał na nią nie przez pryzmat płci, ważniejszym kryterium była jej przynależność do rodu, który nigdy nie był Blackom przychylny. Czyż najbardziej nie definiowało ją to, że była Różą? Otrzymała wychowanie zgodne z wielowiekowymi szlacheckimi tradycjami, jak również została uświadomiona co do wzajemnych stosunków między rodami. Doskonale wiedziała z kim mówić powinna, a z kim niekoniecznie i już podczas przyswajania sobie wiedzy o historii rodu zapewne nakazano jej mieć na to baczenie. Wcale nie uważał, że pozbawiona jest własnego rozumu tylko z racji tego, że jest kobietą. To złość kierowana do jej brata sprawiła, że zdecydował się zaatakować ją, gdy tylko ujrzał ją przypadkowo w jednym z lokali na Pokątnej. Był to po prostu impuls, który prawdopodobnie go zgubił. Gdyby jednak nie popełnił tego błędu, nie stałby z nią w tym miejscu – na tarasie skąpanym w księżycowym świetle, z dala od innych osób bawiących się na tym sylwestrowym sabacie.
Nie potrafił spojrzeć na gwiazdy nawet wtedy, gdy ona to czyniła. Wolał w tym czasie spoglądać właśnie na nią, tak bardzo zaabsorbowaną widokiem nocnego nieba, że aż zadzierała głowę do góry, tym samym eksponując bardziej swoją szyję. Ta część jej ciała również pozostawała smukła. Black opamiętał się jednak i w odpowiedniej chwili odwrócił wzrok, nie mówiąc nic więcej, co mogłoby ponownie nakłonić ich do rozważań na temat stałości i jej braku. Nic przecież nie jest wieczne.
Cisza pomiędzy nimi była nowym zjawiskiem. Zawsze towarzyszyły im słowa, najczęściej kąśliwe, zuchwałe, z każdym spotkaniem coraz częściej bezpośrednie. Łapali się wzajemnie za słówka, wykorzystywali wypowiedziane niegdyś słowa, aby spotęgować ich dawny wydźwięk, bądź nadać im całkowicie nowe brzmienie. Tym razem nie czuł się tak, jakby lady Rosier próbowała mu coś wytknąć, prędzej ucieszył się z tego, że zdawała się pamiętać co do niej powiedział i kiedy. Lecz sama treść pytania również go zestresowała. Zdjął własną maskę bez gwarancji, że i ona to uczyni. Wziął głębszy wdech, nawet licząc się z tym, że zdecyduje się teraz odejść, aby zakpić z niego, choć tym samym skazywałaby go na śmieszność z dala od cudzych spojrzeń. Ale nie zaznał hańby, gorycz porażki nie rozlała się po jego podniebieniu. Na jego szczęście niepewność trwała tylko kilka sekund. Ostrożnie chwyciła swoją maskę i zdjęła ja z twarzy. Wyraz jej twarzy był tak poważny, jakby prowadziła nudną dysputę. To go mocno speszyło i poczuł się prawie oszukany. Dopiero po usłyszeniu jej odpowiedzi i spojrzeniu w stalowe tęczówki upewnił się, że jeszcze nic nie jest stracone.
– Co zatem sądzisz o moim wejrzeniu?
Zdołała już zauważyć, że zdążył zmienić swoje nastawienie do jej osoby? Przecież nie była ślepa, z pewnością to dostrzegła. Subtelnie próbował wybadać, co właściwie o tym myśli. Nawet w tej chwili czuł się rozdarty, gdy nie wiedział jakie intencje wobec jego osoby kryje. Rzeczywiście w jej oczach migotało zaciekawienie, ale jak miał właściwie odczytać ich wyraz, pozostałe emocje, jakie w sobie taiły ciemne źrenice okalana przez jasne tęczówki? Czasem wydawało mu się, że patrzy na niego ze złością i pogardą, innym razem z pobłażliwością, jaką to kieruje się zazwyczaj do nierozgarniętych dzieci. Najbardziej jednak dręczyły go te wszechwiedzące spojrzenia, którymi jasno pokazywała, że wszystko wie lepiej. Od pewnego czasu nieustannie sugerowała, że realizuje jej misterny plan. Czy naprawdę wpadł w jej sidła?
Trudniej było mu kierować ku niej słowa, kiedy zdecydowali wspólnie o pozbawieniu się masek. Były one jednak jakąś ochroną, minimalną co prawda, ale pozwalały zataić kłopotliwe emocje. Milcząco prowadził ich dalej, aby przystanąć przed rozstajem dróg. Zadecydował również za nią i ruszył w lewo, na początku labiryntu nie oczekując żadnych wymyślnych atrakcji. Nigdy wcześniej nie miał okazji zaznajomić się z tym miejscem.
– Odkrywałaś może zakamarki tego labiryntu już wcześniej? – nagle zaciekawiła go ta kwestia. Czy może w zeszłym roku przemierzała te zielone korytarze z innym kawalerem?
Nie potrafił spojrzeć na gwiazdy nawet wtedy, gdy ona to czyniła. Wolał w tym czasie spoglądać właśnie na nią, tak bardzo zaabsorbowaną widokiem nocnego nieba, że aż zadzierała głowę do góry, tym samym eksponując bardziej swoją szyję. Ta część jej ciała również pozostawała smukła. Black opamiętał się jednak i w odpowiedniej chwili odwrócił wzrok, nie mówiąc nic więcej, co mogłoby ponownie nakłonić ich do rozważań na temat stałości i jej braku. Nic przecież nie jest wieczne.
Cisza pomiędzy nimi była nowym zjawiskiem. Zawsze towarzyszyły im słowa, najczęściej kąśliwe, zuchwałe, z każdym spotkaniem coraz częściej bezpośrednie. Łapali się wzajemnie za słówka, wykorzystywali wypowiedziane niegdyś słowa, aby spotęgować ich dawny wydźwięk, bądź nadać im całkowicie nowe brzmienie. Tym razem nie czuł się tak, jakby lady Rosier próbowała mu coś wytknąć, prędzej ucieszył się z tego, że zdawała się pamiętać co do niej powiedział i kiedy. Lecz sama treść pytania również go zestresowała. Zdjął własną maskę bez gwarancji, że i ona to uczyni. Wziął głębszy wdech, nawet licząc się z tym, że zdecyduje się teraz odejść, aby zakpić z niego, choć tym samym skazywałaby go na śmieszność z dala od cudzych spojrzeń. Ale nie zaznał hańby, gorycz porażki nie rozlała się po jego podniebieniu. Na jego szczęście niepewność trwała tylko kilka sekund. Ostrożnie chwyciła swoją maskę i zdjęła ja z twarzy. Wyraz jej twarzy był tak poważny, jakby prowadziła nudną dysputę. To go mocno speszyło i poczuł się prawie oszukany. Dopiero po usłyszeniu jej odpowiedzi i spojrzeniu w stalowe tęczówki upewnił się, że jeszcze nic nie jest stracone.
– Co zatem sądzisz o moim wejrzeniu?
Zdołała już zauważyć, że zdążył zmienić swoje nastawienie do jej osoby? Przecież nie była ślepa, z pewnością to dostrzegła. Subtelnie próbował wybadać, co właściwie o tym myśli. Nawet w tej chwili czuł się rozdarty, gdy nie wiedział jakie intencje wobec jego osoby kryje. Rzeczywiście w jej oczach migotało zaciekawienie, ale jak miał właściwie odczytać ich wyraz, pozostałe emocje, jakie w sobie taiły ciemne źrenice okalana przez jasne tęczówki? Czasem wydawało mu się, że patrzy na niego ze złością i pogardą, innym razem z pobłażliwością, jaką to kieruje się zazwyczaj do nierozgarniętych dzieci. Najbardziej jednak dręczyły go te wszechwiedzące spojrzenia, którymi jasno pokazywała, że wszystko wie lepiej. Od pewnego czasu nieustannie sugerowała, że realizuje jej misterny plan. Czy naprawdę wpadł w jej sidła?
Trudniej było mu kierować ku niej słowa, kiedy zdecydowali wspólnie o pozbawieniu się masek. Były one jednak jakąś ochroną, minimalną co prawda, ale pozwalały zataić kłopotliwe emocje. Milcząco prowadził ich dalej, aby przystanąć przed rozstajem dróg. Zadecydował również za nią i ruszył w lewo, na początku labiryntu nie oczekując żadnych wymyślnych atrakcji. Nigdy wcześniej nie miał okazji zaznajomić się z tym miejscem.
– Odkrywałaś może zakamarki tego labiryntu już wcześniej? – nagle zaciekawiła go ta kwestia. Czy może w zeszłym roku przemierzała te zielone korytarze z innym kawalerem?
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Alphard Black' has done the following action : Rzut kością
'k20' : 15
'k20' : 15
To wcale nie było proste. To, do czego spokojnie z każdym spotkaniem doprowadzała. Miała dużo szczęścia - ono też przecież odgrywało ważną rolę. Dużą, ale nie najważniejszą. Potrzebna też była cierpliwość. Tej nauczyła się szybko. Dokładnie pamiętała lekcję, którą za młodu jeszcze uraczył ją ojciec. Widok wielkiego smoka, ogromnego o sile którą trudno było sobie wyobrazić i prostą prawdę: to oni mieli nad nim kontrolę. Mieli ją, bo potrafili zapanować nad smokami dzięki brzękadłu. Smoki były silniejsze - to był fakt. Ale oni byli sprytniejsi. Nigdy nie miała zapomnieć słów ojca, gdy wyjaśniał jej, że to elastyczność była ich siłą. Umiejętność znajdowania wyjścia z sytuacji. A co ważniejsze, że każdy człowiek miał coś w sobie ze smoka.
Alphard Black, jak wszyscy składał się z wad i zalet, ciągot i słabość umysłu. Pragnień i marzeń. Lubił gonić, lubił zdobywać. Lubił walczyć - choć walka wcale nie musiała odbywać się w sferze cielesnej. Możliwe właśnie, że tą drugą bardziej lubił. Możliwe, że sądził, że jest ją w stanie pokonać. Możliwe, że sądził tak, gdy oddalał się z Pokątnej tamtego dnia. Ale nie przewidział kilku spraw. Ważnych, nawet w samych negocjacjach. Złożył jej niższość. Nie mógł wiedzieć, że była inna niż większość dam, których głowy zaprzątały suknie, najnowsze powieści i popołudniowe herbatki. Nie mógł wiedzieć, że wiele lat temu ojciec podarował jej jedną z ważniejszych prawd. Dała się zaskoczyć - i ta wina, należała całkowicie do niej. Potem, powoli, cierpliwie, zmuszała go by płacił za to. Był kręcił się w kółko rozdzierany w dwie różne strony. Mężczyzn pociągały tajemnice. Lubili też kobiety które potrafiły być silne i uległe, groźne i łagodne, rozszalałe niczym najgroźniejszy z żywiołów i łagodne, niczym fale na spokojnym morzu. Sprzeczności, nieprzewidywalność, pogoń za nieuchwytnym. Krok za krokiem doprowadzała do szaleństwa. Ale winić za to, mógł tylko siebie. Początkowo chciała mu jedynie pokazać jak wielki błąd popełnił. Jak mocno nie powinien lekceważyć żadnego z Rosierów. Nadal nie była jeszcze pewna, czy obrana droga była odpowiednia. Ale to, co dostrzegła wtedy, nie zgasło. Tląc się gdzieś dalej sprawdzając rozsądność własnego twierdzenia.
Nigdy nie bała się ciszy, nigdy jej ona też nie przeszkadzała. Potrafiła milczeć. Lubiła to nawet. Szelest kolejnych stronic starych ksiąg. Mechaniczne dźwięki aparatury laboratoryjnej. Dźwięk odsuwanego pudełka na pokaźnych rozmiarów biurko. Niesłyszalne vibrato oddechów gdy stali obok siebie. I dźwięki nocy, zakłócane przez muzykę dochodzącą z głównej sali. Uniosła stalowe spojrzenie, zawieszając je na ciemnych tęczówkach Blackach. Mierzyła je w ciszy, którą wcześniej przerwało jego pytanie.
- Bystre. - przecież zdążył już to udowodnić. - Dokładne i surowe. - oceniała dalej, spokojnie wpatrując się w jego oczy zadzierając lekko brodę ku górze. - Wnikliwe. - oceniała dalej. Przecież chciał tego sam, zadając to pytanie. - Nieufne. - wymieniała spokojnie dalej, na sekundę zmarszczyła brwi, gdy jej spojrzenie przesuwało się po oczach Alpharda. - Brak w nim dziś nienawiści i pogardy. A to pozwala mi wnioskować, że i ty ją w końcu dostrzegłeś. - zawyrokowała na koniec spokojnie. Unosząc łagodnie kąciki ust ku górze. Pozwała się dalej prowadzić odkrywając, że nie przeszkadzał jej brak masek. Wręcz przeciwnie. Czuła się bez nich swobodniej. Wolała widzieć twarz swojego rozmówcy. Lubiła czytać z ludzkich twarzy.
- Lata temu, razem z Marie. - przyznała spokojnie, uśmiech na jej wargach zmienił się - tak samo jak spojrzenie. Przymknęła na chwilę powieki. To było dobre wspomnienie. Zabawne, pełne śmiechu i nieoczekiwanych rozwiązań. Upór jej siostry był tym, co cechował wszystkich Rosierów. A ona musiała zobaczyć labirynt by nie dać się zaskoczyć, gdy wejdzie w niego ponownie. - Zgubiłyśmy się. - przyznała swobodnie, rozbawiona tym faktem. Pokręciła lekko głową. To było dobre wspomnienia. Żałowała wielu lat, które spędziła pielęgnując zazdrość i złość. Wielu, które teraz mogły mieć równie pięknie zabarwienie. Dostały za mało czasu. Była za młoda, by zginąć. Ale winni zapłacili. To było pocieszeniem, jednak jej brak wbijał się w ich serca niczym kolce róż w niesprawne palce. Ból pozostał. Zabarwił każdą myśl o niej. Był i Melisande wątpiła, by kiedykolwiek miał ich opuścić. Każde z nich musiało nauczyć się jak go nieść. Jak żyć dalej z raną w sercu wiedząc. Że właśnie tego by chciała. - A ty, byłeś tu wcześniej? - zadała pytanie zerkając na niego ze swojego miejsca, pozwalając by prowadził. Zerknęła na lodową altanę, która pojawiła się w zasięgu ich wzroku, jednak nie miała chęci się w niej zatrzymywać. Po co, skoro droga zdawała się w jakiś sposób satysfakcjonująca?
Alphard Black, jak wszyscy składał się z wad i zalet, ciągot i słabość umysłu. Pragnień i marzeń. Lubił gonić, lubił zdobywać. Lubił walczyć - choć walka wcale nie musiała odbywać się w sferze cielesnej. Możliwe właśnie, że tą drugą bardziej lubił. Możliwe, że sądził, że jest ją w stanie pokonać. Możliwe, że sądził tak, gdy oddalał się z Pokątnej tamtego dnia. Ale nie przewidział kilku spraw. Ważnych, nawet w samych negocjacjach. Złożył jej niższość. Nie mógł wiedzieć, że była inna niż większość dam, których głowy zaprzątały suknie, najnowsze powieści i popołudniowe herbatki. Nie mógł wiedzieć, że wiele lat temu ojciec podarował jej jedną z ważniejszych prawd. Dała się zaskoczyć - i ta wina, należała całkowicie do niej. Potem, powoli, cierpliwie, zmuszała go by płacił za to. Był kręcił się w kółko rozdzierany w dwie różne strony. Mężczyzn pociągały tajemnice. Lubili też kobiety które potrafiły być silne i uległe, groźne i łagodne, rozszalałe niczym najgroźniejszy z żywiołów i łagodne, niczym fale na spokojnym morzu. Sprzeczności, nieprzewidywalność, pogoń za nieuchwytnym. Krok za krokiem doprowadzała do szaleństwa. Ale winić za to, mógł tylko siebie. Początkowo chciała mu jedynie pokazać jak wielki błąd popełnił. Jak mocno nie powinien lekceważyć żadnego z Rosierów. Nadal nie była jeszcze pewna, czy obrana droga była odpowiednia. Ale to, co dostrzegła wtedy, nie zgasło. Tląc się gdzieś dalej sprawdzając rozsądność własnego twierdzenia.
Nigdy nie bała się ciszy, nigdy jej ona też nie przeszkadzała. Potrafiła milczeć. Lubiła to nawet. Szelest kolejnych stronic starych ksiąg. Mechaniczne dźwięki aparatury laboratoryjnej. Dźwięk odsuwanego pudełka na pokaźnych rozmiarów biurko. Niesłyszalne vibrato oddechów gdy stali obok siebie. I dźwięki nocy, zakłócane przez muzykę dochodzącą z głównej sali. Uniosła stalowe spojrzenie, zawieszając je na ciemnych tęczówkach Blackach. Mierzyła je w ciszy, którą wcześniej przerwało jego pytanie.
- Bystre. - przecież zdążył już to udowodnić. - Dokładne i surowe. - oceniała dalej, spokojnie wpatrując się w jego oczy zadzierając lekko brodę ku górze. - Wnikliwe. - oceniała dalej. Przecież chciał tego sam, zadając to pytanie. - Nieufne. - wymieniała spokojnie dalej, na sekundę zmarszczyła brwi, gdy jej spojrzenie przesuwało się po oczach Alpharda. - Brak w nim dziś nienawiści i pogardy. A to pozwala mi wnioskować, że i ty ją w końcu dostrzegłeś. - zawyrokowała na koniec spokojnie. Unosząc łagodnie kąciki ust ku górze. Pozwała się dalej prowadzić odkrywając, że nie przeszkadzał jej brak masek. Wręcz przeciwnie. Czuła się bez nich swobodniej. Wolała widzieć twarz swojego rozmówcy. Lubiła czytać z ludzkich twarzy.
- Lata temu, razem z Marie. - przyznała spokojnie, uśmiech na jej wargach zmienił się - tak samo jak spojrzenie. Przymknęła na chwilę powieki. To było dobre wspomnienie. Zabawne, pełne śmiechu i nieoczekiwanych rozwiązań. Upór jej siostry był tym, co cechował wszystkich Rosierów. A ona musiała zobaczyć labirynt by nie dać się zaskoczyć, gdy wejdzie w niego ponownie. - Zgubiłyśmy się. - przyznała swobodnie, rozbawiona tym faktem. Pokręciła lekko głową. To było dobre wspomnienia. Żałowała wielu lat, które spędziła pielęgnując zazdrość i złość. Wielu, które teraz mogły mieć równie pięknie zabarwienie. Dostały za mało czasu. Była za młoda, by zginąć. Ale winni zapłacili. To było pocieszeniem, jednak jej brak wbijał się w ich serca niczym kolce róż w niesprawne palce. Ból pozostał. Zabarwił każdą myśl o niej. Był i Melisande wątpiła, by kiedykolwiek miał ich opuścić. Każde z nich musiało nauczyć się jak go nieść. Jak żyć dalej z raną w sercu wiedząc. Że właśnie tego by chciała. - A ty, byłeś tu wcześniej? - zadała pytanie zerkając na niego ze swojego miejsca, pozwalając by prowadził. Zerknęła na lodową altanę, która pojawiła się w zasięgu ich wzroku, jednak nie miała chęci się w niej zatrzymywać. Po co, skoro droga zdawała się w jakiś sposób satysfakcjonująca?
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Jeśli traktowała go w tej chwili niczym obiekt badawczy, ten jeden raz nie potrafił mieć jej tego za złe. Wcześniej sama myśl o przedmiotowym traktowaniu jego osoby w jej wykonaniu rozbudzała w nim złość, ale dziś było inaczej i wyjątkowo sam zezwolił na przyjrzenie się mu właśnie w taki sposób. Chciał ułatwić jej zadanie. Przystanęli na chwilę, gdy zechciała przyjrzeć się jego oczom, aby wydać swój osąd na ich temat. W prowadzeniu obserwacji była bardzo rzetelna, zaangażowana w rzucone jej wyzwanie, które z dumą przyjęła, znana mu już z tej nuty butności. Nawet przez ułamek sekundy nie wydała mu się speszona, kiedy znów przez chwilę utrzymywali milczenie i zachowywali odpowiedni dystans. Nie byli sobie bliscy, ale i nie byli sobie całkowicie obojętni. Czy to był tylko jego pogląd na całą tę znajomość? Pod jej spojrzeniem nie czuł się całkowicie pewnie, ale również nie był zlękniony. Sam zdecydował się poddać jej ocenie i wcale nie żałował dokonanego wyboru, kiedy zaczęła dzielić się na głos określeniami dla jego wejrzenia. Każde jej sformułowanie miało w sobie dużo słuszności i nie brzmiało krytycznie. Obserwował ją uważnie, pozostając jeszcze nieufnym wobec siebie samego oraz wobec niej. Miała rację, zaprzestał jawnie nią gardzić, rezygnując z wojennej ścieżki, na którą sam wszedł, a potem pociągnął ją za sobą na tę wyboistą drogę. Chciał z niej zawrócić, najlepiej zejść z niej natychmiast i obrać inną. W ten sposób przyznałby się do błędu i ostatecznej porażki, ale to było jedyną ucieczką od uprzedzeń i złośliwości, które rozgorzały z jego winy – rodową waśń umocnił osobistymi niesnaskami..
Nie skomentował jej oceny, wszak była prawdziwa i całkiem dyplomatyczna. Właśnie tak go postrzegała – bystry, surowy i nieufny. Skoro ostatecznie skierowała ku niemu delikatny uśmiech, prawdopodobnie nie czuła dyskomfortu z powodu odmiany widocznej w jego zachowaniu. Teraz kierowały nim inne już intencje niż wcześniej; pozbawiony był niecnych pobudek. Chciał przede wszystkim cieszyć się jej towarzystwem, najbardziej jednak tęskniąc do ich żywych dyskusji, w których nigdy mu nie ustępowała. Obawiał się konsekwencji wpadnięcia w skonstruowaną przez Różę pułapkę, o której informowała go subtelnie przy każdej okazji. Wydawało mu się, że wie, co go spotka, jeśli się podda jej woli, ale zarazem kryła się w nim chęć sprawdzenia tego, co rzeczywiście go czeka na końcu tej drogi. Cały czas towarzyszyło mu przeświadczenie, że gra jest warta świeczki, dlatego musiał podjąć ryzyko.
W trakcie wspólnego spaceru po labiryncie wydawała mu się przychylna. Jej ramiona nie wydawały się boleśnie napięte, na odkrytej twarzy nie gościła zmarszczka niezadowolenia. W stalowych oczach czaiła się łagodność, spokój, ale również cień rozbawienie. Być może było to jego pobożne życzenie, mimo to wierzył, że dama wcale z niego nie kpi w głębi duszy. Pogląd ten utwierdziła jej szczerość. Zaskoczyło go imię, które wypadło z kobiecych ust, jednak nie zaprzestał kierować się w głąb labiryntu, nie dając swojemu zaskoczeniu wybić się ze spacerowego rytmu. Po prostu nie spodziewał się tak szczerej i emocjonalnej odpowiedzi. Samo imię było znajome, wcześniej mu znane, ponieważ słyszał o zakończeniu żywota przez zamężną już wtedy lady. Nie był jednak świadkiem salonowego debiutu Marie, nawet nie był pewien czy kiedykolwiek zamienił z nią chociażby kilka słów. Wielu jej żałowało, bo była piękna i łagodna; nawet Black mógł potwierdzić, że podczas przyjęć roztaczała wokół siebie kojącą aurę, której każdy chciał choć raz zaznać. Słyszał zazdrosne szepty innych szlachcianek, lecz pozbawione zwyczajowej uszczypliwości. Widział rywalizację adoratorów, jak i ich stęsknione spojrzenia, kiedy lśniący pierścionek na palcu damy nakazywał im ostatecznie pogodzić się z porażką w walce o jej względy. Nawet nie łudził się, że rozumie tak wielką stratę, choć niedawno sam pochował kuzyna kilka dni po szczycie w Stonehenge. Odrzucił od siebie szybko możliwość dogłębnego rozważania tego, jak czułby się po stracie swojego rodzeństwa. Czasem wydawało się, że darzą się jedynie nienawiścią, lecz tak naprawdę dbali o siebie wzajemnie na swój chłodny sposób, nauczeni od małego tajenia emocji nawet pośród bliskich. Pod dachem Blacków nikt nie rozmawiał o skrytych marzeniach i lękach, za to wszyscy lubowali się w wyrzucaniu z siebie frustracji, zwłaszcza młode pokolenie wybuchało ze złości. W tej sztuce przodowała Walburga, ale Alphard wcale nie ustępował jej na tym polu aż tak bardzo.
Melisande udało się w pełni zachować spokojny ton wypowiedzi, ale obdarta z maski twarz zdradziła mu wszystko. Ujrzał nostalgię z powodu powrotu szczęśliwego wspomnienia, teraz już jednak zabarwionego cieniem żalu z powodu doznanej straty. Postanowił nie deklarować w żaden sposób współczucia, ponieważ na to było już za późno. Dalej prowadził towarzyszkę przez labirynt, ostrożnie podtrzymując jej ramię i przystając ponownie przy lodowej altanie.
– Nie miałem okazji – odpowiedział cicho, gardłowo, a słowa brzmiały niczym pomruk. – Dziwnie by było zaglądać w to miejsce w towarzystwie braci lub siostry – nie ciągnął tu nie tylko rodzeństwa, ale również nie próbował zapraszać kuzynek, ani tych bliższych, jak i tych dalszych. Podobna uprzejmość mogła zawsze zostać przez kogoś opacznie zrozumiana. Z urokami sabatów zaznajomił się kilka lat temu. Po zakończeniu nauki ruszył w podróż po Europie, dzięki czemu opóźnił swój salonowy debiut o cztery lata. Uciekałby dłużej od swoich powinności względem rodu, gdyby nie został zraniony w trakcie badania dawnych słowiańskich kurhanów na terenie Polski. – Tylko ciebie zaprosiłem do wspólnego przemierzania tych korytarzy, lady – wyjawił zgodnie z prawdą. To nie było wiążące i nie miło żadnego znaczenia. A może jednak miało?
Znów zaległa pomiędzy nimi na chwilę cisza. Nie chciał siadać pod altaną, wolał ruszyć dalej i oddać się rozmowie przy spacerowym rytmie. Miał wrażenie, że zajęcie pozycji siedzącej zmieniłoby dynamikę między nimi. Ale tym razem to była decyzja damy. Czekał. Jasne spojrzenie zaledwie zerknęło na zaproponowaną im w labiryncie atrakcję. Mogli iść dalej, spokojnym krokiem przemierzając kolejny korytarz. Z inicjatywy lorda ruszyli prosto.
– Dlaczego odrzuciłaś oświadczyny barona? – spytał w końcu, bo i długo zastanawiał się nad tą kwestią i to z jednej prostej przyczyny, którą zdecydował się wypowiedzieć. – Wydawał ci się oddany.
Chodziło o żałobę, którą nosiła po ojcu? A może to wybranek zbyt się zapędził i nie zdobył wpierw należytej zgody od nestora? Co właściwie zadecydowało o jej odmowie? Był ciekaw odpowiedzi, ale również się jej obawiał. To chyba przez to skręcił w prawo.
Nie skomentował jej oceny, wszak była prawdziwa i całkiem dyplomatyczna. Właśnie tak go postrzegała – bystry, surowy i nieufny. Skoro ostatecznie skierowała ku niemu delikatny uśmiech, prawdopodobnie nie czuła dyskomfortu z powodu odmiany widocznej w jego zachowaniu. Teraz kierowały nim inne już intencje niż wcześniej; pozbawiony był niecnych pobudek. Chciał przede wszystkim cieszyć się jej towarzystwem, najbardziej jednak tęskniąc do ich żywych dyskusji, w których nigdy mu nie ustępowała. Obawiał się konsekwencji wpadnięcia w skonstruowaną przez Różę pułapkę, o której informowała go subtelnie przy każdej okazji. Wydawało mu się, że wie, co go spotka, jeśli się podda jej woli, ale zarazem kryła się w nim chęć sprawdzenia tego, co rzeczywiście go czeka na końcu tej drogi. Cały czas towarzyszyło mu przeświadczenie, że gra jest warta świeczki, dlatego musiał podjąć ryzyko.
W trakcie wspólnego spaceru po labiryncie wydawała mu się przychylna. Jej ramiona nie wydawały się boleśnie napięte, na odkrytej twarzy nie gościła zmarszczka niezadowolenia. W stalowych oczach czaiła się łagodność, spokój, ale również cień rozbawienie. Być może było to jego pobożne życzenie, mimo to wierzył, że dama wcale z niego nie kpi w głębi duszy. Pogląd ten utwierdziła jej szczerość. Zaskoczyło go imię, które wypadło z kobiecych ust, jednak nie zaprzestał kierować się w głąb labiryntu, nie dając swojemu zaskoczeniu wybić się ze spacerowego rytmu. Po prostu nie spodziewał się tak szczerej i emocjonalnej odpowiedzi. Samo imię było znajome, wcześniej mu znane, ponieważ słyszał o zakończeniu żywota przez zamężną już wtedy lady. Nie był jednak świadkiem salonowego debiutu Marie, nawet nie był pewien czy kiedykolwiek zamienił z nią chociażby kilka słów. Wielu jej żałowało, bo była piękna i łagodna; nawet Black mógł potwierdzić, że podczas przyjęć roztaczała wokół siebie kojącą aurę, której każdy chciał choć raz zaznać. Słyszał zazdrosne szepty innych szlachcianek, lecz pozbawione zwyczajowej uszczypliwości. Widział rywalizację adoratorów, jak i ich stęsknione spojrzenia, kiedy lśniący pierścionek na palcu damy nakazywał im ostatecznie pogodzić się z porażką w walce o jej względy. Nawet nie łudził się, że rozumie tak wielką stratę, choć niedawno sam pochował kuzyna kilka dni po szczycie w Stonehenge. Odrzucił od siebie szybko możliwość dogłębnego rozważania tego, jak czułby się po stracie swojego rodzeństwa. Czasem wydawało się, że darzą się jedynie nienawiścią, lecz tak naprawdę dbali o siebie wzajemnie na swój chłodny sposób, nauczeni od małego tajenia emocji nawet pośród bliskich. Pod dachem Blacków nikt nie rozmawiał o skrytych marzeniach i lękach, za to wszyscy lubowali się w wyrzucaniu z siebie frustracji, zwłaszcza młode pokolenie wybuchało ze złości. W tej sztuce przodowała Walburga, ale Alphard wcale nie ustępował jej na tym polu aż tak bardzo.
Melisande udało się w pełni zachować spokojny ton wypowiedzi, ale obdarta z maski twarz zdradziła mu wszystko. Ujrzał nostalgię z powodu powrotu szczęśliwego wspomnienia, teraz już jednak zabarwionego cieniem żalu z powodu doznanej straty. Postanowił nie deklarować w żaden sposób współczucia, ponieważ na to było już za późno. Dalej prowadził towarzyszkę przez labirynt, ostrożnie podtrzymując jej ramię i przystając ponownie przy lodowej altanie.
– Nie miałem okazji – odpowiedział cicho, gardłowo, a słowa brzmiały niczym pomruk. – Dziwnie by było zaglądać w to miejsce w towarzystwie braci lub siostry – nie ciągnął tu nie tylko rodzeństwa, ale również nie próbował zapraszać kuzynek, ani tych bliższych, jak i tych dalszych. Podobna uprzejmość mogła zawsze zostać przez kogoś opacznie zrozumiana. Z urokami sabatów zaznajomił się kilka lat temu. Po zakończeniu nauki ruszył w podróż po Europie, dzięki czemu opóźnił swój salonowy debiut o cztery lata. Uciekałby dłużej od swoich powinności względem rodu, gdyby nie został zraniony w trakcie badania dawnych słowiańskich kurhanów na terenie Polski. – Tylko ciebie zaprosiłem do wspólnego przemierzania tych korytarzy, lady – wyjawił zgodnie z prawdą. To nie było wiążące i nie miło żadnego znaczenia. A może jednak miało?
Znów zaległa pomiędzy nimi na chwilę cisza. Nie chciał siadać pod altaną, wolał ruszyć dalej i oddać się rozmowie przy spacerowym rytmie. Miał wrażenie, że zajęcie pozycji siedzącej zmieniłoby dynamikę między nimi. Ale tym razem to była decyzja damy. Czekał. Jasne spojrzenie zaledwie zerknęło na zaproponowaną im w labiryncie atrakcję. Mogli iść dalej, spokojnym krokiem przemierzając kolejny korytarz. Z inicjatywy lorda ruszyli prosto.
– Dlaczego odrzuciłaś oświadczyny barona? – spytał w końcu, bo i długo zastanawiał się nad tą kwestią i to z jednej prostej przyczyny, którą zdecydował się wypowiedzieć. – Wydawał ci się oddany.
Chodziło o żałobę, którą nosiła po ojcu? A może to wybranek zbyt się zapędził i nie zdobył wpierw należytej zgody od nestora? Co właściwie zadecydowało o jej odmowie? Był ciekaw odpowiedzi, ale również się jej obawiał. To chyba przez to skręcił w prawo.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Alphard Black' has done the following action : Rzut kością
'k20' : 12
'k20' : 12
[4]
W zasadzie labirynt przypominał jej z wyglądu odrobinę ten leżący na terenie posiadłości jej rodu. Rzecz jasna nie był dla niej jednak tak znamienity jak należący do jej familii, w końcu dom zawsze stawała na piedestale. Chodziło zaledwie o walory estetyczne – wartość oba miały dla niej zupełnie inną.
W podobnej tej ogrodowej układance zwykła się bawić od małego. Gubiła się i odnajdywała, gubiła się i odnajdywała. Aż w końcu nauczyła się rozkładu ścieżek w labiryncie Bulstrode'ów i cały czar gubienia się i odnajdywania na nowo prysł i nie wrócił. Ciężko było się z tym pogodzić, ale może właśnie tak wyglądało dorosłe życie? Nudne jak spopularyzowane żałośnie niektóre książki przez społeczeństwo, a jednak uznawane za konieczność.
Do swojego labiryntu zwykle przychodziła w celach rozrywkowych. Ewentualnie by przejść się trochę w przyjemnym otoczeniu na świeżym powietrzu. Natomiast tutaj... Trudno było określić powód, dla którego się zjawiła. Częściowo nie do końca znała plan posesji, częściowo chciała uciec gdzieś z dala od oczu gapiów. Choć czy na przyjęciu tego rodzaju można było w ogóle na to liczyć? Szczerze w to wątpiła.
Wszyscy dookoła wyglądali na szczęśliwych, sama nie rozumiała do końca, czemu ona taka nie była. Oczywiście, jakiś czas temu rozpaczała nad rozstaniem z Isabellą, ale wkrótce to minęło... Ból powoli zelżał, ustępując obojętności i otępieniu. Tak jakby Una obserwowała wszystko, będąc duchem bez konkretniejszego wpływu na losy świata. Obezwładniła ją bezradność, którą nie czuła od dawien dawna.
Nienawidziła tego uczucia i pragnęła zniszczyć je za każdym razem, gdy się pojawiało. Ale nie pojawiało się niemal od czasu, kiedy Marine wyszła za mąż. Bulstrode prawie już zapomniała, jak to jest być ofiarą własnego losu, aż do dnia gdy przyszedł wiekopomny list od Isabelli.
Ciemnowłosa wychodząc na sam początek przypomniała sobie jedne ze słów wchodzących do sali pierwszoroczniaków, które słyszała o Slytherinie. "Kły i ambicje obnażone". Kiedyś nie chciała do siebie tego dopuścić, ale mieli rację. Była przyjaciółka nie tylko odrzuciła jej sympatię pomimo dobrych intencji Uny, ale i uraziła znacząco jej dumę. Dziewiętnastolatka nie potrafiła darować tego ani sobie, ani jej. Nienawidziła wręcz, kiedy znieważały ją bliskie jej sercu osoby.
Z zamyślenia wyrwało ją zauważenie kogoś, kogo się tu nie spodziewała. Był to ten sam mężczyzna, którego spotkała w sali balowej. Wyglądał wtedy odrobinę tak, jakby chciał ją zaprosić do tańca, ale ona niemo odmówiła, czmychając w przeciwną stronę. Cóż... Nie była wtedy zbyt rozmowna. Ani grzeczna.
– Znowu się spotykamy – zagaiła z uśmiechem. Jeżeli miała tu jeszcze trochę zostać to czemu nie spróbować zaznać choć odrobinę zabawy? W ostateczności może nawet uda jej się tym zirytować Isabellę. – Przepraszam, że zostawiłam tam lorda samego. Byłam... w niecodziennym, ale za to nie za dobrym stanie.
Miała nadzieję, że potraktuje to jako wybryk kobiecej natury albo coś w ten deseń. W końcu damy to też kobiety, a przecież każda kobieta ma swoje humorki, prawda? Trzeba być tolerancyjnym.
– Mogę się za to odwdzięczyć wspólną przechadzką po labiryncie. – zaproponowała śmiało. – Oczywiście, jeśli lord pozwoli.
Nie w głowie jej były teraz flirty, ale korzystając z tego, że do końca balu jeszcze trochę zostało, wolała być tutaj z kimś niż sama. Ten strój strasznie onieśmielał przez zbyt dużą zjawiskowość, niemal czuła, jak pożerają ją spojrzeniem wszyscy mężczyźni wkoło.
W zasadzie labirynt przypominał jej z wyglądu odrobinę ten leżący na terenie posiadłości jej rodu. Rzecz jasna nie był dla niej jednak tak znamienity jak należący do jej familii, w końcu dom zawsze stawała na piedestale. Chodziło zaledwie o walory estetyczne – wartość oba miały dla niej zupełnie inną.
W podobnej tej ogrodowej układance zwykła się bawić od małego. Gubiła się i odnajdywała, gubiła się i odnajdywała. Aż w końcu nauczyła się rozkładu ścieżek w labiryncie Bulstrode'ów i cały czar gubienia się i odnajdywania na nowo prysł i nie wrócił. Ciężko było się z tym pogodzić, ale może właśnie tak wyglądało dorosłe życie? Nudne jak spopularyzowane żałośnie niektóre książki przez społeczeństwo, a jednak uznawane za konieczność.
Do swojego labiryntu zwykle przychodziła w celach rozrywkowych. Ewentualnie by przejść się trochę w przyjemnym otoczeniu na świeżym powietrzu. Natomiast tutaj... Trudno było określić powód, dla którego się zjawiła. Częściowo nie do końca znała plan posesji, częściowo chciała uciec gdzieś z dala od oczu gapiów. Choć czy na przyjęciu tego rodzaju można było w ogóle na to liczyć? Szczerze w to wątpiła.
Wszyscy dookoła wyglądali na szczęśliwych, sama nie rozumiała do końca, czemu ona taka nie była. Oczywiście, jakiś czas temu rozpaczała nad rozstaniem z Isabellą, ale wkrótce to minęło... Ból powoli zelżał, ustępując obojętności i otępieniu. Tak jakby Una obserwowała wszystko, będąc duchem bez konkretniejszego wpływu na losy świata. Obezwładniła ją bezradność, którą nie czuła od dawien dawna.
Nienawidziła tego uczucia i pragnęła zniszczyć je za każdym razem, gdy się pojawiało. Ale nie pojawiało się niemal od czasu, kiedy Marine wyszła za mąż. Bulstrode prawie już zapomniała, jak to jest być ofiarą własnego losu, aż do dnia gdy przyszedł wiekopomny list od Isabelli.
Ciemnowłosa wychodząc na sam początek przypomniała sobie jedne ze słów wchodzących do sali pierwszoroczniaków, które słyszała o Slytherinie. "Kły i ambicje obnażone". Kiedyś nie chciała do siebie tego dopuścić, ale mieli rację. Była przyjaciółka nie tylko odrzuciła jej sympatię pomimo dobrych intencji Uny, ale i uraziła znacząco jej dumę. Dziewiętnastolatka nie potrafiła darować tego ani sobie, ani jej. Nienawidziła wręcz, kiedy znieważały ją bliskie jej sercu osoby.
Z zamyślenia wyrwało ją zauważenie kogoś, kogo się tu nie spodziewała. Był to ten sam mężczyzna, którego spotkała w sali balowej. Wyglądał wtedy odrobinę tak, jakby chciał ją zaprosić do tańca, ale ona niemo odmówiła, czmychając w przeciwną stronę. Cóż... Nie była wtedy zbyt rozmowna. Ani grzeczna.
– Znowu się spotykamy – zagaiła z uśmiechem. Jeżeli miała tu jeszcze trochę zostać to czemu nie spróbować zaznać choć odrobinę zabawy? W ostateczności może nawet uda jej się tym zirytować Isabellę. – Przepraszam, że zostawiłam tam lorda samego. Byłam... w niecodziennym, ale za to nie za dobrym stanie.
Miała nadzieję, że potraktuje to jako wybryk kobiecej natury albo coś w ten deseń. W końcu damy to też kobiety, a przecież każda kobieta ma swoje humorki, prawda? Trzeba być tolerancyjnym.
– Mogę się za to odwdzięczyć wspólną przechadzką po labiryncie. – zaproponowała śmiało. – Oczywiście, jeśli lord pozwoli.
Nie w głowie jej były teraz flirty, ale korzystając z tego, że do końca balu jeszcze trochę zostało, wolała być tutaj z kimś niż sama. Ten strój strasznie onieśmielał przez zbyt dużą zjawiskowość, niemal czuła, jak pożerają ją spojrzeniem wszyscy mężczyźni wkoło.
How long ago did I die?
Where was I buried?
Gdy zadała swoje prowokacyjne pytanie, posyłając mu przy tym figlarne spojrzenie podkreślonych makijażem oczu, nie odpowiedział od razu. Nie chciał się kłócić, zaś z nią nigdy nie miał pewności, czy kolejne słowa - w założeniu neutralne, a czasem nawet miłe - nie zostaną odebrane opatrznie. Podobała mu się w tej sukni, elegancka, wypachniona, tajemnicza; tylko głupiec mógłby pogardzić jej wdziękami, tej nocy dodatkowo podkreślanymi przez dobrze skrojone przebranie. Mimo to nie mógł odpowiedzieć twierdząco. - Nie - odezwał się w końcu, kiedy dopił już resztkę szampana i podchwycił spojrzenie idącej obok Sigrun. Z początku zdawało się, że nie rozwinie myśli; w końcu odpowiedział na jej pytanie, czy musiał mówić więcej? Mimo to niewiele później przerwał ciszę po raz kolejny. Miał do czynienia z kobietą, do tego kobietą wystawioną na spojrzenia możnych, lepiej urodzonych, obcych im czarodziejów - nie powinien więc z nią igrać, jeśli nie chciał pożałować. - Wolę stroje, które zakładasz na co dzień. Bardziej do ciebie pasują. - Zaś w takiej sukni jak ta, pięknej i szykownej, mogłaby paradować dowolna lady; nudna, pusta, pozbawiona ikry i wolnej woli. - Wolę też, kiedy nie zasłaniasz twarzy maską. - Otaczający ich żywopłot był wysoki, zadbany i ewidentnie zaczarowany, mimo to Caelan nie poświęcał mu większej uwagi. Tak samo jak nie myślał już o tych dziwnych, niepokojących śnieżynkach, które jeszcze chwilę temu próbował pochwycić swą ogromną dłonią. Bardziej zainteresował się półeczką, na której odnaleźli wypełnione szampanem kieliszki; bez zawahania wymienił opróżnione już szkło na nowe, pełne schłodzonego alkoholu. W kąciku jego ust pojawił się cień uśmiechu, gdy Rookwood wyniośle oświadczyła, że szlachta nie potrafi się bawić - miała rację, nie miał względem tego żadnych wątpliwości, jednak to nie treść wypowiedzi, a ton jej głosu wywołał tę przelotną wesołość. Zimne, rześkie powietrze pozwalało odetchnąć pełną piersią, rozpraszało senność, o którą przyprawiły go nudne rozpoczęcie balu i panujący we wnętrzu rezydencji zaduch. Akurat brał kolejny łyk alkoholu, gdy towarzysząca mu kobieta postanowiła nachylić się w jego stronę i poufałym, szyderczym tonem głosu skomentować sposób zachowywania się ludzi z wyższych sfer; prawie się zakrztusił, wyobrażając sobie proces umieszczania trzonków od mioteł w czcigodnym miejscu, do którego słońce nie dochodzi. - Masz rację, nie wyglądają na szczególnie zabawnych, ale przynajmniej możemy pić za darmo. Oby jedzenie było równie dobre - dodał, czując, że powinien coś powiedzieć. Mimo to strawa niewiele go obchodziła. Przybył tu tylko i wyłącznie po to, by godnie reprezentować ich organizację, by nie urazić lorda, który wystosował zaproszenie. Daleko było mu jednak do radości; gwizdał na to, że wpuszczono go na rezerwowany do tej pory jedynie arystokratom bal. Zdawało mu się, że usłyszał jakieś przyciszone głosy - czy możliwe, by mieli natknąć się na innych uczestników zabawy? A może to tylko wyobraźnia płatała mu figla? Powoli pokonywał kolejne zakręty, nie chcąc, by idąca na obcasach Rookwood się zachwiała czy popsuła jakiś element swego skrupulatnie przyszykowanego stroju. Zdziwił się, gdy za kolejnym ujrzeli zamarzniętą sadzawkę. Skrzywił się, spoglądając to ku towarzyszce, to ku skutej lodem tafli jeziorka. - W sam raz, by połamać sobie nogi - burknął w końcu, niezbyt zainteresowany ślizganiem się. Nie umiał jeździć na łyżwach, zaś w tym stroju było mu szczególnie niewygodnie. Już chciał ruszać dalej, zagłębić się w kolejną odnogę labiryntu, lecz nim to uczynił, przystanął w pół kroku i posłał Rookwood pytające spojrzenie. Może ona chciała spróbować...?
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Caelan Goyle' has done the following action : Rzut kością
'k20' : 19
'k20' : 19
Dolohov tkwił pomiędzy ozłacanymi ścianami, marmurowymi podłogami, a wysadzanymi kryształami żyrandolami. Stoły obrośnięte były w niezliczoną ilość rarytasów, alkohol wyrastał w trzymanym szkle, dostojna muzyka przeciągała się przez uszy, parkiet wirował od mnogiej ilości pstrokatych, drogich zdobień. A w tym wszystkim był on - nokturnowa pluskwa, rusek wypchnięty na drumstrangowe korytarze w szatach po starszym bracie, piwniczny domator, alchemiczny samouk, żyjący w codzienności za minimum egzystencjalne u boku rodziny. To, że tu był wydawało się dziwnym snem, który przechodził w rzeczywistość, a świadomość tej zaczynała powoli przytłaczać tak prostego czarodzieja, jak Valerij. Po pewnym czasie wszystkiego wydawało się za dużo, wszędzie było za głośno, za bogato, za tłoczno. Opróżnił kieliszek do dna, a potem odstawił go na tacy, która momentalnie podfrunęła pod kryształową nóżkę.
- Moja droga... - mruknął do swej towarzyszki chcąc złapać jej uwagę w tym szumie - Ucieknijmy - zapowiedział nieco głucho mając wzrok nieobecnie utkwiony w plejadzie wszystkiego co mieściła główna sala balowa. Gdy jego pragnienie wybrzmiało spojrzał na nią tak, jakby była w tym momencie wszystkim czego potrzebował. Uśmiechnął się nieśmiało. Pewny jednak swej decyzji wyciągnął ku niej rękę czekając, aż ona w odpowiedzi zatopi w niej swoją. Dosłownie.
Czując na i pod skóra ten nieprzyjemny dreszcz będący jednocześnie dowodem ich bliskości i wpływu zaczął prowadzić ją przez salę ku wyjściu powoli przyśpieszając krok. Ze schodów prowadzących do ogrodu można powiedzieć, że już zbiegali. Tempo ucieczki zwolnił wyludniona okolica, chrupiący pod nogami śnieg oraz słaba kondycja alchemika.
- Uh, chyba zapomniałem, jak męczące jest bieganie... - wychrypiał nieco rozbawiony, nieco zakłopotany i na poły podekscytowany. Poczuł się jak nastolatek, który zerwał się ze szkolnych zajęć, a przynajmniej wyobrażał sobie, że przy podobnym przedsięwzięciu towarzyszyłaby mu dokładnie taka mieszanka emocji - Wszystko w porządku...? - odchylił z twarzy maskę ukazując Hesper, że cała sytuacja mimo wszystko poniekąd go bawi ale jednocześnie zamartwił się, czy tempo nie było za szybkie - Mam nadzieję, że swoim wygłupem nie zrujnowałem ci kreacji - zmrużył oczy chcąc wyostrzyć na wpół przezroczystą sylwetkę ukochanej co było nie lada wyzwaniem na tle śniegu w wieczornej aranżacji nieba. Nie do końca wiedział jakimi prawami rządziła się niematerialna garderoba na niematerialnej kobiecie.
- Skoro już uciekliśmy... to zechciałabyś może, za pozwoleniem, ze mną się zgubić..? - zagaił dostrzegając wejście do magicznego labiryntu w którym wizja zniknięcia przed światem właśnie z nią wydała się wyjątkowo kusząca. Uśmiechną się, a na blade, ogolone lico alchemika wyskoczył pląs nieznacznego speszenia. Miał nadzieję, że jego propozycja nie była zbyt śmiała.
- Moja droga... - mruknął do swej towarzyszki chcąc złapać jej uwagę w tym szumie - Ucieknijmy - zapowiedział nieco głucho mając wzrok nieobecnie utkwiony w plejadzie wszystkiego co mieściła główna sala balowa. Gdy jego pragnienie wybrzmiało spojrzał na nią tak, jakby była w tym momencie wszystkim czego potrzebował. Uśmiechnął się nieśmiało. Pewny jednak swej decyzji wyciągnął ku niej rękę czekając, aż ona w odpowiedzi zatopi w niej swoją. Dosłownie.
Czując na i pod skóra ten nieprzyjemny dreszcz będący jednocześnie dowodem ich bliskości i wpływu zaczął prowadzić ją przez salę ku wyjściu powoli przyśpieszając krok. Ze schodów prowadzących do ogrodu można powiedzieć, że już zbiegali. Tempo ucieczki zwolnił wyludniona okolica, chrupiący pod nogami śnieg oraz słaba kondycja alchemika.
- Uh, chyba zapomniałem, jak męczące jest bieganie... - wychrypiał nieco rozbawiony, nieco zakłopotany i na poły podekscytowany. Poczuł się jak nastolatek, który zerwał się ze szkolnych zajęć, a przynajmniej wyobrażał sobie, że przy podobnym przedsięwzięciu towarzyszyłaby mu dokładnie taka mieszanka emocji - Wszystko w porządku...? - odchylił z twarzy maskę ukazując Hesper, że cała sytuacja mimo wszystko poniekąd go bawi ale jednocześnie zamartwił się, czy tempo nie było za szybkie - Mam nadzieję, że swoim wygłupem nie zrujnowałem ci kreacji - zmrużył oczy chcąc wyostrzyć na wpół przezroczystą sylwetkę ukochanej co było nie lada wyzwaniem na tle śniegu w wieczornej aranżacji nieba. Nie do końca wiedział jakimi prawami rządziła się niematerialna garderoba na niematerialnej kobiecie.
- Skoro już uciekliśmy... to zechciałabyś może, za pozwoleniem, ze mną się zgubić..? - zagaił dostrzegając wejście do magicznego labiryntu w którym wizja zniknięcia przed światem właśnie z nią wydała się wyjątkowo kusząca. Uśmiechną się, a na blade, ogolone lico alchemika wyskoczył pląs nieznacznego speszenia. Miał nadzieję, że jego propozycja nie była zbyt śmiała.
Musiałem zaczerpnąć powietrza, gdy okowy powinności oraz niezrozumienia zaczęły zbyt mocno mnie dusić. Nie przejmowałem się właściwie niczym, dopóki miałem maskę na twarzy; niewiele osób było w stanie rozpoznać mnie w tłumie. Nadal nie mogłem przyzwyczaić się do swojego ekscentrycznego przebrania, tak dalekiego od stonowania Blacków. Nawet posiadając bogactwa i wysokie wymagania także względem ubioru, woleliśmy pójść w klasykę, nie krzykliwość. Może właśnie poczucie niedopasowania do sytuacji poprowadziło mnie ku wyjściu nim nadeszła na to pora. Pożałowałem tego, gdy zimny wiatr wplątał się w czarne włosy; ojciec będzie wściekły. Nie było szansy, by się nie dowiedział o tym, co zaszło te kilka minut temu. Lady Nott nadzwyczaj lubiła plotkować, nie spodziewałem się więc innego zakończenia tej jakże tragicznej historii. Najbardziej zdumiewającym było w niej to, że nie obchodziło mnie to wcale. Znalazłem się na zewnątrz z neutralną, niewyrażającą niczego miną, którą zresztą i tak próżno było dostrzec pod misternie zdobioną porcelaną zasłaniającą twarz. Dusiłem się; zastanawiałem nawet, czy nie odrzucić jej w cholerę w pobliskie krzaki, ale zrezygnowałem z pogrążania się w jeszcze większe tarapaty. Postanowiłem więc oddychać jedynie połowicznie, przy okazji starając się nie sprowadzać na siebie uwagi. Zdążyłem chyba ściągnąć skądś lampkę wina, sączoną zresztą przez cały pobyt na zewnątrz.
Zgubiłem się. To zabawne, będąc w tym miejscu któryś raz z kolei i wciąż nie pamiętać położenia poszczególnych elementów obszernego ogrodu. Musiałem zawsze przechadzać się zamyślony, co nie wróżyło niczego dobrego. Zazwyczaj trzymałem się mocno ziemi, nie pozwalając tym samym głowie na dalekosiężne marzenia. One były dobre dla lekkoduchów lub naiwnych osób sądzących, że będą w stanie cokolwiek zmienić. Nie chciałem takim być. Oderwanym od rzeczywistości, niepoważnym człowiekiem. Jednak nie umiałem powstrzymać się przed zanurzeniem w myślach, gdy stawiałem kolejne kroki na wybrukowanej dróżce obleczonej cienką warstwą śniegu. W tych żywopłotach i krzewach było coś uspokajającego; coś, pomimo mieszkania całego życia w wielkim mieście, wywoływało tęsknotę za otwartymi przestrzeniami pełnymi natury. Za lasem Charnwood oraz bagnami Fenland, całkiem nieźle poznanymi podczas dziecięcych zabaw. Tak potwornie nielicznych w porównaniu do przeżytego czasu. Te drugie nadal wywoływało trudny do zmazania smutek, ale pierwsze… pierwsze mogły pomóc zmęczonej duszy i zmęczonemu ciału odpocząć. Zdecydowanie powinienem odpocząć. Ja, pierwszy pracoholik świata, nagle poczułem nieposkromioną potrzebę odetchnięcia czymś więcej niż mroźnym powietrzem na sabacie.
To tylko plany na przyszłość. Odłożyłem puste już naczynie na odpowiednie miejsce, aż poczucie zagubienia zaprowadziło mnie do labiryntu. Co za ironia. Uśmiechnąłem się ironicznie, ale wtedy moje oczy napotkały na kobiecą sylwetkę, która zdawała się mówić akurat do mnie. Pod maską pojawiło się zdziwienie; nie samym faktem spotkania, a tym, że czarownica postanowiła zagadać. Co więcej, zaproponować wspólne spędzenie czasu, choć nie tak dawno temu stroniła od mojego towarzystwa. – Nic się nie stało, zdarza się każdemu – odpowiedziałem uprzejmie i nachyliłem lekko głowę. Nie, nie chowałem urazy, nie przejmowałem się błahostkami. – Mam jednak nadzieję, że samopoczucie lady uległo polepszeniu? – spytałem rzeczowo, nie chcąc przecież skazywać damy na cierpienie; z drugiej strony lady Nott z pewnością uznałaby przedwczesne wyjście za niestosowne, nawet z powodu złego samopoczucia. – Mogę pomóc jeśli istnieje potrzeba, jestem uzdrowicielem – wyznałem, wbrew poprzednim postanowieniom. Prawdopodobnie nie powinienem nic mówić, ale ostatecznie, skoro łamać reguły, to czemu nie wszystkie? – Z wielką chęcią, jeśli jest lady pewna, że ta przechadzka nie nadwyręży jej zdrowia – odparłem spokojnie. Chodziłem już tak długo, w dodatku bez celu, że mogłem przejść się jeszcze dłużej. Tym razem z celem dotarcia do środka.
Zgubiłem się. To zabawne, będąc w tym miejscu któryś raz z kolei i wciąż nie pamiętać położenia poszczególnych elementów obszernego ogrodu. Musiałem zawsze przechadzać się zamyślony, co nie wróżyło niczego dobrego. Zazwyczaj trzymałem się mocno ziemi, nie pozwalając tym samym głowie na dalekosiężne marzenia. One były dobre dla lekkoduchów lub naiwnych osób sądzących, że będą w stanie cokolwiek zmienić. Nie chciałem takim być. Oderwanym od rzeczywistości, niepoważnym człowiekiem. Jednak nie umiałem powstrzymać się przed zanurzeniem w myślach, gdy stawiałem kolejne kroki na wybrukowanej dróżce obleczonej cienką warstwą śniegu. W tych żywopłotach i krzewach było coś uspokajającego; coś, pomimo mieszkania całego życia w wielkim mieście, wywoływało tęsknotę za otwartymi przestrzeniami pełnymi natury. Za lasem Charnwood oraz bagnami Fenland, całkiem nieźle poznanymi podczas dziecięcych zabaw. Tak potwornie nielicznych w porównaniu do przeżytego czasu. Te drugie nadal wywoływało trudny do zmazania smutek, ale pierwsze… pierwsze mogły pomóc zmęczonej duszy i zmęczonemu ciału odpocząć. Zdecydowanie powinienem odpocząć. Ja, pierwszy pracoholik świata, nagle poczułem nieposkromioną potrzebę odetchnięcia czymś więcej niż mroźnym powietrzem na sabacie.
To tylko plany na przyszłość. Odłożyłem puste już naczynie na odpowiednie miejsce, aż poczucie zagubienia zaprowadziło mnie do labiryntu. Co za ironia. Uśmiechnąłem się ironicznie, ale wtedy moje oczy napotkały na kobiecą sylwetkę, która zdawała się mówić akurat do mnie. Pod maską pojawiło się zdziwienie; nie samym faktem spotkania, a tym, że czarownica postanowiła zagadać. Co więcej, zaproponować wspólne spędzenie czasu, choć nie tak dawno temu stroniła od mojego towarzystwa. – Nic się nie stało, zdarza się każdemu – odpowiedziałem uprzejmie i nachyliłem lekko głowę. Nie, nie chowałem urazy, nie przejmowałem się błahostkami. – Mam jednak nadzieję, że samopoczucie lady uległo polepszeniu? – spytałem rzeczowo, nie chcąc przecież skazywać damy na cierpienie; z drugiej strony lady Nott z pewnością uznałaby przedwczesne wyjście za niestosowne, nawet z powodu złego samopoczucia. – Mogę pomóc jeśli istnieje potrzeba, jestem uzdrowicielem – wyznałem, wbrew poprzednim postanowieniom. Prawdopodobnie nie powinienem nic mówić, ale ostatecznie, skoro łamać reguły, to czemu nie wszystkie? – Z wielką chęcią, jeśli jest lady pewna, że ta przechadzka nie nadwyręży jej zdrowia – odparłem spokojnie. Chodziłem już tak długo, w dodatku bez celu, że mogłem przejść się jeszcze dłużej. Tym razem z celem dotarcia do środka.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Domyślała się, że jej zachowanie nie było ani kulturalne, ani miłe. I między innymi dlatego postanowiła się zrewanżować. Drugim powodem było… tak po prawdzie to nic innego jak chęć udania się gdzieś w spokojniejsze miejsce w przyjemnym towarzystwie. Miała nadzieję, że jeśli przyjdzie jej spotkać Isabellę, to nie będzie sama. Wierzyła, że ilekroć dama miała przy swoim boku mężczyznę, zawsze wyglądała na silniejszą.
– Ach, cieszę się. – odparła z ulgą, kiwając głową i niewinnie się śmiejąc. Raczej sądziła, że mało kto poczułby się jakoś szczególnie urażony jej „odpłynięciem”, ale dobrze było mieć pewność.
Pokręciła głową na zadane pytanie. Zdecydowanie po dłuższym upływie czasu jej przeszło, oswoiła się z atmosferą i powoli zaczęła zapominać o nienawistnej przyjaciółce.
Nie pozostało jej nic innego jak odpowiedzieć prozaicznie:
– Tak, dziękuję.
Co innego mogła rzec na pytanie o samopoczucie? „Moja przyjaciółka mnie zdradziła i nic tego nie zmieni”? Nawet jeśli miała ochotę to powiedzieć to wiedziała, że postronni nie musieli wiedzieć o tym, co zdarzyło się między lady Bulstrode a już-nie-Selwyn.
Gdy zaoferował swoją pomoc jako uzdrowiciela, otworzyła szerzej oczy ze zdziwienia. Czyżby słyszał jej myśli? To że zamierzała wszystko zrzucić na ten-dzień-miesiąca, który obecnie byłby w sumie i tak kłamstwem? Oby nie, nie potrzebowała więcej kłopotów.
Co jednak jeszcze przykuło jej uwagę to to, że po części złamał zasady tego balu. Ujawnił się. Poniekąd. Odwaga i głupota w jednym. Odwaga, bo przełamywał wizerunek oziębłych arystokratów, a głupota… Cóż, gdyby usłyszała go teraz gospodyni dzisiejszego wieczoru, na pewno ostro by go skarciła. Maski miały skutecznie zakrywać każdą tożsamość, a z lekką wskazówką Una mogła przecież domyślić się, z kim ma właśnie do czynienia. Nie żeby przywiązywała do tego obecnie jakąś szczególną uwagę. To miała być zwykła przechadzka, nie oczekiwała niczego więcej.
Do tego pomimo maski był taki miły. Nie mogła tego zrozumieć. Odtrąciła go – choć rzeczywiście nie w bardzo spektakularny sposób – a on jeszcze chciał jej pomóc. Powinien się ograniczyć do pytania o zdrowie, a jednak tego nie zrobił. Dziwny czarodziej.
– A-ach… w porządku. – odparła wdzięczna masce za to, że ukryła całkowicie jej rumieniec. – Mam na myśli – nie potrzebuję uzdrowicielskiej ingerencji, to było tylko chwilowe. Ale dziękuję.
Musiała brzmieć bardzo głupio – w końcu który członek rodu Bulstrode’ów daje się tak łatwo zbić z tropu i jąka się jak dziecko? Powinna mówić językiem kwiecistym z taką pewnością siebie, że nawet największych oratorów ogarnęłoby milczenie. Pozostało jej mieć teraz tylko nadzieję, że jej rodzina tego przypadkiem nie usłyszała, a zwłaszcza nestor. Chciała godnie reprezentować swój ród jak na szlachciankę przystało, takie małe potknięcie nie mogło jej w tym przeszkodzić.
– Jestem pewna, chodźmy. – rzuciła, ruszając przodem. Nie chciała tracić już ani chwili. Poza tym wolała poświęcić więcej uwagi wędrówce niż temu, co mówi nieznajomy. Jej urażona dawnym błędem duma odrobinę ją ku temu pchnęła.
– Ach, cieszę się. – odparła z ulgą, kiwając głową i niewinnie się śmiejąc. Raczej sądziła, że mało kto poczułby się jakoś szczególnie urażony jej „odpłynięciem”, ale dobrze było mieć pewność.
Pokręciła głową na zadane pytanie. Zdecydowanie po dłuższym upływie czasu jej przeszło, oswoiła się z atmosferą i powoli zaczęła zapominać o nienawistnej przyjaciółce.
Nie pozostało jej nic innego jak odpowiedzieć prozaicznie:
– Tak, dziękuję.
Co innego mogła rzec na pytanie o samopoczucie? „Moja przyjaciółka mnie zdradziła i nic tego nie zmieni”? Nawet jeśli miała ochotę to powiedzieć to wiedziała, że postronni nie musieli wiedzieć o tym, co zdarzyło się między lady Bulstrode a już-nie-Selwyn.
Gdy zaoferował swoją pomoc jako uzdrowiciela, otworzyła szerzej oczy ze zdziwienia. Czyżby słyszał jej myśli? To że zamierzała wszystko zrzucić na ten-dzień-miesiąca, który obecnie byłby w sumie i tak kłamstwem? Oby nie, nie potrzebowała więcej kłopotów.
Co jednak jeszcze przykuło jej uwagę to to, że po części złamał zasady tego balu. Ujawnił się. Poniekąd. Odwaga i głupota w jednym. Odwaga, bo przełamywał wizerunek oziębłych arystokratów, a głupota… Cóż, gdyby usłyszała go teraz gospodyni dzisiejszego wieczoru, na pewno ostro by go skarciła. Maski miały skutecznie zakrywać każdą tożsamość, a z lekką wskazówką Una mogła przecież domyślić się, z kim ma właśnie do czynienia. Nie żeby przywiązywała do tego obecnie jakąś szczególną uwagę. To miała być zwykła przechadzka, nie oczekiwała niczego więcej.
Do tego pomimo maski był taki miły. Nie mogła tego zrozumieć. Odtrąciła go – choć rzeczywiście nie w bardzo spektakularny sposób – a on jeszcze chciał jej pomóc. Powinien się ograniczyć do pytania o zdrowie, a jednak tego nie zrobił. Dziwny czarodziej.
– A-ach… w porządku. – odparła wdzięczna masce za to, że ukryła całkowicie jej rumieniec. – Mam na myśli – nie potrzebuję uzdrowicielskiej ingerencji, to było tylko chwilowe. Ale dziękuję.
Musiała brzmieć bardzo głupio – w końcu który członek rodu Bulstrode’ów daje się tak łatwo zbić z tropu i jąka się jak dziecko? Powinna mówić językiem kwiecistym z taką pewnością siebie, że nawet największych oratorów ogarnęłoby milczenie. Pozostało jej mieć teraz tylko nadzieję, że jej rodzina tego przypadkiem nie usłyszała, a zwłaszcza nestor. Chciała godnie reprezentować swój ród jak na szlachciankę przystało, takie małe potknięcie nie mogło jej w tym przeszkodzić.
– Jestem pewna, chodźmy. – rzuciła, ruszając przodem. Nie chciała tracić już ani chwili. Poza tym wolała poświęcić więcej uwagi wędrówce niż temu, co mówi nieznajomy. Jej urażona dawnym błędem duma odrobinę ją ku temu pchnęła.
How long ago did I die?
Where was I buried?
The member 'Una Bulstrode' has done the following action : Rzut kością
'k20' : 7
'k20' : 7
Oceniła go spokojnie, bez lęku czy strachu spełniając wypowiedzianą przez niego prośbę. Sam tego przecież chciał, postanowiła podjąć się zadania. Możliwie jak najlepiej. Przecież tego właśnie chciał, prawda? Czy byłby rozczarowany, gdyby odmówiła? Lub zabrała się do zadania ledwie powierzchownie uważając, by nie urazić jego własnego mniemania o sobie. Czy powinna odłożyć siebie na bok, by zadowolić jego? Nie, nie zamierzała tego robić. Nie była przyzwyczajona wsadzania się na półke, choć potrafiła usuwać się w cień. Postanowiła więc być sobą, bez skrępowania badając ciemne, ostre spojrzenie. Wierząc też, że jej przeczucie jej nie myli. Że pociągała go nie tylko jej powierzchowność, a może właściwie ona nie miała nic wspólnego. To, co wabiło go niczym syrenii śpiew marynarzy był jej rozum. Słowa, których używała do odpowiedzi. Zdania, którego nie bała się posiadać, śmiało wyrażając je przed nim i podważając jego własne poglądy. Dyskusji, szybkiej, żywej w której nie ustępowała mu nawet na krok. A w której on zajęty ciętymi ripostami nie dostrzegł tego, co podejmowała się dalej w innej przestrzeni, osiadając na jego ramionach niezauważalnie, łagodnie. Podjęcie dalszej wędrówki było naturalne. Tak jak i słowa, które wydostały się z jej ust. Chyba każdy znał Marie. Takie jak każdy, kto choć raz mógł przebywać obok niej, pozostawał pod jej wrażeniem. Czarem, który rzucała na otoczenie subtelnie, światłem, które rozświetlało wszystko, co znalazło się obok niej. Była piękna, choć upierała się, że Melisande jest do niej podobna, ta nie zgadzała się z nią. Cery jej siostry nie szpeciły pigi, jej nos był kształtniejszy o oczy mniej zimne i stalowe. Pamiętała mnogość kawalerów u jej boku i szlachcianek, które chciały szczycić się znajomością z nią. Ona jednak zawsze wędrowała własnymi ścieżkami. Zamiast z mężczyzną, do labiryntu weszła wraz z nią upierając się, że najpierw musi poznać go sama. Przezorna - tak, taka też była. A jednak nie uchroniło ją to przed tragedią, która dotknęła ich wszystkich. Na jego odpowiedź uniosła lekko kącik ust i wzruszyła ramionami.
- Dziwnie, lub bezpiecznie. Zależy jak na to spojrzysz, lordzie Black. - odpowiedziała wędrując dalej, lodową altanę żegnając ledwie jednym zerknięciem. Było w tym wieczorze coś innego, ale śmiadomie do niego doprowadzała wcześniej. Nie obawiała się tego go. Nikt nie mógł zrobić jej krzywdy, nikt nawet by nie spróbował. Tylko szaleniec porwałby się na tę próbę wiedząc, kto jest jej bratem. Kolejne słowa uniosły lekko jej brwi, a usta ułożyły się w zadowolony uśmiech. - Uznam to za komplement. - odrzekła, pochylając lekko głowę w podziękowaniu. Przeniosła spojrzenie na widok który rozpościerał się przed nimi. Musiała przyznać, że labirynt rzeczywiście robił wrażenie. Któż jednak, jak nie lady Nott wiedział, jak zaskakiwać? Kolejne pytanie sprawiło, że uniosła wzrok na kanciasty profil Blacka. Rozchyliła lekko usta, jednak nie odpowiedziała od razu, śnieg który spadł sprawił, że puściła jego ramię i wystawiła dłoń, próbując jeden z nich pochwycić. Patrzyła jak ten roztapiał się w jej dłoni czując nadzieję, spokój i… mając nieodparte wrażenie, że przypominają kryształy sprzed kilku dni. Nie skomentowała ich jednak w żaden sposób. Zamiast tego zrobiła kilka kroków w przód stając przed Alphardem i zaplatając dłonie. - Odpowiem ci na to na pytanie. - stwierdziła robiąc krok w tył. - Najpierw jednak powiedz, jak sam myślisz. - zażądała, podejrzewając że pytam, sam nie potrafiąc znaleźć odpowiedniej odpowiedzi. Jedocześnie zdawało jej się usłyszeć poruszenie za zieloną ścianą, wytężyła więc słuch, robiąc kolejny krok w tył.
rzucam na plotkę: opcja 1 - nasłuchuję, spostrzegawczość 1
- Dziwnie, lub bezpiecznie. Zależy jak na to spojrzysz, lordzie Black. - odpowiedziała wędrując dalej, lodową altanę żegnając ledwie jednym zerknięciem. Było w tym wieczorze coś innego, ale śmiadomie do niego doprowadzała wcześniej. Nie obawiała się tego go. Nikt nie mógł zrobić jej krzywdy, nikt nawet by nie spróbował. Tylko szaleniec porwałby się na tę próbę wiedząc, kto jest jej bratem. Kolejne słowa uniosły lekko jej brwi, a usta ułożyły się w zadowolony uśmiech. - Uznam to za komplement. - odrzekła, pochylając lekko głowę w podziękowaniu. Przeniosła spojrzenie na widok który rozpościerał się przed nimi. Musiała przyznać, że labirynt rzeczywiście robił wrażenie. Któż jednak, jak nie lady Nott wiedział, jak zaskakiwać? Kolejne pytanie sprawiło, że uniosła wzrok na kanciasty profil Blacka. Rozchyliła lekko usta, jednak nie odpowiedziała od razu, śnieg który spadł sprawił, że puściła jego ramię i wystawiła dłoń, próbując jeden z nich pochwycić. Patrzyła jak ten roztapiał się w jej dłoni czując nadzieję, spokój i… mając nieodparte wrażenie, że przypominają kryształy sprzed kilku dni. Nie skomentowała ich jednak w żaden sposób. Zamiast tego zrobiła kilka kroków w przód stając przed Alphardem i zaplatając dłonie. - Odpowiem ci na to na pytanie. - stwierdziła robiąc krok w tył. - Najpierw jednak powiedz, jak sam myślisz. - zażądała, podejrzewając że pytam, sam nie potrafiąc znaleźć odpowiedniej odpowiedzi. Jedocześnie zdawało jej się usłyszeć poruszenie za zieloną ścianą, wytężyła więc słuch, robiąc kolejny krok w tył.
rzucam na plotkę: opcja 1 - nasłuchuję, spostrzegawczość 1
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Melisande Rosier' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 17
'k100' : 17
Był w stanie zrozumieć dlaczego Melisande zdecydowała się przemierzać labirynt w towarzystwie siostry. To rzeczywiście było bardzo bezpieczne rozwiązanie dla dopiero co debiutującej damy. Lecz widziany w podobnej sytuacji młody lord niekoniecznie spotkałby się ze zrozumieniem środowiska, raczej stałby się szybko obiektem kpin. I to zapewne sama lady Nott przodowałaby w wytykaniu lordowi, że czasem warto pomyśleć o zabawianiu młodych szlachcianek zamiast bliskiej rodziny. A przecież nigdy nie czynił tego zbyt wprawnie, choć czasem przypominał sobie o tym, czym jest galanteria. Potrafił być nawet czarujący, musiał się tylko postarać.
Trudno mu było przyznać przed samym sobą, że uraczył lady Rosier komplementem nieprzypadkowo, bo wciąż zaskakujące było dla niego to, że mógłby chcieć się jej przypodobać. Zabrakło mu słów, kiedy podziękowania już padły. To spotkanie sprawiło, że wszystkie jego wątpliwości namnożyły się drastycznie, a łudził się, że zdążył już uporządkować swoje myśli i własne odczucia. Stawiali kolejne kroki, w trakcie spacer pozostając obok siebie, póki nie spadł śnieg. Sam wyciągnął dłoń przed siebie, kiedy jego ramię stało się osamotnione, choć bardziej na białych płatkach opadających na jego dłoń skupił się na obserwowaniu swojej towarzyszki. Czy jej zachowanie było tylko grą? Jej osoba wciąż nieustannie go dręczyła. Stanęła przed nim, oddalona o kilka kroków, znów rzucając mu wyzwanie.
– Decyzja nie należy tylko do ciebie – to było oczywiste i stanowiło główny powód jej odmowy. Fakt, iż to jej brat nosił tytuł nestora rodu, również na jej barki nałożył ciężar obowiązków. Teraz jeszcze bardziej musiała uważać na czynione gesty i wypowiadane słowa. Ktoś mógłby naiwnie się łudzić, że gdyby tylko zechciała, mogłaby nagiąć wolę brata i wyjść za mąż tylko i wyłącznie z miłości, mogąc nawet wybrać francuskiego barona jako godnego kandydata. Polityka była jednak bezlitosna, a oddanie jej ręki miało również stanowić akt polityczny, jaki umocniłby pozycję rodu. Melisande z pewnością była tego świadoma, wszak zdążyła już dowieźć, że jest damą inteligentną i dobrze zna rolę, jaką przypisuje jej społeczeństwo. Walczyła jednak o własną niezależność, pamiętając przy tym o granicach i swoich własnych możliwościach. – Nie mam pewności czy baron zdecydował się pertraktować wcześniej z nestorem. Gdyby jednak tak się stało, twój brat zamieniłby z tobą słowo i nie sprzeciwiłabyś się jego woli, bo jednak chodziło o bliskiego ci mężczyznę, co do którego wiesz, że by cię nie ukrzywdził – wierzył w słuszność tego scenariusza, jaki przed nią śmiało rysował, zbyt dobrze wiedząc, jak takie sprawy są załatwiane. Mógł się mylić, lecz spojrzenie barona pełne uwielbienia, gdy utkwione było właśnie w niej, jakoś nie wydawało mu się kłamstwem. – Jeśli to nestor odmówił już baronowi, nie sądzę, żeby ten klęknął. Choć może nie doceniam jego temperamentu, ale myślę, że zostanie mi to wybaczone, w końcu nie znam barona osobiście – to prawda, nie znał tego człowieka, jak i charakteru relacji łączącej go z lady Rosier. Przebieg ich znajomości pozostawał dla niego zagadką i jedynie domyślał się, że prawdopodobnie razem uczęszczali do Akademii Magii Beauxbatons i na pewno nie tańczyli ze sobą po raz pierwszy na grudniowym przyjęciu u ambasadora Francji. – Trudno kogoś winić za nagłe porywy serca, lecz zawsze lepiej jest łączyć je z rozsądkiem – stwierdził ostatecznie, nie chcąc być wielce uszczypliwym. Coś o tym wiedział, o zgubności zbyt pochopnych działań. Uparcie nie powracał jednak do tych niewygodnych wspomnień z Festiwalu Lata, kiedy pochwycił wianek, a potem padł na kolana. Krótko trwało jego narzeczeństwo i znów winna temu była polityka. Powinien wystrzegać się uczuć nawet we własnym małżeństwie, jednak nie chciał przy swoim boku jedynie ozdoby, pragnął żony, która okaże mu wsparcie i w trudnych chwilach dopomoże mu mądrą radą, nawet jeśli jej własne zdanie nie pokrywałoby się całkowicie z jego. – Czy moje przypuszczenia pokrywają się z prawdą?
Wykonał dwa kroki w jej stronę i wtedy również usłyszał to, co przykuło jej uwagę wcześniej – głos, a raczej dwa głosy. Zbliżył się do żywopłotu, również chcąc dowiedzieć się, jakiej to rozmowy stał się przypadkowym świadkiem.
| rzut na plotkę nr 1; spostrzegawczość I, znajomość języków: II - francuski, hiszpański, włoski, I - niemiecki, grecki, łaciński (+18)
Trudno mu było przyznać przed samym sobą, że uraczył lady Rosier komplementem nieprzypadkowo, bo wciąż zaskakujące było dla niego to, że mógłby chcieć się jej przypodobać. Zabrakło mu słów, kiedy podziękowania już padły. To spotkanie sprawiło, że wszystkie jego wątpliwości namnożyły się drastycznie, a łudził się, że zdążył już uporządkować swoje myśli i własne odczucia. Stawiali kolejne kroki, w trakcie spacer pozostając obok siebie, póki nie spadł śnieg. Sam wyciągnął dłoń przed siebie, kiedy jego ramię stało się osamotnione, choć bardziej na białych płatkach opadających na jego dłoń skupił się na obserwowaniu swojej towarzyszki. Czy jej zachowanie było tylko grą? Jej osoba wciąż nieustannie go dręczyła. Stanęła przed nim, oddalona o kilka kroków, znów rzucając mu wyzwanie.
– Decyzja nie należy tylko do ciebie – to było oczywiste i stanowiło główny powód jej odmowy. Fakt, iż to jej brat nosił tytuł nestora rodu, również na jej barki nałożył ciężar obowiązków. Teraz jeszcze bardziej musiała uważać na czynione gesty i wypowiadane słowa. Ktoś mógłby naiwnie się łudzić, że gdyby tylko zechciała, mogłaby nagiąć wolę brata i wyjść za mąż tylko i wyłącznie z miłości, mogąc nawet wybrać francuskiego barona jako godnego kandydata. Polityka była jednak bezlitosna, a oddanie jej ręki miało również stanowić akt polityczny, jaki umocniłby pozycję rodu. Melisande z pewnością była tego świadoma, wszak zdążyła już dowieźć, że jest damą inteligentną i dobrze zna rolę, jaką przypisuje jej społeczeństwo. Walczyła jednak o własną niezależność, pamiętając przy tym o granicach i swoich własnych możliwościach. – Nie mam pewności czy baron zdecydował się pertraktować wcześniej z nestorem. Gdyby jednak tak się stało, twój brat zamieniłby z tobą słowo i nie sprzeciwiłabyś się jego woli, bo jednak chodziło o bliskiego ci mężczyznę, co do którego wiesz, że by cię nie ukrzywdził – wierzył w słuszność tego scenariusza, jaki przed nią śmiało rysował, zbyt dobrze wiedząc, jak takie sprawy są załatwiane. Mógł się mylić, lecz spojrzenie barona pełne uwielbienia, gdy utkwione było właśnie w niej, jakoś nie wydawało mu się kłamstwem. – Jeśli to nestor odmówił już baronowi, nie sądzę, żeby ten klęknął. Choć może nie doceniam jego temperamentu, ale myślę, że zostanie mi to wybaczone, w końcu nie znam barona osobiście – to prawda, nie znał tego człowieka, jak i charakteru relacji łączącej go z lady Rosier. Przebieg ich znajomości pozostawał dla niego zagadką i jedynie domyślał się, że prawdopodobnie razem uczęszczali do Akademii Magii Beauxbatons i na pewno nie tańczyli ze sobą po raz pierwszy na grudniowym przyjęciu u ambasadora Francji. – Trudno kogoś winić za nagłe porywy serca, lecz zawsze lepiej jest łączyć je z rozsądkiem – stwierdził ostatecznie, nie chcąc być wielce uszczypliwym. Coś o tym wiedział, o zgubności zbyt pochopnych działań. Uparcie nie powracał jednak do tych niewygodnych wspomnień z Festiwalu Lata, kiedy pochwycił wianek, a potem padł na kolana. Krótko trwało jego narzeczeństwo i znów winna temu była polityka. Powinien wystrzegać się uczuć nawet we własnym małżeństwie, jednak nie chciał przy swoim boku jedynie ozdoby, pragnął żony, która okaże mu wsparcie i w trudnych chwilach dopomoże mu mądrą radą, nawet jeśli jej własne zdanie nie pokrywałoby się całkowicie z jego. – Czy moje przypuszczenia pokrywają się z prawdą?
Wykonał dwa kroki w jej stronę i wtedy również usłyszał to, co przykuło jej uwagę wcześniej – głos, a raczej dwa głosy. Zbliżył się do żywopłotu, również chcąc dowiedzieć się, jakiej to rozmowy stał się przypadkowym świadkiem.
| rzut na plotkę nr 1; spostrzegawczość I, znajomość języków: II - francuski, hiszpański, włoski, I - niemiecki, grecki, łaciński (+18)
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Labirynt
Szybka odpowiedź