Sala balowa
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Sala balowa
Okazała sala balowa w rezydencji Lady Adelaide Nott gościła niejeden sabat. To jedno z ważniejszych miejsc dla młodych szlachciców, bowiem każdy, kto pragnie zaistnieć w świecie arystokracji musi choć raz zatańczyć na marmurach Hampton Court. Sala jest bardzo jasna, z akcentami kolorystycznymi charakterystycznymi dla rodu Nottów; na podwyższeniu w jednym z rogów sali stoją instrumenty gotowe zagrać najpiękniejszą muzykę do tańca, znajdująca się na półpiętrze arkada, na którą prowadzą szerokie i kręte marmurowe schody umożliwia dogodne obserwowanie parkietu, a gdzie nie gdzie pod ścianami stoją sofy o skórzanych obiciach, zapraszające zmęczonych tancerzy do chwili wypoczynku. Jednak zdecydowanie najbardziej kunsztowny element wystroju stanowią bogate żyrandole, mieniące się tysiącami kryształów umieszczonych na ramionach ze szczerego złota.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 12.08.21 21:21, w całości zmieniany 9 razy
Początkowo w milczeniu przyglądał się osobom, które wskazywała, wpierw kierując wzrok na mężczyznę w srebrnej masce, a potem damę w zieleni, by potem zerknąć na kolejne pary. Jego jasne tęczówki, które w słabym świetle wydawały się mieć chmurniejszy odcień niż w ciągu dnia przemykały od osoby do osoby, z umiarkowanym zainteresowaniem zatrzymując się na nich, nie zdradzając się także z emocjami, które mogły w nim się rodzić.
— Im może nie, lecz mnie? — Przymknął na moment powieki, by za chwilę zerknąć na nią z cynicznym uśmiechem. — Mnie interesują sekrety tych, którzy za wszelką cenę próbują je ukryć przed wścibskim wzrokiem reszty. Te tam…— Wskazał lekkim ruchem głowy na czarodziejów, których wcześniej mu pokazała. —Mogą być przewidywalne. Mogą być iluzoryczne, budowane przez chwilę tylko po to by wzbudzać ludzką ciekawość i chęć ich zgłębienia. Bo czy jeśli ja, utkwię wzrok na jakiejś damie na dłużej, nie pomyślisz o tym, że łączy nas coś więcej? Jak dramatyczne i mroczne sekrety możemy skrywać?— Patrzył na nią, choć przyglądanie się jej masce nie sprawiało mu żadnej przyjemności. Ludzka mimika była źródłem niewyobrażalnie istotnych informacji, trudno było opanować niespodziewane, nagłe reakcje, a one mogły powiedzieć o człowieku wszystko, co chciał się o nim dowiedzieć. A jednak patrzył, dla potwierdzenia własnych słów. Maska zakrywająca całą jej twarz zapewniała jej pełną anonimowość, ale oprócz niej był jeszcze jej ruch ciała. Skąpy, ostrożny — była wyuczona, wiedziała, co robić, by nie zdradzać zbyt wiele. — Jesteśmy różnorodni, przez to poszukiwania stają się trudniejsze, ale także o wiele ciekawsze — skwitował krótko, unosząc kieliszek z alkoholem wyżej, do ust i upijając znów łyka. Karminowe usta kobiety, w której utkwił wzrok, wygięły się lekko, subtelnie informując go o tym, że dostrzegła zainteresowanie. Nie sprawiło to wcale, że odwrócił własne spojrzenie. Wręcz przeciwnie, zaintrygowany wciąż jej się przyglądał, póki nagle nie zniknęła między ludźmi.— Wciąż jeszcze nie wiem. Przywiodła mnie tu ciekawość — odparł szczerze, pomijając jednak przy tym poczucie obowiązku. Jako śmierciożerca powinien się tu zjawić, czy tego chciał, czy nie. Powinien uczestniczyć w spotkaniach towarzyskich, obracać się wśród odpowiednich ludzi. Kiedyś tego oczekiwał od życia i tego pragnął. Dziś z przyjemnością ogniskował energię na działaniach pozwalających na realizację celu. Maskarada — nie dawała nawet zbyt wiele informacji. Dzisiejszy wieczór mógł być więc jedynie zabawą, a na nią nie miał ani ochoty, ani sił. Bezsenność pogłębiła się dramatycznie, wciąż był obolały, a rany na jego plecach, chociaż dzięki Belvinie zabliźnione, wciąż mu doskwierały. — Może poszukuję ekscytujących doznań kulinarnych. Może przywiodło mnie tu przeznaczenie w niewiadomym mi wciąż celu — odparł enigmatycznie.
Zaskakująco, nieznana mu czarownica pojawiła się tuż przy nich, poufale zbliżając się do Rity. Nie słyszał jej słów, ale także nie śledził jej wzrokiem, kiedy zadawała sobie tyle trudu, by nieelegancko, bo w jego towarzystwie, przekazać jej sekretną wiadomość. Spojrzenie ich skrzyżowało się dopiero po chwili. Zdawało mu się, czy dostrzegł w jej oczach zaskoczenie? Zaintrygowany nią nie mógł pozbyć się wrażenia, że powinien za nią podążyć. Odwrócił się, orientując w kierunku, w którym odeszła, ostatni raz jeszcze lustrując jej strój, choć był pewien, że to nie suknia pomoże mu w identyfikacji czarownicy. — Nie czuj się zobowiązana, nie będę cię zatrzymywał — zwrócił się po chwili do Rity, nie pytając o tę znajomość — a jednocześnie nie mogąc się powstrzymać, by nie zahaczyć o to, co przed sekundą miało tu miejsce.
— Im może nie, lecz mnie? — Przymknął na moment powieki, by za chwilę zerknąć na nią z cynicznym uśmiechem. — Mnie interesują sekrety tych, którzy za wszelką cenę próbują je ukryć przed wścibskim wzrokiem reszty. Te tam…— Wskazał lekkim ruchem głowy na czarodziejów, których wcześniej mu pokazała. —Mogą być przewidywalne. Mogą być iluzoryczne, budowane przez chwilę tylko po to by wzbudzać ludzką ciekawość i chęć ich zgłębienia. Bo czy jeśli ja, utkwię wzrok na jakiejś damie na dłużej, nie pomyślisz o tym, że łączy nas coś więcej? Jak dramatyczne i mroczne sekrety możemy skrywać?— Patrzył na nią, choć przyglądanie się jej masce nie sprawiało mu żadnej przyjemności. Ludzka mimika była źródłem niewyobrażalnie istotnych informacji, trudno było opanować niespodziewane, nagłe reakcje, a one mogły powiedzieć o człowieku wszystko, co chciał się o nim dowiedzieć. A jednak patrzył, dla potwierdzenia własnych słów. Maska zakrywająca całą jej twarz zapewniała jej pełną anonimowość, ale oprócz niej był jeszcze jej ruch ciała. Skąpy, ostrożny — była wyuczona, wiedziała, co robić, by nie zdradzać zbyt wiele. — Jesteśmy różnorodni, przez to poszukiwania stają się trudniejsze, ale także o wiele ciekawsze — skwitował krótko, unosząc kieliszek z alkoholem wyżej, do ust i upijając znów łyka. Karminowe usta kobiety, w której utkwił wzrok, wygięły się lekko, subtelnie informując go o tym, że dostrzegła zainteresowanie. Nie sprawiło to wcale, że odwrócił własne spojrzenie. Wręcz przeciwnie, zaintrygowany wciąż jej się przyglądał, póki nagle nie zniknęła między ludźmi.— Wciąż jeszcze nie wiem. Przywiodła mnie tu ciekawość — odparł szczerze, pomijając jednak przy tym poczucie obowiązku. Jako śmierciożerca powinien się tu zjawić, czy tego chciał, czy nie. Powinien uczestniczyć w spotkaniach towarzyskich, obracać się wśród odpowiednich ludzi. Kiedyś tego oczekiwał od życia i tego pragnął. Dziś z przyjemnością ogniskował energię na działaniach pozwalających na realizację celu. Maskarada — nie dawała nawet zbyt wiele informacji. Dzisiejszy wieczór mógł być więc jedynie zabawą, a na nią nie miał ani ochoty, ani sił. Bezsenność pogłębiła się dramatycznie, wciąż był obolały, a rany na jego plecach, chociaż dzięki Belvinie zabliźnione, wciąż mu doskwierały. — Może poszukuję ekscytujących doznań kulinarnych. Może przywiodło mnie tu przeznaczenie w niewiadomym mi wciąż celu — odparł enigmatycznie.
Zaskakująco, nieznana mu czarownica pojawiła się tuż przy nich, poufale zbliżając się do Rity. Nie słyszał jej słów, ale także nie śledził jej wzrokiem, kiedy zadawała sobie tyle trudu, by nieelegancko, bo w jego towarzystwie, przekazać jej sekretną wiadomość. Spojrzenie ich skrzyżowało się dopiero po chwili. Zdawało mu się, czy dostrzegł w jej oczach zaskoczenie? Zaintrygowany nią nie mógł pozbyć się wrażenia, że powinien za nią podążyć. Odwrócił się, orientując w kierunku, w którym odeszła, ostatni raz jeszcze lustrując jej strój, choć był pewien, że to nie suknia pomoże mu w identyfikacji czarownicy. — Nie czuj się zobowiązana, nie będę cię zatrzymywał — zwrócił się po chwili do Rity, nie pytając o tę znajomość — a jednocześnie nie mogąc się powstrzymać, by nie zahaczyć o to, co przed sekundą miało tu miejsce.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
dla Tati
Temu, że zaproszenie na sabat noworoczny w Hampton Court to zaszczyt i wielkie wyróżnienie Sigrun nie mogła i nie zamierzała zaprzeczać. Angielska, magiczna arystokracja była wszak zamkniętym, hermetycznym środowiskiem, zapatrzonym w siebie, uznającym samych siebie za lepszych od wszystkich wokół - nawet czarodziejów krwi czystej jak Sigrun Rookwood, czy Tatiana. Brak tytułu przed imieniem był dla nich absolutnym wykluczeniem. Od wieków bawili się niemal wyłącznie we własnym towarzystwie, nie potrzebując do tego nikogo innego, bo przecież ich brak manier i brak znajomości etykiety wykluczał dobrą zabawę. A jednak w zeszłym roku coś się zmieniło. Walka czarownic i czarodziejów takich jak Sigrun o ideały, które wszak podzielali została zauważona i przez arystokrację poniekąd doceniona. Możliwość uczestnictwa w tych sabatach była luksusem, zaszczytem - i Sigrun nie zamierzała mu odmawiać. Ten rodzaj zabawy - balowe tańce, uprzejmie konwersacje, lekkie drinki - nie należał do jej ulubionych, przypuszczała, że raczej się wynudzi, ale i tak zamierzała tu przyjść. W głębi ducha poczuła się kimś lepszym. Poczuła się wyniesiona ponad innych za zasługi, których nie można było jej odmówić - towarzyszyło temu jednak poczucie, że w pełni na to zasłużyła. To ona przecież nadstawiała karku. To ona znosiła rany, ból i ryzykowała własną skórą w imię czystszego, lepszego świata. Powinna tu być. Nie czuła się jednak jak Tatiana, nie jak pełna ekscytacji księżniczka, bo nie zależało jej na tym, by codziennie funkcjonować w podobnym przepychu i blichtrze. Miała inne pomysły jak jeszcze bardziej wniknąć w ten świat - ale w nieco odmiennym celu niż życie typowej damy.
- Chyba tak. Tak mi się wydaje. To się stało, kiedy wypiłam pierwszy, bardzo słodki - przyznała Sigrun z lekkim rozdrażnieniem, niedbale wskazując lewą ręką na swoją suknię, która błyszczała się teraz od brokatu. Jeszcze kilka minut wcześniej miała barwę matowej czerni. - Aż nie wiem, czy pić dalej, czy też nie, ale na trzeźwo to się chyba nie da...
Wyobraziwszy sobie, że miałaby zupełnie trzeźwa uciąć sobie pogawędkę z jakąś głupią gąską, chociażby tą młódką odzianą od stóp do głów w róż i kocią maskę, robiło się Rookwood słabo. Mogłaby wtedy powiedzieć coś, czego nie planowała. Pod wpływem alkoholu zazwyczaj była... bardziej rozluźniona.
- Och, myślisz, że już tak dobrze mnie znasz, Tati? - wymruczała z przekąsem wiedźma, pochylając się ku Rosjance; ta nie mogła jednak zobaczyć drapieżnego uśmiechu i lekko uniesionej brwi pod maską volto. - Oczywiście, że się stęskniłam. Tyle dni bez ciebie to dni stracone - odpowiedziała z nutą ironii. Lubiła jej towarzystwo, oczywiście; w jej sarkastycznych słowach było sporo ironii, lecz do tego Dolohov chyba zdążyła przywyknąć.
- Jak to co? Po prostu mam ochotę zatańczyć, ale do tej muzyki to się nie da - żachnęła się i zaczęła kołysać lekko, leciutko ramionami, jakby naprawdę chciała wyjść na parkiet i zacząć tańczyć w rytm muzyki Celestyny Warbeck, zanuciła ją też pod nosem. - Twój popisowy występ chyba też nie wzbudziłby tu uznania... - zaśmiała się cicho, przywołując wspomnienie wieczoru, kiedy obie zażyły Złotą Rybkę i Tatiana zatańczyła tylko dla niej.
Temu, że zaproszenie na sabat noworoczny w Hampton Court to zaszczyt i wielkie wyróżnienie Sigrun nie mogła i nie zamierzała zaprzeczać. Angielska, magiczna arystokracja była wszak zamkniętym, hermetycznym środowiskiem, zapatrzonym w siebie, uznającym samych siebie za lepszych od wszystkich wokół - nawet czarodziejów krwi czystej jak Sigrun Rookwood, czy Tatiana. Brak tytułu przed imieniem był dla nich absolutnym wykluczeniem. Od wieków bawili się niemal wyłącznie we własnym towarzystwie, nie potrzebując do tego nikogo innego, bo przecież ich brak manier i brak znajomości etykiety wykluczał dobrą zabawę. A jednak w zeszłym roku coś się zmieniło. Walka czarownic i czarodziejów takich jak Sigrun o ideały, które wszak podzielali została zauważona i przez arystokrację poniekąd doceniona. Możliwość uczestnictwa w tych sabatach była luksusem, zaszczytem - i Sigrun nie zamierzała mu odmawiać. Ten rodzaj zabawy - balowe tańce, uprzejmie konwersacje, lekkie drinki - nie należał do jej ulubionych, przypuszczała, że raczej się wynudzi, ale i tak zamierzała tu przyjść. W głębi ducha poczuła się kimś lepszym. Poczuła się wyniesiona ponad innych za zasługi, których nie można było jej odmówić - towarzyszyło temu jednak poczucie, że w pełni na to zasłużyła. To ona przecież nadstawiała karku. To ona znosiła rany, ból i ryzykowała własną skórą w imię czystszego, lepszego świata. Powinna tu być. Nie czuła się jednak jak Tatiana, nie jak pełna ekscytacji księżniczka, bo nie zależało jej na tym, by codziennie funkcjonować w podobnym przepychu i blichtrze. Miała inne pomysły jak jeszcze bardziej wniknąć w ten świat - ale w nieco odmiennym celu niż życie typowej damy.
- Chyba tak. Tak mi się wydaje. To się stało, kiedy wypiłam pierwszy, bardzo słodki - przyznała Sigrun z lekkim rozdrażnieniem, niedbale wskazując lewą ręką na swoją suknię, która błyszczała się teraz od brokatu. Jeszcze kilka minut wcześniej miała barwę matowej czerni. - Aż nie wiem, czy pić dalej, czy też nie, ale na trzeźwo to się chyba nie da...
Wyobraziwszy sobie, że miałaby zupełnie trzeźwa uciąć sobie pogawędkę z jakąś głupią gąską, chociażby tą młódką odzianą od stóp do głów w róż i kocią maskę, robiło się Rookwood słabo. Mogłaby wtedy powiedzieć coś, czego nie planowała. Pod wpływem alkoholu zazwyczaj była... bardziej rozluźniona.
- Och, myślisz, że już tak dobrze mnie znasz, Tati? - wymruczała z przekąsem wiedźma, pochylając się ku Rosjance; ta nie mogła jednak zobaczyć drapieżnego uśmiechu i lekko uniesionej brwi pod maską volto. - Oczywiście, że się stęskniłam. Tyle dni bez ciebie to dni stracone - odpowiedziała z nutą ironii. Lubiła jej towarzystwo, oczywiście; w jej sarkastycznych słowach było sporo ironii, lecz do tego Dolohov chyba zdążyła przywyknąć.
- Jak to co? Po prostu mam ochotę zatańczyć, ale do tej muzyki to się nie da - żachnęła się i zaczęła kołysać lekko, leciutko ramionami, jakby naprawdę chciała wyjść na parkiet i zacząć tańczyć w rytm muzyki Celestyny Warbeck, zanuciła ją też pod nosem. - Twój popisowy występ chyba też nie wzbudziłby tu uznania... - zaśmiała się cicho, przywołując wspomnienie wieczoru, kiedy obie zażyły Złotą Rybkę i Tatiana zatańczyła tylko dla niej.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Lubiła czasem bawić się w prawdziwą lady. Paradoksalnie połowa jej krwi faktycznie była błękitna, choć tą częścią Tatiana zdawała się najbardziej gardzić – tutaj jednak, wśród błyszczących kryształów, szelestu sukien i perlistych śmiechów, potrafiła zachowywać się tak, jak chciałaby tego matka. Potrafiła też udawać, że przecież należy do tego świata – należy do nich, tak samo zepsutych i tak samo wypudrowanych, nie znających prawdziwego poświęcenia ani woli walki. Potrafiła dygać i unosić kąciki ust, zamiatać srebrzystą kreacją po lśniącym marmurze, wypowiadać słowa z niemalże idealnie wypracowanym, brytyjskim akcentem; długie miesiące pojawiania się na tego typu uroczystościach pozwoliły jej wsiąknąć w zwyczaje i zachowania szlacheckiej części Brytanii, ale zwykle była tą obcą – dziś, skryta za migotliwą colombiną i błyszczącym makijażem, mogła poczuć się jak swoja. Poczuć nawet lepiej, zasiadając tak naprawdę po dwóch stronach zaproszonej na sabat społeczności.
– Dziadostwo – ledwo zdążyła skomentować poprzedni drink, kiedy i kolejny, porwany w nadziei z tac, okazał się nie lepszym; tym razem miast palącego, niemal ognistego posmaku, napotkała na napój bazujący na ginie; i na tym mogłoby się skończyć, jednak nienaturalna gorycz zdawała się ciągnąć w dół gardła prawie boleśnie, nawet dla kogoś tak doświadczonego w próbowaniu trunków, jak Dolohov. Dwa łyki później miała wrażenie, że zwyczajnie boli ją krtań, do tego pojawiła się chrypka, choć przyjemnie brzmiąca, wprowadzająca w dyskomfort.
– Pasuję – mieląc w słowach ciężkie ja pierdolę, odłożyła znów, gdzie popadnie, szklaneczkę z ledwo ruszonym napitkiem, momentalnie czując tęsknotę i za wódką, i papierosami; na trzeźwo faktycznie mogło być trudno, ale wolała nie ryzykować kolejnym fantazyjnym drinkiem, od którego wyrosłyby jej czerwone włosy czy pojawił się piskliwy, jak w przypadku Rookwood, głos.
– Wolałabyś Celestynę, hm? – mruknęła, uprzednio posyłając Sigrun czarujący uśmiech, kiedy tak ładnie wyraziła swoją wzmożoną tęsknotę; choć znajdowały się na przyjęciu, istnej maskaradzie dosłownie i w przenośni, spotkanie jej tutaj niosło ze sobą jakąś ulgę. Spuszczenie z tonu, choć na kilka drobnych chwil.
– Ja myślę, że wzbudziłby aż nadto. Ale niezbyt zależy mi na propozycji posady w Wenus, wiesz? – parsknęła, kręcąc głową z rozbawieniem na samo wspomnienie ich przyjemnego wieczoru – Widziałaś mojego brata? – czy w ogóle tutaj był? Od urodzinowego spotkania wolała nie nadstawiać karku, nie słać listów, nie wymawiać słów, póki nie poukłada sobie wszystkiego w głowie.
– Dziadostwo – ledwo zdążyła skomentować poprzedni drink, kiedy i kolejny, porwany w nadziei z tac, okazał się nie lepszym; tym razem miast palącego, niemal ognistego posmaku, napotkała na napój bazujący na ginie; i na tym mogłoby się skończyć, jednak nienaturalna gorycz zdawała się ciągnąć w dół gardła prawie boleśnie, nawet dla kogoś tak doświadczonego w próbowaniu trunków, jak Dolohov. Dwa łyki później miała wrażenie, że zwyczajnie boli ją krtań, do tego pojawiła się chrypka, choć przyjemnie brzmiąca, wprowadzająca w dyskomfort.
– Pasuję – mieląc w słowach ciężkie ja pierdolę, odłożyła znów, gdzie popadnie, szklaneczkę z ledwo ruszonym napitkiem, momentalnie czując tęsknotę i za wódką, i papierosami; na trzeźwo faktycznie mogło być trudno, ale wolała nie ryzykować kolejnym fantazyjnym drinkiem, od którego wyrosłyby jej czerwone włosy czy pojawił się piskliwy, jak w przypadku Rookwood, głos.
– Wolałabyś Celestynę, hm? – mruknęła, uprzednio posyłając Sigrun czarujący uśmiech, kiedy tak ładnie wyraziła swoją wzmożoną tęsknotę; choć znajdowały się na przyjęciu, istnej maskaradzie dosłownie i w przenośni, spotkanie jej tutaj niosło ze sobą jakąś ulgę. Spuszczenie z tonu, choć na kilka drobnych chwil.
– Ja myślę, że wzbudziłby aż nadto. Ale niezbyt zależy mi na propozycji posady w Wenus, wiesz? – parsknęła, kręcąc głową z rozbawieniem na samo wspomnienie ich przyjemnego wieczoru – Widziałaś mojego brata? – czy w ogóle tutaj był? Od urodzinowego spotkania wolała nie nadstawiać karku, nie słać listów, nie wymawiać słów, póki nie poukłada sobie wszystkiego w głowie.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
dla Craiga
Enigmatyczna nuta lawirująca w powietrzu wymusiła w kąciku ust lady Lestrange cień uśmiechu; unosząc go jeszcze wyżej, pozwoliła poprowadzić się w stronę parkietu. Ciemny materiał aksamitnej sukni muskał skrzący się marmur, wysoko zawieszone żyrandole odbijały światło od pojedynczych klejnotów zdobiących kreację i maskę, za którą skrywała się zieleń spojrzenia. Teraz badawcza, czujna, choć wciąż niosąca w sobie cień beztroski; wieczory takie jak te opierały się na zabawie, pląsach utkanych ze swobód, pożegnaniu wszystkich trosk charakteryzujących poprzedni rok. Dla kogoś takiego jak Astoria, były tylko kolejnym punktem do odhaczenia. Choć przyjemnym i cieszącym oko, wciąż obowiązkiem.
– A więc dobrze, jeśli taka lorda wola – odpowiedziała lekko, wciąż uśmiechnięta, wraz z utworzoną przez niego ramą i pierwszym krokiem, poddając się tańcu. Muzyka płynęła miarowo, wydawała się nawet koić zmysły, mimo wysokiej głośności i podniosłej aury całego wydarzenia. Zagłuszane strzępki rozmów i ciche oddechy urywane pomiędzy subtelnymi rozmowami stworzyły tło dla ich ruchów na parkiecie.
– Och, wyśmienicie, najdroższa Adelaide z roku na rok przechodzi samą siebie, nieprawdaż? – kunsztem ozdób, bogactwem potraw, tym bardziej w roku, który obfitował raczej w braki, niźli wypełnione zaopatrzeniem sklepy. Atrakcje, które lady Nott przygotowywała dla swoich gości zahaczały nie raz o ekstrawagancję, innym razem zadziwiały samym pomysłem; i takową też był występ cyrkowej trupy, który Astoria podziwiała z konkretnej odległości, nieco zdziwiona decyzją o ich zaproszeniu na tego typu przedsięwzięcie.
– Cóż, prawdę mówiąc byłam zadziwiona i poruszona równocześnie – wyznała wprost, rozglądając się krótką chwilę dookoła, nim nie wróciła uwagą do swojego towarzysza, wciąż zastanawiając się, czyje oblicze skrywała maska – Nie sposób jednak nie przyznać, że cechują się gracją i polotem – wypowiedziała zaraz potem, unosząc kącik ust nieco wyżej – Podobało mi się za to przemówienie naszej wspaniałej gospodyni. Iście pokrzepiające, nie sądzi lord? To ważne, by na wydarzeniach takich jak to, wspominać istotę, dla której mogliśmy się tutaj zgromadzić.
Toast za Czarnego Pana, nadzieja na czasy świetności, ministrialne porządki – choć obecność pozbawionej błękitu krwi na sabacie była dyskusyjna, pewne rzeczy zyskiwały rangę priorytetową.
Enigmatyczna nuta lawirująca w powietrzu wymusiła w kąciku ust lady Lestrange cień uśmiechu; unosząc go jeszcze wyżej, pozwoliła poprowadzić się w stronę parkietu. Ciemny materiał aksamitnej sukni muskał skrzący się marmur, wysoko zawieszone żyrandole odbijały światło od pojedynczych klejnotów zdobiących kreację i maskę, za którą skrywała się zieleń spojrzenia. Teraz badawcza, czujna, choć wciąż niosąca w sobie cień beztroski; wieczory takie jak te opierały się na zabawie, pląsach utkanych ze swobód, pożegnaniu wszystkich trosk charakteryzujących poprzedni rok. Dla kogoś takiego jak Astoria, były tylko kolejnym punktem do odhaczenia. Choć przyjemnym i cieszącym oko, wciąż obowiązkiem.
– A więc dobrze, jeśli taka lorda wola – odpowiedziała lekko, wciąż uśmiechnięta, wraz z utworzoną przez niego ramą i pierwszym krokiem, poddając się tańcu. Muzyka płynęła miarowo, wydawała się nawet koić zmysły, mimo wysokiej głośności i podniosłej aury całego wydarzenia. Zagłuszane strzępki rozmów i ciche oddechy urywane pomiędzy subtelnymi rozmowami stworzyły tło dla ich ruchów na parkiecie.
– Och, wyśmienicie, najdroższa Adelaide z roku na rok przechodzi samą siebie, nieprawdaż? – kunsztem ozdób, bogactwem potraw, tym bardziej w roku, który obfitował raczej w braki, niźli wypełnione zaopatrzeniem sklepy. Atrakcje, które lady Nott przygotowywała dla swoich gości zahaczały nie raz o ekstrawagancję, innym razem zadziwiały samym pomysłem; i takową też był występ cyrkowej trupy, który Astoria podziwiała z konkretnej odległości, nieco zdziwiona decyzją o ich zaproszeniu na tego typu przedsięwzięcie.
– Cóż, prawdę mówiąc byłam zadziwiona i poruszona równocześnie – wyznała wprost, rozglądając się krótką chwilę dookoła, nim nie wróciła uwagą do swojego towarzysza, wciąż zastanawiając się, czyje oblicze skrywała maska – Nie sposób jednak nie przyznać, że cechują się gracją i polotem – wypowiedziała zaraz potem, unosząc kącik ust nieco wyżej – Podobało mi się za to przemówienie naszej wspaniałej gospodyni. Iście pokrzepiające, nie sądzi lord? To ważne, by na wydarzeniach takich jak to, wspominać istotę, dla której mogliśmy się tutaj zgromadzić.
Toast za Czarnego Pana, nadzieja na czasy świetności, ministrialne porządki – choć obecność pozbawionej błękitu krwi na sabacie była dyskusyjna, pewne rzeczy zyskiwały rangę priorytetową.
odpis dla Lottie
Dzisiaj wolno im było dosłownie wszystko. Mogli się stąd wymknąć i nikt by nie wiedział kto z kim i gdzie. Owszem, potem z pewnością pojawiłyby się plotki, że jakaś dwójka wymknęła się z balu, ale nikt by nie wiedział o kogo chodzi tak naprawdę. Raz, że maski i we cudne stroje dawały im anonimowość, a w każdym razie większości z nich, a dwa, na dzisiejszy wieczór była zaproszona nie tylko szlachta, ale ludzie też niżej urodzeni, którzy swoją ciężką pracą na rzecz aktualnie panujących, sprawili, że zasłużyli na swoje miejsce wśród szlachty. Nie można było więc być pewnym w stu procentach kto z kim rozmawia, jeśli było się obserwatorem z boku.
Xavierowi to jak najbardziej odpowiadało. Gra, w którą postanowił zagrać z małżonką dodawała pikanterii nie tylko do ich małżeństwa, ale do całego tego wieczora. Uśmiechnął się pod maską, nawet na moment nie odzywając spojrzenia brązowych oczu od piękności obok niego.
- Być może masz rację droga Lady. – zgodził się z jej słowami – Jednak nawet pomimo tego, że dopiero się spotkaliśmy, mam wrażenie, że wcale się nie pomyliłem. – dodał z uśmiechem, który mogła zobaczyć w jego oczach, po czym sam również puścił jej oczko.
Zauważył dopiero teraz, że na jej rzęsach pojawił się płatek śniegu. Na początku myślał, że to może jeden z tych płatków z dekoracji przygotowanych przez Lady Adeline, ale potem przypomniał sobie, że te płatki znikały zanim zdążyły dotknąć kogokolwiek. Doszedł więc do wniosku, że zdecydowanie musi to być działanie drinka, który piła Charlotta. On z pewnością otrzymał od żony dokładnie tego samego drinka, którego sam zgarnął z lewitującej tacy jakiś czas temu. Musiał przyznać, że smak zdecydowanie przypadł mu do gustu.
Mimowolnie zaśmiał się cicho pod nosem, kiedy kobieta zwróciła uwagę na to, że większość dam wygląda tam samo. Tak, teraz zdecydowanie wypowiadała się jak jego żona. Między innymi dlatego ją tak kochał. Była inna niż reszta. Była na swój sposób indywidualistką, która potrafiła się perfekcyjnie wtopić w towarzystwo arystokracji, jednocześnie zachowując swoje zdanie, nie chcąc się nikomu przypodobać na siłę. Znała swoją wartość, nie chciała być tylko żoną i tylko matką, chciała byś kimś więcej i Xavier zawsze ją w tym wspierał i wiedział, że zawsze będzie wspierać.
- Aż dziwne…chociaż trzeba przyznać, że jest kilka dam, które zdecydowanie wyróżniają się w tłumie. Na przykład jedna z debiutantek, no nie da się pomylić młodej Lady Malfoy z kimkolwiek innym. – powiedział ze słyszalnym rozbawieniem w głosie.
Nie ma co, młoda Lady wyróżniała się w tłumie najbardziej. Jej różowa suknia, która niektórych, tudzież Xaviera, aż gryzła w oczy, była widoczna z daleka. Jeśli chciała dzięki niej zwrócić na siebie uwagę z pewnością jej się udało, ale jeśli chciała tym pokazać, że dzisiaj wkracza w dorosłość i na salony, no to niestety zabieg nie był udany. Nie wypowiedział jednak tych wątpliwości na głos, wiedząc, że jego żona z pewnością myśli podobnie.
- Czasy ciężkie, ale jednak mimo wszystko szlachta nie może za bardzo narzekać. Dzisiaj nie muszą udawać, dzisiaj mogą się pokazać z każdej strony, a przecież brylowanie i chwalenie się swoimi kreacjami to ich domena, prawda? – uniósł brew ku górze uśmiechając się pod nosem – Cieszę się, że Pani dzisiaj jednak postawiła na kolor. Wyróżnia się Pani zdecydowanie, ale w tej przyjemny dla oka sposób. Chociaż nie ukrywam, że to nie kolor sukni sprawił, że zapragnąłem Lady towarzystwa. – dodał po chwili przenosząc na nią wzrok, który jeszcze chwilę temu przejechał po wielkiej Sali i zebranych w niej ludziach.
Dzisiaj wolno im było dosłownie wszystko. Mogli się stąd wymknąć i nikt by nie wiedział kto z kim i gdzie. Owszem, potem z pewnością pojawiłyby się plotki, że jakaś dwójka wymknęła się z balu, ale nikt by nie wiedział o kogo chodzi tak naprawdę. Raz, że maski i we cudne stroje dawały im anonimowość, a w każdym razie większości z nich, a dwa, na dzisiejszy wieczór była zaproszona nie tylko szlachta, ale ludzie też niżej urodzeni, którzy swoją ciężką pracą na rzecz aktualnie panujących, sprawili, że zasłużyli na swoje miejsce wśród szlachty. Nie można było więc być pewnym w stu procentach kto z kim rozmawia, jeśli było się obserwatorem z boku.
Xavierowi to jak najbardziej odpowiadało. Gra, w którą postanowił zagrać z małżonką dodawała pikanterii nie tylko do ich małżeństwa, ale do całego tego wieczora. Uśmiechnął się pod maską, nawet na moment nie odzywając spojrzenia brązowych oczu od piękności obok niego.
- Być może masz rację droga Lady. – zgodził się z jej słowami – Jednak nawet pomimo tego, że dopiero się spotkaliśmy, mam wrażenie, że wcale się nie pomyliłem. – dodał z uśmiechem, który mogła zobaczyć w jego oczach, po czym sam również puścił jej oczko.
Zauważył dopiero teraz, że na jej rzęsach pojawił się płatek śniegu. Na początku myślał, że to może jeden z tych płatków z dekoracji przygotowanych przez Lady Adeline, ale potem przypomniał sobie, że te płatki znikały zanim zdążyły dotknąć kogokolwiek. Doszedł więc do wniosku, że zdecydowanie musi to być działanie drinka, który piła Charlotta. On z pewnością otrzymał od żony dokładnie tego samego drinka, którego sam zgarnął z lewitującej tacy jakiś czas temu. Musiał przyznać, że smak zdecydowanie przypadł mu do gustu.
Mimowolnie zaśmiał się cicho pod nosem, kiedy kobieta zwróciła uwagę na to, że większość dam wygląda tam samo. Tak, teraz zdecydowanie wypowiadała się jak jego żona. Między innymi dlatego ją tak kochał. Była inna niż reszta. Była na swój sposób indywidualistką, która potrafiła się perfekcyjnie wtopić w towarzystwo arystokracji, jednocześnie zachowując swoje zdanie, nie chcąc się nikomu przypodobać na siłę. Znała swoją wartość, nie chciała być tylko żoną i tylko matką, chciała byś kimś więcej i Xavier zawsze ją w tym wspierał i wiedział, że zawsze będzie wspierać.
- Aż dziwne…chociaż trzeba przyznać, że jest kilka dam, które zdecydowanie wyróżniają się w tłumie. Na przykład jedna z debiutantek, no nie da się pomylić młodej Lady Malfoy z kimkolwiek innym. – powiedział ze słyszalnym rozbawieniem w głosie.
Nie ma co, młoda Lady wyróżniała się w tłumie najbardziej. Jej różowa suknia, która niektórych, tudzież Xaviera, aż gryzła w oczy, była widoczna z daleka. Jeśli chciała dzięki niej zwrócić na siebie uwagę z pewnością jej się udało, ale jeśli chciała tym pokazać, że dzisiaj wkracza w dorosłość i na salony, no to niestety zabieg nie był udany. Nie wypowiedział jednak tych wątpliwości na głos, wiedząc, że jego żona z pewnością myśli podobnie.
- Czasy ciężkie, ale jednak mimo wszystko szlachta nie może za bardzo narzekać. Dzisiaj nie muszą udawać, dzisiaj mogą się pokazać z każdej strony, a przecież brylowanie i chwalenie się swoimi kreacjami to ich domena, prawda? – uniósł brew ku górze uśmiechając się pod nosem – Cieszę się, że Pani dzisiaj jednak postawiła na kolor. Wyróżnia się Pani zdecydowanie, ale w tej przyjemny dla oka sposób. Chociaż nie ukrywam, że to nie kolor sukni sprawił, że zapragnąłem Lady towarzystwa. – dodał po chwili przenosząc na nią wzrok, który jeszcze chwilę temu przejechał po wielkiej Sali i zebranych w niej ludziach.
Xavier Burke
Zawód : artefakciarz, gospodarz Palarni Opium
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
I know what you are doing in the dark, I know what your greatest desires are
OPCM : 10 +2
UROKI : 11 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 18 +2
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Marzeniem wielu dziewczynek był świat w jakim dorastały lady. Młodziutkie czarownice, później panny i właściwie także dojrzałe kobiety miały raczej mylne wyobrażenie o tym jak wygląda świat arystokracji. W ich głowach wyglądało to jak bajka. Pełna luksusu, przepychu, baśniowa i bogata. W tych wyobrażeniach mogły spełnić każdą swoją zachciankę, kupić każdą sukienkę i kolię, dostać wszystko czego pragną. Nie dostrzegały, bo nie mogły przecież, ciemnych stron. Bezwzględnego podporządkowania się mężczyznom i rodzinie, brak wolnej woli, sztywne konwenanse, etykiety i zasady, których należało przestrzegać. Sigrun to nie ekscytowało, zupełnie nie, nawet za cenę pełnego skarbca i kufrów pełnych szat. Z biegiem czasu zrozumiała jak cenna jest wolność. Lubiła galeony, błysk złota, dobra materialne, chciała się wzbogacić, lecz nie za cenę bycia zamkniętą w klatce. Nigdy nie aspirowała do miana lady, nie chciałaby nią być i czuła, że do wnętrz Hampton Court po prostu nie pasuje. Sigrun miała naturę wolnego ducha, potrzebowała swobody, kochała rozpustę i hulankę, cały ten blichtr po prostu nie był w jej guście - i tyle.
- Mówiąc szczerze... dziadostwo - wyszeptała, zgadzając się z Tatianą w pełni; wspomniała alkoholowe wyroby jakimi częstował ją jej daleki kuzyn, alchemik Valerij, którego teraz tak bardzo im brakowało w Rycerzach Walpurgii, żałując, że narzekała na ich smak. Przynajmniej uderzało do głowy i nie wywoływało tak zabawnych (zapewne w mniemaniu barmana) efektów jak głos elfa, dziwnie obniżony, bądź - o zgrozo - zachęcającego do nucenia Celestyny Warbeck. Sigrun nigdy za nią nie przepadała. Repertuar czarownicy półkrwi pasował bardziej do zamężnych kur domowych, teksty zaś bywały po prostu kiczowate. Teraz jednak, pod wpływem trunku, była zdania, że o wiele lepiej bawiłaby się przy Kociołku pełnym gorącej miłości, niż przy melodii walca wiedeńskiego... O ile to był walc wiedeński, oczywiście, nie potrafiła odróżnić takich rzeczy.
- Wolałabym cokolwiek, do czego mogłabym zatańczyć - westchnęła Rookwood, po czym zakołysała lekko ramionami, lecz subtelnie, by nie wzbudzić cudzego zainteresowania. Akurat zgorszenie miała w nosie. Zaśmiała się na słowa Tatiany. - Dobrze to słyszeć. Nie puściłabym cię do Wenus. Byłabym strasznie zazdrosna - wyrzekła, pochylając się lekko ku Rosjance, aby ostatnie słowa wyszeptać jej konspiracyjnie do ucha i uśmiechnęła się pod maską szelmowsko - W ten wieczór zachowujemy się jednak porządnie, moja droga. Dość już skandali. Chyba wystarczy dwóch ciepłych lordów jak na jedną salę balową... - zaśmiała się, mając na myśli arystokratów w kocich maskach; Sigrun nie była pewna, czy to miał być dowcip, czy też prawdziwy manifest swych preferencji - wątpiła jednak w poczucie humoru klasy wyższej. Przynajmniej nie takie. Na pytanie o Ramseya pokręciła przecząco głową. - Nie, nie widziałam go jeszcze. Znużyłam cię rozmową, że się nad tym zastanawiasz?
Tatiana po chwili udała się znaleźć starszego brata, Sigrun zaś opuściła salę balową, by zaczerpnąć świezego powietrza.
| zt
- Mówiąc szczerze... dziadostwo - wyszeptała, zgadzając się z Tatianą w pełni; wspomniała alkoholowe wyroby jakimi częstował ją jej daleki kuzyn, alchemik Valerij, którego teraz tak bardzo im brakowało w Rycerzach Walpurgii, żałując, że narzekała na ich smak. Przynajmniej uderzało do głowy i nie wywoływało tak zabawnych (zapewne w mniemaniu barmana) efektów jak głos elfa, dziwnie obniżony, bądź - o zgrozo - zachęcającego do nucenia Celestyny Warbeck. Sigrun nigdy za nią nie przepadała. Repertuar czarownicy półkrwi pasował bardziej do zamężnych kur domowych, teksty zaś bywały po prostu kiczowate. Teraz jednak, pod wpływem trunku, była zdania, że o wiele lepiej bawiłaby się przy Kociołku pełnym gorącej miłości, niż przy melodii walca wiedeńskiego... O ile to był walc wiedeński, oczywiście, nie potrafiła odróżnić takich rzeczy.
- Wolałabym cokolwiek, do czego mogłabym zatańczyć - westchnęła Rookwood, po czym zakołysała lekko ramionami, lecz subtelnie, by nie wzbudzić cudzego zainteresowania. Akurat zgorszenie miała w nosie. Zaśmiała się na słowa Tatiany. - Dobrze to słyszeć. Nie puściłabym cię do Wenus. Byłabym strasznie zazdrosna - wyrzekła, pochylając się lekko ku Rosjance, aby ostatnie słowa wyszeptać jej konspiracyjnie do ucha i uśmiechnęła się pod maską szelmowsko - W ten wieczór zachowujemy się jednak porządnie, moja droga. Dość już skandali. Chyba wystarczy dwóch ciepłych lordów jak na jedną salę balową... - zaśmiała się, mając na myśli arystokratów w kocich maskach; Sigrun nie była pewna, czy to miał być dowcip, czy też prawdziwy manifest swych preferencji - wątpiła jednak w poczucie humoru klasy wyższej. Przynajmniej nie takie. Na pytanie o Ramseya pokręciła przecząco głową. - Nie, nie widziałam go jeszcze. Znużyłam cię rozmową, że się nad tym zastanawiasz?
Tatiana po chwili udała się znaleźć starszego brata, Sigrun zaś opuściła salę balową, by zaczerpnąć świezego powietrza.
| zt
She's lost control
again
Ostatnio zmieniony przez Sigrun Rookwood dnia 21.11.21 18:39, w całości zmieniany 1 raz
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wszystko miało swoją cenę.
To, że mogły się tu znaleźć, i to, że arystokracja wpuściła je w swoje kręgi; Dolohov wiedziała o świętej zasadzie nie od dzisiaj, kiedyś traktując je niemal jak mantrę – nawet te pozorne wzniosłe wartości, niewypowiedziane słowa i wielkie tajemnice; wszystko można było kupić. Wszystko i każdego, w zależności od ceny, nacisku, możliwości.
Paradoksalnie ona wciąż uważała, że stoi ponad to; ponad najprostsze czynności i głupiutkie zaproszenia, ponad okraszone uśmiechami rozmowy i wspólne interesy – ale tutaj każdy grał swoją rolę w wielkiej machinie, jak pozbawiony własnej woli trybik, nawet ktoś taki jak Tatiana, która bezustannie zadzierała podbródek ku górze, raz po raz obdarzając przelotnym spojrzeniem i uśmiechem pełnym arogancji balową salę.
– Może lepiej zrobi ci jakieś inne miejsce? Słyszałam, że każda komnata lady Nott kryje w sobie jakąś atrakcję na dziś wieczór – wypowiedziała, odnajdując spojrzenie Sigrun i krzyżując je z własnym, nieco konspiracyjnym – Choć jeśli mogę być szczera, mi na chwilę obecną wystarczyłoby świeże powietrze i papieros – zdradziła swoje nie tak roszczeniowe żądania, pozwalając sobie na ciężkie westchnienie dopełniające ów potrzebę.
Nie potrafiła pohamować uśmiechu, kiedy Rookwood wspomniała o zazdrości, a później o skandalach; ich wypełniony Złotą Rybką wieczór był daleki od zwyczajności, niemal odrealniony od wszystkiego, co kreowało je na co dzień, a mimo to, Tatiana nie żałowała. Była ostatnią osobą, która w życiu żałowała czegokolwiek, zwłaszcza z dziedziny przyjemności.
– Nigdy w życiu – wyjawiła do razu, mimowolnie zerkając wokół – Chyba nie do końca chciałabym się na niego natknąć – wyjawiła zaraz potem, ciszej, z nieco mniejszym entuzjazmem niż wszystko, co do tej pory powiedziała.
Dni mijały, zmieniwszy się w tygodnie wciąż wydawały się niedostateczne; zamglone spojrzenia z jej urodzinowego wieczora, pospieszny wyjazd do Norwegii – Mulciber balansował na krawędzi żalu, nienawiści i niedorzecznej potrzeby bliskości. Echo jego słów powracało nocami, przechylało szalę kolejnych posunięć pod sztandarem Rycerzy Walpurgii, choć wciąż wmawiała sobie, że robi to tylko i wyłącznie dla siebie.
– Idę zajarać, już mi się kręci w głowie od tych piruetów wypudrowanych lalek – powiedziała w końcu, odchrząknąwszy cicho – Nie rozrabiaj beze mnie, skarbie. – rzucone z zawadiackim uśmiechem pożegnanie wybrzmiało miękko, choć wciąż nieco chrypliwie.
Zaraz potem zniknęła wśród tiuli i szeleszczących aksamitów.
zt
To, że mogły się tu znaleźć, i to, że arystokracja wpuściła je w swoje kręgi; Dolohov wiedziała o świętej zasadzie nie od dzisiaj, kiedyś traktując je niemal jak mantrę – nawet te pozorne wzniosłe wartości, niewypowiedziane słowa i wielkie tajemnice; wszystko można było kupić. Wszystko i każdego, w zależności od ceny, nacisku, możliwości.
Paradoksalnie ona wciąż uważała, że stoi ponad to; ponad najprostsze czynności i głupiutkie zaproszenia, ponad okraszone uśmiechami rozmowy i wspólne interesy – ale tutaj każdy grał swoją rolę w wielkiej machinie, jak pozbawiony własnej woli trybik, nawet ktoś taki jak Tatiana, która bezustannie zadzierała podbródek ku górze, raz po raz obdarzając przelotnym spojrzeniem i uśmiechem pełnym arogancji balową salę.
– Może lepiej zrobi ci jakieś inne miejsce? Słyszałam, że każda komnata lady Nott kryje w sobie jakąś atrakcję na dziś wieczór – wypowiedziała, odnajdując spojrzenie Sigrun i krzyżując je z własnym, nieco konspiracyjnym – Choć jeśli mogę być szczera, mi na chwilę obecną wystarczyłoby świeże powietrze i papieros – zdradziła swoje nie tak roszczeniowe żądania, pozwalając sobie na ciężkie westchnienie dopełniające ów potrzebę.
Nie potrafiła pohamować uśmiechu, kiedy Rookwood wspomniała o zazdrości, a później o skandalach; ich wypełniony Złotą Rybką wieczór był daleki od zwyczajności, niemal odrealniony od wszystkiego, co kreowało je na co dzień, a mimo to, Tatiana nie żałowała. Była ostatnią osobą, która w życiu żałowała czegokolwiek, zwłaszcza z dziedziny przyjemności.
– Nigdy w życiu – wyjawiła do razu, mimowolnie zerkając wokół – Chyba nie do końca chciałabym się na niego natknąć – wyjawiła zaraz potem, ciszej, z nieco mniejszym entuzjazmem niż wszystko, co do tej pory powiedziała.
Dni mijały, zmieniwszy się w tygodnie wciąż wydawały się niedostateczne; zamglone spojrzenia z jej urodzinowego wieczora, pospieszny wyjazd do Norwegii – Mulciber balansował na krawędzi żalu, nienawiści i niedorzecznej potrzeby bliskości. Echo jego słów powracało nocami, przechylało szalę kolejnych posunięć pod sztandarem Rycerzy Walpurgii, choć wciąż wmawiała sobie, że robi to tylko i wyłącznie dla siebie.
– Idę zajarać, już mi się kręci w głowie od tych piruetów wypudrowanych lalek – powiedziała w końcu, odchrząknąwszy cicho – Nie rozrabiaj beze mnie, skarbie. – rzucone z zawadiackim uśmiechem pożegnanie wybrzmiało miękko, choć wciąż nieco chrypliwie.
Zaraz potem zniknęła wśród tiuli i szeleszczących aksamitów.
zt
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
-Czyżby?- uniosłem kącik ust zerkając wprost w jej brązowe oczy, po czym zacisnąłem usta w wąską linię uzmysławiając sobie, że wciąż brzmię jak mały, cholernie piskliwy elf. Widziałem to lekkie naigrywanie się, podobnie jak hamowanie się od śmiechu. Całe szczęście, że w czas przesunęliśmy się nieco bardziej na ubocze, albowiem naprawdę mój głos był komiczny.
Odstawiwszy pozostałość koktajlu na jedną z lewitujących, metalowych tac zdecydowałem się chwycić kieliszek z szampanem, bo choć nie przepadałem za nim, to wolałem uniknąć kolejnych niespodzianek. Belvina najwyraźniej też poczuła, że upity trunek na nią wpłynął, gdyż nie sięgała po niego po raz kolejny, mimo że wciąż spoczywał w jej dłoniach. Najwyraźniej lady Nott nie zamierzała próżnować i od samego początku postawiła gości przed małym wyzwaniem. -Nic takiego? Przyznaj się, że chodzi o ten mój cudowny głosik. To pewnie jemu uległaś wtedy w Mantykorze- zaśmiałem się pod nosem, choć jeśli takowy by mi pozostał to naprawdę nie miałbym powodu do śmiechu.
Kątem oka zerkałem na występ cyrkowców, ale nieszczególnie mnie on zainteresował. Nigdy nie byłem fanem tego typu rozrywki, lecz z grzeczności wolałem pozostać na sali nim dobiegnie końca. Nie wiedziałem czy tak wypadało, jednakże coś mi podpowiadało, że jednak tak. -Wtedy cyrkowcy nie byli potrzebni, żeby publika mogła uśmiechnąć się od ucha do ucha, wierz mi- skwitowałem mając w głowie sam strój, jaki przyodziałem z uwagi na wyzwanie postawione przez organizatorkę sabatu. Rzecz jasna wszyscy musieli przygotować szaty w odpowiedni sposób, lecz ci z wyższych sfer mieli ku temu zdecydowanie większe możliwości.
Zmrużyłem oczy na drobną uszczypliwość, po czym wygiąłem wargi w ironicznym wyrazie. Nie musiała mnie pocieszać, miałem uszy i doskonale słyszałem swój ton. Czy miał on się utrzymać cały wieczór? Być może, ale w końcu dziś mieliśmy zapomnieć o zmartwieniach i troskach na rzecz zabawy, co też zamierzałem uczynić. Ostatnie miesiące wyjątkowo dały mi się w kość, przekroczyłem pewne granice i napiąłem relacje, na których poniekąd mi zależało. Mogłem snuć w głowie wytłumaczenia, ale czy na pewno byłoby to stosowne? Gro z tu obecnych musiało zmierzyć się z demonami i choć zapewne o wielu sytuacjach nie miałem pojęcia, to nie było to niczym pocieszającym. Zdawałem sobie sprawę, iż wiele osób czekało na wyjaśnienia, w tym Belvina, lecz wyjątkowo wprawnie omijała drażliwe tematy.
-Kiedyś będziesz chciała zmienić?- rzuciłem zaczepnie nie mając na to większego planu. Byłem ciekaw, czy naprawdę za każdym razem powstrzymywała się przed muzyką, czy po prostu nie lubiła w stanie trzeźwości prezentować swych umiejętności. -Cieszę się, że zdecydowałaś się przyjść- dodałem powracając do niej spojrzeniem.
Odstawiwszy pozostałość koktajlu na jedną z lewitujących, metalowych tac zdecydowałem się chwycić kieliszek z szampanem, bo choć nie przepadałem za nim, to wolałem uniknąć kolejnych niespodzianek. Belvina najwyraźniej też poczuła, że upity trunek na nią wpłynął, gdyż nie sięgała po niego po raz kolejny, mimo że wciąż spoczywał w jej dłoniach. Najwyraźniej lady Nott nie zamierzała próżnować i od samego początku postawiła gości przed małym wyzwaniem. -Nic takiego? Przyznaj się, że chodzi o ten mój cudowny głosik. To pewnie jemu uległaś wtedy w Mantykorze- zaśmiałem się pod nosem, choć jeśli takowy by mi pozostał to naprawdę nie miałbym powodu do śmiechu.
Kątem oka zerkałem na występ cyrkowców, ale nieszczególnie mnie on zainteresował. Nigdy nie byłem fanem tego typu rozrywki, lecz z grzeczności wolałem pozostać na sali nim dobiegnie końca. Nie wiedziałem czy tak wypadało, jednakże coś mi podpowiadało, że jednak tak. -Wtedy cyrkowcy nie byli potrzebni, żeby publika mogła uśmiechnąć się od ucha do ucha, wierz mi- skwitowałem mając w głowie sam strój, jaki przyodziałem z uwagi na wyzwanie postawione przez organizatorkę sabatu. Rzecz jasna wszyscy musieli przygotować szaty w odpowiedni sposób, lecz ci z wyższych sfer mieli ku temu zdecydowanie większe możliwości.
Zmrużyłem oczy na drobną uszczypliwość, po czym wygiąłem wargi w ironicznym wyrazie. Nie musiała mnie pocieszać, miałem uszy i doskonale słyszałem swój ton. Czy miał on się utrzymać cały wieczór? Być może, ale w końcu dziś mieliśmy zapomnieć o zmartwieniach i troskach na rzecz zabawy, co też zamierzałem uczynić. Ostatnie miesiące wyjątkowo dały mi się w kość, przekroczyłem pewne granice i napiąłem relacje, na których poniekąd mi zależało. Mogłem snuć w głowie wytłumaczenia, ale czy na pewno byłoby to stosowne? Gro z tu obecnych musiało zmierzyć się z demonami i choć zapewne o wielu sytuacjach nie miałem pojęcia, to nie było to niczym pocieszającym. Zdawałem sobie sprawę, iż wiele osób czekało na wyjaśnienia, w tym Belvina, lecz wyjątkowo wprawnie omijała drażliwe tematy.
-Kiedyś będziesz chciała zmienić?- rzuciłem zaczepnie nie mając na to większego planu. Byłem ciekaw, czy naprawdę za każdym razem powstrzymywała się przed muzyką, czy po prostu nie lubiła w stanie trzeźwości prezentować swych umiejętności. -Cieszę się, że zdecydowałaś się przyjść- dodałem powracając do niej spojrzeniem.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Dobór masek i dodatków nigdy nie był przypadkowy. Istotnym było, aby pojawiła się szansa na rozpoznanie, chociażby przez stylizowanie odpowiednimi dodatkami. Czerwień ozdobnych róż na jego masce mogła świadczyć tylko o tym, że jej właściciel wywodzi się z rodu Rosier. Któżby inny pokusiłby się o sięgnięcie po tradycyjne element, który kojarzony był wyłączenie z nimi? Ona sam również chciał być rozpoznanym, szczególnie przez nią, aby sprawdzić czy wypatruje go w tłumie, w jaki sposób reaguje. Wiele rzeczy pozostawało dla Mathieu tajemnicą tej relacji i próbował ją rozgryźć, jakim cudem między dwójką młodych ludzi pochodzących rodów połączonych rozlewem krwi i wzajemną nienawiścią, zaistniała nić porozumienia. W Calypso nie widział zagrożenia, wręcz przeciwnie, była dla niego interesującym obiektem, który zagościł w jego myślach być może bardziej niż powinien. Na jego nieszczęście, bo osobiście wolałby aby jasnowłosa Lady Carrow zaprzątała jego myśli, pojawiały się również efekty oddziaływania bytu, który był dla niego jeszcze większą zagadką. Gdyby tylko wiedziała ile razy w jego snach padała martwa na ziemię, zapewne tak otwarcie i żywo nie obracała się w rytm dyktowanych przez niego ruchów.
- Byłaś pewna, że mnie odnajdziesz? – mruknął ściszonym głosem, puszczając w niepamięć słowa o Aresie, który był dla niego akurat najmniej interesujący dzisiejszego wieczora i zapewne każdego innego również. Poza tym, że wzbudził mieszane uczucia wśród wielu osób, nie miał dla niego większego znaczenia. Wolał skupić się na Lady Calypso, która zachwycała swoją urodą, a z którą spędzanie czasu było dla niego przyjemną odskocznią od trudów dnia codziennego. – I bez wymyślnych strojów udało Ci się to osiągnąć, Calypso. – dodał, uśmiechając się pod maską. Była wyjątkową kobietą, zapadała w pamięć i miała wrodzony talent do mieszania mu w głowie, najwyraźniej. Czuł jej delikatne ciało, które dawało się prowadzić w rytm muzyki, która grała w tle. Była tak delikatna, wręcz krucha… Jakby miała rozpaść się pod wpływem mocniejszego naciśnięcia, solidniejszego gestu. Mrok na moment pojawił się przed jego oczami, a wspomnienie snu wróciło. Jej ciało znów gruchnęło bezwładnie na zmrożoną, pokrytą warstwą białego puchu ziemię. Przełknął śliną, zawieszając spojrzenie na jej oczach. Były żywe, była tutaj z nim, tańczyła w jego objęciach.
- Nie… Nie mówiłem jej tego. – szepnął, w momencie kiedy zatrzymali się wraz z ostatnim brzmieniem utworu. Ujął jej dłoń i złożył na jej wierzchu delikatny pocałunek. – Odnajdę Cię. – dodał, głęboko wpatrując się w jej oczy. Musiał zniknąć z sali, wziąć kilka głębokich oddechów, wspomnienie tamtego snu znów mieszało mu w głowie. Złożył jej obietnicę i był pewien, że niebawem wróci i znów porwie ją do tańca, tym razem nie pozwalając, aby jego własne demony mieszały mu w głowie.
zt
- Byłaś pewna, że mnie odnajdziesz? – mruknął ściszonym głosem, puszczając w niepamięć słowa o Aresie, który był dla niego akurat najmniej interesujący dzisiejszego wieczora i zapewne każdego innego również. Poza tym, że wzbudził mieszane uczucia wśród wielu osób, nie miał dla niego większego znaczenia. Wolał skupić się na Lady Calypso, która zachwycała swoją urodą, a z którą spędzanie czasu było dla niego przyjemną odskocznią od trudów dnia codziennego. – I bez wymyślnych strojów udało Ci się to osiągnąć, Calypso. – dodał, uśmiechając się pod maską. Była wyjątkową kobietą, zapadała w pamięć i miała wrodzony talent do mieszania mu w głowie, najwyraźniej. Czuł jej delikatne ciało, które dawało się prowadzić w rytm muzyki, która grała w tle. Była tak delikatna, wręcz krucha… Jakby miała rozpaść się pod wpływem mocniejszego naciśnięcia, solidniejszego gestu. Mrok na moment pojawił się przed jego oczami, a wspomnienie snu wróciło. Jej ciało znów gruchnęło bezwładnie na zmrożoną, pokrytą warstwą białego puchu ziemię. Przełknął śliną, zawieszając spojrzenie na jej oczach. Były żywe, była tutaj z nim, tańczyła w jego objęciach.
- Nie… Nie mówiłem jej tego. – szepnął, w momencie kiedy zatrzymali się wraz z ostatnim brzmieniem utworu. Ujął jej dłoń i złożył na jej wierzchu delikatny pocałunek. – Odnajdę Cię. – dodał, głęboko wpatrując się w jej oczy. Musiał zniknąć z sali, wziąć kilka głębokich oddechów, wspomnienie tamtego snu znów mieszało mu w głowie. Złożył jej obietnicę i był pewien, że niebawem wróci i znów porwie ją do tańca, tym razem nie pozwalając, aby jego własne demony mieszały mu w głowie.
zt
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Ostatnio zmieniony przez Mathieu Rosier dnia 13.10.21 22:59, w całości zmieniany 1 raz
Spajała każde słowo lorda Malfoya z jego ust, ekscytując się, jak wiele zmian dokonało się na przestrzeni lat. Kiwała więc głową w zrozumieniu, wyraźnie zainteresowana tematem, którego niestety nie podjął jej starszy brat. Być może nawet Aquila domyślała się powód, a przynajmniej tak jej się zdawało. Upływ czasu był widoczny gołym okiem, gdy to stali tu we dwójkę, bez Alpharda, bez części czarnego serca. - Nie mogę więc doczekać się przyszłości - odpowiedziała zafascynowanym głosem, pełnym ciepła i spokoju, bez trosk o lepsze jutro, bo to przecież miało nastąpić już zaraz. - Wierzę, że czarodziejska socjeta obrała kierunek, którego nie powstrzyma żadna siła, a my za rok spotkamy się tu pewni zwycięstwa, świętując kolejne sukcesy - za co też upiła łyk z drinka, który ponownie podsuwał jej do głowy nastoletnie wspomnienia. Ochota znalezienia Primrose i Evandry musiała jednak ustąpić miejsca poprawnościom, jakich od niej dziś tu oczekiwano. Gdy Cordelia zadała swe pytanie, Aquila szerzej uśmiechnęła się pod maską, która ze względu na swój kształt nie ujawniała ani drgnięcia mięśnia. Politycznej dyskusji na temat komisji wojskowej wysłuchiwała w skupieniu, wyraźnie zaciekawiona każdym słowem lorda Malfoya. Wspaniała idea, jaka miała dać pracę i możliwość walki w służbie kraju zdawała się być cudowną wiadomością. - Cóż za wybitna myśl - dodała podekscytowana, gdy mężczyźni zdążyli się wypowiedzieć. - Rada jestem, jak wiele bezpieczeństwa zapewnia nam Ministerstwo Magii swymi postanowieniami. Czy przed komisją stawiani są również czarodzieje najczystszej krwi? - pytanie dotyczyło stricte szlachetnego urodzenia, młodzi lordowie Black wciąż przecież uśmiechali się do niej w korytarzach Grimmauld Place, tak samo zresztą, jak jej najmłodszy brat, którego teraz wzrokiem omijała, przełykając gorzką ślinę w rozpaczy. Oparcie, jakie dawał Cygnus było niezastąpionym, a ona chwyciła brata pod ramię mocniej, żegnając się z rodzeństwem Malfoy. - Życzę ci cudownego wieczoru, Cordelio - skinęła głową młodszej przyjaciółce, pełna obaw o to, jak rzeczywiście poradzi sobie ta mała różowa laleczka w środku spragnionych plotek czarodziejów. - Dziękuję za Twe towarzystwo, sir - pożegnała skinięciem głowy Abraxasa, dygając lekko, aby ponownie odwrócić głowę w stronę najstarszego brata, a gdy towarzysze już oddalili się, Aquila uniosła lekko maskę w górę, stając na palcach, aby wspiąć się do ucha brata. - To Rigel. Tam... Poznaję górę jego stroju - oddaliła usta od ucha brata, gesty mając miękkie i stonowane, tak aby nie okazać nerwów.
[bylobrzydkobedzieladnie]
[bylobrzydkobedzieladnie]
Może nic tam nie będzie. może to tylko fantazja. Potrzeba poszukiwania, która mnie wzmacnia. Potrzeba mi tego by wzrastać.
Ostatnio zmieniony przez Aquila Black dnia 18.10.21 13:28, w całości zmieniany 1 raz
Aquila Black
Zawód : badaczka historii, filantropka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Czas znika, mija przeszłość, wiek niezwrotnie bieży,
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Rigel spodziewał się takiego efektu. Dziwnych spojrzeń, szeptów. Pewnie, gdyby nie maski, zauważyłby więcej, ale… tak naprawdę nie przywiązywał do tego aż tak wielkiej wagi. Sabat jest nocą zabaw, kiedy każdy może, a nawet powinien lekko nagiąć granice, szczególnie kiedy jest zapewniona anonimowość - przynajmniej jej iluzja.
Łyk drinka i słodycz, która przyjemnie rozpływała się po języku, szybko odgoniła smętne myśli, które to powoli zakradały się do jego głowy, zastępując je wesołą pustką. Wszystko stało się nagle niesamowicie śmieszne. I ci ludzie zerkający z ukosa na innych i te strzępki obrzydliwie nudnych rozmów o polityce. Było niesamowicie trudno nie wybuchnąć gorzkim śmiechem, kiedy po raz kolejny ktoś rzucał jakimś pseudofilozoficzną tekstem, chwalił się polityczną potęgą lub też marudził, że mu tu nudno. Śmieszni. Nudni.
Do jasnej cholery, naprawdę oni są tacy na co dzień? Na Merlina jak dobrze, że Sabaty są tylko raz do roku…
Ale chyba najbardziej rozbawiła Rigela inna osoba w podobnej kociej masce i to jeszcze przyozdobionej w sposób, w który nawet sam przedstawiciel Starożytnego i Szlachetnego rodu raczej by się nie pokusił - była zbyt krzykliwa nawet jak na niego.
Przegrałeś zakład czy przyszedłeś tu komuś cos udowodnić?
Pytań było wiele, a pojawiło się ich jeszcze więcej, kiedy osobnik, pijąc swojego drinka, spojrzał na młodszego Blacka jakoś tak dziwnie i porozumiewawczo.
No… to będzie zabawne, kolego. Zobaczmy, więc, o co ci chodzi.
Powolnym, trochę leniwym krokiem, czarodziej skierował się w stronę miejsca, gdzie otwierał się lepszy widok na występujących cyrkowców. Kiedy szedł, tren, który wcześniej bardzo dobrze udawał kawałek sukni, w końcu odsłonił dobrze skrojone spodnie z drogiego materiału. Kolejny drobny żart. Ciekawe ilu pomyślało, że rzeczywiście włożył damskie fatałaszki?
-Ciekawy i odważny dobór dodatków. - rzucił trochę niższym głosem, przystając, jakby od niechcenia przy mężczyźnie, noszącego maskę Gnaga. - Z chęcią poznam ich historię. Oczywiście, jeśli nie będzie to kolidować z innymi pańskimi planami na ten wieczór.
Uśmiechnął się kącikami ust, które lekko drżały, po czym ruszył dalej, żeby w końcu zasłonić twarz rękawem i ukradkiem w końcu pozwolić sobie na cichy chichot. Jaka szkoda, że nie mógł się też odwrócić, żeby przyjrzeć się reakcji osobliwego jegomościa, ale to popsułoby efekt.
Żeby zająć czymś głowę i nie myśleć o tej wręcz idiotycznej sytuacji, Black skupił się w końcu na pokazach cyrkowych. Obserwując kolejne wystąpienia akrobatów i ich bajeczne stoję, w jego umyśle pojawiło się niespodzewane, ale i logiczne pytanie.
Ciekawe, co tam u Marcela? Może też tu występuje?
Przez wszystkie problemy rodzinne kompletnie zapomniał o wielu swoich znajomych. Może w końcu powinien się do nich odezwać? Wysłać kartki z życzeniami. Fakt, ich ostatnie spotkanie nie należało do najlepszych, ale Rigel nie należał do osób, które długo trzymają urazę. Obrażanie się i milczenie było głupie, dziecinne.
Z kolejnym łykiem alkoholu ze szklanki, jego nastój chyba jeszcze bardziej się poprawił. Było mu na tyle dziwacznie-wesoło, że w pewnej chwili wydostał zegarek i szybkim ruchem różdżki zielony materiał w jego wnętrzu na wściekle różowy.
Takiego to jeszcze nie było. Ale po co się ograniczać?
W tej samej chwili usłyszał znajomy, choć zniekształcony przez głośną muzykę głos. Perseus w końcu go znalazł. Na jego słowa zachichotał, jakby usłyszał najlepszy dowcip świata, a zegarek schował w kieszeni marynarki.
-Oczywiście, nie widzisz, jak ja tu cierpię? Przecież to istna tortura… - odpowiedział teatralnym szeptem z nutą sztucznej boleści. Po czym znowu cicho się roześmiał.
Dziś Rigel był błaznem, ale taka rola mu nawet odpowiadała.
-Nie mam pojęcia, ale możemy to wydedukować. - przekrzywił lekko głowę, uważnie analizując strój panny w różowym. - Materiał wyjątkowo dobrej jakości. O, a widzisz, jak błyszczą kamienie na jej sukni? Łatwo poznać, że są prawdziwe, a nie jakieś oszukane. Czyli jest to osoba z naszego środowiska. Nie sądzę, że kogoś z… innej klasy byłoby stać na coś podobnego.
Upił kolejny łyk słodkiego i mocnego drinka.
-Co my tu jeszcze mamy? “Tortowa” sukienka, maska również dobrana... specyficznie.- ten fakt sprawił, że znowu poczuł nieodpartą potrzebę, żeby się zaśmiać.
Dziwny ten napój.
-Pewnie to któraś z debiutantek. - podsumował. - A po zamiłowaniu do falbanek i połączeniu różu z bielą… Obstawiałbym Cordelię. Jej styl jest dość charakterystyczny.
Łyk drinka i słodycz, która przyjemnie rozpływała się po języku, szybko odgoniła smętne myśli, które to powoli zakradały się do jego głowy, zastępując je wesołą pustką. Wszystko stało się nagle niesamowicie śmieszne. I ci ludzie zerkający z ukosa na innych i te strzępki obrzydliwie nudnych rozmów o polityce. Było niesamowicie trudno nie wybuchnąć gorzkim śmiechem, kiedy po raz kolejny ktoś rzucał jakimś pseudofilozoficzną tekstem, chwalił się polityczną potęgą lub też marudził, że mu tu nudno. Śmieszni. Nudni.
Do jasnej cholery, naprawdę oni są tacy na co dzień? Na Merlina jak dobrze, że Sabaty są tylko raz do roku…
Ale chyba najbardziej rozbawiła Rigela inna osoba w podobnej kociej masce i to jeszcze przyozdobionej w sposób, w który nawet sam przedstawiciel Starożytnego i Szlachetnego rodu raczej by się nie pokusił - była zbyt krzykliwa nawet jak na niego.
Przegrałeś zakład czy przyszedłeś tu komuś cos udowodnić?
Pytań było wiele, a pojawiło się ich jeszcze więcej, kiedy osobnik, pijąc swojego drinka, spojrzał na młodszego Blacka jakoś tak dziwnie i porozumiewawczo.
No… to będzie zabawne, kolego. Zobaczmy, więc, o co ci chodzi.
Powolnym, trochę leniwym krokiem, czarodziej skierował się w stronę miejsca, gdzie otwierał się lepszy widok na występujących cyrkowców. Kiedy szedł, tren, który wcześniej bardzo dobrze udawał kawałek sukni, w końcu odsłonił dobrze skrojone spodnie z drogiego materiału. Kolejny drobny żart. Ciekawe ilu pomyślało, że rzeczywiście włożył damskie fatałaszki?
-Ciekawy i odważny dobór dodatków. - rzucił trochę niższym głosem, przystając, jakby od niechcenia przy mężczyźnie, noszącego maskę Gnaga. - Z chęcią poznam ich historię. Oczywiście, jeśli nie będzie to kolidować z innymi pańskimi planami na ten wieczór.
Uśmiechnął się kącikami ust, które lekko drżały, po czym ruszył dalej, żeby w końcu zasłonić twarz rękawem i ukradkiem w końcu pozwolić sobie na cichy chichot. Jaka szkoda, że nie mógł się też odwrócić, żeby przyjrzeć się reakcji osobliwego jegomościa, ale to popsułoby efekt.
Żeby zająć czymś głowę i nie myśleć o tej wręcz idiotycznej sytuacji, Black skupił się w końcu na pokazach cyrkowych. Obserwując kolejne wystąpienia akrobatów i ich bajeczne stoję, w jego umyśle pojawiło się niespodzewane, ale i logiczne pytanie.
Ciekawe, co tam u Marcela? Może też tu występuje?
Przez wszystkie problemy rodzinne kompletnie zapomniał o wielu swoich znajomych. Może w końcu powinien się do nich odezwać? Wysłać kartki z życzeniami. Fakt, ich ostatnie spotkanie nie należało do najlepszych, ale Rigel nie należał do osób, które długo trzymają urazę. Obrażanie się i milczenie było głupie, dziecinne.
Z kolejnym łykiem alkoholu ze szklanki, jego nastój chyba jeszcze bardziej się poprawił. Było mu na tyle dziwacznie-wesoło, że w pewnej chwili wydostał zegarek i szybkim ruchem różdżki zielony materiał w jego wnętrzu na wściekle różowy.
Takiego to jeszcze nie było. Ale po co się ograniczać?
W tej samej chwili usłyszał znajomy, choć zniekształcony przez głośną muzykę głos. Perseus w końcu go znalazł. Na jego słowa zachichotał, jakby usłyszał najlepszy dowcip świata, a zegarek schował w kieszeni marynarki.
-Oczywiście, nie widzisz, jak ja tu cierpię? Przecież to istna tortura… - odpowiedział teatralnym szeptem z nutą sztucznej boleści. Po czym znowu cicho się roześmiał.
Dziś Rigel był błaznem, ale taka rola mu nawet odpowiadała.
-Nie mam pojęcia, ale możemy to wydedukować. - przekrzywił lekko głowę, uważnie analizując strój panny w różowym. - Materiał wyjątkowo dobrej jakości. O, a widzisz, jak błyszczą kamienie na jej sukni? Łatwo poznać, że są prawdziwe, a nie jakieś oszukane. Czyli jest to osoba z naszego środowiska. Nie sądzę, że kogoś z… innej klasy byłoby stać na coś podobnego.
Upił kolejny łyk słodkiego i mocnego drinka.
-Co my tu jeszcze mamy? “Tortowa” sukienka, maska również dobrana... specyficznie.- ten fakt sprawił, że znowu poczuł nieodpartą potrzebę, żeby się zaśmiać.
Dziwny ten napój.
-Pewnie to któraś z debiutantek. - podsumował. - A po zamiłowaniu do falbanek i połączeniu różu z bielą… Obstawiałbym Cordelię. Jej styl jest dość charakterystyczny.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Brakowało jej atmosfery sabatu, bo w czasie takich wydarzeń kochała właśnie ten chwilowy przepych, ten moment, gdy można zachwycać się, szczerze, gdy inni udają, że to dla nich pierwszyzna. Najzabawniejsze jej zdaniem było to, że fasada postawy niektórych miała aż trzy warstwy — tą zewnętrzną, gdzie grzecznościowo chwalą sabat do Lady Nott. W tej warstwie były ryski sztuczności, gdy niektórzy próbowali ukryć zachwyt, tylko po to, żeby ostatnią, najprawdziwszą, ale i najgłębiej schowaną warstwę zachować we względnym bezpieczeństwie. W niej najpewniej albo szczerze zachwycali się całym przepychem, albo zazdrościli.
Calypso niewiele sobie robiła z tego. Nie dziś. Miała zamiar bawić się i szaleć, a całości nieposkromienia dodawał fakt, że był to pierwszy sabat, na którym ktoś za nią zerkał. Może wcześniej też ktoś był, ale wtedy jemu wybredna Calypso nie dała szansy. Nawet jej ciotka Euphemia wskazała jej absztyfikanta, ale ten chyba ostatecznie nie przypadł cioteczce do gustu. Nie zamierzała z tym dyskutować, bo przecież o mężczyznach nie miała zbyt wielkiego pojęcia. Oprócz tego, że dzisiejszego wieczora, jej dłoń pasowała idealnie do uniesionej i lekko zgiętej dłoni Mathieu. Druga odnalazła się na ramieniu, by wesprzeć się przy kolejnych obrotach.
- Oczywiście, że tak. - Odparła zadowolona z faktu, że nie musieli już poruszać faktu maski Aresa. Jej brat podjął taką, a nie inną decyzję, a honorowa Calypso z pewnością nie pozwoliłaby innym robić sobie z niego żartów. Na szczęście dla nich obojga, przynajmniej na razie, cały świat zadawał się ginąć gdzieś za ich plecami. Pogrążeni w intymnych szeptach niespecjalnie przejmowali się tym, że ktoś mógłby odgadnąć ich tożsamość i zacząć szeptać o dwóch różanych wpółobjętych w tańcu.
- To teraz musimy sprawić, żebyś i ty mi z niej nie uciekł. - Zażartowała, pozwalając jego dłoni zacisnąć się nieznacznie mocniej na jej wąskiej talii. Skąd mogła wiedzieć, że to skutek myśli krążących w opętanym umyśle?
Niestety, utwór zakończył się w momencie, gdy ona liczyła na to, że przyjdzie im spędzić razem jeszcze kilka chwil. Niestety, Mathieu nie wytłumaczywszy się z tego, że musiał się przewietrzyć, sprawił jej najpewniej nieumyślnie drobną przykrość, tak raptownie odchodząc. Aż tyle tańców miał do odtańczenia? Miał ją odnaleźć, ale co jeśli była to jedynie czcza obietnica?
Pozwoliła sobie odprowadzić go wzrokiem i z lekkim zawodem zeszła z parkietu. Wieczór wszak był jeszcze młody, a ona czuła się zawiedziona tym, że tak mało osób wybrało się na parkiet. Och, chciałaby powirować troszkę. Może rzeczywiście lorda Rosiera przyprawić o lekki ukłucie różanej zazdrości?
Wzrokiem odnalazła Aresa, który obracał się w raczej męskim towarzystwie. Nie należała jednak do tych nieśmiałych panienek, które czmychnęłyby teraz na widok kilku par spodni.
- Szanowni lordowie. - Powiedziała, podchodząc do nich, poprawiając luźny, choć celowy pukiel jasnych włosów. - Drogi bracie, odgadłeś już tożsamość drogich panów, czy powinnam zrobić to sama. - Zagadnęła, prześlizgując się wzrokiem po obecnych mężczyznach, najdłużej zaś przyglądając się mężczyźnie w jasnobłękitnym fraku. Może ten wieczór nie będzie jeszcze stracony? Może suknia, która wyszła spod jej ołówka i igły krawcowej, ponownie za moment zafaluje na parkiecie? A jeśli, to cóż przynajmniej posłucha przez chwilę męskiego świata. To zawsze ciekawy punkt widzenia, a posiadanie takiej wiedzy idealnie do niej pasowało. Prawda nie była nigdy pełna, bez całości obrazu.
Chwilę postała, wymieniła kilka uwag, ale prawda była taka, że nie mogła się doczekać kolejnego spotkania z Mathieu. Nim to jednak miało nastąpić, wrócić do zamku. Ale miała przynajmniej co wspominać i to jeszcze przez długi czas.
________
zt
Calypso niewiele sobie robiła z tego. Nie dziś. Miała zamiar bawić się i szaleć, a całości nieposkromienia dodawał fakt, że był to pierwszy sabat, na którym ktoś za nią zerkał. Może wcześniej też ktoś był, ale wtedy jemu wybredna Calypso nie dała szansy. Nawet jej ciotka Euphemia wskazała jej absztyfikanta, ale ten chyba ostatecznie nie przypadł cioteczce do gustu. Nie zamierzała z tym dyskutować, bo przecież o mężczyznach nie miała zbyt wielkiego pojęcia. Oprócz tego, że dzisiejszego wieczora, jej dłoń pasowała idealnie do uniesionej i lekko zgiętej dłoni Mathieu. Druga odnalazła się na ramieniu, by wesprzeć się przy kolejnych obrotach.
- Oczywiście, że tak. - Odparła zadowolona z faktu, że nie musieli już poruszać faktu maski Aresa. Jej brat podjął taką, a nie inną decyzję, a honorowa Calypso z pewnością nie pozwoliłaby innym robić sobie z niego żartów. Na szczęście dla nich obojga, przynajmniej na razie, cały świat zadawał się ginąć gdzieś za ich plecami. Pogrążeni w intymnych szeptach niespecjalnie przejmowali się tym, że ktoś mógłby odgadnąć ich tożsamość i zacząć szeptać o dwóch różanych wpółobjętych w tańcu.
- To teraz musimy sprawić, żebyś i ty mi z niej nie uciekł. - Zażartowała, pozwalając jego dłoni zacisnąć się nieznacznie mocniej na jej wąskiej talii. Skąd mogła wiedzieć, że to skutek myśli krążących w opętanym umyśle?
Niestety, utwór zakończył się w momencie, gdy ona liczyła na to, że przyjdzie im spędzić razem jeszcze kilka chwil. Niestety, Mathieu nie wytłumaczywszy się z tego, że musiał się przewietrzyć, sprawił jej najpewniej nieumyślnie drobną przykrość, tak raptownie odchodząc. Aż tyle tańców miał do odtańczenia? Miał ją odnaleźć, ale co jeśli była to jedynie czcza obietnica?
Pozwoliła sobie odprowadzić go wzrokiem i z lekkim zawodem zeszła z parkietu. Wieczór wszak był jeszcze młody, a ona czuła się zawiedziona tym, że tak mało osób wybrało się na parkiet. Och, chciałaby powirować troszkę. Może rzeczywiście lorda Rosiera przyprawić o lekki ukłucie różanej zazdrości?
Wzrokiem odnalazła Aresa, który obracał się w raczej męskim towarzystwie. Nie należała jednak do tych nieśmiałych panienek, które czmychnęłyby teraz na widok kilku par spodni.
- Szanowni lordowie. - Powiedziała, podchodząc do nich, poprawiając luźny, choć celowy pukiel jasnych włosów. - Drogi bracie, odgadłeś już tożsamość drogich panów, czy powinnam zrobić to sama. - Zagadnęła, prześlizgując się wzrokiem po obecnych mężczyznach, najdłużej zaś przyglądając się mężczyźnie w jasnobłękitnym fraku. Może ten wieczór nie będzie jeszcze stracony? Może suknia, która wyszła spod jej ołówka i igły krawcowej, ponownie za moment zafaluje na parkiecie? A jeśli, to cóż przynajmniej posłucha przez chwilę męskiego świata. To zawsze ciekawy punkt widzenia, a posiadanie takiej wiedzy idealnie do niej pasowało. Prawda nie była nigdy pełna, bez całości obrazu.
Chwilę postała, wymieniła kilka uwag, ale prawda była taka, że nie mogła się doczekać kolejnego spotkania z Mathieu. Nim to jednak miało nastąpić, wrócić do zamku. Ale miała przynajmniej co wspominać i to jeszcze przez długi czas.
________
zt
Calypso Carrow
But he that dares not grasp the thorn
should never crave the rose
should never crave the rose
Ostatnio zmieniony przez Calypso Carrow dnia 06.04.22 0:27, w całości zmieniany 1 raz
Calypso Carrow
Zawód : Malarka, Arystokratka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I won't be silenced
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
OPCM : 10
UROKI : 5 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Stojąc przy kuzynie, staram się jego młodość dogonić swoim humorem, ale tak samo daleko mi do jego lat, jak eliksirowi dzięki któremu stoję tu dziś, do zwykłego piwa kremowego. Przykry koniec roku, nie pozwala mi być do końca trzeźwym, a wszystko to przez nagłą śmierć mego ukochanego Kasztanka, którego dopiero co wczoraj musiałem uśpić i pochować.
Gaspard na szczęście zdaje się nie widzieć mego żalu, ale podzięki powinienem złożyć na ręce twórcy moich eliksirów leczniczych.
- Oglądałem pokaz cyrkowy i wydaje mi się, że już dobrze rozgrzali publiczność. Wspaniałe przedstawienie - odpowiedziałem, jak się okazało zaraz w odpowiedź wtrącił się kolejny Lord, tym razem jednak nie mogłem być pewny tego czy jest on tym, za którego brałem go z początku. Lord Slughorn bowiem, trochę inaczej niż zazwyczaj, wydawał się być tak poruszony wydarzeniem Sabatu, jak młodzieniec, który pierwszy raz zakosztował nocy w Wenus. Niemożliwy uśmieszek już wykwita pod mą maską, kiedy podążam spojrzeniem za nim, zainteresowany cóż takiego mogło mu tak zmienić humor. Zwykle ten pracownik ministerstwa wydawał się być chłodny i wykalkulowany - teraz nagle sypał słowami uznania, jak z rękawa. Unoszę w toaście, który podniósł mój kuzyn Lestrange , kieliszek i biorę łyka.
- Ciebie również miło widzieć w zdrowiu. Lordzie Slughron...? - to ja, a nie młodszy kuzyn, zaryzykowałem, by odgadnąć tożsamość Lennoxa, a miałem ku temu większe predyspozycje, z tego względu, że i mnie i jego ekonomia pociągała niekiedy bardziej niż swawole sabatu. No, może nie w tym roku, bo akurat w tym miałem misję .
Gdybym na przykład uniósł tego spojrzenie, może bym na przykład wreszcie zidentyfikował ubraną w orientalną suknię pannę Travers , lecz niestety zamiast szukać jej wzrokiem, to zdawałem się być na prawdę pochłonięty tą całą sprawą z przemianą Lorda Slughorna.
- Słyszę, że humor Lorda jest dziś wyśmienity. I tak proszę trzymać, a wieczór na pewno będzie owocny - postanowiłem dopingować kolegę, który nie jeden raz wspomógł mnie dobrą radą. Może nigdy bym nie radził sobie tak dobrze w biznesie, gdyby mi nie powiedział w odpowiednim czasie, że mam przestać inwestować. - Co do trunków, to wypowiem się, bo wiem - absolutnie niespotykane koktajle. Mój co prawda przypominał słynny francuski Calvados, natomiast przyznam się, że jest pięknie zamieszany. - tym samym znów wzniosłem kieliszek, szykując obu panów na kolejny toast, który może przyśpieszy ich rozrywkę.
Słucham, że w Operze drzwi się nie zamykają i nieco mnie to zdumiało, ale też ostatnio nie bywałem w takich miejscach, więc skąd mam wiedzieć. Z miejscem, które ma pod sobą Gaspard łączy się mój chyba najdziwniejszy romans. Praktycznie zapomniałem o damie, która śpiewała na deskach, a którą ja jeszcze przed kilkoma laty po każdym występie na którym byłem, obdarowywałem różami (oczywiście białymi, chociaż ona twierdziła, że wolałaby dostawać te czerwone - na co ja jej, że to nie jest mój rodowy kolor). Teraz przypomniała mi się jej słodka buzia i zastanawiam się, czy wciąż jeszcze pracuje u Lestrange'ów. - Dawno nie miałem okazji się u Was pojawić. Co teraz wystawiacie? - zainteresowałem się, ale też postanowiłem, że to dobry moment na krótką informację, którą i tak dziś chciałem zaskoczyć Slughorna.
- Interesy mają się w miarę, chociaż nie powiem, ta cała "zawierucha" jak to nazwałeś, faktycznie każe szukać nowych rozwiązań. Myślę, że powinienem odwiedzić Cię niebawem w Ministerstwie. Mam pewien pomysł, ale jeszcze nic pewnego -zamieszany w kieliszku Calvados na moment zahipnotyzował mnie, albo raczej odhipnotyzował, bo przypomniałem sobie, że powinienem iść dopinać pierwszy ruch w sprawie tej całej inwestycji o której miałem rozmawiać w Ministerstwie. A przecież ona wciąż jest dla mnie nierozpoznana.
I kiedy właśnie chciałem odejść, zdarzyły się dwie rzeczy. Podszedł do mnie jegomość w sukni - czy jak się okazało, w spodniach i fartuszku i postanowił rzucić uwagę dotyczącą mojej maski. To już druga taka uwaga dzisiejszego wieczora. Czy jest coś o czym nie wiem? Niestety nim odzyskałem mowę, ten nagle ruszył dalej, wcale nie czekając na przytaknięcie. Spojrzałem, jak mr Black odchodzi, chociaż zostawił za sobą rozbudzoną ciekawość, która została przerwana właśnie przez drugą rzecz, a mianowicie pojawienie sie obok nas mej siostry. Jej widok uspokoił mnie i wyciągam dłoń, żeby zachęcić ją do dołączenia do nas.
- Panowie, moja siostra już się zdradziła. Ale Tobie, droga Calypso nie będę zabierał tej rozrywki, prosze zgaduj. Ale widziałem, że już tańczyłaś. Czy z kimś ciekawym? - nie przyglądałem się za bardzo jej parze, ale wiem, że moi obecni towarzysze mogliby teraz poprosić mą siostrę do tańca. Najlepiej oboje na raz, wtedy ja mógłbym iść i szukać... tej mojej rudej lady.
Gaspard na szczęście zdaje się nie widzieć mego żalu, ale podzięki powinienem złożyć na ręce twórcy moich eliksirów leczniczych.
- Oglądałem pokaz cyrkowy i wydaje mi się, że już dobrze rozgrzali publiczność. Wspaniałe przedstawienie - odpowiedziałem, jak się okazało zaraz w odpowiedź wtrącił się kolejny Lord, tym razem jednak nie mogłem być pewny tego czy jest on tym, za którego brałem go z początku. Lord Slughorn bowiem, trochę inaczej niż zazwyczaj, wydawał się być tak poruszony wydarzeniem Sabatu, jak młodzieniec, który pierwszy raz zakosztował nocy w Wenus. Niemożliwy uśmieszek już wykwita pod mą maską, kiedy podążam spojrzeniem za nim, zainteresowany cóż takiego mogło mu tak zmienić humor. Zwykle ten pracownik ministerstwa wydawał się być chłodny i wykalkulowany - teraz nagle sypał słowami uznania, jak z rękawa. Unoszę w toaście, który podniósł mój kuzyn Lestrange , kieliszek i biorę łyka.
- Ciebie również miło widzieć w zdrowiu. Lordzie Slughron...? - to ja, a nie młodszy kuzyn, zaryzykowałem, by odgadnąć tożsamość Lennoxa, a miałem ku temu większe predyspozycje, z tego względu, że i mnie i jego ekonomia pociągała niekiedy bardziej niż swawole sabatu. No, może nie w tym roku, bo akurat w tym miałem misję .
Gdybym na przykład uniósł tego spojrzenie, może bym na przykład wreszcie zidentyfikował ubraną w orientalną suknię pannę Travers , lecz niestety zamiast szukać jej wzrokiem, to zdawałem się być na prawdę pochłonięty tą całą sprawą z przemianą Lorda Slughorna.
- Słyszę, że humor Lorda jest dziś wyśmienity. I tak proszę trzymać, a wieczór na pewno będzie owocny - postanowiłem dopingować kolegę, który nie jeden raz wspomógł mnie dobrą radą. Może nigdy bym nie radził sobie tak dobrze w biznesie, gdyby mi nie powiedział w odpowiednim czasie, że mam przestać inwestować. - Co do trunków, to wypowiem się, bo wiem - absolutnie niespotykane koktajle. Mój co prawda przypominał słynny francuski Calvados, natomiast przyznam się, że jest pięknie zamieszany. - tym samym znów wzniosłem kieliszek, szykując obu panów na kolejny toast, który może przyśpieszy ich rozrywkę.
Słucham, że w Operze drzwi się nie zamykają i nieco mnie to zdumiało, ale też ostatnio nie bywałem w takich miejscach, więc skąd mam wiedzieć. Z miejscem, które ma pod sobą Gaspard łączy się mój chyba najdziwniejszy romans. Praktycznie zapomniałem o damie, która śpiewała na deskach, a którą ja jeszcze przed kilkoma laty po każdym występie na którym byłem, obdarowywałem różami (oczywiście białymi, chociaż ona twierdziła, że wolałaby dostawać te czerwone - na co ja jej, że to nie jest mój rodowy kolor). Teraz przypomniała mi się jej słodka buzia i zastanawiam się, czy wciąż jeszcze pracuje u Lestrange'ów. - Dawno nie miałem okazji się u Was pojawić. Co teraz wystawiacie? - zainteresowałem się, ale też postanowiłem, że to dobry moment na krótką informację, którą i tak dziś chciałem zaskoczyć Slughorna.
- Interesy mają się w miarę, chociaż nie powiem, ta cała "zawierucha" jak to nazwałeś, faktycznie każe szukać nowych rozwiązań. Myślę, że powinienem odwiedzić Cię niebawem w Ministerstwie. Mam pewien pomysł, ale jeszcze nic pewnego -zamieszany w kieliszku Calvados na moment zahipnotyzował mnie, albo raczej odhipnotyzował, bo przypomniałem sobie, że powinienem iść dopinać pierwszy ruch w sprawie tej całej inwestycji o której miałem rozmawiać w Ministerstwie. A przecież ona wciąż jest dla mnie nierozpoznana.
I kiedy właśnie chciałem odejść, zdarzyły się dwie rzeczy. Podszedł do mnie jegomość w sukni - czy jak się okazało, w spodniach i fartuszku i postanowił rzucić uwagę dotyczącą mojej maski. To już druga taka uwaga dzisiejszego wieczora. Czy jest coś o czym nie wiem? Niestety nim odzyskałem mowę, ten nagle ruszył dalej, wcale nie czekając na przytaknięcie. Spojrzałem, jak mr Black odchodzi, chociaż zostawił za sobą rozbudzoną ciekawość, która została przerwana właśnie przez drugą rzecz, a mianowicie pojawienie sie obok nas mej siostry. Jej widok uspokoił mnie i wyciągam dłoń, żeby zachęcić ją do dołączenia do nas.
- Panowie, moja siostra już się zdradziła. Ale Tobie, droga Calypso nie będę zabierał tej rozrywki, prosze zgaduj. Ale widziałem, że już tańczyłaś. Czy z kimś ciekawym? - nie przyglądałem się za bardzo jej parze, ale wiem, że moi obecni towarzysze mogliby teraz poprosić mą siostrę do tańca. Najlepiej oboje na raz, wtedy ja mógłbym iść i szukać... tej mojej rudej lady.
na post Deirdre
Mogło się wydawać, że przenieśli się w czasie, ale przecież wszystko się zmieniło.
Zmienili się oni, pogrzebawszy gdzieś utraconą bezpowrotnie niewinność. Cornelius Sallow z każdym rokiem stawał się człowiekiem coraz bardziej chłodnym, ambitnym i samolubnym, ale spotkanie z Deirdre Tsagairt zahamowało na moment tamte tendencje. Dla niej pragnął być przecież lepszy - szczery, ciepły, wyrozumiały. Dla niej nie sięgał po różdżkę, by wyczuwać cudze emocje, dla niej próbował budować związek (prawie) uczciwie, dla niej próbował być mężczyzną, którego mogłaby pokochać.
Gdy wszystko się skończyło, pękły ostatnie hamulce. Człowiek, który krwawo pomógł jej zabić rebeliantów i który coraz częściej sięgał po legilimencję dla zabawy nie był przecież jej dawnym narzeczonym. A kobieta, która nosiła na ramieniu Mroczny Znak nie była jego byłą ukochaną, była kimś zupełnie innym - być może nawet bardziej intrygującym, ciekawszym. Może, gdyby wciąż byli razem, odnaleźliby w potędze i mroku lekarstwo na nudę. Pogrzebali jednak uczucie wśród ran, kłamstw, rozczarowań i tajemnic (Cornelius nie miał przecież pojęcia, jak bardzo i dlaczego mogą drażnić i boleć Deirdre męskie spojrzenia, a ona - jak drażni go obecność cyrkowców na Sabacie), a żadne z nich nie umiało chyba wybaczać.
Dziś, ostatecznie zawieszając broń, Cornelius wspinał się przecież na wyżyny swoich możliwości.
Zbył jej drwinę lekkim uśmiechem, choć jego spojrzenie zdradzało, że sam wciąż jest wśród tych, którzy uważają ją za ponętną.
-Wdowieństwo daje dużo swobody. - zauważył z nutą zazdrości. I jest bardzie prestiżowe niż staropanieństwo lub starokawalerstwo.
Mógł już to mieć za sobą, być szanowanym wdowcem. Wziąć ślub w młodości... Nie był jednak wtedy na tyle bezwzględny, by pozbywać się kogokolwiek. Może nawet nadal nie był taki bezwzględny - Marcelius powinien zniknąć, a jedynym na co Sallowa było (na razie) stać było wysłanie gówniarza do Francji. Powinien stwardnieć, był tego świadom, szczególnie po groźbach Marceliusa na zimowym jarmarku - ale na razie nie chciał o tym myśleć, na razie chciał bawić się na Sabacie i bawić się w politykę.
Kogo potrzebował?
-Nauczyciela czarnej magii, to w niej kryje się potęga. Może ochroniarza albo kompana znającego się na białej magii, ćwiczenie defensywy jest zbyt żmudne gdy ma się tyle innych aspiracji. Potęgi Czarnego Pana, znajomości wśród arystokracji... ale zadajesz złe pytania, Deirdre. Zawsze lepiej zapytać samego siebie, gdzie jest się potrzebnym. - przyznał, z Deirdre mogąc być szczerym. -Nowy porządek potrzebuje moich słów, pięknych i porywających. A przesłuchujący zdrajców potrzebują zdolnego legilimenty. A ty, Deirdre? Kogo potrzebujesz? - pochwalił się bez fałszywej skromności i odbił piłeczkę. Żonglerka słowami przychodziła mu o wiele łatwiej niż taniec.
Rozmową łatwo zdradzić zbyt wiele, a choć kochał czytać cudze myśli, to potrafił też słuchać.
-W balecie? - zapytał z uprzejmym zainteresowaniem, starannie kryjąc chorobliwą ciekawość. Deirdre była dla niego szarą eminencją, nie wiedział jeszcze o balecie. Nie bywał ostatnio w takich miejscach, był zapracowany, a balety nie wymagały propagandowego nadzoru, jeszcze.
-Niektórzy mężczyźni cenią banały i przewidywalność. - wygiął usta w ironicznym uśmiechu. -Nie należałem do nich, ale z wiekiem zacząłem doceniać... przewidywalność. - nie mógł sobie odmówić drobnego przekąsu, wobec kobiety, którą kochał niegdyś całym sercem dopóki go nie zaskoczyła.
Dzięki ironii odzyskał rezon, spychając akrobatę do ciemności podświadomości. Nawet jej kolejną uwagę przyjął z gorzkim ukłuciem humoru i żalem, że w tańcu nie może sięgnąć po różdżkę.
Tak bardzo był ciekawy jej prawdziwych emocji. Smutek pozorowała doskonale, jeśli był pozorowany.
-Twój mąż na pewno był szlachetnym człowiekiem. Tak bardzo mi przykro, z powodu straty. Właściwie...czym zajmował się pan Mericourt? - zagaił niewinnie, kontynuując tą maskaradę. Zwolnił lekko w tańcu, stosując się do sygnałów Deirdre. Muzyka też zaczęła zwalniać, co Cornelius przyjął z pewną dozą ulgi. Rozmowa go nie męczyła, ale wsłuchiwanie się w rytm - już tak.
Mogło się wydawać, że przenieśli się w czasie, ale przecież wszystko się zmieniło.
Zmienili się oni, pogrzebawszy gdzieś utraconą bezpowrotnie niewinność. Cornelius Sallow z każdym rokiem stawał się człowiekiem coraz bardziej chłodnym, ambitnym i samolubnym, ale spotkanie z Deirdre Tsagairt zahamowało na moment tamte tendencje. Dla niej pragnął być przecież lepszy - szczery, ciepły, wyrozumiały. Dla niej nie sięgał po różdżkę, by wyczuwać cudze emocje, dla niej próbował budować związek (prawie) uczciwie, dla niej próbował być mężczyzną, którego mogłaby pokochać.
Gdy wszystko się skończyło, pękły ostatnie hamulce. Człowiek, który krwawo pomógł jej zabić rebeliantów i który coraz częściej sięgał po legilimencję dla zabawy nie był przecież jej dawnym narzeczonym. A kobieta, która nosiła na ramieniu Mroczny Znak nie była jego byłą ukochaną, była kimś zupełnie innym - być może nawet bardziej intrygującym, ciekawszym. Może, gdyby wciąż byli razem, odnaleźliby w potędze i mroku lekarstwo na nudę. Pogrzebali jednak uczucie wśród ran, kłamstw, rozczarowań i tajemnic (Cornelius nie miał przecież pojęcia, jak bardzo i dlaczego mogą drażnić i boleć Deirdre męskie spojrzenia, a ona - jak drażni go obecność cyrkowców na Sabacie), a żadne z nich nie umiało chyba wybaczać.
Dziś, ostatecznie zawieszając broń, Cornelius wspinał się przecież na wyżyny swoich możliwości.
Zbył jej drwinę lekkim uśmiechem, choć jego spojrzenie zdradzało, że sam wciąż jest wśród tych, którzy uważają ją za ponętną.
-Wdowieństwo daje dużo swobody. - zauważył z nutą zazdrości. I jest bardzie prestiżowe niż staropanieństwo lub starokawalerstwo.
Mógł już to mieć za sobą, być szanowanym wdowcem. Wziąć ślub w młodości... Nie był jednak wtedy na tyle bezwzględny, by pozbywać się kogokolwiek. Może nawet nadal nie był taki bezwzględny - Marcelius powinien zniknąć, a jedynym na co Sallowa było (na razie) stać było wysłanie gówniarza do Francji. Powinien stwardnieć, był tego świadom, szczególnie po groźbach Marceliusa na zimowym jarmarku - ale na razie nie chciał o tym myśleć, na razie chciał bawić się na Sabacie i bawić się w politykę.
Kogo potrzebował?
-Nauczyciela czarnej magii, to w niej kryje się potęga. Może ochroniarza albo kompana znającego się na białej magii, ćwiczenie defensywy jest zbyt żmudne gdy ma się tyle innych aspiracji. Potęgi Czarnego Pana, znajomości wśród arystokracji... ale zadajesz złe pytania, Deirdre. Zawsze lepiej zapytać samego siebie, gdzie jest się potrzebnym. - przyznał, z Deirdre mogąc być szczerym. -Nowy porządek potrzebuje moich słów, pięknych i porywających. A przesłuchujący zdrajców potrzebują zdolnego legilimenty. A ty, Deirdre? Kogo potrzebujesz? - pochwalił się bez fałszywej skromności i odbił piłeczkę. Żonglerka słowami przychodziła mu o wiele łatwiej niż taniec.
Rozmową łatwo zdradzić zbyt wiele, a choć kochał czytać cudze myśli, to potrafił też słuchać.
-W balecie? - zapytał z uprzejmym zainteresowaniem, starannie kryjąc chorobliwą ciekawość. Deirdre była dla niego szarą eminencją, nie wiedział jeszcze o balecie. Nie bywał ostatnio w takich miejscach, był zapracowany, a balety nie wymagały propagandowego nadzoru, jeszcze.
-Niektórzy mężczyźni cenią banały i przewidywalność. - wygiął usta w ironicznym uśmiechu. -Nie należałem do nich, ale z wiekiem zacząłem doceniać... przewidywalność. - nie mógł sobie odmówić drobnego przekąsu, wobec kobiety, którą kochał niegdyś całym sercem dopóki go nie zaskoczyła.
Dzięki ironii odzyskał rezon, spychając akrobatę do ciemności podświadomości. Nawet jej kolejną uwagę przyjął z gorzkim ukłuciem humoru i żalem, że w tańcu nie może sięgnąć po różdżkę.
Tak bardzo był ciekawy jej prawdziwych emocji. Smutek pozorowała doskonale, jeśli był pozorowany.
-Twój mąż na pewno był szlachetnym człowiekiem. Tak bardzo mi przykro, z powodu straty. Właściwie...czym zajmował się pan Mericourt? - zagaił niewinnie, kontynuując tą maskaradę. Zwolnił lekko w tańcu, stosując się do sygnałów Deirdre. Muzyka też zaczęła zwalniać, co Cornelius przyjął z pewną dozą ulgi. Rozmowa go nie męczyła, ale wsłuchiwanie się w rytm - już tak.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Znów uśmiechnęła się lekko, uroczo, z uznaniem kiwając głową - był to gest niepozbawiony w kontekście ich wymiany zdań podtekstu, szanowała przecież nie umiejętności taneczne Corneliusa, a fakt, że na coraz intensywniejsze prowokacje reagował stoickim spokojem. Najwykwintniejszego rodzaju, bo pozbawionym odbitej złośliwości. Całkiem niedawno, gdy odwiedziła go bez zapowiedzi po raz pierwszy, przeszkadzając w porannych przygotowaniach do dnia pełnego politycznych sukcesów, gotów był wylać na nią werbalną agresję, upokorzyć ją, podtopić w buchającej z niego furii. To się zmieniło, miała nadzieję, że bezpowrotnie, choć w jakiś sposób bawiła ją ten niemożliwy do ostatecznego skonsumowania miecz, ostrze pogardy i wściekłości, które już nigdy nie miało ją nawet musnąć. Znalazła się poza jego zasięgiem, a ta przewaga, choć rozkoszna w swym triumfie, nieco rujnowała całą zabawę. Sallow z położonymi po sobie uszami nie był tak interesujący jak ten kierowany skrajnymi emocjami. - Gwarantuje bezpieczeństwo. Szacunek. I poniekąd czyni cię niewidoczną, a dobrze wiemy, jak wiele można osiągnąć, gdy wykorzystuje się swoją zakulisową pozycję w półcieniach - odparła swobodnie, znów okręcając się w zgrany z muzyką sposób, akcentując ruch bioder i prawej nogi, licząc na to, że jej wprawa nieco przyćmi potworną sztywność kroku Corneliusa. W rozbudowany sposób dzielący się swoimi potrzebami, jak zwykle gładko wymykając się głębi tematu, by perfekcyjnie wypełnić słowami oczekiwania wobec Rycerza Walpurgii i pracownika Ministerstwa Magii. - Daj spokój, myślałam, że zdradzisz mi bardziej pikantne potrzeby twojej duszy. Dostajesz wybitny za tą wspaniałą, politycznie poprawną, wypowiedź - - zmarszczyła brwi, skryte pod maską, lecz nie była naprawdę zawiedziona. Znała go za dobrze - a czy zmienił się aż tak, by tamta więź pozostawała nieaktualna? - wyczuła by więc kpinę. Jak zwykle Sallow podchodził do zadania z wrodzoną drobiazgowością, dzielili tę cechę charakteru, wzmacnając ją u siebie przez lata współpracy. - Jeśli będziesz potrzebował pomocy w nauce, na pewno bardziej doświadczeni Rycerze cię wesprą - dodała już poważniej, nie musząc podkreślać, że ona także, wszak zaoferowała już swe mentorskie wsparcie podczas ostatniego spotkania sług Czarnego Pana. - Nie potrzebuję już nikogo - odpowiedziała po chwili z idealnie odwzorowaną szczerością, wzmacniając uścisk na męskiej dłoni, by subtelnie, poprzez zaciśnięcie palców, kierować jego krokami, prowadząc ten chaotyczny taniec we dwoje. Znajdowali się z boku parkietu, a dzięki łaskawości Merlina Cornelius nie zdołał podeptać trenu sukni jakiejś zadufanej w sobie damy - i oby tak pozostało. - Tak, opiekuję się La Fantasmagorią. Negocjuję z marszandami, prowadzę wernisaże, zabawiam gości rozmowami, pielęgnuję relację z śmietanką towarzyską i artystyczną - kontynuowała spokojną, niefrasobliwą odpowiedź, nie zamierzając go okłamywać, a przynajmniej - nie we wszystkim. Prędzej czy później i tak dowiedziałby się o zajęciu madame Mericourt, a ona nie miała przecież nic do ukrycia, dumna z pozycji i statusu, jakie osiągnęła. Samodzielnie, rzecz jasna.
- A więc mam się spodziewać banalnej pani Sallow? Mówiłam prawdę, Corneliusie, twój stan cywilny bardzo przeszkadza w karierze. I może budzić szkodliwe plotki, które przylgną do ciebie na dobre i zostaną wykorzystane przez tywch konkurentów. Im szybciej wpiszesz się w ramy czarodziejskiego społeczeństwa, tym lepiej - poradziła mu ponownie bez grama zazdrości, dostosowując kroki tańca do spowalniającej muzyki, utwór powoli dobiegał końca, ale orkiestra przeciągała słodki finał, zachwycając zebranych na parkiecie ostatnimi sznytami magicznych dźwięków. -Bastien był jednym z bardziej wpływowych marszandów związanych z Magiczną Operą Paryską, a przy okazji mecenasem sztuki. Kochał muzykę, malarstwo i - mnie - zawiesiła głos ze smutkiem, spoglądając ponad rameniem Corneliusa na piękno tańczących par: z nostalgią, żalem, perfekcyjnie łamiąc ostatnią głoskę na pół, tak, jakby gardło ścisnęła jej niepowstrzymana tęsknota. Zagryzła na sekundę dolną wargę, niby nieświadomie, po czym zaczerpnęła więcej powietrza, uspokajając rozdygotane wyimaginowaną stratą serce. - Wybacz, nie chciałabym o nim rozmawiać, nie dzisiaj. Dziś chciałabym się po prostu cieszyć tym, co mi pozostało ze świata bez niego - uśmiechnęła się nieco drżąco, zastanawiając się, czy w Sallowie pozostał choć okruch zazdrości o nią. Nie, żeby na to liczyła, nie potrzebowała tego do satysfakcji, była to czysta ciekawość. I może nadzieja na to, że wprawny polityk ruszył już do przodu, a brak małżonki wynika z kaprysu, a nie złamanego serca. Głosił słowo Czarnego Pana, chciała więc, by nie spotkały go żadne plotkarskie przykrości albo degradacja wynikająca z podejrzanego prowadzenia się.
- A więc mam się spodziewać banalnej pani Sallow? Mówiłam prawdę, Corneliusie, twój stan cywilny bardzo przeszkadza w karierze. I może budzić szkodliwe plotki, które przylgną do ciebie na dobre i zostaną wykorzystane przez tywch konkurentów. Im szybciej wpiszesz się w ramy czarodziejskiego społeczeństwa, tym lepiej - poradziła mu ponownie bez grama zazdrości, dostosowując kroki tańca do spowalniającej muzyki, utwór powoli dobiegał końca, ale orkiestra przeciągała słodki finał, zachwycając zebranych na parkiecie ostatnimi sznytami magicznych dźwięków. -Bastien był jednym z bardziej wpływowych marszandów związanych z Magiczną Operą Paryską, a przy okazji mecenasem sztuki. Kochał muzykę, malarstwo i - mnie - zawiesiła głos ze smutkiem, spoglądając ponad rameniem Corneliusa na piękno tańczących par: z nostalgią, żalem, perfekcyjnie łamiąc ostatnią głoskę na pół, tak, jakby gardło ścisnęła jej niepowstrzymana tęsknota. Zagryzła na sekundę dolną wargę, niby nieświadomie, po czym zaczerpnęła więcej powietrza, uspokajając rozdygotane wyimaginowaną stratą serce. - Wybacz, nie chciałabym o nim rozmawiać, nie dzisiaj. Dziś chciałabym się po prostu cieszyć tym, co mi pozostało ze świata bez niego - uśmiechnęła się nieco drżąco, zastanawiając się, czy w Sallowie pozostał choć okruch zazdrości o nią. Nie, żeby na to liczyła, nie potrzebowała tego do satysfakcji, była to czysta ciekawość. I może nadzieja na to, że wprawny polityk ruszył już do przodu, a brak małżonki wynika z kaprysu, a nie złamanego serca. Głosił słowo Czarnego Pana, chciała więc, by nie spotkały go żadne plotkarskie przykrości albo degradacja wynikająca z podejrzanego prowadzenia się.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Sala balowa
Szybka odpowiedź