Sala balowa
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Sala balowa
Okazała sala balowa w rezydencji Lady Adelaide Nott gościła niejeden sabat. To jedno z ważniejszych miejsc dla młodych szlachciców, bowiem każdy, kto pragnie zaistnieć w świecie arystokracji musi choć raz zatańczyć na marmurach Hampton Court. Sala jest bardzo jasna, z akcentami kolorystycznymi charakterystycznymi dla rodu Nottów; na podwyższeniu w jednym z rogów sali stoją instrumenty gotowe zagrać najpiękniejszą muzykę do tańca, znajdująca się na półpiętrze arkada, na którą prowadzą szerokie i kręte marmurowe schody umożliwia dogodne obserwowanie parkietu, a gdzie nie gdzie pod ścianami stoją sofy o skórzanych obiciach, zapraszające zmęczonych tancerzy do chwili wypoczynku. Jednak zdecydowanie najbardziej kunsztowny element wystroju stanowią bogate żyrandole, mieniące się tysiącami kryształów umieszczonych na ramionach ze szczerego złota.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 12.08.21 21:21, w całości zmieniany 9 razy
odpis dla Xaviera
Dostrzegłszy puszczone do niej oczko, uśmiechnęła się szeroko pod maską. Zapewne to wyłapał, bo widziała, że ani na moment nie odrywał od niej spojrzenia, a chociaż jej twarz była zasłonięta, jej oczy również się uśmiechały.
Lubiła, gdy to robił. Nie mogli sobie pozwolić na taką swobodę zawsze i wszędzie, ale kiedy byli sami, uwielbiała sposób, w jaki ją kokietował, w jaki flirtowali ze sobą niczym para zakochanych jeszcze nastolatków, nie małżeństwo z kilkuletnim stażem, które w dużej części było już zmęczone swoją obecnością. Właśnie to w nich kochała – ich uczucie zdawało się nigdy nie wygasać. I, oczywiście, zdarzały się czasy spokojniejsze, zdarzały się również kłótnie, ale przede wszystkim – zawsze potrafili do siebie wrócić, odnaleźć się i ponownie patrzeć na siebie tak, jakby zobaczyli się po raz pierwszy, jakby przed chwilą trafiła ich pierwsza strzała Amora.
— Takiemu zaproszeniu chyba żadna lady nie potrafiłaby odmówić – stwierdziła, kiwając głową z odrobiną uznania. – Zatańczę z Panem, Lordzie, jak tylko dopijemy nasze drinki – dodała, mrugając do niego porozumiewająco.
Skoro wiedziała już, ż on wiedział, nie miała przed czym się powstrzymywać. Tym bardziej, że tak bardzo nalegał, aby wejść wraz z nią na parkiet… Jak mogłaby odmówić takim prośbom i naleganiom? Owszem, odciąganie pewnych przyjemności w czasie wzmagało apetyt i sprawiało, że czekało się na nie z zapartym tchem, a potem odczuwało dwa razy intensywniej, ale… Chyba powoli nadchodził już czas, aby spełnić swoją obietnicę.
Dopiero za jego zdaniem rozejrzała się lepiej po przepełnionej ludźmi sali. Dość szybko wyłoniła krzykliwą, różową suknię wspomnianej lady Malfoy, tegorocznej debiutantki. Uśmiechnęła się pod nosem, kiwając głową ze zrozumieniem. Nie wiedziała, czy bardziej ją bawił jej widok, czy było jej szkoda dziewczyny, ale z drugiej strony – kto puścił ją w takim stroju? Oczywiście, że jako dorosła czarownica miała możliwość wybrać sobie samemu suknię, tak jak i dodatki do niej – ale czy nikt w jej rodzinie tego nie widział? To niemożliwe, aby obeszło się bez krytyki i surowego ocenienia jakiejś doświadczonej damy.
Chyba że ta doświadczona dama miała bardzo podobny gust. Cóż, na to nic się już nie poradziło.
— Szkoda dziewczyny – stwierdziła przyciszonym głosem, chociaż nadal wyczuwalne było u niej lekkie rozbawienie. – To miał być jej wielki dzień, a zapamięta go pewnie nieco inaczej.
Westchnęła cicho na wypowiedź Xaviera. To była bardzo smutna prawda – pokazywanie się i strojenie, a potem chwalenie się tym to była domena arystokracji. Czyli tak na dobrą nie robili nic, poza leżeniem i pachnięciem. Nic dziwnego, że świat powoli się staczał, skoro miłościwie rządzący interesowali się jedynie kolorem pantofelków, dobrym drinkiem i smacznym jedzeniem.
Z odrobiną ciekawości zerknęła na niego, kiedy stwierdził, że to wcale nie ze względu na kreację podszedł do niej, a jego uwagę zdobyła… czymś innym.
Uśmiechnęła się z odrobiną zalotności, po czym zbliżyła się do niego o dwa kroczki, aby przyciszonym głosem niemalże wyszeptać:
— A więc cóż takiego zdobyło Pańską uwagę, mój Lordzie?
Uniosła lekko brwi w oczekiwaniu na odpowiedź.
Pomimo iż była to kolejna forma flirtu… naprawdę była ciekawa!
Dostrzegłszy puszczone do niej oczko, uśmiechnęła się szeroko pod maską. Zapewne to wyłapał, bo widziała, że ani na moment nie odrywał od niej spojrzenia, a chociaż jej twarz była zasłonięta, jej oczy również się uśmiechały.
Lubiła, gdy to robił. Nie mogli sobie pozwolić na taką swobodę zawsze i wszędzie, ale kiedy byli sami, uwielbiała sposób, w jaki ją kokietował, w jaki flirtowali ze sobą niczym para zakochanych jeszcze nastolatków, nie małżeństwo z kilkuletnim stażem, które w dużej części było już zmęczone swoją obecnością. Właśnie to w nich kochała – ich uczucie zdawało się nigdy nie wygasać. I, oczywiście, zdarzały się czasy spokojniejsze, zdarzały się również kłótnie, ale przede wszystkim – zawsze potrafili do siebie wrócić, odnaleźć się i ponownie patrzeć na siebie tak, jakby zobaczyli się po raz pierwszy, jakby przed chwilą trafiła ich pierwsza strzała Amora.
— Takiemu zaproszeniu chyba żadna lady nie potrafiłaby odmówić – stwierdziła, kiwając głową z odrobiną uznania. – Zatańczę z Panem, Lordzie, jak tylko dopijemy nasze drinki – dodała, mrugając do niego porozumiewająco.
Skoro wiedziała już, ż on wiedział, nie miała przed czym się powstrzymywać. Tym bardziej, że tak bardzo nalegał, aby wejść wraz z nią na parkiet… Jak mogłaby odmówić takim prośbom i naleganiom? Owszem, odciąganie pewnych przyjemności w czasie wzmagało apetyt i sprawiało, że czekało się na nie z zapartym tchem, a potem odczuwało dwa razy intensywniej, ale… Chyba powoli nadchodził już czas, aby spełnić swoją obietnicę.
Dopiero za jego zdaniem rozejrzała się lepiej po przepełnionej ludźmi sali. Dość szybko wyłoniła krzykliwą, różową suknię wspomnianej lady Malfoy, tegorocznej debiutantki. Uśmiechnęła się pod nosem, kiwając głową ze zrozumieniem. Nie wiedziała, czy bardziej ją bawił jej widok, czy było jej szkoda dziewczyny, ale z drugiej strony – kto puścił ją w takim stroju? Oczywiście, że jako dorosła czarownica miała możliwość wybrać sobie samemu suknię, tak jak i dodatki do niej – ale czy nikt w jej rodzinie tego nie widział? To niemożliwe, aby obeszło się bez krytyki i surowego ocenienia jakiejś doświadczonej damy.
Chyba że ta doświadczona dama miała bardzo podobny gust. Cóż, na to nic się już nie poradziło.
— Szkoda dziewczyny – stwierdziła przyciszonym głosem, chociaż nadal wyczuwalne było u niej lekkie rozbawienie. – To miał być jej wielki dzień, a zapamięta go pewnie nieco inaczej.
Westchnęła cicho na wypowiedź Xaviera. To była bardzo smutna prawda – pokazywanie się i strojenie, a potem chwalenie się tym to była domena arystokracji. Czyli tak na dobrą nie robili nic, poza leżeniem i pachnięciem. Nic dziwnego, że świat powoli się staczał, skoro miłościwie rządzący interesowali się jedynie kolorem pantofelków, dobrym drinkiem i smacznym jedzeniem.
Z odrobiną ciekawości zerknęła na niego, kiedy stwierdził, że to wcale nie ze względu na kreację podszedł do niej, a jego uwagę zdobyła… czymś innym.
Uśmiechnęła się z odrobiną zalotności, po czym zbliżyła się do niego o dwa kroczki, aby przyciszonym głosem niemalże wyszeptać:
— A więc cóż takiego zdobyło Pańską uwagę, mój Lordzie?
Uniosła lekko brwi w oczekiwaniu na odpowiedź.
Pomimo iż była to kolejna forma flirtu… naprawdę była ciekawa!
Gość
Gość
do wandy
Wsłuchiwał się w jej głos, który zdawał się płynąć melodią, myśli odbiegały od tańca front nieubłaganie, w rytm krwi pulsującej wypitym alkoholem.
- Równowaga zapewnia stabilność, zamyka krąg życia. Jest bezpieczna, ale nigdy nie da więcej. Skrajności nie potrafi udźwignąć każdy, jednak tylko dzięki niej można wyjść przed tłum. Pośród gromady nieudaczników i miernot zawsze znajdzie się jednostka, która może i potrafi więcej. - Nietrudno było uwierzyć w podobne predyspozycje, kiedy wpajano mu je od dziecka. Nigdy jeszcze nie urodził się jednak czarodziej, który dorównywałby talentem i umiejętnościami Czarnemu Panu. - Odwaga wiedzie tak samo głupców, jak triumfatorów i zdobywców - Należało tylko zawalczyć o to, by pozostać tym drugim i nie stać się nigdy tym pierwszym, ale przecież gra w te szachy wymagała, by utrzymać się na szczycie lub zginąć, próbując.
- Otchłań nie spogląda na ciebie tak drapieżnie, kiedy ktoś trzyma twoją dłoń w ciemnościach - wyjaśnił naprędce, tylko pośrednio odpowiadając na jej pytanie, wpisując się jednak słowem w rytm melodii, gdy zdecydowanym gestem wprowadził ją w contra check. - Jeśli musisz zastanawiać się nad tym, czy coś cię pociąga - dodał, gdy jego usta znów znalazły się ponad jej ramieniem - oznacza to, tylko tyle, że na te rozmyślania szkoda twojego czasu - stwierdził z lekkością, rozsądna stabilność nie była nigdy jego żywiołem, duch jak ognia wystrzegał się nudy; nie po to świat miał tak wiele barw, by dostrzegać jedynie niektóre pośród ich odcieni lub tracić czas na piękno, które nie zachwyca już pierwszym wrażeniem. W tym, co pociągało, nie było miejsca na półśrodki ani kompromisy, wówczas przyjemność byłaby tylko powierzchowna, pusta lub nijaka. Ściągnął brew tylko na moment na jej kolejne słowa, wypowiedziane tuż po tym, jak obsypał ją przyciągający uwagę srebrny pył. Zaskoczyła go, lecz przysłaniająca twarz maska nie pozwoliła tego zaskoczenia dostrzec, płynął za nią, starając się nadążyć za plątaniną myśli. - Czy da się poznać intencje bez znajomości historii? - zastanowił się na głos, nie potrzebując wcale pretekstu do ciekawej rozmowy. - Powody widnieją gdzieś na drugim biegunie pragnień, stoi za nimi tak wiele, że nie sposób wymienić wszystkie. Urodzenie to początek, potem dzieje się historia, która finalnie kształtuje charakter. Myśli wyrażone słowami zdradzą tylko strzępy, które może zatuszować odpowiednio dobrana maska. To dopiero brzmi jak wyzwanie. Nie ma wątpliwości, że pewne cechy są wrodzone - Wszak dlatego tak mocno hołubili czystości krwi, choć prócz nich konieczna była również pomyślna konstelacja gwiazd. Sama krew nie predysponowała, wciąż zdarzali się tchórze - a przecież mniejszą zadrą było dla mężczyzny umrzeć niż zostać tchórzem. - Ostatecznie jednak to podejmowane decyzje wytyczają szlak przeznaczenia i to one wiodą ku zwycięstwu lub porażce - kontynuował z zastanowieniem, ignorując fakt, że za decyzjami stała ta sama historia: tu, w tym miejscu, pośród tych ludzi, nic nie usprawiedliwiało źle podejmowanych decyzji, niezależnie czy mówili o sposobie ułożenia na talerzu przystawek, czy o zwycięskich bitwach. - Zatem bawi cię droga, nie cel tej drogi. Co leży u podłoża twojej? - zapytał, zatrzymując spojrzenie na czarnym wachlarzu rzęs skrytym za subtelną colombiną. Jego żona była naprawdę piękną kobietą.
- Oczywiście, że tak - odpowiedział, tak jak gdyby tej odpowiedzi rzeczywiście oczekiwała lub gdyby odpowiedzi mogła spodziewać się innej, zupełnie jakby nie dostrzegł retoryki tego pytania. - Wróg nie śpi nawet dzisiaj, rebelianci już snują kolejne plany, jak pająki przymierzające się do utkania kolejnej śmiertelnej pułapki. Ich nici są jednak słabe, zerwiemy je bez trudu, bo zadziałamy wystarczająco szybko, a Gaspard w tym pomoże. Świętowanie Nowego Roku ze świadomością, że świt nie będzie wcale beztroski, pozwoli mu na dłużej zapamiętać tę rozmowę. - Kluczowe było jednak zbudowanie odpowiedniego napięcia, Lestrange oczekiwał rozmowy, a jemu się właściwie do niej nie śpieszyło po złożonej zapowiedzi. Uporczywe myśli krążyły wokół tego, co działo się dzisiaj z angielskim krajobrazem i do tego, jak ten krajobraz będzie wyglądał w niedalekim jutrze, w blasku pełnego triumfu.
- Moja pani - skłonił nieznacznie głowę w podzięce, gdy odtańczyła przed pełen gracji ukłon, podążał wzrokiem za każdym jej gestem, cień uśmiechu odbił się w widocznych z bliska źrenicach, nieznacznie mocniej uścisnął jej delikatna dłoń, nim wypuścił ją z objęć. Parkiet pełen wirujących par pozostał za nimi, obejrzał się za czarodziejem, którym musiał być lord Shacklebolt; powiadomił go o detalach stroju, uznając tę okazję za odpowiednią do dopełnienia interesów. - Wybacz mi - szepnął, spoglądając na nią znacząco, podążając wzrokiem za jej spojrzeniem, by odnaleźć kierunek, w którym winien ją odprowadzić. Dostrzegał w tłumie barwnych gości profil jej kuzyna, lecz przecież niegrzecznością byłoby jej to narzucać.
Wsłuchiwał się w jej głos, który zdawał się płynąć melodią, myśli odbiegały od tańca front nieubłaganie, w rytm krwi pulsującej wypitym alkoholem.
- Równowaga zapewnia stabilność, zamyka krąg życia. Jest bezpieczna, ale nigdy nie da więcej. Skrajności nie potrafi udźwignąć każdy, jednak tylko dzięki niej można wyjść przed tłum. Pośród gromady nieudaczników i miernot zawsze znajdzie się jednostka, która może i potrafi więcej. - Nietrudno było uwierzyć w podobne predyspozycje, kiedy wpajano mu je od dziecka. Nigdy jeszcze nie urodził się jednak czarodziej, który dorównywałby talentem i umiejętnościami Czarnemu Panu. - Odwaga wiedzie tak samo głupców, jak triumfatorów i zdobywców - Należało tylko zawalczyć o to, by pozostać tym drugim i nie stać się nigdy tym pierwszym, ale przecież gra w te szachy wymagała, by utrzymać się na szczycie lub zginąć, próbując.
- Otchłań nie spogląda na ciebie tak drapieżnie, kiedy ktoś trzyma twoją dłoń w ciemnościach - wyjaśnił naprędce, tylko pośrednio odpowiadając na jej pytanie, wpisując się jednak słowem w rytm melodii, gdy zdecydowanym gestem wprowadził ją w contra check. - Jeśli musisz zastanawiać się nad tym, czy coś cię pociąga - dodał, gdy jego usta znów znalazły się ponad jej ramieniem - oznacza to, tylko tyle, że na te rozmyślania szkoda twojego czasu - stwierdził z lekkością, rozsądna stabilność nie była nigdy jego żywiołem, duch jak ognia wystrzegał się nudy; nie po to świat miał tak wiele barw, by dostrzegać jedynie niektóre pośród ich odcieni lub tracić czas na piękno, które nie zachwyca już pierwszym wrażeniem. W tym, co pociągało, nie było miejsca na półśrodki ani kompromisy, wówczas przyjemność byłaby tylko powierzchowna, pusta lub nijaka. Ściągnął brew tylko na moment na jej kolejne słowa, wypowiedziane tuż po tym, jak obsypał ją przyciągający uwagę srebrny pył. Zaskoczyła go, lecz przysłaniająca twarz maska nie pozwoliła tego zaskoczenia dostrzec, płynął za nią, starając się nadążyć za plątaniną myśli. - Czy da się poznać intencje bez znajomości historii? - zastanowił się na głos, nie potrzebując wcale pretekstu do ciekawej rozmowy. - Powody widnieją gdzieś na drugim biegunie pragnień, stoi za nimi tak wiele, że nie sposób wymienić wszystkie. Urodzenie to początek, potem dzieje się historia, która finalnie kształtuje charakter. Myśli wyrażone słowami zdradzą tylko strzępy, które może zatuszować odpowiednio dobrana maska. To dopiero brzmi jak wyzwanie. Nie ma wątpliwości, że pewne cechy są wrodzone - Wszak dlatego tak mocno hołubili czystości krwi, choć prócz nich konieczna była również pomyślna konstelacja gwiazd. Sama krew nie predysponowała, wciąż zdarzali się tchórze - a przecież mniejszą zadrą było dla mężczyzny umrzeć niż zostać tchórzem. - Ostatecznie jednak to podejmowane decyzje wytyczają szlak przeznaczenia i to one wiodą ku zwycięstwu lub porażce - kontynuował z zastanowieniem, ignorując fakt, że za decyzjami stała ta sama historia: tu, w tym miejscu, pośród tych ludzi, nic nie usprawiedliwiało źle podejmowanych decyzji, niezależnie czy mówili o sposobie ułożenia na talerzu przystawek, czy o zwycięskich bitwach. - Zatem bawi cię droga, nie cel tej drogi. Co leży u podłoża twojej? - zapytał, zatrzymując spojrzenie na czarnym wachlarzu rzęs skrytym za subtelną colombiną. Jego żona była naprawdę piękną kobietą.
- Oczywiście, że tak - odpowiedział, tak jak gdyby tej odpowiedzi rzeczywiście oczekiwała lub gdyby odpowiedzi mogła spodziewać się innej, zupełnie jakby nie dostrzegł retoryki tego pytania. - Wróg nie śpi nawet dzisiaj, rebelianci już snują kolejne plany, jak pająki przymierzające się do utkania kolejnej śmiertelnej pułapki. Ich nici są jednak słabe, zerwiemy je bez trudu, bo zadziałamy wystarczająco szybko, a Gaspard w tym pomoże. Świętowanie Nowego Roku ze świadomością, że świt nie będzie wcale beztroski, pozwoli mu na dłużej zapamiętać tę rozmowę. - Kluczowe było jednak zbudowanie odpowiedniego napięcia, Lestrange oczekiwał rozmowy, a jemu się właściwie do niej nie śpieszyło po złożonej zapowiedzi. Uporczywe myśli krążyły wokół tego, co działo się dzisiaj z angielskim krajobrazem i do tego, jak ten krajobraz będzie wyglądał w niedalekim jutrze, w blasku pełnego triumfu.
- Moja pani - skłonił nieznacznie głowę w podzięce, gdy odtańczyła przed pełen gracji ukłon, podążał wzrokiem za każdym jej gestem, cień uśmiechu odbił się w widocznych z bliska źrenicach, nieznacznie mocniej uścisnął jej delikatna dłoń, nim wypuścił ją z objęć. Parkiet pełen wirujących par pozostał za nimi, obejrzał się za czarodziejem, którym musiał być lord Shacklebolt; powiadomił go o detalach stroju, uznając tę okazję za odpowiednią do dopełnienia interesów. - Wybacz mi - szepnął, spoglądając na nią znacząco, podążając wzrokiem za jej spojrzeniem, by odnaleźć kierunek, w którym winien ją odprowadzić. Dostrzegał w tłumie barwnych gości profil jej kuzyna, lecz przecież niegrzecznością byłoby jej to narzucać.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Alkohol sprawił, że ciało stało się lżejsze, muzyka przyjemnie dudniła w głowie, świat nagle nabrał kolorów, żarty były zabawniejsze niż zwykle, a problemy minionych tygodni nagle stały się żałośnie małe, nieistotne wręcz. Był szczęśliwy, przynajmniej tak mu się wydawało. Uśmiechnął się do Rigela, zapominając, że jego twarz skrywa maska, lecz nawet z nią nietrudno było odgadnąć mimikę lorda Blacka; nie potrafił się nie uśmiechać w towarzystwie kuzyna. — Lepiej nie przyznawaj się na głos. Nigdy nie wiesz, czy lady Nott nie stoi za tobą — pokręcił głową niby w wyrazie dezaprobaty, choć ton głosu świadczył o wyraźnym rozbawieniu, jakie tego wieczora towarzyszyło Perseusowi. Zmarszczył brwi, wysłuchując dedukcji krewniaka, zafascynowany tym, jak od różu i falbanek doszedł do tego, że jasnowłosa panna to nikt inny, jak Cordelia Malfoy, córka samego Ministra Magii. — To niesamowite, Rigelu, że rozpoznajesz damy po sukienkach — klasnął w dłonie z uznaniem — Ja rozpoznaję je po głosie i perfumach. Czasem po ustach — puścił do niego oczko. Co się działo w poprzednich latach pod jemiołą, zostawało pod jemiołą.
Rozejrzał się jeszcze raz, w nadziei, że ujrzy w tłumie tę, z którą przybył do Hampton Court. Wystarczyłoby mu jedno spojrzenie, dyskretny gest, jakikolwiek znak świadczący o tym, że życzy sobie spędzić ten wieczór tylko w jego towarzystwie, a zostałby w sali balowej i nie opuścił jej na krok. Ale Octavii nigdzie nie było; jej drobna postać zniknęła mu z oczu w momencie, w którym postanowił dać jej czas na rozmowę z nieznajomą damą.
Zapewne jest z Carrowami. Jak zwykle, pomyślał. Jeszcze rano zdawało mu się, że przywykł już do myśli, że lady Lestrange spędzała sabaty w towarzystwie arystokracji z Yorkshire, tymczasem teraz na samą myśl o tym, że Octavia miałaby rozmawiać z Aresem, zatańczyć z nim, dać mu się dotknąć, robiło mu się niedobrze, dłonie same zaciskały się w pięści, zęby zgrzytały ze złości, oczy płonęły nienawiścią.
I znów pojawił się irracjonalny strach, który towarzyszył mu od czasu pierwszego wspólnego sabatu z Przyjaciółką, który pojawiał się podczas każdego wydarzenia w socjecie i uspokajał się dopiero po kilku tygodniach, lecz nigdy — odkąd ukończyli Hogwart — nie opuszczał Perseusa całkowicie. Bał się, że któregoś dnia sowa przyniesie na Grimmauld Place zaproszenie na przyjęcie zaręczynowe Octavii.
Musiał ją znaleźć. Zatrzymać przy sobie, nie puścić. Nie potrafił jednak wypowiedzieć swych myśli na głos. To przez alkohol, próbował się usprawiedliwić.
— Muszę znaleźć Cordelię. — rzucił zamiast tego, oddalając się od kuzyna. Po drodze minął Calypso, której nie rozpoznał; ukłonił jej się tylko na powitanie i odszedł w kierunku, w którym udała się debiutantka.
| zt
Rozejrzał się jeszcze raz, w nadziei, że ujrzy w tłumie tę, z którą przybył do Hampton Court. Wystarczyłoby mu jedno spojrzenie, dyskretny gest, jakikolwiek znak świadczący o tym, że życzy sobie spędzić ten wieczór tylko w jego towarzystwie, a zostałby w sali balowej i nie opuścił jej na krok. Ale Octavii nigdzie nie było; jej drobna postać zniknęła mu z oczu w momencie, w którym postanowił dać jej czas na rozmowę z nieznajomą damą.
Zapewne jest z Carrowami. Jak zwykle, pomyślał. Jeszcze rano zdawało mu się, że przywykł już do myśli, że lady Lestrange spędzała sabaty w towarzystwie arystokracji z Yorkshire, tymczasem teraz na samą myśl o tym, że Octavia miałaby rozmawiać z Aresem, zatańczyć z nim, dać mu się dotknąć, robiło mu się niedobrze, dłonie same zaciskały się w pięści, zęby zgrzytały ze złości, oczy płonęły nienawiścią.
I znów pojawił się irracjonalny strach, który towarzyszył mu od czasu pierwszego wspólnego sabatu z Przyjaciółką, który pojawiał się podczas każdego wydarzenia w socjecie i uspokajał się dopiero po kilku tygodniach, lecz nigdy — odkąd ukończyli Hogwart — nie opuszczał Perseusa całkowicie. Bał się, że któregoś dnia sowa przyniesie na Grimmauld Place zaproszenie na przyjęcie zaręczynowe Octavii.
Musiał ją znaleźć. Zatrzymać przy sobie, nie puścić. Nie potrafił jednak wypowiedzieć swych myśli na głos. To przez alkohol, próbował się usprawiedliwić.
— Muszę znaleźć Cordelię. — rzucił zamiast tego, oddalając się od kuzyna. Po drodze minął Calypso, której nie rozpoznał; ukłonił jej się tylko na powitanie i odszedł w kierunku, w którym udała się debiutantka.
| zt
{............................. }
Ce qu'on appelle une raison de vivre , est en
même temps une excellente raison demourir .
même temps une excellente raison de
Lord Slughorn rzeczywiście był dzisiaj zdecydowanie bardziej żywiołowy niż zawsze i najpewniej zauważył to wtedy gdy i pozostali członkowie rozmowy. Szybki rzut oka do wnętrza własnego kielicha pozwoliło zidentyfikować źródło wspomnianej zmiany, a decyzja o zaprzestaniu dalszego spożywania losowej trunku przyszła tuż zaraz. Oczywiście samo trzymanie naczynia w dłoni było samo w sobie gestem uczestnictwa w zabawie, więc póki co pozostało ono w lewej dłoni Lennoxa. Na całe szczęście słowa Gasparda potwierdziły podejrzenia samego ekonomisty i raz jeszcze skinął krótko to jednemu, to drugiemu dzieląc się lekkim uśmiechem swoich pełnych ust. Dziwnie było widzieć ten uśmiech. - To bardzo dobrze słyszeć. Będę musiał zorganizować czas niebawem na jakiś występ w waszym przybytku, Lordzie Lestrange - Lennox obrócił główę w stronę mężczyzny w kociej masce i już miał pozwolić sobie na kolejne słowa, gdy obok ich trójki przetoczyło się pare innych osób. Irytacja lorda Slughorna została ukryta pod bardzo dynamicznym poprawieniem mankietu swojej szaty o raczej tradycyjnym dla czarodziejskiej Anglii kroju, zanim raz jeszcze skupił się na Aresie, oczywiście najpierw witając jego siostrę uprzejmym skinieniem.
- Proszę niezwłocznie się ze mną skontaktować gdy odzyskacie wigor po dzisiejszym balu, lordzie Carrow. Zapewniam że wasza wizyta zostanie potraktowana z odpowiednim priorytetem. Nadchodzą czasy gdy wszyscy będziemy musieli ponownie zaplanować fundamenty które ostatnimi czasy są coraz bardziej kruszone, zanim wszystko posypie się pył. Nie wszystko obraca się wokół zaklęć i uroków, o czym niestety część naszej światłej społeczności często zapomina, lub całkowicie ignoruje. Mam nadzieje że osoby takie jak Wy i Ja znajdą jednak wspólny język, przynajmniej do czasu aż sytuacja wróci do w miare stabilnej postaci. - Odpowiedział Aresowi z więcej niż wyraźną dumą nutą determinacji w swoim głosie. Dopiero wtedy poświęcił Calypso większą uwagę niż wyuczony gest akceptujący jej obecność. Na ostatnie słowa samego Aresa wygiął jedynie usta w nieco bardziej płaski uśmiech, pozostawiając swój komentarz na temat gry w maski jedynie dla samego siebie.
- Proszę niezwłocznie się ze mną skontaktować gdy odzyskacie wigor po dzisiejszym balu, lordzie Carrow. Zapewniam że wasza wizyta zostanie potraktowana z odpowiednim priorytetem. Nadchodzą czasy gdy wszyscy będziemy musieli ponownie zaplanować fundamenty które ostatnimi czasy są coraz bardziej kruszone, zanim wszystko posypie się pył. Nie wszystko obraca się wokół zaklęć i uroków, o czym niestety część naszej światłej społeczności często zapomina, lub całkowicie ignoruje. Mam nadzieje że osoby takie jak Wy i Ja znajdą jednak wspólny język, przynajmniej do czasu aż sytuacja wróci do w miare stabilnej postaci. - Odpowiedział Aresowi z więcej niż wyraźną dumą nutą determinacji w swoim głosie. Dopiero wtedy poświęcił Calypso większą uwagę niż wyuczony gest akceptujący jej obecność. Na ostatnie słowa samego Aresa wygiął jedynie usta w nieco bardziej płaski uśmiech, pozostawiając swój komentarz na temat gry w maski jedynie dla samego siebie.
Lennox Slughorn
Zawód : Ekonomista w Ministerstwie Magii
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Economics are the method; the object is to change the soul.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
na post Dei
Zastanawiał się, czy wie ile wysiłku kosztuje go zachowanie spokoju, przełykanie zażenowania, powstrzymanie się od złośliwości. Dawna Deirdre byłaby tego doskonale świadoma, ale czy ta posągowa piękność nadal potrafiła czytać jego emocje? A jeśli tak, to czy cokolwiek ją to obchodziło? Sama skrywała swoje lepiej, niż zapamiętał - nie zorientował się nawet jeszcze, że ich nienawistna gra szczerze ją bawiła i że być może żadne z nich nie pragnęło jej zakończenia. Na razie zawiesił broń, kosztem zdławienia własnych uczuć, tak jak kazała mu w jego sypialni, a przynajmniej tak jak zrozumiał jej rozkaz. Być może w spełnieniu tej prośby kryła się jego ostatnia złośliwość, subtelna szpila. Może pragnął rozbudzić w niej przekonanie, że już nie jest dla niego wyjątkowa - choć w głębi serca wiedział przecież, że nigdy nie będzie mu całkowicie obojętna. Łączyło ich zbyt wiele miłości i nienawiści, by tak po prostu zostawić to za sobą. Obejrzał tyle cudzych wspomnień, by wiedzieć, że te najmocniejsze powracają do ludzi przez całe życie.
Płomienie buchające pod stopami Solasa, przedśmiertny krzyk Layli, dłoń Blacka na ramieniu Deirdre - niektóre z najmocniej prześladujących Corneliusa wspomnień nie były nawet jego własnymi.
-Dziękuję, Deirdre, naprawdę wiele znaczy dla mnie Twoje uznanie dla mojej polityki. - przypomniał jej z rozbawieniem na tyle złośliwym, by znała swoje miejsce (może i kryjesz się w półcieniach, ale to ja jestem politykiem od lat), ale zarazem tonem na tyle ciepłym, by uwaga nosiła pozory nieszkodliwego żartu, przekomarzania się starych znajomych.
Czy mu się lekko wydawało, czy niedostępność jego emocji i poprawność odpowiedzi odrobinę ją poruszyła?
W sumie, gra w spokój zaczynała być coraz zabawniejsza, choć na początku męczyła.
-Chętnie skorzystam. Tak samo, ja wesprę każdego chętnego do nauki uroków - choć zdaje się, że jest niepotrzebna, gdy za ofensywę ma się czarną magię. - odparł skromnie, nie wierząc, że rozprawia w tańcu na arystokratycznym Sabacie o magii do niedawna nielegalnej. Ściszonym głosem, co prawda, ale po plecach i tak przebiegł mu dreszcz ekscytacji. Świat zmieniał się na jego oczach. Niedługo wykorzystamy ten brak granic, zbadamy granicę legilimencji, na zawsze zmienimy ludzki umysł - przemknęło mu przez myśl euforycznie. Wojna się skończy, a on osiągnie tyle wspaniałych rzeczy.
-Bravo, Deirdre, wspaniałe zajęcie. - szczerze skomentował jej obecną karierę , nie okazując zaskoczenia. Nie pamiętał, by za czasów ich narzeczeństwa była przesadnie biegła w ekonomii i finansowych negocjacjach, a choć interesowała się sztuką bardziej niż on, to nieprzesadnie. Miała jednak kilka lat na rozwój talentów i zainteresowań, więc Cornelius założył, że otrzymała swoje stanowisko uczciwie, dzięki własnym zasługom i niczyjej protekcji.
Zadumał się na moment, gdy wspomniała o małżeństwie.
-Spodziewaj się pani Sallow, którą będę mógł kontrolować. - tym razem odpowiedź była brutalnie szczera, bez śladu politycznej poprawności, a zarazem do bólu polityczna. Uśmiechnął się przepraszająco pod maską, a Deirdre mogła wychwycić ton nostalgii w jego głosie. Dojrzałość to w końcu świadomość własnych błędów, które Cornelius już pojmował. -Wybrałem cię z miłości, Deirdre, i to był polityczny błąd. Być może dla nas obojga. Chciałem, byśmy wspólnie wspięli się na szczyt, ale jak widać robimy to osobno. Moja małżonka powinna nie mieć podobnych ambicji - ani skośnych oczu, ani silnego charakteru, ani temperamentu. Cornelius zakochał się w życiu jedynie dwukrotnie i za każdym razem w kobiecie o silnym charakterze i tłumionym temperamencie. Zdawał już sobie sprawę, że najwyraźniej ma do takich słabość, a więc musiał tą słabość stłumić. -Dobrze, gdyby była ozdobą salonów, ale nie musi być piękna. Właściwie, takie też przysparzają problemów. Muszę zaś dbać o dobro Sallowów - nie swoje, nie Twoje, a to właśnie było grzechem naszych zaręczyn. Doskonale wiesz, że ojciec nie pochwalał. Pewnie w głębi duszy Tiberius Sallow zawsze liczył na to, że Cornelius lub Solas ożenią się z jakąś szlachcianką (gdyby tylko prestiż rodziny był większy, gdyby tylko ojciec mógł ocenić go realistycznie!), choćby szpetną starą panną. Jednak to tylko przypuszczenie Corneliusa, bo ojciec, oklumenta, był jedyną bliską osobą do której myśli Sallow nie mógł zajrzeć. A nie móc i nie chcieć to spora różnica.
Ciekawość (i zazdrość) pchała go do podpytywania o pana Mericourt, ale natrafił na ścianę żałoby i smutku.
-Oczywiście, Deirdre. Wybacz. - tchnął w ton głosu udawaną skruchę, tak jak wypadało.
Wypadało również zamilknąć.
Ale czy Deirdre Mericourt naprawdę miała Corneliusa Sallowa za człowieka empatycznego? Czy liczyła jedynie na jego dobre wychowanie, zagłuszane orkiestrą smyczkową?
-Bardzo mi przykro z powodu twojej straty. Wiem, jak boli nagła śmierć. Solas zginął tragicznie, w cierpieniach jakich nie życzyłbym nikomu. - może poza Twoim byłym. Solas, pamiętasz Solasa? Mój brat zawsze traktował cię z sympatią, bo widział, że cię kochałem. Na jego pogrzebie byłem sam, całkiem sam - cios spadł już po zerwaniu naszych zaręczyn. -Chociaż powolna choroba to coś jeszcze gorszego, nieprawdaż? Toczy teraz moją matkę, a każdy dzień jest przesiąknięty troską. - szaleństwo toczyło jej umysł, konkretnie, ale na ten temat Cornelius już nie zamierzał się zwierzać. W perfidny sposób chciał jedynie się przekonać, czy Deidre zdradzi mu jak umarł pan Mericourt - a zarazem sprawdzić, czy niedoszła teściowa i szwagier wywołują w niej jakiekolwiek emocje. -Nawiasem mówiąc, chętnie zajmę się rozmowami z lordami tamtych ziem i wzmocnieniem Shropshire. Zależy mi na hrabstwie, stamtąd pochodzę, a podobno rebelianci mają kryjówkę nad rzeką Severn. - z rozmowy o osobistych dramatach gładko przeszedł do poinformowania Śmierciożerczyni o planach i pomysłach wojennych. Uśmiechnął się czarująco, zwalniając na parkiecie. Muzyka umilkła.
-Dziękuję za taniec, Deirdre. - podniósł do ust jej dłoń w kurtuazyjnym geście. Jeżeli chciała zejść z parkietu, odprowadził ją, jak na gentlemana przystało - kolejny taniec chętnie odstąpi zaś komuś innemu.
Ich wspólny taniec bywał wyczerpujący i to wcale nie ze względu na nieznajomość kroków. To w ich relacji błądził teraz po omacku, usiłując wypracować nowy rytm.
/zt Cornelius
Zastanawiał się, czy wie ile wysiłku kosztuje go zachowanie spokoju, przełykanie zażenowania, powstrzymanie się od złośliwości. Dawna Deirdre byłaby tego doskonale świadoma, ale czy ta posągowa piękność nadal potrafiła czytać jego emocje? A jeśli tak, to czy cokolwiek ją to obchodziło? Sama skrywała swoje lepiej, niż zapamiętał - nie zorientował się nawet jeszcze, że ich nienawistna gra szczerze ją bawiła i że być może żadne z nich nie pragnęło jej zakończenia. Na razie zawiesił broń, kosztem zdławienia własnych uczuć, tak jak kazała mu w jego sypialni, a przynajmniej tak jak zrozumiał jej rozkaz. Być może w spełnieniu tej prośby kryła się jego ostatnia złośliwość, subtelna szpila. Może pragnął rozbudzić w niej przekonanie, że już nie jest dla niego wyjątkowa - choć w głębi serca wiedział przecież, że nigdy nie będzie mu całkowicie obojętna. Łączyło ich zbyt wiele miłości i nienawiści, by tak po prostu zostawić to za sobą. Obejrzał tyle cudzych wspomnień, by wiedzieć, że te najmocniejsze powracają do ludzi przez całe życie.
Płomienie buchające pod stopami Solasa, przedśmiertny krzyk Layli, dłoń Blacka na ramieniu Deirdre - niektóre z najmocniej prześladujących Corneliusa wspomnień nie były nawet jego własnymi.
-Dziękuję, Deirdre, naprawdę wiele znaczy dla mnie Twoje uznanie dla mojej polityki. - przypomniał jej z rozbawieniem na tyle złośliwym, by znała swoje miejsce (może i kryjesz się w półcieniach, ale to ja jestem politykiem od lat), ale zarazem tonem na tyle ciepłym, by uwaga nosiła pozory nieszkodliwego żartu, przekomarzania się starych znajomych.
Czy mu się lekko wydawało, czy niedostępność jego emocji i poprawność odpowiedzi odrobinę ją poruszyła?
W sumie, gra w spokój zaczynała być coraz zabawniejsza, choć na początku męczyła.
-Chętnie skorzystam. Tak samo, ja wesprę każdego chętnego do nauki uroków - choć zdaje się, że jest niepotrzebna, gdy za ofensywę ma się czarną magię. - odparł skromnie, nie wierząc, że rozprawia w tańcu na arystokratycznym Sabacie o magii do niedawna nielegalnej. Ściszonym głosem, co prawda, ale po plecach i tak przebiegł mu dreszcz ekscytacji. Świat zmieniał się na jego oczach. Niedługo wykorzystamy ten brak granic, zbadamy granicę legilimencji, na zawsze zmienimy ludzki umysł - przemknęło mu przez myśl euforycznie. Wojna się skończy, a on osiągnie tyle wspaniałych rzeczy.
-Bravo, Deirdre, wspaniałe zajęcie. - szczerze skomentował jej obecną karierę , nie okazując zaskoczenia. Nie pamiętał, by za czasów ich narzeczeństwa była przesadnie biegła w ekonomii i finansowych negocjacjach, a choć interesowała się sztuką bardziej niż on, to nieprzesadnie. Miała jednak kilka lat na rozwój talentów i zainteresowań, więc Cornelius założył, że otrzymała swoje stanowisko uczciwie, dzięki własnym zasługom i niczyjej protekcji.
Zadumał się na moment, gdy wspomniała o małżeństwie.
-Spodziewaj się pani Sallow, którą będę mógł kontrolować. - tym razem odpowiedź była brutalnie szczera, bez śladu politycznej poprawności, a zarazem do bólu polityczna. Uśmiechnął się przepraszająco pod maską, a Deirdre mogła wychwycić ton nostalgii w jego głosie. Dojrzałość to w końcu świadomość własnych błędów, które Cornelius już pojmował. -Wybrałem cię z miłości, Deirdre, i to był polityczny błąd. Być może dla nas obojga. Chciałem, byśmy wspólnie wspięli się na szczyt, ale jak widać robimy to osobno. Moja małżonka powinna nie mieć podobnych ambicji - ani skośnych oczu, ani silnego charakteru, ani temperamentu. Cornelius zakochał się w życiu jedynie dwukrotnie i za każdym razem w kobiecie o silnym charakterze i tłumionym temperamencie. Zdawał już sobie sprawę, że najwyraźniej ma do takich słabość, a więc musiał tą słabość stłumić. -Dobrze, gdyby była ozdobą salonów, ale nie musi być piękna. Właściwie, takie też przysparzają problemów. Muszę zaś dbać o dobro Sallowów - nie swoje, nie Twoje, a to właśnie było grzechem naszych zaręczyn. Doskonale wiesz, że ojciec nie pochwalał. Pewnie w głębi duszy Tiberius Sallow zawsze liczył na to, że Cornelius lub Solas ożenią się z jakąś szlachcianką (gdyby tylko prestiż rodziny był większy, gdyby tylko ojciec mógł ocenić go realistycznie!), choćby szpetną starą panną. Jednak to tylko przypuszczenie Corneliusa, bo ojciec, oklumenta, był jedyną bliską osobą do której myśli Sallow nie mógł zajrzeć. A nie móc i nie chcieć to spora różnica.
Ciekawość (i zazdrość) pchała go do podpytywania o pana Mericourt, ale natrafił na ścianę żałoby i smutku.
-Oczywiście, Deirdre. Wybacz. - tchnął w ton głosu udawaną skruchę, tak jak wypadało.
Wypadało również zamilknąć.
Ale czy Deirdre Mericourt naprawdę miała Corneliusa Sallowa za człowieka empatycznego? Czy liczyła jedynie na jego dobre wychowanie, zagłuszane orkiestrą smyczkową?
-Bardzo mi przykro z powodu twojej straty. Wiem, jak boli nagła śmierć. Solas zginął tragicznie, w cierpieniach jakich nie życzyłbym nikomu. - może poza Twoim byłym. Solas, pamiętasz Solasa? Mój brat zawsze traktował cię z sympatią, bo widział, że cię kochałem. Na jego pogrzebie byłem sam, całkiem sam - cios spadł już po zerwaniu naszych zaręczyn. -Chociaż powolna choroba to coś jeszcze gorszego, nieprawdaż? Toczy teraz moją matkę, a każdy dzień jest przesiąknięty troską. - szaleństwo toczyło jej umysł, konkretnie, ale na ten temat Cornelius już nie zamierzał się zwierzać. W perfidny sposób chciał jedynie się przekonać, czy Deidre zdradzi mu jak umarł pan Mericourt - a zarazem sprawdzić, czy niedoszła teściowa i szwagier wywołują w niej jakiekolwiek emocje. -Nawiasem mówiąc, chętnie zajmę się rozmowami z lordami tamtych ziem i wzmocnieniem Shropshire. Zależy mi na hrabstwie, stamtąd pochodzę, a podobno rebelianci mają kryjówkę nad rzeką Severn. - z rozmowy o osobistych dramatach gładko przeszedł do poinformowania Śmierciożerczyni o planach i pomysłach wojennych. Uśmiechnął się czarująco, zwalniając na parkiecie. Muzyka umilkła.
-Dziękuję za taniec, Deirdre. - podniósł do ust jej dłoń w kurtuazyjnym geście. Jeżeli chciała zejść z parkietu, odprowadził ją, jak na gentlemana przystało - kolejny taniec chętnie odstąpi zaś komuś innemu.
Ich wspólny taniec bywał wyczerpujący i to wcale nie ze względu na nieznajomość kroków. To w ich relacji błądził teraz po omacku, usiłując wypracować nowy rytm.
/zt Cornelius
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Na jego wspaniałomyślne podziękowania skinęła tylko głową, udając, że nie wyczuła sarkazmu - to Sallow mógł pochwalić się kilkoma dekadami pracy jako polityk, to on rozwijał swą karierę w zastraszającym dla rywali tempie, młoda narzeczona podążała tylko za nim lekko na oślep, starając się robić duże kroki, lecz mimo zacięcia zostawała w tyle. Ograniczona swoją płcią i orientalną urodą, nie intelektem, tego jej nie brakowało, nawet Cornelius to zauważał; także dlatego się im nie powiodło, a dzielący ich dystans w aspekcie zawodowym stał się gwoździem do eleganckiej trumny, w jaką łagodnie zapakowała wspólnie spędzone miesiące. Pogrzeb nie obył się bez dramatycznych wydarzeń, ale wolała o tym nie pamiętać. Echo bólu towarzyszącego legilimencji zbladło, a siła, jaką Mericourt zdobyła samodzielnie pozwalała przyćmić gorycz tamtego mentalnego gwałtu słodyczą finalnego triumfu. Teraz to ona prowadziła, dosłownie i w przenośni, w tańcu, w rycerskiej hierarchii, w posiadanych umiejętnościach i łasce Czarnego Pana, obydwoje zdawali sobie z tego sprawę, nie musiała więc podkreślać swych zasług ani pozycji. Pozwoliła milczeniu unieść się pomiędzy nimi, cisza także zasługiwała na miano retorycznej sztuczki, umiejętnie zapleciona w konwersacji pozwalała pokierować nią na płytkie wody wątpliwości, gdzie mniej pewni siebie rozmówcy grzęzli, ratując się szybką zmianą tematu, nerwowym śmiechem lub wypowiedzeniem słów, których nie przemyśleli. Sallowa nie zamierzała w ten sposób prowokować, po prostu go obserwowała, z bliska. Jak zwykle duma mieszała się w jego aurze z uniżonością, a arogancja wprawionego legilimenty z pozornie nieposzlakowanymi manierami polityka. W tym wszystkim był skrajnie oślizgły: to, co z daleka nadawało mu blasku, gwarantującego dyplomatyczne zainteresowanie, z bliska obnażało swą prawdziwą, lepką naturę. Niegdyś się jej brzydziła, tak samo jak potwornej umiejętności wysysania z umysłów najintymniejszych obrazów, lecz czas pozbawił ją wrażliwości, ucząc doceniać nie tylko półcienie moralności, ale i jej brzydsze strony. - A ja dziękuję tobie, dla mnie też wiele znaczy twoje uznanie dla mej kariery - odparła w końcu, parafrazując początkowe słowa sprzed chwili, uśmiechając się dalej lekko. Hojne bravo, którym ją obdarzył, zirytowało ją, czego też nie okazała, pozwalając mu doprowadzić taniec do końca. W męczącym, szarpanym stylu, wymagającym od niej skupienia na krokach za ich oboje - co pozwoliło sprawnie ukryć poruszenie kolejnymi wypowiedziami. Skrzywiła się tylko przelotnie słysząc o miłości, nie, w to nie wierzyła, nigdy jej nie kochał, a przywołanie czasu, gdy ta prawda umykała jeszcze sprzed naiwnych oczu, wprawiła ją w dyskomfort. - A więc życzę ci pozbawionej ambicji i talentu, przeciętnie urodziwej i umiarkowanie inteligentnej panny z dobrego domu - podsumowała bez ani grama ironii, sam przecież skrystalizował swe życzenia w ten sposób. Chciała, by naprawdę pojawiła się u jego boku taka dama, pomogłoby to w wielu aspektach, nie tylko politycznych, lecz nie dała się pociągnąć za język, znów skoncentrowana na dawaniu mu sugestii dotyczących tańca oraz podtrzymywaniu maski stęsknionej za zmarłym ukochanym wdowy. Znów skinęła głową, tym razem w podziękowaniu za odpuszczenie jakże bolesnego tematu. Omijał go z klasą, próbując jednak dostać się do jej umysłu w inny sposób. Sprytnie opowiadał o sobie, o swoich uczuciach, swoim bólu, swoich doświadczeniach dotyczących śmierci Solasa i choroby matki - i dobrze, niech choruje, nigdy za nią nie przepadała; co prawda nie tak bardzo, jak senior Sallow, lecz dawała do zrozumienia, że u boku syna widziałaby kobietę o normalniejszych oczach - licząc na to, że wyciągnie i z niej jakieś wyznania. Nie z nią jednak te numery, uśmiechnęła się tylko smutno. - Współczuję ci tych trudów, Corneliusie. I cieszę się, że mimo tych doświadczeń działasz z taką skutecznością - skwitowała krótko, nie dając się pociągnąć za język, naprawdę nie chciała rozmawiać dziś o smutku, nawet tym wyimaginowanym. Skłoniła się lekko, gdy zakończyli taniec, nieco zagubiona, co powinna uczynić później - ale na szczęście częściej bywający na salonach Sallow odprowadził ją z parkietu, a w kilka chwil później u jej boku pojawił się kolejny dżentelmen, proszący ją do tańca. Zgodziła się, ostatni raz przez ramię spoglądając na niknącego w tłumie Corneliusa. Czyżby zakopał wojenny topór - tam, gdzie ona przed laty pochowała ich narzeczeństwo oraz plany na wspólną przyszłość?
| dei też zt
| dei też zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
| dla Primrose
Poczucie przynależności do świata pod sufitem sali balowej, do arystokracji, do towarzyskiej elity czczącej wspólnie nadchodzący Nowy Rok, Czarnego Pana wróciły do Zachary'ego ledwie nikły moment przed tym, jak padła odpowiedź ze strony nieznajomej. Głos zdawał się znajomy, na swój sposób bliski, wywołujący na twarzy uśmiech, choć ta niezmiennie pozostawała ukryta za spękaną bautą. Jeśli coś poza dość charakterystycznym głosem (jego arabskim brzmieniem) pozwalało go zidentyfikować, to chyba tylko to. Iście utkany mundur z białej tkaniny nie był rodową barwą Shafiqów, ani tym bardziej lekka różowawa abaja służąca za okrycie lewej ramienia. Mimo to nie uznawał tego wybiegu jako faux pas – miał przynajmniej wsparcie w ciotce, w służbie, w garstce krewnych pozostających na Wyspie, o których nie myślał, tonąc w otrzymanej akceptacji.
Delikatnie ujął jej dłoń, nie opuszczał wzroku z oczu wyzierających zza maski, z każdą sekundą upewniając się, że towarzyszka pierwszego tańca Zachary'ego była mu znajoma. Poprowadził ją na parkiet, do pozostałych par i lekko obrócił nią w pierwszym, inicjującym wszystko kroku.
— Naprawdę marny ze mnie tancerz — wyznał, nachylając się do niej. — Jeśli cię podepczę, opatrzę twoje stopy — obiecał i ruszył w takt muzyki, starając się zachować w sobie dostatecznie dużo przytomności i świadomości, aby nie popełnić widowiskowej gafy. Było to zaledwie kilka minut intensywnych przeżyć, kroków wykonywanych w parze, figur powtarzanych lepiej bądź gorzej. Szczęśliwie towarzyszka Zachary'ego poruszała się znacznie lepiej od niego i w duchu, i w myślach dziękował za to, że nie uciekła już po pierwszych kilku krokach. Z resztą szczerze nie chciał, by to uczyniła. Miło wspominał ostatnią rozmowę i gdzieś tkwiło w nim pragnienie powtórzenia jej, odnalezienia intensywnych wrażeń płynących ze wspólnego wymieniania się pasjami i zainteresowaniami oraz płynących zeń wiedzą.
— Mam nadzieję, że nie podeptałem cię zbyt mocno — padło z ust Shafiqa, gdy muzyka ustała a wraz z nią wszystkie pary na parkiecie. — Jeśli tylko bolą cię stopy, to mogę... — urwał, spoglądając na czarownicę znacząco. Profesja Zachary'ego była powszechnie znana. Nie musiał mówić nic więcej. Pozostało mu jedynie odprowadzić damę z parkietu i przystanąć u jej boku przez moment. Dłuższą chwilę, w której nie wypowiedział ani słowa, ciesząc się z odrobiny milczenia zagłuszanego przez gwar rozmów i śmiechu pozostałych gości. — Powiedz mi, lady — zaczął, ponownie nachylając się ku jej twarzy, by żadne z jego słów nie zostało źle zrozumiane. — Fascynujący pokaz czyż nie? Zdaje się, że to jakaś lokalna grupa cyrkowa, ale przyznam, że nigdy nie miałem okazji ujrzeć tego rodzaju występu. — zagaił, chcąc podtrzymać rozmowę i nie pozwolić swojej towarzyszce odejść bez słowa, co przecież byłoby prawdziwym nietaktem. Jak na swoje marne umiejętności taneczne, Zachary bawił się dobrze i gdyby dość szczególna niechęć do wyczynów na parkiecie, to z całą pewnością zatańczyłby jeszcze raz.
Poczucie przynależności do świata pod sufitem sali balowej, do arystokracji, do towarzyskiej elity czczącej wspólnie nadchodzący Nowy Rok, Czarnego Pana wróciły do Zachary'ego ledwie nikły moment przed tym, jak padła odpowiedź ze strony nieznajomej. Głos zdawał się znajomy, na swój sposób bliski, wywołujący na twarzy uśmiech, choć ta niezmiennie pozostawała ukryta za spękaną bautą. Jeśli coś poza dość charakterystycznym głosem (jego arabskim brzmieniem) pozwalało go zidentyfikować, to chyba tylko to. Iście utkany mundur z białej tkaniny nie był rodową barwą Shafiqów, ani tym bardziej lekka różowawa abaja służąca za okrycie lewej ramienia. Mimo to nie uznawał tego wybiegu jako faux pas – miał przynajmniej wsparcie w ciotce, w służbie, w garstce krewnych pozostających na Wyspie, o których nie myślał, tonąc w otrzymanej akceptacji.
Delikatnie ujął jej dłoń, nie opuszczał wzroku z oczu wyzierających zza maski, z każdą sekundą upewniając się, że towarzyszka pierwszego tańca Zachary'ego była mu znajoma. Poprowadził ją na parkiet, do pozostałych par i lekko obrócił nią w pierwszym, inicjującym wszystko kroku.
— Naprawdę marny ze mnie tancerz — wyznał, nachylając się do niej. — Jeśli cię podepczę, opatrzę twoje stopy — obiecał i ruszył w takt muzyki, starając się zachować w sobie dostatecznie dużo przytomności i świadomości, aby nie popełnić widowiskowej gafy. Było to zaledwie kilka minut intensywnych przeżyć, kroków wykonywanych w parze, figur powtarzanych lepiej bądź gorzej. Szczęśliwie towarzyszka Zachary'ego poruszała się znacznie lepiej od niego i w duchu, i w myślach dziękował za to, że nie uciekła już po pierwszych kilku krokach. Z resztą szczerze nie chciał, by to uczyniła. Miło wspominał ostatnią rozmowę i gdzieś tkwiło w nim pragnienie powtórzenia jej, odnalezienia intensywnych wrażeń płynących ze wspólnego wymieniania się pasjami i zainteresowaniami oraz płynących zeń wiedzą.
— Mam nadzieję, że nie podeptałem cię zbyt mocno — padło z ust Shafiqa, gdy muzyka ustała a wraz z nią wszystkie pary na parkiecie. — Jeśli tylko bolą cię stopy, to mogę... — urwał, spoglądając na czarownicę znacząco. Profesja Zachary'ego była powszechnie znana. Nie musiał mówić nic więcej. Pozostało mu jedynie odprowadzić damę z parkietu i przystanąć u jej boku przez moment. Dłuższą chwilę, w której nie wypowiedział ani słowa, ciesząc się z odrobiny milczenia zagłuszanego przez gwar rozmów i śmiechu pozostałych gości. — Powiedz mi, lady — zaczął, ponownie nachylając się ku jej twarzy, by żadne z jego słów nie zostało źle zrozumiane. — Fascynujący pokaz czyż nie? Zdaje się, że to jakaś lokalna grupa cyrkowa, ale przyznam, że nigdy nie miałem okazji ujrzeć tego rodzaju występu. — zagaił, chcąc podtrzymać rozmowę i nie pozwolić swojej towarzyszce odejść bez słowa, co przecież byłoby prawdziwym nietaktem. Jak na swoje marne umiejętności taneczne, Zachary bawił się dobrze i gdyby dość szczególna niechęć do wyczynów na parkiecie, to z całą pewnością zatańczyłby jeszcze raz.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
odpowiedź
Zawartość kieliszka wyglądała niepozornie. Ot, czerwony napój, który swoim kolorem nieco przypominał skrzacie wino – nic nie zwiastowało działania jakie przyniesie. Płonące szkło prawdopodobnie miało zwiastować charakterystyczne pieczenie w gardle, ale wyraźny smak soku malinowego psuł ten efekt. Edgar nie przepadał za słodkimi alkoholami, dlatego nie zamierzał sięgnąć po tego drinka jeszcze raz. A gdyby wiedział, jak wpłynie na jego percepcję, z pewnością unikałby go szerokim łukiem.
Występ artystów zrobił na nim ogromne wrażenie. Nie mógł oderwać wzroku od ich gibkich ciał, przystosowanych do nieludzkich ruchów i wielkiego wysiłku. Sztuka tego rodzaju nigdy nie była mu bliska – zazwyczaj podchodził do podobnych występów obojętnie z charakterystyczną dla siebie rezerwą. W normalnych warunkach zapewne nawet nie potrafiłby nazwać tego sztuką, a co najwyżej pospolitą rozrywką. Dwójka ludzi wijących się na scenie nie przedstawiałaby dla niego żadnej większej wartości. Tymczasem ten konkretny występ dotknął w nim czegoś, co już dawno nie ujrzało światła dziennego. Spoglądał na artystów z coraz większą fascynacją, zanurzając się w świat niemal zapomnianych wspomnień. Muzyka potęgowała doznania; Edgar stał jak urzeczony, nawet nie zauważając, w którym momencie poleciały mu po policzku łzy. Dopiero słowa Adeline wyrwały go z transu, przez co uświadomił sobie, co się dzieje. Odchrząknął, szybki ruchem ocierając oczy, choć pod maską i tak pewnie nie było nic widać. Uniósł dumniej głowę, podając Adeline dłoń, by jak najszybciej znaleźć się na parkiecie. Wtedy większość myśli zajmował mu taniec – akurat w tym zgadzał się z tancerzami, którzy mówili, że w czasie tańca nic nie trapi ich myśli – jego też niewiele trapiło, bo musiał skupić się na krokach, jakkolwiek banalnie to nie zabrzmi. I kiedy tylko rozpoczęli walca, wzruszenie ustąpiło zachwytowi. W lekko przeszklonych oczach pojawił się błysk. – Naprawdę jestem pod wrażeniem organizacji tegorocznego sabatu – aż musiał z kimś się podzielić tą myślą, która w jego wypadku była naprawdę niecodzienna. – Po prostu... Brakuje mi słów – mruknął, rozglądając się dookoła z zachwytem, bo wszytko: od dekoracji, po jedzenie, napoje, stroje wszystkich gości, aż na muzyce kończąc, wydawało mu się idealne.
Raz, dwa, trzy udawało mu się utrzymywać tempo i odpowiednią postawę, niby wyuczoną już w dzieciństwie, ale wciąż nie do końca oswojoną. Uśmiechnął się lekko na wspomnienie ich pierwszego spotkania, nieszczególnie udanego. – Oczywiście – odpowiedział z nutką ulgi w głosie, bo wspomnienie niedawnych problemów z pamięcią wciąż było żywe. – Zmieniliśmy się przez te lata – chyba nie musiał dodawać, że na lepsze; dziesięć lat temu zastanawiał się czy w ogóle dożyją takiego wieku, czy otrują się gdzieś po drodze. Był wtedy dorosłym mężczyzną, ale teraz z perspektywy czasu uważał, że jeszcze trochę mu brakowało, żeby faktycznie tak się nazwać.
Zawartość kieliszka wyglądała niepozornie. Ot, czerwony napój, który swoim kolorem nieco przypominał skrzacie wino – nic nie zwiastowało działania jakie przyniesie. Płonące szkło prawdopodobnie miało zwiastować charakterystyczne pieczenie w gardle, ale wyraźny smak soku malinowego psuł ten efekt. Edgar nie przepadał za słodkimi alkoholami, dlatego nie zamierzał sięgnąć po tego drinka jeszcze raz. A gdyby wiedział, jak wpłynie na jego percepcję, z pewnością unikałby go szerokim łukiem.
Występ artystów zrobił na nim ogromne wrażenie. Nie mógł oderwać wzroku od ich gibkich ciał, przystosowanych do nieludzkich ruchów i wielkiego wysiłku. Sztuka tego rodzaju nigdy nie była mu bliska – zazwyczaj podchodził do podobnych występów obojętnie z charakterystyczną dla siebie rezerwą. W normalnych warunkach zapewne nawet nie potrafiłby nazwać tego sztuką, a co najwyżej pospolitą rozrywką. Dwójka ludzi wijących się na scenie nie przedstawiałaby dla niego żadnej większej wartości. Tymczasem ten konkretny występ dotknął w nim czegoś, co już dawno nie ujrzało światła dziennego. Spoglądał na artystów z coraz większą fascynacją, zanurzając się w świat niemal zapomnianych wspomnień. Muzyka potęgowała doznania; Edgar stał jak urzeczony, nawet nie zauważając, w którym momencie poleciały mu po policzku łzy. Dopiero słowa Adeline wyrwały go z transu, przez co uświadomił sobie, co się dzieje. Odchrząknął, szybki ruchem ocierając oczy, choć pod maską i tak pewnie nie było nic widać. Uniósł dumniej głowę, podając Adeline dłoń, by jak najszybciej znaleźć się na parkiecie. Wtedy większość myśli zajmował mu taniec – akurat w tym zgadzał się z tancerzami, którzy mówili, że w czasie tańca nic nie trapi ich myśli – jego też niewiele trapiło, bo musiał skupić się na krokach, jakkolwiek banalnie to nie zabrzmi. I kiedy tylko rozpoczęli walca, wzruszenie ustąpiło zachwytowi. W lekko przeszklonych oczach pojawił się błysk. – Naprawdę jestem pod wrażeniem organizacji tegorocznego sabatu – aż musiał z kimś się podzielić tą myślą, która w jego wypadku była naprawdę niecodzienna. – Po prostu... Brakuje mi słów – mruknął, rozglądając się dookoła z zachwytem, bo wszytko: od dekoracji, po jedzenie, napoje, stroje wszystkich gości, aż na muzyce kończąc, wydawało mu się idealne.
Raz, dwa, trzy udawało mu się utrzymywać tempo i odpowiednią postawę, niby wyuczoną już w dzieciństwie, ale wciąż nie do końca oswojoną. Uśmiechnął się lekko na wspomnienie ich pierwszego spotkania, nieszczególnie udanego. – Oczywiście – odpowiedział z nutką ulgi w głosie, bo wspomnienie niedawnych problemów z pamięcią wciąż było żywe. – Zmieniliśmy się przez te lata – chyba nie musiał dodawać, że na lepsze; dziesięć lat temu zastanawiał się czy w ogóle dożyją takiego wieku, czy otrują się gdzieś po drodze. Był wtedy dorosłym mężczyzną, ale teraz z perspektywy czasu uważał, że jeszcze trochę mu brakowało, żeby faktycznie tak się nazwać.
We build castles with our fears and sleep in them like
kings and queens
kings and queens
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
odpis dla Loty <3
Xavier obstawiał dość często, że z pewnością było sporo małżeństw, które mogło im pozazdrościć. Przede wszystkim tego, że ich małżeństwo nie było tylko polityką. Owszem, pewnie w jakimś stopniu tak, bo dzięki im Burke’owie i Nott’owie w jakiś sposób się zbliżyli, ale przede wszystkim chodziło o to, że w ich małżeństwie było prawdziwe uczucie. Uczucie, które nie osłabło z upływem lat. Burke szanował swoją żonę i pozwalał się jej rozwijać, nie wymagał od niej by siedziała w domu i zajmowała się dziećmi. Naturalnie, zdarzały się sytuacje kiedy się ze sobą nie zgadzali bądź nie chciał by coś robili. Oczywiście, że nie raz się kłócili, ale mimo wszystko zawsze udawało im się dojść do konsensusu, który zadawalał ich obojga. Nie zmieniało to jednak faktu, że nadal potrafili patrzeć na siebie z takim samym zafascynowaniem co na samym początku ich znajomości.
- Jestem niezmiernie zaszczycony, że przyjmuję Lady moje zaproszenie na parkiet. – powiedział spokojnie uśmiechając się pod maską, po czym lekko się przed nią skłonił, chcąc w ten sposób dać jej do zrozumienia jak bardzo wdzięczny jest.
Oczywiście nie mógł teraz na raz dopić swojego drinka, gdyż nie wyglądałoby to zbyt dostojnie, a przede wszystkim nie wypadało mu się tak zachowywać. W przeszłości nie miałby z tym problemu, tak jak tamtego wieczora kiedy upił się okrutnie z Mathieu w jednym ze schowków i zgubił swój rodowy sygnet. To było jednak 10 lat temu i teraz Xavier był trochę innym człowiekiem niż wtedy.
Słysząc słowa Charlotty na temat młodej debiutantki mimowolnie zaśmiał się cicho pod nosem.
- Pozwolę sobie się z Lady nie zgodzić. Na tyle na ile znam młodą Lady Malfoy, myślę, że będzie jej się podobać fakt iż znajduje się w centrum uwagi. Natomiast suknie będzie postrzegać jako wyróżniającą się z tłumu i zapewne bardzo oryginalną. – odparł patrząc na małżonkę z widocznym w oczach rozbawieniem, co wyraźnie mówiło, że naprawdę bawi go ignorancja i rozpuszczenie tej młodej Lady.
Gdy przysunęła się do niego bliżej spojrzał na nią uważnie. Ciemne oczy wpatrywały się w błękit jej tęczówek przez dłuższą chwilę bardzo intensywnie. W końcu Xavier uśmiechnął się łagodnie, po czym na spokojnie upił ponownie łyka swojego drinka, w ten sposób również go kończąc, a szkło odstawiając na najbliżej lewitującą tacę.
- Posiada Lady niesamowitą aurę, którą wyczułem jak tylko pojawiła się Lady w Sali. Nie da się jej pomylić z niczym innym. To niesamowita aura o magnetycznych właściwościach, która sprawnie i bez problemów przywiodła mnie do ciebie droga Lady. – odparł głębokim głosem na jej pytanie, po czym ujął jej delikatną dłoń i uniósł ją, aby następnie odchylić delikatnie maskę i ucałować wierzch jej dłoni.
Mimo maski bez problemu zauważył, że jego żona uśmiechnęła się na ten gest. Nie musiał potem już długo czekać, aż zgodziła się towarzyszyć mu na parkiecie. Delikatnie ujmując jej dłoń poprowadził ją na parkiet i tam poprowadził ją w tańcu. Robił to najlepiej jak tylko potrafił, chociaż z ich dwójki to ona była zdecydowanie lepszą tancerką. Nie zmieniło to jednak faktu, że spędzili już na parkiecie większość wieczoru, schodząc z niego tylko na chwilę by momencik odpocząć.
zt x2 dla Xava i Loty
Xavier obstawiał dość często, że z pewnością było sporo małżeństw, które mogło im pozazdrościć. Przede wszystkim tego, że ich małżeństwo nie było tylko polityką. Owszem, pewnie w jakimś stopniu tak, bo dzięki im Burke’owie i Nott’owie w jakiś sposób się zbliżyli, ale przede wszystkim chodziło o to, że w ich małżeństwie było prawdziwe uczucie. Uczucie, które nie osłabło z upływem lat. Burke szanował swoją żonę i pozwalał się jej rozwijać, nie wymagał od niej by siedziała w domu i zajmowała się dziećmi. Naturalnie, zdarzały się sytuacje kiedy się ze sobą nie zgadzali bądź nie chciał by coś robili. Oczywiście, że nie raz się kłócili, ale mimo wszystko zawsze udawało im się dojść do konsensusu, który zadawalał ich obojga. Nie zmieniało to jednak faktu, że nadal potrafili patrzeć na siebie z takim samym zafascynowaniem co na samym początku ich znajomości.
- Jestem niezmiernie zaszczycony, że przyjmuję Lady moje zaproszenie na parkiet. – powiedział spokojnie uśmiechając się pod maską, po czym lekko się przed nią skłonił, chcąc w ten sposób dać jej do zrozumienia jak bardzo wdzięczny jest.
Oczywiście nie mógł teraz na raz dopić swojego drinka, gdyż nie wyglądałoby to zbyt dostojnie, a przede wszystkim nie wypadało mu się tak zachowywać. W przeszłości nie miałby z tym problemu, tak jak tamtego wieczora kiedy upił się okrutnie z Mathieu w jednym ze schowków i zgubił swój rodowy sygnet. To było jednak 10 lat temu i teraz Xavier był trochę innym człowiekiem niż wtedy.
Słysząc słowa Charlotty na temat młodej debiutantki mimowolnie zaśmiał się cicho pod nosem.
- Pozwolę sobie się z Lady nie zgodzić. Na tyle na ile znam młodą Lady Malfoy, myślę, że będzie jej się podobać fakt iż znajduje się w centrum uwagi. Natomiast suknie będzie postrzegać jako wyróżniającą się z tłumu i zapewne bardzo oryginalną. – odparł patrząc na małżonkę z widocznym w oczach rozbawieniem, co wyraźnie mówiło, że naprawdę bawi go ignorancja i rozpuszczenie tej młodej Lady.
Gdy przysunęła się do niego bliżej spojrzał na nią uważnie. Ciemne oczy wpatrywały się w błękit jej tęczówek przez dłuższą chwilę bardzo intensywnie. W końcu Xavier uśmiechnął się łagodnie, po czym na spokojnie upił ponownie łyka swojego drinka, w ten sposób również go kończąc, a szkło odstawiając na najbliżej lewitującą tacę.
- Posiada Lady niesamowitą aurę, którą wyczułem jak tylko pojawiła się Lady w Sali. Nie da się jej pomylić z niczym innym. To niesamowita aura o magnetycznych właściwościach, która sprawnie i bez problemów przywiodła mnie do ciebie droga Lady. – odparł głębokim głosem na jej pytanie, po czym ujął jej delikatną dłoń i uniósł ją, aby następnie odchylić delikatnie maskę i ucałować wierzch jej dłoni.
Mimo maski bez problemu zauważył, że jego żona uśmiechnęła się na ten gest. Nie musiał potem już długo czekać, aż zgodziła się towarzyszyć mu na parkiecie. Delikatnie ujmując jej dłoń poprowadził ją na parkiet i tam poprowadził ją w tańcu. Robił to najlepiej jak tylko potrafił, chociaż z ich dwójki to ona była zdecydowanie lepszą tancerką. Nie zmieniło to jednak faktu, że spędzili już na parkiecie większość wieczoru, schodząc z niego tylko na chwilę by momencik odpocząć.
zt x2 dla Xava i Loty
Ostatnio zmieniony przez Xavier Burke dnia 07.11.21 20:52, w całości zmieniany 1 raz
Xavier Burke
Zawód : artefakciarz, gospodarz Palarni Opium
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
I know what you are doing in the dark, I know what your greatest desires are
OPCM : 10 +2
UROKI : 11 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 18 +2
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
|W odp na post Zacharego
Dziwnym zbiegiem okoliczności większość mężczyzn, z którymi kiedyś przyszło jej tańczyć, podobnie jak obecny partner tańca twierdzili, że marni z nich tancerze, a jednak potrafili poprowadzić kobietę w tańcu, znali kroki, jak trzymać ramę i mieli wyczucie taktu. Nie wiedziała więc jak wygląda fatalny tancerz, jeżeli to co teraz robił czarodziej miało być kiepskie. Zapewnienie o opatrzeniu stóp przyjęła z delikatnym i wdzięcznym uśmiechem. Głos, choć przytłumiony przez maskę zdawał się jej znajomy. Miała już okazję kiedyś go słyszeć, a każde wypowiedziane słowo utwierdziło ją w przekonaniu, że oto prowadzi ją w kolejnej figurze tańca znana jej persona. Obrót i przejście, płynne oraz zgrabne, a granatowy materiał mieniąc się szmaragdem i czernią zafalował wokół jej kostek rozkładając się w swoich warstwach niczym płatki kwiatów, które otwierają się na widok promieni słonecznych. Stopy drobiły kolejne figury tańca, a na jasnej twarzy lady Burke pojawił się szerszy uśmiech spowodowany dobrym samopoczuciem wywołanym tańcem w jakim miała szczęście się znaleźć. Nawet jeżeli lord Shafiq nie czuł się zbyt pewnie to nie dało się tego wyczuć albo Primrose nie zwróciła na to kompletnie uwagi.
Gdy wybrzmiały ostatnie nuty tańca dała się odprowadzić na bok i sięgnęła dłonią po szklankę wody, która miała ugasić jej pragnienie. Wtedy też dostrzegła cyrkowców, o których wspomniał jej towarzysz.
-Też nie miała nigdy okazji zobaczyć takich wyczynów. - Przyznała upijając łyk kojącej wody.-Podziwiam jednak za wytrwałość i samozaparcie. Proszę spojrzeć, wydaje się, że każdy ruch jest bardzo lekki, ale przecież wiadomo, że to lata ćwiczeń oraz wyrzeczeń. - Potrafiła docenić trud i energię jaką włożyła druga osoba by coś osiągnąć. -Zaś o moje stopy proszę się nie martwić. Rwą się do dalszej zabawy. Sądzę, że dziś stopy będą boleć, ale z innego powodu niż lorda obawy. - Zapewniła mężczyznę i upiła kolejny łyk chłodnej i jakże zbawiennej wody. -Balet, cyrkowcy… jestem ciekawa co jeszcze lady Nott nam przygotowała.
Gorąc wciąż uderzał w jej policzki, a pary wirowały w kolejnym tańcu, a jej szklanka z wodą opróżniała się coraz szybciej.
Dziwnym zbiegiem okoliczności większość mężczyzn, z którymi kiedyś przyszło jej tańczyć, podobnie jak obecny partner tańca twierdzili, że marni z nich tancerze, a jednak potrafili poprowadzić kobietę w tańcu, znali kroki, jak trzymać ramę i mieli wyczucie taktu. Nie wiedziała więc jak wygląda fatalny tancerz, jeżeli to co teraz robił czarodziej miało być kiepskie. Zapewnienie o opatrzeniu stóp przyjęła z delikatnym i wdzięcznym uśmiechem. Głos, choć przytłumiony przez maskę zdawał się jej znajomy. Miała już okazję kiedyś go słyszeć, a każde wypowiedziane słowo utwierdziło ją w przekonaniu, że oto prowadzi ją w kolejnej figurze tańca znana jej persona. Obrót i przejście, płynne oraz zgrabne, a granatowy materiał mieniąc się szmaragdem i czernią zafalował wokół jej kostek rozkładając się w swoich warstwach niczym płatki kwiatów, które otwierają się na widok promieni słonecznych. Stopy drobiły kolejne figury tańca, a na jasnej twarzy lady Burke pojawił się szerszy uśmiech spowodowany dobrym samopoczuciem wywołanym tańcem w jakim miała szczęście się znaleźć. Nawet jeżeli lord Shafiq nie czuł się zbyt pewnie to nie dało się tego wyczuć albo Primrose nie zwróciła na to kompletnie uwagi.
Gdy wybrzmiały ostatnie nuty tańca dała się odprowadzić na bok i sięgnęła dłonią po szklankę wody, która miała ugasić jej pragnienie. Wtedy też dostrzegła cyrkowców, o których wspomniał jej towarzysz.
-Też nie miała nigdy okazji zobaczyć takich wyczynów. - Przyznała upijając łyk kojącej wody.-Podziwiam jednak za wytrwałość i samozaparcie. Proszę spojrzeć, wydaje się, że każdy ruch jest bardzo lekki, ale przecież wiadomo, że to lata ćwiczeń oraz wyrzeczeń. - Potrafiła docenić trud i energię jaką włożyła druga osoba by coś osiągnąć. -Zaś o moje stopy proszę się nie martwić. Rwą się do dalszej zabawy. Sądzę, że dziś stopy będą boleć, ale z innego powodu niż lorda obawy. - Zapewniła mężczyznę i upiła kolejny łyk chłodnej i jakże zbawiennej wody. -Balet, cyrkowcy… jestem ciekawa co jeszcze lady Nott nam przygotowała.
Gorąc wciąż uderzał w jej policzki, a pary wirowały w kolejnym tańcu, a jej szklanka z wodą opróżniała się coraz szybciej.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Uniosłam wyżej brew, czego znów nie mógł dostrzec pod maską, która nie ukazywała ni jednej emocji. W swoich słowach znów miał słuszność.
- Ty mnie znasz. Mnie i moje sekrety. Nie przed tobą je chowam - odpowiedziałam, aby zdawał sobie sprawę, że w całej tej plątaninie myśli, nie zapominał, jak bardzo różni się od przeciętnego gościa tej sali. Być może się myliłam, być może za bardzo zdawało mi się, że są miałcy i nijacy, schowani pod złotem i miękkimi jedwabiami, ale nie bez powodu byliśmy różni, mieliśmy skazę. Wygodnym było, pozostanie w cieniu.
- Mniej istotnym jest mrok czy dramat, a to jak bardzo nie chcesz, by wyrwać z niego skarb i odkryć tajemnicę - iluzja i ułuda, tworzenie wokół siebie sztucznych ścian i malowanie twarzy w nieznaczące słowa zdawały się przewodzić temu wieczorowi. Dla mnie nie miało znaczenia, jak wielki był ten sekret. Chciałam dostać się do tego, co ukryte głęboko, to czego ludzie nie mogli dostać na talerzu pełnym koszmarnie drogich przystawek. Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, czymkolwiek ono było, ale to ona szczególnie łączyła mnie z Ramseyem Mulciberem tego i innych wieczorów, choć obiekty naszych poszukiwań były inne. Pokazy cyrkowe, tańce i piękna muzyka nadawała gracji, lecz równocześnie odsuwała nas od siebie. To nie było moje środowisko, musiałam się przyzwyczaić. Czemu jednak nie marzyłam o byciu jego częścią, choć nie odpychało mnie i nie raziło?
- Uczciwym byłoby spytać wieszczki, chyba że pragniesz dać ponieść się nastrojowi - wspomniałam, gdy na horyzoncie pojawiła się Cassandra, następnie podchodząca bliżej, aby nachylić się do mojego ucha i wyszeptać weń słowa o moim towarzyszu. Jej dłoń na moim ramieniu nie krępowała mnie, przypominała, że nie jestem tu sama, ale to, co powiedziała, nieco mnie rozgoryczyło. Nie pochmurniałam, lecz z pewnością spojrzenie oziębiało. Nie rozumiałam jego decyzji, a równocześnie wiedziałam, że dyskutowanie z nim na ich temat byłoby skrajną głupotą. Choć nie byłam jasnowidzem, potrafiłam stosunkowo dobrze przewidzieć ludzkie reakcje, w końcu specjalizowałam się w obserwowaniu ich. Widziałam, że patrzył, że szukał jej wzrokiem, ale nie byłam w stanie rozszyfrować, jaki ma w tym cel. Naprawdę widziałam w nim dobrego ojca, dobrego kochanka i dobrego opiekuna dla mojej Cassandry i nie potrafiłam zorientować się, co takiego się zmieniło, że nagle on przestał się nim widzieć. Mulciberzy nie byli szczęśliwi dla mej przyjaciółki...
- Nie krępuj się. Ja spróbuję rozkochać w sobie majętnego lorda - kiwnęłam mu głową, a glos miałam rozbawiony. - Do zobaczenia. Tu lub tam - ale kto wiedział, czym to mistyczne tam było? Przez chwilę jeszcze obserwowałam, gdzie podąży, ale odeszłam w stronę drzwi ogrodowych, aby zaczerpnąć powietrza.
- Ty mnie znasz. Mnie i moje sekrety. Nie przed tobą je chowam - odpowiedziałam, aby zdawał sobie sprawę, że w całej tej plątaninie myśli, nie zapominał, jak bardzo różni się od przeciętnego gościa tej sali. Być może się myliłam, być może za bardzo zdawało mi się, że są miałcy i nijacy, schowani pod złotem i miękkimi jedwabiami, ale nie bez powodu byliśmy różni, mieliśmy skazę. Wygodnym było, pozostanie w cieniu.
- Mniej istotnym jest mrok czy dramat, a to jak bardzo nie chcesz, by wyrwać z niego skarb i odkryć tajemnicę - iluzja i ułuda, tworzenie wokół siebie sztucznych ścian i malowanie twarzy w nieznaczące słowa zdawały się przewodzić temu wieczorowi. Dla mnie nie miało znaczenia, jak wielki był ten sekret. Chciałam dostać się do tego, co ukryte głęboko, to czego ludzie nie mogli dostać na talerzu pełnym koszmarnie drogich przystawek. Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, czymkolwiek ono było, ale to ona szczególnie łączyła mnie z Ramseyem Mulciberem tego i innych wieczorów, choć obiekty naszych poszukiwań były inne. Pokazy cyrkowe, tańce i piękna muzyka nadawała gracji, lecz równocześnie odsuwała nas od siebie. To nie było moje środowisko, musiałam się przyzwyczaić. Czemu jednak nie marzyłam o byciu jego częścią, choć nie odpychało mnie i nie raziło?
- Uczciwym byłoby spytać wieszczki, chyba że pragniesz dać ponieść się nastrojowi - wspomniałam, gdy na horyzoncie pojawiła się Cassandra, następnie podchodząca bliżej, aby nachylić się do mojego ucha i wyszeptać weń słowa o moim towarzyszu. Jej dłoń na moim ramieniu nie krępowała mnie, przypominała, że nie jestem tu sama, ale to, co powiedziała, nieco mnie rozgoryczyło. Nie pochmurniałam, lecz z pewnością spojrzenie oziębiało. Nie rozumiałam jego decyzji, a równocześnie wiedziałam, że dyskutowanie z nim na ich temat byłoby skrajną głupotą. Choć nie byłam jasnowidzem, potrafiłam stosunkowo dobrze przewidzieć ludzkie reakcje, w końcu specjalizowałam się w obserwowaniu ich. Widziałam, że patrzył, że szukał jej wzrokiem, ale nie byłam w stanie rozszyfrować, jaki ma w tym cel. Naprawdę widziałam w nim dobrego ojca, dobrego kochanka i dobrego opiekuna dla mojej Cassandry i nie potrafiłam zorientować się, co takiego się zmieniło, że nagle on przestał się nim widzieć. Mulciberzy nie byli szczęśliwi dla mej przyjaciółki...
- Nie krępuj się. Ja spróbuję rozkochać w sobie majętnego lorda - kiwnęłam mu głową, a glos miałam rozbawiony. - Do zobaczenia. Tu lub tam - ale kto wiedział, czym to mistyczne tam było? Przez chwilę jeszcze obserwowałam, gdzie podąży, ale odeszłam w stronę drzwi ogrodowych, aby zaczerpnąć powietrza.
dobranoc panowie
Teacher says that I've been naughty, I must learn to concentrate. But the girls they pull my hair and with the boys, I can't relate. Daddy says I'm good for nothing, mama says that it's from him.
Również i z Bulstrode Park nie wymknąłby się śmiałek w ośmieszającej rodzinę kociej masce, był tego pewien i to nie tylko ze względu na znajomość zwyczajów i opinii skrajnie konserwatywnego nestora o wręcz średniowiecznym usposobieniu, ale i ze względu na osobowości pozostałych krewnych. Nie byli rodziną starającą się znaleźć w świetle jupiterów, nie byli rodziną pragnącą być bezustannie na językach towarzystwa, nie byli rodziną wywołującą skandale; czasem zastanawiał się co tak właściwie na ich temat byli w stanie powiedzieć obcy ludzie, nieświadomi rozgrywających się pod ich nosem maskarad, teatrzyków kukiełek i spektaklu cieni.
Ciemna brew Maghnusa drgnęła ku górze nieznacznie, słysząc dość osobliwe pytanie Fantine, wynikające niewątpliwie z czystej uprzejmości, skoro już mimowolnie poruszyli temat lordów nestorów. Przypadki Rosierów i Bulstrode'ów były tak skrajnie odmienne, że aż śmieszne; z jednej strony prężnie działający lord w kwiecie wieku, z drugiej natomiast protoplasta rodu, który tak usilnie pragnął pozostać wśród żywych i wciąż być u władzy, do której dochodził powoli, lecz wytrwale, że oszukał samą śmierć, wygrywając z nią ponoć partię szachów.
- Dziękuję za troskę, lady Rosier, mój wuj... nie narzeka na spadek nastroju - odpowiedział po chwili namysłu, ostrożnie dobierając słowa, by nawiązywać wyłącznie do samopoczucia ducha, a nie do stanu jego brakującej powłoki cielesnej. Zdawał sobie sprawę z tego, że podobne rozmowy dla przedstawicieli innych rodów, w tym dla Fantine, mogły być najzwyczajniej na świecie kuriozalne i niekomfortowe. Nie dziwił im się, sam od dziecka miał styczność z sir Dagonetem, uznając jego obecność i niezmieniającą się od wieków pozycję nestora za normę, by później z niemałym zaskoczeniem przyjąć wiadomość, że na mapie kraju stanowili ewenement i w innych rodach władza była przekazywana z pokolenia na pokolenie. W tę stronę odmienność było zaakceptować o wiele łatwiej niż w przeciwną.
Kolejne jego słowa przyjęła do wiadomości potulnie, spojrzeniem uciekając w dół niczym płochliwa pensjonarka. Dobrą była aktorką, gdyby jej tożsamość pozostawała mu obca, a rozmowa nie zataczała coraz ciaśniejszych kręgów wokół sfery prywatnej, być może uznałby tę pozę za rzeczywistą, przypisując jej wstydliwość właściwą młodziutkim debiutantkom. - Mawiają, droga lady, że cierpliwość jest cnotą - czy w istocie tak było i w jej oczach? - Może więc za jakiś czas zdołasz się przekonać jak dużą ma stopę zysku - dodał, ściszając głos do niewybijającego się ponad otaczające ich dźwięki szeptu i pochylając się nieco w stronę jej ozdobionego rubinowym kolczykiem ucha, by jednak usłyszała jego słowa wyraźnie, a nuta czarnej porzeczki ponownie go otoczyła. Swoje kroki zwykł stawiać z rozwagą, nie pozwalając sobie na zgubny pośpiech. Ostatnie ich spotkania z początku miały naturę czysto rozrywkową, przyozdobioną ciekawością, lecz niczym więcej - później, gdy obiecujące perspektywy zaczęły się malować przed oczami Maghnusa, w głowie kreował coraz śmielszą wizję, wykorzystując tym samym kolejne spotkania jako sposobność do oceniania potencjału młodej arystokratki i sprawdzania czy to faktycznie ona była dobrą kandydatką do roli kluczowego trybiku w planie, jaki powoli rozrysowywał i wdrażał. Jednak nadmierny pośpiech z którejkolwiek ze stron mógł wszystko zniweczyć, drobna ingerencja w nieodpowiednim momencie była w stanie zburzyć misterną siatkę zdarzeń i rozmów, prowadzących do celu, którego zwerbalizowania wciąż odmawiał, jakby to miało go uczynić zbyt oficjalnym, w zbyt krótkim czasie.
- Jeśli w istocie musiałbym wyjaśniać sens moich pragnień, znaczyłoby to, lady Rosier, że odniosłem sromotną porażkę. Pozwól mi więc wierzyć, że jest inaczej - orzekł nieco wymijająco, nie znajdując zbyt wielkiej zabawy w tym, by traktować jej słowa z całkowitą powagą i odpowiadać na pytania niczym uczniak wywołany do odpowiedzi przy tablicy. Na ustach jego tańczył swobodny uśmiech, oczy iskrzyły się w rozbawieniu; nie chciał psuć tej chwili, chociaż Fantine niekoniecznie mu to ułatwiała, dopatrując się w przywołanym przez niego cytacie zupełnie nieodpowiedniego wydźwięku. - Nie zechcesz mi chyba powiedzieć, droga lady, że placówka tak uhonorowana jak Beauxbatons zaniedbuje u swych uczniów wrażliwość na literackie interpretacje? - zapytał z przekorą, nie dając się wciągnąć w grę na jej zasadach, które teraz wymagałyby od niego kajania się i tłumaczenia czegoś, co z pewnością rozumiała doskonale, choć z prowokacją wybrzmiewającą w głosie twierdziła, że było inaczej.
Skinął głową w podzięce, gdy łaskawie zgodziła się podarować mu przyobiecanego wcześniej walca, lecz nie dopytywał już zbytecznie o inne względy, dla którego decydowała się na ten krok. Nigdy nie był wielkim fanem gry w otwarte karty, pozwalał więc i jej wciąż otaczać się kolejnymi płatkami tajemnic i rozkwitać w jego oczach; nie zdradzając przedwcześnie, że w późniejszym terminie owe płatki planował zrywać, jeden za drugim, aż dotrze do samej istoty jej jestestwa i ukształtuje ją podług własnych pragnień.
- Pozostaje mi zatem tylko liczyć na to, że sprostam twym oczekiwaniom, lady Rosier - w kwestii tańca i wszystkich innych, jeśli zdążyła już jego osobę obarczyć oczekiwaniami wykraczającymi poza ramy sabatu. Mówił głosem przyciszonym, pasującym do jej konspiracyjnego tonu, lecz jednocześnie zdradzającego doskonały nastrój, który towarzyszył mu, gdy delikatnym gestem ujmował jej dłoń na środku parkietu, by przyjąwszy odpowiednią postawę, stykającą ich sylwetki w sposób przyzwolony w towarzystwie tylko i wyłącznie w przypadku tańców balowych, poprowadzić Fantine w rytm muzyki, rozbrzmiewającej taktami pierwszego tańca - tańca najważniejszego. Chociaż minęły całe lata od czasów, w których brylował w samym sercu sali balowej, wraz z młodą małżonką płynąc nieomal pomiędzy wielobarwnymi parami, chociaż w okresie wypełnionym żałobą unikał bali za wszelką cenę, pozwalając niegdyś rozwiniętym umiejętnościom tanecznym obrosnąć kurzem, którego jak dotąd nie starł w pełni, tak zdołał nie popełnić żadnego faux pas, nie przydepnąć jej pantofli ni brzegu sukni ani razu, wdzięcznie wirując z nią w objęciach, trzymając ją blisko, lecz nie za blisko, prowadząc stanowczo, lecz nie za stanowczo.
Czas płynął jednak nieubłaganie, walc dobiegł końca i nie wypadało już, by Bulstrode dłużej zatrzymywał ją tylko dla siebie, skoro oficjalnie wciąż nic ich nie łączyło, a od samego początku sabatu otaczał ją swym towarzystwem. Podziękowawszy eleganckim ukłonem za wspólny taniec, zamiar miał odeskortować ją na krawędź parkietu, by tam jej dłoń ująć mógł jeden z kawalerów tylko czyhających na sposobność, by zaprosić czarującą pannę do tańca, wtem jednak otwarte zostały drzwi bocznej sali balowej, obwieszczając jednocześnie początek długo wyczekiwanej zabawy zorganizowanej przez lady Nott - a jedno porozumiewawcze spojrzenie rzucone mu przez Fantine wystarczyło, by bezpardonowo wyminął rozczarowanych delikwentów i poprowadził ją w tamtym kierunku, szybko zapominając o złożonej samemu sobie obietnicy, by towarzyszenie jej nie zmieniło się w osaczanie. Chociaż ataków podobnej niepamięci pragnął unikać za wszelką cenę.
zt Fantine i Maghnus -> poszliśmy do gabinetu luster
Ciemna brew Maghnusa drgnęła ku górze nieznacznie, słysząc dość osobliwe pytanie Fantine, wynikające niewątpliwie z czystej uprzejmości, skoro już mimowolnie poruszyli temat lordów nestorów. Przypadki Rosierów i Bulstrode'ów były tak skrajnie odmienne, że aż śmieszne; z jednej strony prężnie działający lord w kwiecie wieku, z drugiej natomiast protoplasta rodu, który tak usilnie pragnął pozostać wśród żywych i wciąż być u władzy, do której dochodził powoli, lecz wytrwale, że oszukał samą śmierć, wygrywając z nią ponoć partię szachów.
- Dziękuję za troskę, lady Rosier, mój wuj... nie narzeka na spadek nastroju - odpowiedział po chwili namysłu, ostrożnie dobierając słowa, by nawiązywać wyłącznie do samopoczucia ducha, a nie do stanu jego brakującej powłoki cielesnej. Zdawał sobie sprawę z tego, że podobne rozmowy dla przedstawicieli innych rodów, w tym dla Fantine, mogły być najzwyczajniej na świecie kuriozalne i niekomfortowe. Nie dziwił im się, sam od dziecka miał styczność z sir Dagonetem, uznając jego obecność i niezmieniającą się od wieków pozycję nestora za normę, by później z niemałym zaskoczeniem przyjąć wiadomość, że na mapie kraju stanowili ewenement i w innych rodach władza była przekazywana z pokolenia na pokolenie. W tę stronę odmienność było zaakceptować o wiele łatwiej niż w przeciwną.
Kolejne jego słowa przyjęła do wiadomości potulnie, spojrzeniem uciekając w dół niczym płochliwa pensjonarka. Dobrą była aktorką, gdyby jej tożsamość pozostawała mu obca, a rozmowa nie zataczała coraz ciaśniejszych kręgów wokół sfery prywatnej, być może uznałby tę pozę za rzeczywistą, przypisując jej wstydliwość właściwą młodziutkim debiutantkom. - Mawiają, droga lady, że cierpliwość jest cnotą - czy w istocie tak było i w jej oczach? - Może więc za jakiś czas zdołasz się przekonać jak dużą ma stopę zysku - dodał, ściszając głos do niewybijającego się ponad otaczające ich dźwięki szeptu i pochylając się nieco w stronę jej ozdobionego rubinowym kolczykiem ucha, by jednak usłyszała jego słowa wyraźnie, a nuta czarnej porzeczki ponownie go otoczyła. Swoje kroki zwykł stawiać z rozwagą, nie pozwalając sobie na zgubny pośpiech. Ostatnie ich spotkania z początku miały naturę czysto rozrywkową, przyozdobioną ciekawością, lecz niczym więcej - później, gdy obiecujące perspektywy zaczęły się malować przed oczami Maghnusa, w głowie kreował coraz śmielszą wizję, wykorzystując tym samym kolejne spotkania jako sposobność do oceniania potencjału młodej arystokratki i sprawdzania czy to faktycznie ona była dobrą kandydatką do roli kluczowego trybiku w planie, jaki powoli rozrysowywał i wdrażał. Jednak nadmierny pośpiech z którejkolwiek ze stron mógł wszystko zniweczyć, drobna ingerencja w nieodpowiednim momencie była w stanie zburzyć misterną siatkę zdarzeń i rozmów, prowadzących do celu, którego zwerbalizowania wciąż odmawiał, jakby to miało go uczynić zbyt oficjalnym, w zbyt krótkim czasie.
- Jeśli w istocie musiałbym wyjaśniać sens moich pragnień, znaczyłoby to, lady Rosier, że odniosłem sromotną porażkę. Pozwól mi więc wierzyć, że jest inaczej - orzekł nieco wymijająco, nie znajdując zbyt wielkiej zabawy w tym, by traktować jej słowa z całkowitą powagą i odpowiadać na pytania niczym uczniak wywołany do odpowiedzi przy tablicy. Na ustach jego tańczył swobodny uśmiech, oczy iskrzyły się w rozbawieniu; nie chciał psuć tej chwili, chociaż Fantine niekoniecznie mu to ułatwiała, dopatrując się w przywołanym przez niego cytacie zupełnie nieodpowiedniego wydźwięku. - Nie zechcesz mi chyba powiedzieć, droga lady, że placówka tak uhonorowana jak Beauxbatons zaniedbuje u swych uczniów wrażliwość na literackie interpretacje? - zapytał z przekorą, nie dając się wciągnąć w grę na jej zasadach, które teraz wymagałyby od niego kajania się i tłumaczenia czegoś, co z pewnością rozumiała doskonale, choć z prowokacją wybrzmiewającą w głosie twierdziła, że było inaczej.
Skinął głową w podzięce, gdy łaskawie zgodziła się podarować mu przyobiecanego wcześniej walca, lecz nie dopytywał już zbytecznie o inne względy, dla którego decydowała się na ten krok. Nigdy nie był wielkim fanem gry w otwarte karty, pozwalał więc i jej wciąż otaczać się kolejnymi płatkami tajemnic i rozkwitać w jego oczach; nie zdradzając przedwcześnie, że w późniejszym terminie owe płatki planował zrywać, jeden za drugim, aż dotrze do samej istoty jej jestestwa i ukształtuje ją podług własnych pragnień.
- Pozostaje mi zatem tylko liczyć na to, że sprostam twym oczekiwaniom, lady Rosier - w kwestii tańca i wszystkich innych, jeśli zdążyła już jego osobę obarczyć oczekiwaniami wykraczającymi poza ramy sabatu. Mówił głosem przyciszonym, pasującym do jej konspiracyjnego tonu, lecz jednocześnie zdradzającego doskonały nastrój, który towarzyszył mu, gdy delikatnym gestem ujmował jej dłoń na środku parkietu, by przyjąwszy odpowiednią postawę, stykającą ich sylwetki w sposób przyzwolony w towarzystwie tylko i wyłącznie w przypadku tańców balowych, poprowadzić Fantine w rytm muzyki, rozbrzmiewającej taktami pierwszego tańca - tańca najważniejszego. Chociaż minęły całe lata od czasów, w których brylował w samym sercu sali balowej, wraz z młodą małżonką płynąc nieomal pomiędzy wielobarwnymi parami, chociaż w okresie wypełnionym żałobą unikał bali za wszelką cenę, pozwalając niegdyś rozwiniętym umiejętnościom tanecznym obrosnąć kurzem, którego jak dotąd nie starł w pełni, tak zdołał nie popełnić żadnego faux pas, nie przydepnąć jej pantofli ni brzegu sukni ani razu, wdzięcznie wirując z nią w objęciach, trzymając ją blisko, lecz nie za blisko, prowadząc stanowczo, lecz nie za stanowczo.
Czas płynął jednak nieubłaganie, walc dobiegł końca i nie wypadało już, by Bulstrode dłużej zatrzymywał ją tylko dla siebie, skoro oficjalnie wciąż nic ich nie łączyło, a od samego początku sabatu otaczał ją swym towarzystwem. Podziękowawszy eleganckim ukłonem za wspólny taniec, zamiar miał odeskortować ją na krawędź parkietu, by tam jej dłoń ująć mógł jeden z kawalerów tylko czyhających na sposobność, by zaprosić czarującą pannę do tańca, wtem jednak otwarte zostały drzwi bocznej sali balowej, obwieszczając jednocześnie początek długo wyczekiwanej zabawy zorganizowanej przez lady Nott - a jedno porozumiewawcze spojrzenie rzucone mu przez Fantine wystarczyło, by bezpardonowo wyminął rozczarowanych delikwentów i poprowadził ją w tamtym kierunku, szybko zapominając o złożonej samemu sobie obietnicy, by towarzyszenie jej nie zmieniło się w osaczanie. Chociaż ataków podobnej niepamięci pragnął unikać za wszelką cenę.
zt Fantine i Maghnus -> poszliśmy do gabinetu luster
half gods are worshipped
in wine and flowers
in wine and flowers
real gods require blood
Maghnus Bulstrode
Zawód : badacz starożytnych run, były łamacz klątw, cień i ciężka ręka w Piórku Feniksa
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
gore and glory
go hand in hand
go hand in hand
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| do Tristana
Powstrzymywanie wahań nastrojów, tłamszenie uczuć wewnątrz siebie; stałe wycofanie i pilnowanie konwenansów - niektórzy chcieliby zepchnąć ją na ten daleki skraj, uważając, że odważnym i przystępnym zachowaniem za bardzo zwróci na siebie uwagę, że inni będą mówić. Zapominają jednak, że zmniejszając klatkę gaśnie ciepło, które promieniuje zeń jasnym blaskiem, nie tli się pasja ani radość życia. Hołubiona cnota ciąży okrutnie, nie przynosząc dumy, a jedynie żal.
- Skrajności nie można udźwignąć bez złapania równowagi. - Gdyby nie nosiła maski, z pewnością można byłoby zauważyć, że wywraca oczami. - Inaczej to ona ciągnie ciebie i myśl, że masz nad nią kontrolę, jest wyłącznie kolejną iluzją. - Gnanie dokądś za wszelką cenę oznaczało gotowość do porzucenia wszystkiego, co bliskie na rzecz osiągnięcia celu, z drugiej zaś strony kurczowe trzymanie się tego, co bezpieczne, oznaczało obniżenie oczekiwań lub pogodzenie się z myślą porażki. Dlaczego odrzucić mądrość, zamiast z rozwagą czerpać z tego, co nam dane? Nie trzeba powielać błędów innych, by wiedzieć, że nie mieli racji.
- Zgodzę się. Kiedy mam stwierdzić co mnie pociąga, pierwszym co przychodzi mi na myśl, jesteś ty. - Żywiona do niego przez wiele miesięcy niechęć odeszła w zapomnienie. Evandra nie potrafiła jednoznacznie stwierdzić, czy to ze względu na zrozumienie, jakim go obdarzyła, czy też przez rozmowę z Deirdre, po której zaczęła patrzeć na niego inaczej? Sądziła, że świadomość tego, iż nie była jedyną kobietą w jego życiu okaże się bardziej traumatyczna, że uwierzy we własną niedoskonałość, że nigdy nie będzie wystarczająca. Pogodzenie się z myślą, że mężem przyjdzie jej dzielić się już zawsze pozwoliło skupić się na sobie samej. - Powody idą z pragnieniami w parze. Znając je można samodzielnie przewidzieć kolejne kroki, nie dać się zaskoczyć. Otrzymane strzępki także o czymś świadczą, dlaczego widzimy akurat te? - Na określenie wyzwania uśmiechnęła się szerzej. Czy nie to było jej celem na dzisiejszy wieczór? Przejść się po sali i pomówić z tymi, których maski nie mogły doczekać się zerwania. Kilka sylwetek zdążyło zapaść jej w pamięć jeszcze nim wkroczyli na parkiet. Na pierwszy ogień miał iść jednak Ares, którego zachowania nie potrafiła odczytać, a który to zdawał się chcieć zakopać wojenny topór.
- Naprawdę wolisz, bym ci to zdradziła? - zapytała z nieco zasmuconym tonem wkradającym się do głosu. Od ostatniej ich rozmowy o pragnieniach zastanawiała się nad tym, jakie były jej preferencje i jak wiele odkrywała we własnym tempie. Z każdym krokiem przesuwała własną barierę, jaką niegdyś stworzyła, chcąc uchronić się przed cierpieniem czy niezrozumieniem. Tym razem miało być inaczej, starała się do razu chwytać sposobność i podążać za nią, sprawdzając dokąd ją zaprowadzi. - Niech tak będzie - zgodziła się zaraz, chwytając zmienny wiatr. Co leży u podłoża jej drogi? Począwszy od licznych ograniczeń i strachu o własne życie, które pomimo posiadania wszystkiego, czego można tylko zapragnąć przysłaniały radość. To poczucie niesprawiedliwości, gdy tęsknym spojrzeniem obserwowała swe kuzynostwo, choćby zaledwie dwa lata starszą Octavię, której wolno było uczyć się jeździć konno oraz pływać. Podobało jej się, że wypełniają (niemal) wszystkie jej zachcianki, ale trzymana pod kloszem w trwodze o zdrowie pozostawiało niedosyt, iż przez długi czas nie korzystała z tego w pełni. - Mam poczucie, że przez swoje i innych sceptyczne nastawienie oraz strach straciłam zbyt wiele okazji do rozpostarcia skrzydeł. Każdego dnia pokazujesz mi jednak, że szybujemy już w przestworzach i nie pozostaje mi nic innego, jak dać się ponieść. - Wywołany Eteryczną formułą wzniosły ton półwilego głosu nie do końca szedł w parze z radością jej słów. - Poszukuję powiewu świeżości, czegoś, czego dotychczas nie znałam, a co otworzy mi nowe drzwi. Nie lubię, kiedy coś mnie omija, chcę wprawiać się w zachwyt. - Mówiła zgodnie z prawdą, z początku nawet nie posądzając się o taką szczerość. Czy kiedykolwiek wcześniej zdradziła mu tak prostą, przyziemną chęć? Co zrobić, gdy zwróci się po szczegóły, a ta pozbawiona biegnącego w ciele alkoholu straci na odwadze, by wtajemniczyć go w swoje plany?
- Niech więc tak będzie - zgodziła się, widząc że Tristan nie zamierza zboczyć z raz wytyczonej ścieżki. - Ufam, że zrobisz, co najlepsze. - Nie chciała stawać mu na drodze, kiedy obrany plan nie zakładał zmian. Zwłaszcza że zachowanie Gasparda podczas świąt w Château Rose pozostawało nieco do życzenia.
W bladym, migoczącym świetle sali dostrzegła błysk uśmiechu w oczach skrytego maską męża. Wprawił ją w dobry nastrój i teraz niechętnie kierowała swe kroki ku stojącym przy stoliku gościom, ze świadomością że do końca wieczoru mogą nie mieć okazji na kolejny taniec. Słowem nie skomentowała chwilowego rozproszenia i nie podążyła wzrokiem za lordem Shackleboltem, skupiona już na tym, z kim miała się zaraz rozmówić. Dotarli do opuszczonych wcześniej na czas tańca Aresa i Gasparda, teraz towarzyszyło im dwoje gości, których Evandra nie rozpoznała. Skinęła jeszcze głową Tristanowi na znak, że nie chce go dłużej przy sobie egoistycznie zatrzymywać. Czy skorzysta z okazji, by odciągnąć Gasparda na stronę?
- Wspaniałe wydarzenie, prawda? - Spojrzała na stojącą u boku Aresa Calypso i posłała jej uprzejmy uśmiech. Mogłaby się domyślić, że to ona, wszak bladoróżowa kreacja ozdobiona została delikatnym, misternym różanym wzorem, wskazującym na jej rodową przynależność. - Pozwolą państwo, że go na moment porwę? - Uniosła wyczekujący wzrok na Aresa, dając mu (mało) subtelnie do zrozumienia, że lepsza okazja na rozmowę może dziś nie nadejść.
Powstrzymywanie wahań nastrojów, tłamszenie uczuć wewnątrz siebie; stałe wycofanie i pilnowanie konwenansów - niektórzy chcieliby zepchnąć ją na ten daleki skraj, uważając, że odważnym i przystępnym zachowaniem za bardzo zwróci na siebie uwagę, że inni będą mówić. Zapominają jednak, że zmniejszając klatkę gaśnie ciepło, które promieniuje zeń jasnym blaskiem, nie tli się pasja ani radość życia. Hołubiona cnota ciąży okrutnie, nie przynosząc dumy, a jedynie żal.
- Skrajności nie można udźwignąć bez złapania równowagi. - Gdyby nie nosiła maski, z pewnością można byłoby zauważyć, że wywraca oczami. - Inaczej to ona ciągnie ciebie i myśl, że masz nad nią kontrolę, jest wyłącznie kolejną iluzją. - Gnanie dokądś za wszelką cenę oznaczało gotowość do porzucenia wszystkiego, co bliskie na rzecz osiągnięcia celu, z drugiej zaś strony kurczowe trzymanie się tego, co bezpieczne, oznaczało obniżenie oczekiwań lub pogodzenie się z myślą porażki. Dlaczego odrzucić mądrość, zamiast z rozwagą czerpać z tego, co nam dane? Nie trzeba powielać błędów innych, by wiedzieć, że nie mieli racji.
- Zgodzę się. Kiedy mam stwierdzić co mnie pociąga, pierwszym co przychodzi mi na myśl, jesteś ty. - Żywiona do niego przez wiele miesięcy niechęć odeszła w zapomnienie. Evandra nie potrafiła jednoznacznie stwierdzić, czy to ze względu na zrozumienie, jakim go obdarzyła, czy też przez rozmowę z Deirdre, po której zaczęła patrzeć na niego inaczej? Sądziła, że świadomość tego, iż nie była jedyną kobietą w jego życiu okaże się bardziej traumatyczna, że uwierzy we własną niedoskonałość, że nigdy nie będzie wystarczająca. Pogodzenie się z myślą, że mężem przyjdzie jej dzielić się już zawsze pozwoliło skupić się na sobie samej. - Powody idą z pragnieniami w parze. Znając je można samodzielnie przewidzieć kolejne kroki, nie dać się zaskoczyć. Otrzymane strzępki także o czymś świadczą, dlaczego widzimy akurat te? - Na określenie wyzwania uśmiechnęła się szerzej. Czy nie to było jej celem na dzisiejszy wieczór? Przejść się po sali i pomówić z tymi, których maski nie mogły doczekać się zerwania. Kilka sylwetek zdążyło zapaść jej w pamięć jeszcze nim wkroczyli na parkiet. Na pierwszy ogień miał iść jednak Ares, którego zachowania nie potrafiła odczytać, a który to zdawał się chcieć zakopać wojenny topór.
- Naprawdę wolisz, bym ci to zdradziła? - zapytała z nieco zasmuconym tonem wkradającym się do głosu. Od ostatniej ich rozmowy o pragnieniach zastanawiała się nad tym, jakie były jej preferencje i jak wiele odkrywała we własnym tempie. Z każdym krokiem przesuwała własną barierę, jaką niegdyś stworzyła, chcąc uchronić się przed cierpieniem czy niezrozumieniem. Tym razem miało być inaczej, starała się do razu chwytać sposobność i podążać za nią, sprawdzając dokąd ją zaprowadzi. - Niech tak będzie - zgodziła się zaraz, chwytając zmienny wiatr. Co leży u podłoża jej drogi? Począwszy od licznych ograniczeń i strachu o własne życie, które pomimo posiadania wszystkiego, czego można tylko zapragnąć przysłaniały radość. To poczucie niesprawiedliwości, gdy tęsknym spojrzeniem obserwowała swe kuzynostwo, choćby zaledwie dwa lata starszą Octavię, której wolno było uczyć się jeździć konno oraz pływać. Podobało jej się, że wypełniają (niemal) wszystkie jej zachcianki, ale trzymana pod kloszem w trwodze o zdrowie pozostawiało niedosyt, iż przez długi czas nie korzystała z tego w pełni. - Mam poczucie, że przez swoje i innych sceptyczne nastawienie oraz strach straciłam zbyt wiele okazji do rozpostarcia skrzydeł. Każdego dnia pokazujesz mi jednak, że szybujemy już w przestworzach i nie pozostaje mi nic innego, jak dać się ponieść. - Wywołany Eteryczną formułą wzniosły ton półwilego głosu nie do końca szedł w parze z radością jej słów. - Poszukuję powiewu świeżości, czegoś, czego dotychczas nie znałam, a co otworzy mi nowe drzwi. Nie lubię, kiedy coś mnie omija, chcę wprawiać się w zachwyt. - Mówiła zgodnie z prawdą, z początku nawet nie posądzając się o taką szczerość. Czy kiedykolwiek wcześniej zdradziła mu tak prostą, przyziemną chęć? Co zrobić, gdy zwróci się po szczegóły, a ta pozbawiona biegnącego w ciele alkoholu straci na odwadze, by wtajemniczyć go w swoje plany?
- Niech więc tak będzie - zgodziła się, widząc że Tristan nie zamierza zboczyć z raz wytyczonej ścieżki. - Ufam, że zrobisz, co najlepsze. - Nie chciała stawać mu na drodze, kiedy obrany plan nie zakładał zmian. Zwłaszcza że zachowanie Gasparda podczas świąt w Château Rose pozostawało nieco do życzenia.
W bladym, migoczącym świetle sali dostrzegła błysk uśmiechu w oczach skrytego maską męża. Wprawił ją w dobry nastrój i teraz niechętnie kierowała swe kroki ku stojącym przy stoliku gościom, ze świadomością że do końca wieczoru mogą nie mieć okazji na kolejny taniec. Słowem nie skomentowała chwilowego rozproszenia i nie podążyła wzrokiem za lordem Shackleboltem, skupiona już na tym, z kim miała się zaraz rozmówić. Dotarli do opuszczonych wcześniej na czas tańca Aresa i Gasparda, teraz towarzyszyło im dwoje gości, których Evandra nie rozpoznała. Skinęła jeszcze głową Tristanowi na znak, że nie chce go dłużej przy sobie egoistycznie zatrzymywać. Czy skorzysta z okazji, by odciągnąć Gasparda na stronę?
- Wspaniałe wydarzenie, prawda? - Spojrzała na stojącą u boku Aresa Calypso i posłała jej uprzejmy uśmiech. Mogłaby się domyślić, że to ona, wszak bladoróżowa kreacja ozdobiona została delikatnym, misternym różanym wzorem, wskazującym na jej rodową przynależność. - Pozwolą państwo, że go na moment porwę? - Uniosła wyczekujący wzrok na Aresa, dając mu (mało) subtelnie do zrozumienia, że lepsza okazja na rozmowę może dziś nie nadejść.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
odpowiedź
Odpowiedziała mu uśmiechem, wiedząc, że tak jest bezpieczniej, jeśli chciała zdławić w sobie nerwowy śmiech. Obserwowała go z uwagą, kiedy odstawił kieliszek i sięgnął po coś, co nie miało ponownie zaskoczyć swym działaniem. Sama nie zdecydowała się na podobny ruch, przeczuwając, że to jedyny sposób, aby utrzymała dobry humor w najbardziej naturalny sposób i zepchnęła na bok mimowolne spięcie.
- Oczywiście, urzekł mnie od pierwszych słów, jakie tylko usłyszałam.- odparła i próbowała pohamować wyobraźnię. Co by zrobiła, gdyby brzmiał tak tamtego wieczoru? Jak wielki miałaby ubaw, kiedy głos kontrastowałby w takim stopniu z prezencją Drew. Pewnym pozostawałoby, że po paru drinkach, więcej by się nie spotkali. Chyba nie potrafiłaby znieść takiego tonu na dłużej. Mimo wszystko los i tak spłatał jej psikusa. Dzisiejszego wieczoru stała tu, jako jego partnerka i nie tylko na sabacie, a również w codzienności. Spojrzała w bok na cyrkowców, poświęcając im nieco więcej uwagi. Sztuka w każdym wydaniu przyciągała jej uwagę, podobnie jak artyści, nawet pod postacią tak barwnej grupki, która dawała tutaj ładny pokaz umiejętności.
- Wierzę.- przytaknęła, pamiętając parę szczegółów, których dowiedziała się po czasie. Pamiętała również cerbera, który odwiedził ją kolejnego dnia. Mimowolnie powiodła spojrzeniem po otoczeniu, jakby miała w tłumie dostrzec znajomą sylwetkę. Nieco nerwowym gestem przesuwała kciukiem po ściance trzymanego kieliszka. W końcu jednak wróciła wzrokiem do Macnaira.- Za co miałeś przyjemność się wtedy przebrać? – spytała z czystej ciekawości. Miała nadzieję, że nie będzie bardziej żałować, że coś takiego ją ominęło.
Przyglądała mu się z wyraźną pogodnością, ciesząc się, że tego wieczoru był tak bardzo sobą. Od paru tygodni zauważyła, że znów był taki, jak dawniej. Zmienne nastroje, były uciążliwe, ale wbrew pozorom nie wymagała od niego tłumaczenia. Wróciła do codzienności, jakby nic co działo się po dwudziestym września, nie miało miejsca. Wiedziała już z perspektywy czasu, że jeśli będzie chciał o tym rozmawiać, sam zacznie mówić przy pierwszej dogodnej dla niego sytuacji. Z tego powodu nie naciskała ani razu.
- Kiedyś tak. Jesteś chętny pomoc mi w tym? – spytała, unosząc delikatnie brew, co i tak było niezauważalne przez maskę. Nawet jeśli zasłaniała tylko część twarzy, odbierała trochę mimiki.
- Ciężko było Ci odmówić i skazać Cię na nudzenie w tym bezbarwnym towarzystwie.- rzuciła, nieco ironizując przy ostatnich słowach.- Ale też się cieszę, że jednak tu jestem.- wbrew początkowym wątpliwościom. Poza tym dziwnie przyjemnie było pojawić się gdzieś u jego boku, nawet jeśli tożsamość pozostawała tajemnicą.
Odpowiedziała mu uśmiechem, wiedząc, że tak jest bezpieczniej, jeśli chciała zdławić w sobie nerwowy śmiech. Obserwowała go z uwagą, kiedy odstawił kieliszek i sięgnął po coś, co nie miało ponownie zaskoczyć swym działaniem. Sama nie zdecydowała się na podobny ruch, przeczuwając, że to jedyny sposób, aby utrzymała dobry humor w najbardziej naturalny sposób i zepchnęła na bok mimowolne spięcie.
- Oczywiście, urzekł mnie od pierwszych słów, jakie tylko usłyszałam.- odparła i próbowała pohamować wyobraźnię. Co by zrobiła, gdyby brzmiał tak tamtego wieczoru? Jak wielki miałaby ubaw, kiedy głos kontrastowałby w takim stopniu z prezencją Drew. Pewnym pozostawałoby, że po paru drinkach, więcej by się nie spotkali. Chyba nie potrafiłaby znieść takiego tonu na dłużej. Mimo wszystko los i tak spłatał jej psikusa. Dzisiejszego wieczoru stała tu, jako jego partnerka i nie tylko na sabacie, a również w codzienności. Spojrzała w bok na cyrkowców, poświęcając im nieco więcej uwagi. Sztuka w każdym wydaniu przyciągała jej uwagę, podobnie jak artyści, nawet pod postacią tak barwnej grupki, która dawała tutaj ładny pokaz umiejętności.
- Wierzę.- przytaknęła, pamiętając parę szczegółów, których dowiedziała się po czasie. Pamiętała również cerbera, który odwiedził ją kolejnego dnia. Mimowolnie powiodła spojrzeniem po otoczeniu, jakby miała w tłumie dostrzec znajomą sylwetkę. Nieco nerwowym gestem przesuwała kciukiem po ściance trzymanego kieliszka. W końcu jednak wróciła wzrokiem do Macnaira.- Za co miałeś przyjemność się wtedy przebrać? – spytała z czystej ciekawości. Miała nadzieję, że nie będzie bardziej żałować, że coś takiego ją ominęło.
Przyglądała mu się z wyraźną pogodnością, ciesząc się, że tego wieczoru był tak bardzo sobą. Od paru tygodni zauważyła, że znów był taki, jak dawniej. Zmienne nastroje, były uciążliwe, ale wbrew pozorom nie wymagała od niego tłumaczenia. Wróciła do codzienności, jakby nic co działo się po dwudziestym września, nie miało miejsca. Wiedziała już z perspektywy czasu, że jeśli będzie chciał o tym rozmawiać, sam zacznie mówić przy pierwszej dogodnej dla niego sytuacji. Z tego powodu nie naciskała ani razu.
- Kiedyś tak. Jesteś chętny pomoc mi w tym? – spytała, unosząc delikatnie brew, co i tak było niezauważalne przez maskę. Nawet jeśli zasłaniała tylko część twarzy, odbierała trochę mimiki.
- Ciężko było Ci odmówić i skazać Cię na nudzenie w tym bezbarwnym towarzystwie.- rzuciła, nieco ironizując przy ostatnich słowach.- Ale też się cieszę, że jednak tu jestem.- wbrew początkowym wątpliwościom. Poza tym dziwnie przyjemnie było pojawić się gdzieś u jego boku, nawet jeśli tożsamość pozostawała tajemnicą.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
| odpowiedź do Rity
Gdy tylko Rita przeszła przez drzwi prowadzące do ogrodów, jej oczom ukazał się leciwy lord o gęstych, białych wąsach lakierowanych na samych krańcach, z monoklem dumnie przystrajającym pomarszczoną twarz skrytą za maską o czarnej, upstrzonej piórami fakturze. Szatę miał elegancką, wyraźnie bogatą, natomiast spojrzenie piwnych tęczówek utkwione miał w niewielkim tomiku poezji. Taras przed zejściem w zimowy krajobraz był szczęśliwie oświetlony na tyle, by elegancko kreślone litery były dobrze widoczne. Tymczasem obok nogi panicza - korzystając z chwilowej samotności, która samotnością była jedynie pozorną - spod ciemnego okrycia wyłaniał się młody psidwak. Wokół szyi zwierzęcia widoczna była pozłacana obroża, natomiast zwieńczenie smyczy ekscentryczny dostojnik trzymał w wolnej dłoni; sir Romuald od zawsze był przekonany, że na znacznie więcej mógł sobie pozwolić niż inni, toteż nawet na Sabat zdecydował się zabrać swego czworonożnego kompana. Żałował jedynie, że za sprawą lśniącej sierści i wspaniale prosperującej hodowli nie był w stanie wkraść się we względy pięknej Adalaide, choć o jej dłoń starał się chyba od zawsze.
Lewitująca nieopodal taca z mięsnymi przekąskami sprawiła jednak, że doszło do istnej katastrofy. Zwierzę rzuciło się nagle przed siebie, smycz wyrywając z ręki swego pana, który sapnął w zdumieniu na jego niesubordynację; tomik poezji z głuchym stukotem upadł na marmury, a monokl lekko przekrzywił się na nosie, kiedy postąpił gwałtowny krok do przodu, dłoń wyciągając w stronę psidwaka.
- Ależ proszę go zatrzymać! - zwrócił się do nieznajomej kobiety widocznej wciąż na progu, choć prawdziwym wstydem było prosić o to damę. Podopieczny nie powinien jednak dostać się do sali balowej, Merlin bowiem raczył wiedzieć, czy bez komendy swego pana potrafiłby tam się zachować. - Nim lady Nott zapragnie mej głowy za tę zniewagę, och, proszę nie dać mu tam wejścia; biada mi jeśli wejdzie między gości - zawołał, a szata za nim zatrzepotała miękko, gdy sam zbliżał się do Rity i swojej zguby. - A i na swoją kreację proszę uważać! Wspaniały projekt, czyżby z domu mody Parkinson? - wbrew wszelkim oczekiwaniom lord Romuald odnalazł chwilę w swym niekoniecznie sprawnym biegu, by i o to zagaić, szczerze wizerunkiem Runcorn zadowolony. Potrafił docenić sztukę.
Gdy tylko Rita przeszła przez drzwi prowadzące do ogrodów, jej oczom ukazał się leciwy lord o gęstych, białych wąsach lakierowanych na samych krańcach, z monoklem dumnie przystrajającym pomarszczoną twarz skrytą za maską o czarnej, upstrzonej piórami fakturze. Szatę miał elegancką, wyraźnie bogatą, natomiast spojrzenie piwnych tęczówek utkwione miał w niewielkim tomiku poezji. Taras przed zejściem w zimowy krajobraz był szczęśliwie oświetlony na tyle, by elegancko kreślone litery były dobrze widoczne. Tymczasem obok nogi panicza - korzystając z chwilowej samotności, która samotnością była jedynie pozorną - spod ciemnego okrycia wyłaniał się młody psidwak. Wokół szyi zwierzęcia widoczna była pozłacana obroża, natomiast zwieńczenie smyczy ekscentryczny dostojnik trzymał w wolnej dłoni; sir Romuald od zawsze był przekonany, że na znacznie więcej mógł sobie pozwolić niż inni, toteż nawet na Sabat zdecydował się zabrać swego czworonożnego kompana. Żałował jedynie, że za sprawą lśniącej sierści i wspaniale prosperującej hodowli nie był w stanie wkraść się we względy pięknej Adalaide, choć o jej dłoń starał się chyba od zawsze.
Lewitująca nieopodal taca z mięsnymi przekąskami sprawiła jednak, że doszło do istnej katastrofy. Zwierzę rzuciło się nagle przed siebie, smycz wyrywając z ręki swego pana, który sapnął w zdumieniu na jego niesubordynację; tomik poezji z głuchym stukotem upadł na marmury, a monokl lekko przekrzywił się na nosie, kiedy postąpił gwałtowny krok do przodu, dłoń wyciągając w stronę psidwaka.
- Ależ proszę go zatrzymać! - zwrócił się do nieznajomej kobiety widocznej wciąż na progu, choć prawdziwym wstydem było prosić o to damę. Podopieczny nie powinien jednak dostać się do sali balowej, Merlin bowiem raczył wiedzieć, czy bez komendy swego pana potrafiłby tam się zachować. - Nim lady Nott zapragnie mej głowy za tę zniewagę, och, proszę nie dać mu tam wejścia; biada mi jeśli wejdzie między gości - zawołał, a szata za nim zatrzepotała miękko, gdy sam zbliżał się do Rity i swojej zguby. - A i na swoją kreację proszę uważać! Wspaniały projekt, czyżby z domu mody Parkinson? - wbrew wszelkim oczekiwaniom lord Romuald odnalazł chwilę w swym niekoniecznie sprawnym biegu, by i o to zagaić, szczerze wizerunkiem Runcorn zadowolony. Potrafił docenić sztukę.
I show not your face but your heart's desire
Sala balowa
Szybka odpowiedź