Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Wyspa Wight
Krucza wieża
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Krucza wieża
Położona na na wzgórzach wyspy Wight, sprawiająca wrażenie opuszczonej, wieża stanowi niezwykłe centrum zainteresowania kruków. Trudno stwierdzić, dlaczego miejsce jest tak licznie obsiadane przez czarnoskrzydłe, wieszcze stworzenia. Jedno jest pewne: jeśli rzeczywiście wybierasz się w te okolice, nie próbuj samotnie zwiedzać ciemnych zakamarków i strzelistej wieży, otulonej ciężkim zapachem piór i ciszy naruszanej tylko przez pojedyncze skrzeki.
Mówi się, że miejsce okryte jest klątwą rzuconą przez zamordowanego czarnoksiężnika, a sama ofiara tuż przed śmiercią oddała dech zemście. Dopóki nie zostanie pomszczony, jego dusza będzie dręczyć napotkanych ostrymi szponami kruczej armii.
Po wieży zostały ruiny.
Mówi się, że miejsce okryte jest klątwą rzuconą przez zamordowanego czarnoksiężnika, a sama ofiara tuż przed śmiercią oddała dech zemście. Dopóki nie zostanie pomszczony, jego dusza będzie dręczyć napotkanych ostrymi szponami kruczej armii.
Po wieży zostały ruiny.
The member 'Brendan Weasley' has done the following action : rzut kością
'k100' : 16
'k100' : 16
Dłoń trzymająca różdżkę drżała niekontrolowanie, gdy z wstrzymanym oddechem próbowała rozpalić tkwiący w latarni knot; od chłodu, od wiatru, od bulgoczących pod skórą emocji – nie była pewna, niewiele potrafiła też na to poradzić, w jakimś bezsilnym wyrazie desperacji niepotrzebnie mocno zaciskając palce na ciemnym drewnie. Ciemniejszym niż to, do którego przywykła; cynamonowiec wciąż leżał w jej ręce dziwnie obco, co prawda bez oporów słuchając drzemiącej w żyłach magii, ale jednocześnie w każdej sekundzie przypominając o losach poprzedniej różdżki. Zapomnianej, zaginionej, najprawdopodobniej zniszczonej, albo tkwiącej gdzieś w archiwach ministerstwa – może nawet w jednym z pomieszczeń kamiennej wieży?
Wypuściła powietrze z płuc dopiero, gdy lampion rozpalił się jasnym płomieniem, a łódź posłusznie ruszyła do przodu – płynnie, spokojnie, jakby tylko czekała na odpowiedni sygnał. Zatrzymała spojrzenie na metalowej podstawie, dostrzegając wygrawerowane tam słowa. Światło wskaże ci drogę. Miała nadzieję, że właściwą.
Umieściła latarnię w uchwycie najostrożniej, jak potrafiła, nie do końca przekonana, czy lekkie kołysanie działało na nią uspokajająco, czy wprost przeciwnie – szarpało dodatkowo nadwyrężone nerwy. Tak czy inaczej, do spokoju ducha było jej daleko; gdy tylko udało jej się bezpiecznie usiąść, obejrzała się na umykający brzeg, starając się wyłowić z półmroku jak najwięcej. Widziała malejące sylwetki Alana i Everetta, ale oprócz nich plaża nadal świeciła pustkami; no dalej, ponagliła w myślach, przenosząc wzrok na odcinającą się od nocnego nieba smukłą sylwetkę przeklętej budowli.
I wtedy świat zatrząsł się w posadach.
Nie dosłownie; Margaux nie poczuła wstrząsającego wyspą drżenia, coraz głębsze warstwy wody skutecznie tłumiły wibracje, ale nadal utkwione w wieży oczy nie mogły nie dostrzec jej nienaturalnego poruszenia, a wiejący od lądu wiatr przyniósł ze sobą przerażający dźwięk pękającego kamienia, niemożliwy do porównania z czymkolwiek innym. A później – krótkie sekundy, czy długie minuty, nie miała pojęcia – konstrukcja zaczęła zapadać się w sobie, rozsypywać, znikać, w procesie jednocześnie kompletnie surrealistycznym i bezlitośnie realnym, i być może miałaby problemy z uwierzeniem w to, co widziała, ale wciąż pamiętała mgliście unoszący się w jaskini zapach gazu; dodanie dwóch do dwóch było w tej sytuacji przerażająco proste.
Nie miała pojęcia, w którym momencie zacisnęła kurczowo palce na burcie łodzi, zupełnie jakby planowała z niej wyskoczyć i wrócić na brzeg, nie wiedziała też, kiedy wychyliła się niebezpiecznie do przodu, mrużąc powieki i próbując bezsilnie przeniknąć przez coraz gęstsze ciemności. Wydawało jej się, że dostrzegła ruch u wylotu groty: biegnące sylwetki, dwie, trzy? Nie była pewna, wiedziała jedynie, że zdecydowanie było ich za mało. Zaciśnięte wargi zbielały, gdy odwracała się w stronę Floreana, rzucając mu spojrzenie, które właściwie nie przekazywało niczego konkretnego; przez sekundę migotała tam ulotna potrzeba: wracamy, ale wtedy ruch powietrza przyniósł jeszcze jeden odgłos – krucze wrzaski. Pochopna myśl zadrżała i zgasła, ustępując miejsca niewypełnionej pustce i znajomej już niepewności. Choć jej usta uchyliły się lekko, nie odezwała się, być może bojąc się zwerbalizować to, co podsuwał jej umysł – że bezbolesna ucieczka przed wybuchem gazu graniczyła z cudem. Milczała więc, zupełnie jakby bała się, że wypowiedzenie obaw na głos sprawiłoby, ze stałyby się prawdziwsze.
Wyspa zresztą zaczęła już znikać, rozmywać się w krajobrazie; Margaux zamrugała powiekami i już jej nie było, sylwetki na plaży stały się tylko nieodróżnialnymi od reszty smugami. Odetchnęła cicho, nerwowo, niespokojnie – ledwie słyszalny dźwięk wydawał się nienaturalny i napięty – ale zamiast zamknąć się w szczelnej bańce niepokoju o przyjaciół, rozejrzała się po otaczających ją twarzach. Musiała skupić się teraz na nich; co najmniej jedna z bliźniaczek wydawała się potrzebować pomocy, nie wiedziała też, w jakim stanie była starsza para, a młodziutka siostrzyczka Everetta wyglądała na mocno wystraszoną. Obok siebie widziała też Sally, wciąż ze skronią przyczernioną krzepnącą krwią. Co mówił do niej Alan, kiedy odpływali? Nachyliła się w stronę kobiety. – Hej – odezwała się, dziwiąc się przez chwilę, że w ogóle udaje jej się wydobyć jakiekolwiek słowa – jej gardło było ściśnięte do granic możliwości. – Mogę zerknąć na tę ranę?
Przyjrzała się sklepionym nad okiem kościom, ale nie potrzebowała dużo czasu na diagnozę – ufała doświadczeniu i umiejętnościom Bennetta. – To nie powinno być nic skomplikowanego. – Przyłożyła różdżkę do skroni szatynki, ostrożnie, delikatnie. – Fractura Texta – mruknęła, wpatrując się w drewnianą końcówkę i czekając na pojawienie się charakterystycznej, jasnej mgiełki; doskonale znana formuła zaklęcia zadziałała na nią niespodziewanie kojąco. Odsunęła się nieznacznie, zawahała na sekundę. – Alanowi nic nie będzie – dodała, nie rozumiejąc do końca, dlaczego właściwie to powiedziała; czy chciała przekonać Sally, która wydawała się dobrze znać uzdrowiciela, czy może samą siebie?
Nie będzie tak, jak ostatnim razem, przypomniała sobie bezgłośnie, zmuszając się do podniesienia z miejsca i ostrożnego przyklęknięcia przy jednej z bliźniaczek. Być może kołysząca się łódka nie była idealnym miejscem do udzielania pomocy medycznej, ale musiała coś robić – a wszystko było lepsze od bezradnej podróży wśród nocnych ciemności, bez najmniejszej pewności ani co do tego, co czekało na nich u jej celu (na północy, tak powiedziały jej gwiazdy), ani tego, co zostawili za sobą.
| Margo zt i dziękuję pięknie, było super!!
Wypuściła powietrze z płuc dopiero, gdy lampion rozpalił się jasnym płomieniem, a łódź posłusznie ruszyła do przodu – płynnie, spokojnie, jakby tylko czekała na odpowiedni sygnał. Zatrzymała spojrzenie na metalowej podstawie, dostrzegając wygrawerowane tam słowa. Światło wskaże ci drogę. Miała nadzieję, że właściwą.
Umieściła latarnię w uchwycie najostrożniej, jak potrafiła, nie do końca przekonana, czy lekkie kołysanie działało na nią uspokajająco, czy wprost przeciwnie – szarpało dodatkowo nadwyrężone nerwy. Tak czy inaczej, do spokoju ducha było jej daleko; gdy tylko udało jej się bezpiecznie usiąść, obejrzała się na umykający brzeg, starając się wyłowić z półmroku jak najwięcej. Widziała malejące sylwetki Alana i Everetta, ale oprócz nich plaża nadal świeciła pustkami; no dalej, ponagliła w myślach, przenosząc wzrok na odcinającą się od nocnego nieba smukłą sylwetkę przeklętej budowli.
I wtedy świat zatrząsł się w posadach.
Nie dosłownie; Margaux nie poczuła wstrząsającego wyspą drżenia, coraz głębsze warstwy wody skutecznie tłumiły wibracje, ale nadal utkwione w wieży oczy nie mogły nie dostrzec jej nienaturalnego poruszenia, a wiejący od lądu wiatr przyniósł ze sobą przerażający dźwięk pękającego kamienia, niemożliwy do porównania z czymkolwiek innym. A później – krótkie sekundy, czy długie minuty, nie miała pojęcia – konstrukcja zaczęła zapadać się w sobie, rozsypywać, znikać, w procesie jednocześnie kompletnie surrealistycznym i bezlitośnie realnym, i być może miałaby problemy z uwierzeniem w to, co widziała, ale wciąż pamiętała mgliście unoszący się w jaskini zapach gazu; dodanie dwóch do dwóch było w tej sytuacji przerażająco proste.
Nie miała pojęcia, w którym momencie zacisnęła kurczowo palce na burcie łodzi, zupełnie jakby planowała z niej wyskoczyć i wrócić na brzeg, nie wiedziała też, kiedy wychyliła się niebezpiecznie do przodu, mrużąc powieki i próbując bezsilnie przeniknąć przez coraz gęstsze ciemności. Wydawało jej się, że dostrzegła ruch u wylotu groty: biegnące sylwetki, dwie, trzy? Nie była pewna, wiedziała jedynie, że zdecydowanie było ich za mało. Zaciśnięte wargi zbielały, gdy odwracała się w stronę Floreana, rzucając mu spojrzenie, które właściwie nie przekazywało niczego konkretnego; przez sekundę migotała tam ulotna potrzeba: wracamy, ale wtedy ruch powietrza przyniósł jeszcze jeden odgłos – krucze wrzaski. Pochopna myśl zadrżała i zgasła, ustępując miejsca niewypełnionej pustce i znajomej już niepewności. Choć jej usta uchyliły się lekko, nie odezwała się, być może bojąc się zwerbalizować to, co podsuwał jej umysł – że bezbolesna ucieczka przed wybuchem gazu graniczyła z cudem. Milczała więc, zupełnie jakby bała się, że wypowiedzenie obaw na głos sprawiłoby, ze stałyby się prawdziwsze.
Wyspa zresztą zaczęła już znikać, rozmywać się w krajobrazie; Margaux zamrugała powiekami i już jej nie było, sylwetki na plaży stały się tylko nieodróżnialnymi od reszty smugami. Odetchnęła cicho, nerwowo, niespokojnie – ledwie słyszalny dźwięk wydawał się nienaturalny i napięty – ale zamiast zamknąć się w szczelnej bańce niepokoju o przyjaciół, rozejrzała się po otaczających ją twarzach. Musiała skupić się teraz na nich; co najmniej jedna z bliźniaczek wydawała się potrzebować pomocy, nie wiedziała też, w jakim stanie była starsza para, a młodziutka siostrzyczka Everetta wyglądała na mocno wystraszoną. Obok siebie widziała też Sally, wciąż ze skronią przyczernioną krzepnącą krwią. Co mówił do niej Alan, kiedy odpływali? Nachyliła się w stronę kobiety. – Hej – odezwała się, dziwiąc się przez chwilę, że w ogóle udaje jej się wydobyć jakiekolwiek słowa – jej gardło było ściśnięte do granic możliwości. – Mogę zerknąć na tę ranę?
Przyjrzała się sklepionym nad okiem kościom, ale nie potrzebowała dużo czasu na diagnozę – ufała doświadczeniu i umiejętnościom Bennetta. – To nie powinno być nic skomplikowanego. – Przyłożyła różdżkę do skroni szatynki, ostrożnie, delikatnie. – Fractura Texta – mruknęła, wpatrując się w drewnianą końcówkę i czekając na pojawienie się charakterystycznej, jasnej mgiełki; doskonale znana formuła zaklęcia zadziałała na nią niespodziewanie kojąco. Odsunęła się nieznacznie, zawahała na sekundę. – Alanowi nic nie będzie – dodała, nie rozumiejąc do końca, dlaczego właściwie to powiedziała; czy chciała przekonać Sally, która wydawała się dobrze znać uzdrowiciela, czy może samą siebie?
Nie będzie tak, jak ostatnim razem, przypomniała sobie bezgłośnie, zmuszając się do podniesienia z miejsca i ostrożnego przyklęknięcia przy jednej z bliźniaczek. Być może kołysząca się łódka nie była idealnym miejscem do udzielania pomocy medycznej, ale musiała coś robić – a wszystko było lepsze od bezradnej podróży wśród nocnych ciemności, bez najmniejszej pewności ani co do tego, co czekało na nich u jej celu (na północy, tak powiedziały jej gwiazdy), ani tego, co zostawili za sobą.
| Margo zt i dziękuję pięknie, było super!!
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Margaux Vance' has done the following action : rzut kością
'k100' : 77
'k100' : 77
Obserwowałem malejące sylwetki Michaela, Waldyego i dziewczynki, z milczeniem przyjmując towarzystwo Brendana, który pojawił się u mojego boku. Nie zamierzałem go zawracać – był Gwardzistą. Zrównanie tego plugawego przybytku z ziemią było naszym wspólnym obowiązkiem. Podczas próby złożyliśmy przysięgę. Będziemy nieść światło. Bez względu na cenę. Do samego końca. Świat zapłonie, więc spłonę razem z nim, by życie mogło odrodzić się z popiołów. . Weasley to wiedział – i w jakiś sposób działało to na mnie pokrzepiająco. Nawet, jeśli nasze działania miały pozostać kroplą w bezkresnym oceanie ciemności, nie byliśmy jedynymi, którzy nie zamierzali siedzieć z założonymi rękami. Ben. Garrett. Samuel. Hereward. Alex. Podskórnie czułem, że każdy z nich na naszym miejscu podjąłby dokładnie taką samą decyzję. Jeśli jedna czarna skaza na mapie Anglii miała dziś szansę spłynąć oczyszczającym ogniem, potrzebna była iskra. Musieliśmy tylko podarować więźniom jak najwięcej czasu na ucieczkę. Tunel nie mógł kończyć się ślepym korytarzem. Wierzyłem w to, że gdyby cokolwiek pokrzyżowało plany dezerterów, srebrni posłańcy już dawno przybyliby z wiadomościami. Nie mogliśmy jednak odwlekać nieuchronnego w nieskończoność: jeden z wybudzonych inferiusów nacierał w naszą stronę, skracając dystans w niebezpiecznie szybkim tempie. Jego białe palce miały nas jednak nigdy nie sięgnąć. Dwa zaklęcia przecięły powietrze – ale nie obserwowałem trajektorii promieni, które pomknęły w stronę fiolki. Mocne szarpnięcie w okolicy barku zadziałało instynktownie, a ja zerwałem się do ucieczki.
Nie zastanawiałem się, czy to eksplozja eliksiru, czy może ciśnięta w gaz pochodnia przyczyniła się do przeszywającego łomotu, który zatrząsł całym tunelem. Moje mięśnie rozpaliły się żywym ogniem, zostawiając za plecami cały szereg okropieństw, które z trudem można było objąć umysłem – tym samym, który podczas ponad trzyletniego stażu w zawodzie aurora powinien już dawno przywyknąć do zepsucia. Poczułem za plecami falę gorąca, a chwilę później siła wybuchu wyrzuciła mnie do przodu. Żaden z napotkanych inferiusów nie mógł dłużej stanowić zagrożenia ani dla nas, ani dla nikogo innego. Podobny los musiał spotkać całą konstrukcję – nie dbałem o to, czy tym samym ściągnę na siebie jakąś klątwę, ani też o innego rodzaju konsekwencje. Ten, kto pozostawił w kamiennych murach miksturę buchorożca musiał wiedzieć, jakie ryzyko niosła ze sobą jedna mała fiolka.
Z trudem podniosłem się z kolan – roztrzęsione podłoże i osuwające się kamienie uniemożliwiały sprawną ucieczkę, ale nieugięcie biegłem tuż za Brendanem. Ignorowałem spadające odłamki, a gardziel jaskini ciągnęła się w nieskończoność. Jeden z nich trafił mnie w głowę, na chwilę rozmywając obraz przed moimi oczami w jedną, bezkształtną, ciemną plamę, z której po chwili zaczął wyłaniać się jaśniejący kształt, do złudzenia przypominający drobne, dziewczęce ciałko. Widząc starania Weasleya, który chwilę wcześniej mocno oberwał w rękę, instynktownie uniosłem nogi nieprzytomnego dziecka, w duchu przeklinając własną naiwność. Dasz sobie beze mnie radę. Czy na pewno? Czy siła, z jaką chciałem wierzyć we własne słowa, przyćmiła mi trzeźwy osąd sytuacji?
Chłodne, nocne powietrze nie przyniosło oczekiwanej ulgi, skąpana w księżycowej poświacie plaża wcale nie musiała oznaczać końca naszych zmagań. Minęliśmy Tonksa i Waldy'ego, który nie wydawał się w najlepszej formie – wierzyłem jednak, że Michael mu pomoże. Ziemia nadal drżała, nie ułatwiając przemieszczania się. Dziewczynka także potrzebowała natychmiastowej interwencji uzdrowiciela, na całe szczęście przy brzegu znajdował się Alan, a tuż obok niego nieznajomy mężczyzna. Tak nikła liczebność wydała mi się co najmniej niepokojąca, ale Brendan uprzedził moje pytanie.
- Łódź. - Rzuciłem, mimowolnie podążając w jej stronę, by po chwili już brodzić butami w wodzie. Czy była naszą drogą ucieczki? - Alan. - Nie byłem w stanie wydać z siebie więcej dźwięków, a uzdrowicielowi musiał wystarczyć ten krótki komunikat. Wraz z Brendanem ostrożnie uniosłem ciałko dziewczynki, układając je na dnie łodzi, która odsuwała się coraz dalej od linii brzegu, co znacznie utrudniało dostanie się na pokład. Sami również musieliśmy się wdrapać do drewnianego kadłuba – a później pomóc pozostałym. Zakończenie tego koszmaru wydawało się być na wyciągnięcie ręki. Nie mogłem jednak czuć się spokojny w chwili, gdy zbyt wiele niewiadomych krążyło wokół mojej głowy.
Trawiony przez wyrzuty sumienia spojrzałem na nieprzytomną dziewczynkę. Żyj.
Nie zastanawiałem się, czy to eksplozja eliksiru, czy może ciśnięta w gaz pochodnia przyczyniła się do przeszywającego łomotu, który zatrząsł całym tunelem. Moje mięśnie rozpaliły się żywym ogniem, zostawiając za plecami cały szereg okropieństw, które z trudem można było objąć umysłem – tym samym, który podczas ponad trzyletniego stażu w zawodzie aurora powinien już dawno przywyknąć do zepsucia. Poczułem za plecami falę gorąca, a chwilę później siła wybuchu wyrzuciła mnie do przodu. Żaden z napotkanych inferiusów nie mógł dłużej stanowić zagrożenia ani dla nas, ani dla nikogo innego. Podobny los musiał spotkać całą konstrukcję – nie dbałem o to, czy tym samym ściągnę na siebie jakąś klątwę, ani też o innego rodzaju konsekwencje. Ten, kto pozostawił w kamiennych murach miksturę buchorożca musiał wiedzieć, jakie ryzyko niosła ze sobą jedna mała fiolka.
Z trudem podniosłem się z kolan – roztrzęsione podłoże i osuwające się kamienie uniemożliwiały sprawną ucieczkę, ale nieugięcie biegłem tuż za Brendanem. Ignorowałem spadające odłamki, a gardziel jaskini ciągnęła się w nieskończoność. Jeden z nich trafił mnie w głowę, na chwilę rozmywając obraz przed moimi oczami w jedną, bezkształtną, ciemną plamę, z której po chwili zaczął wyłaniać się jaśniejący kształt, do złudzenia przypominający drobne, dziewczęce ciałko. Widząc starania Weasleya, który chwilę wcześniej mocno oberwał w rękę, instynktownie uniosłem nogi nieprzytomnego dziecka, w duchu przeklinając własną naiwność. Dasz sobie beze mnie radę. Czy na pewno? Czy siła, z jaką chciałem wierzyć we własne słowa, przyćmiła mi trzeźwy osąd sytuacji?
Chłodne, nocne powietrze nie przyniosło oczekiwanej ulgi, skąpana w księżycowej poświacie plaża wcale nie musiała oznaczać końca naszych zmagań. Minęliśmy Tonksa i Waldy'ego, który nie wydawał się w najlepszej formie – wierzyłem jednak, że Michael mu pomoże. Ziemia nadal drżała, nie ułatwiając przemieszczania się. Dziewczynka także potrzebowała natychmiastowej interwencji uzdrowiciela, na całe szczęście przy brzegu znajdował się Alan, a tuż obok niego nieznajomy mężczyzna. Tak nikła liczebność wydała mi się co najmniej niepokojąca, ale Brendan uprzedził moje pytanie.
- Łódź. - Rzuciłem, mimowolnie podążając w jej stronę, by po chwili już brodzić butami w wodzie. Czy była naszą drogą ucieczki? - Alan. - Nie byłem w stanie wydać z siebie więcej dźwięków, a uzdrowicielowi musiał wystarczyć ten krótki komunikat. Wraz z Brendanem ostrożnie uniosłem ciałko dziewczynki, układając je na dnie łodzi, która odsuwała się coraz dalej od linii brzegu, co znacznie utrudniało dostanie się na pokład. Sami również musieliśmy się wdrapać do drewnianego kadłuba – a później pomóc pozostałym. Zakończenie tego koszmaru wydawało się być na wyciągnięcie ręki. Nie mogłem jednak czuć się spokojny w chwili, gdy zbyt wiele niewiadomych krążyło wokół mojej głowy.
Trawiony przez wyrzuty sumienia spojrzałem na nieprzytomną dziewczynkę. Żyj.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
The member 'Frederick Fox' has done the following action : rzut kością
'k100' : 20
'k100' : 20
Biegł przed siebie, mając nadzieję, że wyjście jest niedaleko. Nie wiedział, dokąd prowadzi droga, ale wiedział, że musieli się spieszyć. Podczas biegu tunelem mógł usłyszeć głośny huk zwiastujący wybuch fiolki i prawdopodobnie również znajdującego się w jaskini gazu, co zmusiło go do jeszcze szybszego tempa. W tym całym zamieszaniu nie zauważył, że dziewczynka została w tyle. Poczuł uderzenie gorąca, ale utrzymał równowagę. Dysząc, zmusił się do dalszego biegu i chwilę później dotarł na plażę. Natychmiast owionęło go chłodne i rześkie powietrze, tym bardziej odczuwalne po biegu tunelem, w którym robiło się coraz bardziej gorąco. Ale jakimś cudem dotarli do wolności.
Rozejrzał się. Obok siebie zauważył dyszącego, zmęczonego Waldy’ego; dla staruszka taki bieg z pewnością był bardziej wykańczający niż dla niego, mężczyzny w sile wieku, nawet jeśli osłabionego po szamotaninie z inferiusem. Było jednak coś, co zaniepokoiło go jeszcze bardziej: nie zobaczył dziewczynki.
- Waldy? Widziałeś ją? – zapytał cicho, pochylając się nad starcem, który właśnie padł na kolana w piach. Obejrzał się znowu na wylot tunelu, wypatrując drobnej sylwetki i natychmiast poczuł wyrzuty sumienia, że nie upewnił się, czy po wybuchu pozostała z nimi, że nie wziął jej na ręce, biegnąc. Dręczony silnym niepokojem, zamiast od razu udać się do łódki, która kołysała się na falach niedaleko nich, zaczekał. Musiał się upewnić, czy pozostali wyjdą z tunelu, czy będzie z nimi mała. Był gotów sam tam wrócić i udać się na ryzykowne poszukiwanie dziewczynki, ale zanim zrobił krok w stronę wejścia do podziemi walącej się wieży, zobaczył wybiegające z niego dwie sponiewierane sylwetki niosące omdlałe (miał nadzieję) ciałko dziecka.
- Chodź, uciekamy. Ta wieża zaraz runie – powiedział z ulgą, pomagając starcowi wstać. Skoro wszyscy uciekli, pozostało im tylko jedno – wsiąść do łodzi i liczyć, że dzięki niej wydostaną się z tego przeklętego miejsca. Podtrzymując Waldy’ego i prowadząc go przez piach najszybciej jak to było możliwe w jego stanie, ruszył w jej kierunku i pomógł mu wsiąść do środka, po czym sam wsiadł. Kompletnie nie znając się na uzdrawianiu nie mógł pomóc ani jemu, ani małej, ale widział, że pozostał przy nich jeden z uzdrowicieli. Miał nadzieję, że dziewczynka żyła. Jeśli umarła, prawdopodobnie nigdy nie wybaczy sobie tego, że zgubił ją podczas ucieczki tunelem.
- Dziewczynka. Trzeba jej pomóc – powiedział drżącym z emocji głosem, zerkając na Alana, w którym była cała nadzieja na odratowanie jej, po czym spojrzał z niepokojem na jej buzię, mając nadzieję, że to tylko utrata przytomności. A potem przeniósł spojrzenie dalej, na miejsce, które chwilę temu opuścili, a które właśnie waliło się pod wpływem wybuchu. To dobrze, że to plugawe miejsce i zamknięte w podziemiach inferiusy przestaną istnieć. Chociaż tyle dobrego wynikło z tej sytuacji.
Rozejrzał się. Obok siebie zauważył dyszącego, zmęczonego Waldy’ego; dla staruszka taki bieg z pewnością był bardziej wykańczający niż dla niego, mężczyzny w sile wieku, nawet jeśli osłabionego po szamotaninie z inferiusem. Było jednak coś, co zaniepokoiło go jeszcze bardziej: nie zobaczył dziewczynki.
- Waldy? Widziałeś ją? – zapytał cicho, pochylając się nad starcem, który właśnie padł na kolana w piach. Obejrzał się znowu na wylot tunelu, wypatrując drobnej sylwetki i natychmiast poczuł wyrzuty sumienia, że nie upewnił się, czy po wybuchu pozostała z nimi, że nie wziął jej na ręce, biegnąc. Dręczony silnym niepokojem, zamiast od razu udać się do łódki, która kołysała się na falach niedaleko nich, zaczekał. Musiał się upewnić, czy pozostali wyjdą z tunelu, czy będzie z nimi mała. Był gotów sam tam wrócić i udać się na ryzykowne poszukiwanie dziewczynki, ale zanim zrobił krok w stronę wejścia do podziemi walącej się wieży, zobaczył wybiegające z niego dwie sponiewierane sylwetki niosące omdlałe (miał nadzieję) ciałko dziecka.
- Chodź, uciekamy. Ta wieża zaraz runie – powiedział z ulgą, pomagając starcowi wstać. Skoro wszyscy uciekli, pozostało im tylko jedno – wsiąść do łodzi i liczyć, że dzięki niej wydostaną się z tego przeklętego miejsca. Podtrzymując Waldy’ego i prowadząc go przez piach najszybciej jak to było możliwe w jego stanie, ruszył w jej kierunku i pomógł mu wsiąść do środka, po czym sam wsiadł. Kompletnie nie znając się na uzdrawianiu nie mógł pomóc ani jemu, ani małej, ale widział, że pozostał przy nich jeden z uzdrowicieli. Miał nadzieję, że dziewczynka żyła. Jeśli umarła, prawdopodobnie nigdy nie wybaczy sobie tego, że zgubił ją podczas ucieczki tunelem.
- Dziewczynka. Trzeba jej pomóc – powiedział drżącym z emocji głosem, zerkając na Alana, w którym była cała nadzieja na odratowanie jej, po czym spojrzał z niepokojem na jej buzię, mając nadzieję, że to tylko utrata przytomności. A potem przeniósł spojrzenie dalej, na miejsce, które chwilę temu opuścili, a które właśnie waliło się pod wpływem wybuchu. To dobrze, że to plugawe miejsce i zamknięte w podziemiach inferiusy przestaną istnieć. Chociaż tyle dobrego wynikło z tej sytuacji.
Jego wzrok spoczął na łódce jedynie na chwilę, jak gdyby chciał zarejestrować w swej pamięci twarze odpływających. Już po chwili jednak odwrócił się, nie pozwalając sobie na spoglądanie na nich. Nie chciał by widzieli, by dostrzegli w jego oczach strach i obawę nie tylko o samego siebie, ale również i o nich. Płynęli w nieznane, płynęli w objęcia oceanu (morza?), który teraz wydawał się jeszcze bardziej potężny i straszny niż kiedykolwiek dotąd. Mógł wyciągnąć swe czarne łapy i wciągnąć ich na dno, mógł sprowadzić na nich zgubę. A czerń nocy skryłaby wszystko pod swoim płaszczem. Chciał wierzyć, że to już koniec, że już lada chwila wszyscy będą bezpieczni, a jedynymi pamiątkami po tych wydarzeniach będzie kilka ran (uleczonych) i wspomnienia, które łatwo uda im się schować pod poduszki swojej świadomości. Jak bardzo można było być naiwnym?
Chciał być naiwny, chciał myśleć pozytywnie, ale nie potrafił. Wszystkie jego zamiary waliły się i paliły, gdy wewnętrznie opanowywał go strach i obawa o tych, którzy zostali w jaskini, a którzy dawno już powinni z niej wyjść. Stojąc przed wejściem do jaskini i wpatrując się w nieprzerwaną czerń czuł każde uderzenie swego serca, słyszał każdy oddech.
Fredericku, wracaj...
Brendanie, uratuj ich wszystkich...
Michaelu nie utoń...
Nieświadom tego, że zaciska palce na własnym ramieniu aż bieleją mu knykcie, wiercił się w miejscu, zupełnie nieświadomie przestępując krok po kroku ku jaskini. Najpierw zrobił pojedynczy krok, potem kilka następnych, aż w końcu całkiem nieświadomie i jakby niepewnie powoli zaczął iść wgłąb jaskini. Chciał im pomóc, chciał ich uratować, przecież nie mógł ich zostawić. Ale nim skalista kopuła jaskini na dobre go otoczyła, świat zatrząsł się w posadach, a towarzyszący temu huk zmusił go do wykonania kilku kroków w tył. Całkiem bezwiednie zaciskał palce na różdżce, gdy jego dłonie drżały jak w ataku jakiejś dziwnej choroby. Hałas zagłuszył jego własny głos, gdy w stronę jaskini wykrzykiwał imiona towarzyszy, jak gdyby walące się skały miały się tym przejąć i oddać mu przyjaciół którzy, jak sądził, być może byli już martwi.
A potem zaczęli wybiegać z niej pojedynczo: Michael, Waldy. Ale gdzie reszta? Nim zdążył zapytać, nim zdołał zmusić się do wydobycia z siebie jakiegokolwiek dźwięku (był tak roztrzęsiony, że było to trudne), ujrzał dwie chwiejnie stąpające sylwetki niosące trzecią, dużo mniejszą i... nieprzytomną? Zamroczony umysł sprawił, że przez chwilę spoglądał na to wszystko tępo, nie wiedząc co się dzieje. Jego własny umysł zajęty został przez buzujące w nim emocje, które sprawiały, że niezdolny był do czegokolwiek. Miał ochotę krzyczeć, dziękować i wręcz płakać, w ten niemęski sposób okazując wdzięczność losowi za to, że głazy nie pogrzebały żywcem tych, których nazywał towarzyszami, przyjaciółmi.
Teraz już był pewien, że nie był gotowy na to wszystko. Na stratę przyjaciół w imię większego dobra, na patrzenie śmierci w oczy i obserwowanie jak ta zabiera jego towarzyszy, mijając go zaledwie o kilka kroków.
Potrzebował chwilki, by ocknąć się z amoku. Drgnął jak gwałtownie wybudzony z mocnego snu, gdy ktoś znów skierował słowa w jego stronę. Dopiero teraz dotarło do niego, że zwracali się do niego od jakiegoś czasu.
- Odpłynęli. Łódką - mruknął, jeszcze nie do końca wybudzony z transu, w który sam się wpędził. Zaskoczony własną niekompetencją ruszył nagle z miejsca, dopadając łódki i wchodząc do niej. Jego ruchy były chaotyczne, zbyt prędkie, posiadające niepotrzebną gwałtowność. Serce biło mu jak szalone, gdy zdawał sobie sprawę z tego jak nieprofesjonalnie się zachował. A to mogło kosztować bardzo wiele.
Dopadł dziewczynkę, od razu łapiąc ją za rękę, by sprawdzić czy jej serce bije, sprawdził też oddech. Nie wiedział co się wydarzyło, nie wiedział czy była jedynie nieprzytomna, czy mógł założyć najgorsze. Wykonywał więc swoje obowiązki. Jeżeli dziewczynka żyła, a jej stan nie wskazywał na żadne poważne obrażenia - wyciągnął różdżkę i skierował ku niej. Złapał głęboki oddech, chcąc uspokoić nerwy, a dopiero potem wypowiedział inkantację zaklęcia:
- Surgito. - To powinno ją nie tylko obudzić, ale i nieco wzmocnić. Nie miał jednak czasu, by obserwować działanie własnego zaklęcia, bo głośny, przerażający odgłos kruków sprawił, że serce podskoczyło mu do gardła.
- Niech... niech ktoś zapali latarnię, prędko. - Głos mu drżał. - Dzięki temu odpłyniemy. - To co, że łódka w zasadzie zaczęła płynąć sama. Latarnia miała ich naprowadzić, skierować, miał nadzieję, w tym samym kierunku, w którym odpłynęli pozostali. Chciał zostawić to już za sobą, nie słyszeć już więcej krzyków, złowróżebnego kruczenia, widzieć przerażenia w twarzach ludzi, którzy byli tu razem z nim. Chciał znaleźć się jak najdalej od tej wyspy i od tego, co miało tu miejsce. Zacisnął wargi w prostą linię, rozglądając się po obecnych i sprawdzając w jakim są stanie i czy jest im potrzebna pomoc. Musiał pamiętać poco tu był.
Chciał być naiwny, chciał myśleć pozytywnie, ale nie potrafił. Wszystkie jego zamiary waliły się i paliły, gdy wewnętrznie opanowywał go strach i obawa o tych, którzy zostali w jaskini, a którzy dawno już powinni z niej wyjść. Stojąc przed wejściem do jaskini i wpatrując się w nieprzerwaną czerń czuł każde uderzenie swego serca, słyszał każdy oddech.
Fredericku, wracaj...
Brendanie, uratuj ich wszystkich...
Michaelu nie utoń...
Nieświadom tego, że zaciska palce na własnym ramieniu aż bieleją mu knykcie, wiercił się w miejscu, zupełnie nieświadomie przestępując krok po kroku ku jaskini. Najpierw zrobił pojedynczy krok, potem kilka następnych, aż w końcu całkiem nieświadomie i jakby niepewnie powoli zaczął iść wgłąb jaskini. Chciał im pomóc, chciał ich uratować, przecież nie mógł ich zostawić. Ale nim skalista kopuła jaskini na dobre go otoczyła, świat zatrząsł się w posadach, a towarzyszący temu huk zmusił go do wykonania kilku kroków w tył. Całkiem bezwiednie zaciskał palce na różdżce, gdy jego dłonie drżały jak w ataku jakiejś dziwnej choroby. Hałas zagłuszył jego własny głos, gdy w stronę jaskini wykrzykiwał imiona towarzyszy, jak gdyby walące się skały miały się tym przejąć i oddać mu przyjaciół którzy, jak sądził, być może byli już martwi.
A potem zaczęli wybiegać z niej pojedynczo: Michael, Waldy. Ale gdzie reszta? Nim zdążył zapytać, nim zdołał zmusić się do wydobycia z siebie jakiegokolwiek dźwięku (był tak roztrzęsiony, że było to trudne), ujrzał dwie chwiejnie stąpające sylwetki niosące trzecią, dużo mniejszą i... nieprzytomną? Zamroczony umysł sprawił, że przez chwilę spoglądał na to wszystko tępo, nie wiedząc co się dzieje. Jego własny umysł zajęty został przez buzujące w nim emocje, które sprawiały, że niezdolny był do czegokolwiek. Miał ochotę krzyczeć, dziękować i wręcz płakać, w ten niemęski sposób okazując wdzięczność losowi za to, że głazy nie pogrzebały żywcem tych, których nazywał towarzyszami, przyjaciółmi.
Teraz już był pewien, że nie był gotowy na to wszystko. Na stratę przyjaciół w imię większego dobra, na patrzenie śmierci w oczy i obserwowanie jak ta zabiera jego towarzyszy, mijając go zaledwie o kilka kroków.
Potrzebował chwilki, by ocknąć się z amoku. Drgnął jak gwałtownie wybudzony z mocnego snu, gdy ktoś znów skierował słowa w jego stronę. Dopiero teraz dotarło do niego, że zwracali się do niego od jakiegoś czasu.
- Odpłynęli. Łódką - mruknął, jeszcze nie do końca wybudzony z transu, w który sam się wpędził. Zaskoczony własną niekompetencją ruszył nagle z miejsca, dopadając łódki i wchodząc do niej. Jego ruchy były chaotyczne, zbyt prędkie, posiadające niepotrzebną gwałtowność. Serce biło mu jak szalone, gdy zdawał sobie sprawę z tego jak nieprofesjonalnie się zachował. A to mogło kosztować bardzo wiele.
Dopadł dziewczynkę, od razu łapiąc ją za rękę, by sprawdzić czy jej serce bije, sprawdził też oddech. Nie wiedział co się wydarzyło, nie wiedział czy była jedynie nieprzytomna, czy mógł założyć najgorsze. Wykonywał więc swoje obowiązki. Jeżeli dziewczynka żyła, a jej stan nie wskazywał na żadne poważne obrażenia - wyciągnął różdżkę i skierował ku niej. Złapał głęboki oddech, chcąc uspokoić nerwy, a dopiero potem wypowiedział inkantację zaklęcia:
- Surgito. - To powinno ją nie tylko obudzić, ale i nieco wzmocnić. Nie miał jednak czasu, by obserwować działanie własnego zaklęcia, bo głośny, przerażający odgłos kruków sprawił, że serce podskoczyło mu do gardła.
- Niech... niech ktoś zapali latarnię, prędko. - Głos mu drżał. - Dzięki temu odpłyniemy. - To co, że łódka w zasadzie zaczęła płynąć sama. Latarnia miała ich naprowadzić, skierować, miał nadzieję, w tym samym kierunku, w którym odpłynęli pozostali. Chciał zostawić to już za sobą, nie słyszeć już więcej krzyków, złowróżebnego kruczenia, widzieć przerażenia w twarzach ludzi, którzy byli tu razem z nim. Chciał znaleźć się jak najdalej od tej wyspy i od tego, co miało tu miejsce. Zacisnął wargi w prostą linię, rozglądając się po obecnych i sprawdzając w jakim są stanie i czy jest im potrzebna pomoc. Musiał pamiętać poco tu był.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Alan Bennett' has done the following action : rzut kością
'k100' : 53
'k100' : 53
Waldy pokręcił przecząco głową na pytanie Michaela, wciąż nie mogąc jeszcze złapać oddechu po wycieńczającym biegu. Dzięki pomocy Tonksa dotarł jednak na łódź, choć obaj mężczyćni musieli wejść po kolana do wody by do niej się dostać.
Brendan i Frederick nie zostawili dziewczynki w korytarzu. Zachowali się tak, jak na Gwardzistów przystało, ryzykując własnymi życiami dla nieznanego im dziecka, które bez ich pomocy zostałoby pozostawione na pewną śmierć. Tylko fakt, że postanowili połączyć siły sprawił, że udało im się dotrzeć do łodzi na tyle szybko, by zdążyć nie tylko umieścić w niej dziewczynkę, ale również samemu uczepić się burty. Everett, choć osłabiony po walce z inferiusami rzucił się mężczyznom na pomoc i pomógł im wdrapać się na bujaną falami łódkę. Po znalezieniu się na pokładzie do Brendana zaczynał docierać coraz silniejszy ból. Jego rękaw nasiąkał krwią, a z każdą minutą prawdopodobieństwo utraty ręki rosło. W tej samej chwili hałas dobiegający z podziemnego tunelu przybrał na sile i wszyscy znajdujący się na łodzi mogli zobaczyć, jak jego wejście zapada się, zagrzebując w kamiennym rumowisku wejście do groty.
Zaklęcie rzucone przez Alana zadziałało - dziewczynka otworzyła oczy, a jej puls delikatnie przybrał na sile. Jednakże jej lewa gałka oczna nie wyglądała najlepiej. Białko oka przeszło szkarłatem, świadcząc o poważnym urazie głowy. Zajęcie się nią na łodzi było zbyt niebezpieczne, bez światła umożliwiającego zbadanie rozległości jej obrażeń można było przeoczyć coś niezwykle istotnego. Spod rękawa jej sukienki wychylał się fioletowoczerwony cień sińca, okropnie kontrastujący z bielą jej skóry.
Waldy, który zdążył już poczuć się lepiej niepewnie przesunął się na dziób łodzi i zgodnie z poleceniem Alana wymamrotał inkantację zaklęcia Incendio, zbliżając koniec różdżki otrzymanej od Margaux do knota świecy tkwiącej w lampionie. Cudza różdżka tym razem nie zawiodła, z jej końca przeskoczył na knot niewielki płomień. Łódź zareagowała natychmiast, z siódemką pasażerów na pokładzie obracając się lekko i zaczynając pruć wodę, nie zbaczając z kursu ani na moment.
Choć z powodu podnoszącej się nad wodą mgły Zakonnicy nie mogli widzieć już wyspy, wciąż mogli usłyszeć potępieńcze larum. Chór złożony z kruczych głosów rozpoczął swoją krzykliwą pieśń, a jej dźwięki jeszcze długo niosły się po wodzie. Później nastała cisza.
| Brendan oraz dziewczynka wymagają natychmiastowego przetransportowania do Kwatery Zakonu, w której będzie miała miejsce rozgrywka z leczeniem, jednak z powodu mojej nieobecności poprowadzi ją inny Mistrz Gry. Alan, ponieważ uczestniczyłeś w wydarzeniu nie będzie możliwy Twój udział w tym wątku w roli uzdrowiciela, to samo tyczy się Margaux.
Moi drodzy, jest to oficjalnie koniec tej części Odsieczy! Gratuluję Wam wszystkim pomyślnego ukończenia misji i bardzo dziękuję za wspólną rozgrywkę - jej prowadzenie było dla mnie wielką przyjemnością, a dodatkowo niezwykle pouczającym doświadczeniem. Dlatego chcę Was poprosić o jeszcze jedną rzecz, a mianowicie byście podzielili się ze mną wrażeniami po evencie. Będę bardzo wdzięczna jeżeli napisalibyście do mnie (na GG, PW do Alexa, jak Wam wygodniej) swoje wrażenia z Odsieczy - co Wam się podobało, co nie, co można by poprawić w przyszłości, na co zwracać większą uwagę; wszystko to co chcielibyście mi przekazać, a co może w przyszłości pomóc mi w mistrzowaniu.
Jeszcze raz dziękuję Wam za grę, a oto mała pamiątka: każde z Was otrzyma spersonalizowane osiągnięcie. Ponadto do wyposażenia Alana, Brendana, Floreana i Margaux zostanie dopisana zdobyta fabularnie kora drzewa Wiggen. Michael i Sally bezpowrotnie utracili swoje różdżki, wymagany jest ich ponowny zakup w sklepiku. Punkty doświadczenia oraz biegłości zostaną przyznane Wam po zakończeniu pozostałych Odsieczy. Jeśli macie na to ochotę możecie umieścić w tym wątku kończące posty.
Osiągnięcia:
Alan - Pogromca Kruków
Brendan - Dla mnie bomba!
Florean - Pan Zagadka
Frederick - Klucznik z Kruczej Wieży
Margaux - Bez oczka w rajstopach
Michael - Pływający z inferiusami
Sally - Łucja Pevensie
Brendan i Frederick nie zostawili dziewczynki w korytarzu. Zachowali się tak, jak na Gwardzistów przystało, ryzykując własnymi życiami dla nieznanego im dziecka, które bez ich pomocy zostałoby pozostawione na pewną śmierć. Tylko fakt, że postanowili połączyć siły sprawił, że udało im się dotrzeć do łodzi na tyle szybko, by zdążyć nie tylko umieścić w niej dziewczynkę, ale również samemu uczepić się burty. Everett, choć osłabiony po walce z inferiusami rzucił się mężczyznom na pomoc i pomógł im wdrapać się na bujaną falami łódkę. Po znalezieniu się na pokładzie do Brendana zaczynał docierać coraz silniejszy ból. Jego rękaw nasiąkał krwią, a z każdą minutą prawdopodobieństwo utraty ręki rosło. W tej samej chwili hałas dobiegający z podziemnego tunelu przybrał na sile i wszyscy znajdujący się na łodzi mogli zobaczyć, jak jego wejście zapada się, zagrzebując w kamiennym rumowisku wejście do groty.
Zaklęcie rzucone przez Alana zadziałało - dziewczynka otworzyła oczy, a jej puls delikatnie przybrał na sile. Jednakże jej lewa gałka oczna nie wyglądała najlepiej. Białko oka przeszło szkarłatem, świadcząc o poważnym urazie głowy. Zajęcie się nią na łodzi było zbyt niebezpieczne, bez światła umożliwiającego zbadanie rozległości jej obrażeń można było przeoczyć coś niezwykle istotnego. Spod rękawa jej sukienki wychylał się fioletowoczerwony cień sińca, okropnie kontrastujący z bielą jej skóry.
Waldy, który zdążył już poczuć się lepiej niepewnie przesunął się na dziób łodzi i zgodnie z poleceniem Alana wymamrotał inkantację zaklęcia Incendio, zbliżając koniec różdżki otrzymanej od Margaux do knota świecy tkwiącej w lampionie. Cudza różdżka tym razem nie zawiodła, z jej końca przeskoczył na knot niewielki płomień. Łódź zareagowała natychmiast, z siódemką pasażerów na pokładzie obracając się lekko i zaczynając pruć wodę, nie zbaczając z kursu ani na moment.
Choć z powodu podnoszącej się nad wodą mgły Zakonnicy nie mogli widzieć już wyspy, wciąż mogli usłyszeć potępieńcze larum. Chór złożony z kruczych głosów rozpoczął swoją krzykliwą pieśń, a jej dźwięki jeszcze długo niosły się po wodzie. Później nastała cisza.
| Brendan oraz dziewczynka wymagają natychmiastowego przetransportowania do Kwatery Zakonu, w której będzie miała miejsce rozgrywka z leczeniem, jednak z powodu mojej nieobecności poprowadzi ją inny Mistrz Gry. Alan, ponieważ uczestniczyłeś w wydarzeniu nie będzie możliwy Twój udział w tym wątku w roli uzdrowiciela, to samo tyczy się Margaux.
Moi drodzy, jest to oficjalnie koniec tej części Odsieczy! Gratuluję Wam wszystkim pomyślnego ukończenia misji i bardzo dziękuję za wspólną rozgrywkę - jej prowadzenie było dla mnie wielką przyjemnością, a dodatkowo niezwykle pouczającym doświadczeniem. Dlatego chcę Was poprosić o jeszcze jedną rzecz, a mianowicie byście podzielili się ze mną wrażeniami po evencie. Będę bardzo wdzięczna jeżeli napisalibyście do mnie (na GG, PW do Alexa, jak Wam wygodniej) swoje wrażenia z Odsieczy - co Wam się podobało, co nie, co można by poprawić w przyszłości, na co zwracać większą uwagę; wszystko to co chcielibyście mi przekazać, a co może w przyszłości pomóc mi w mistrzowaniu.
Jeszcze raz dziękuję Wam za grę, a oto mała pamiątka: każde z Was otrzyma spersonalizowane osiągnięcie. Ponadto do wyposażenia Alana, Brendana, Floreana i Margaux zostanie dopisana zdobyta fabularnie kora drzewa Wiggen. Michael i Sally bezpowrotnie utracili swoje różdżki, wymagany jest ich ponowny zakup w sklepiku. Punkty doświadczenia oraz biegłości zostaną przyznane Wam po zakończeniu pozostałych Odsieczy. Jeśli macie na to ochotę możecie umieścić w tym wątku kończące posty.
Osiągnięcia:
Alan - Pogromca Kruków
Brendan - Dla mnie bomba!
Florean - Pan Zagadka
Frederick - Klucznik z Kruczej Wieży
Margaux - Bez oczka w rajstopach
Michael - Pływający z inferiusami
Sally - Łucja Pevensie
ADNOTACJA
Z powodów fabularnych wątek z leczeniem nie może odbyć się w Kwaterze Zakonu, ponieważ wytypowani do niego uzdrowiciele nie mają jeszcze możliwości wstępu do starej chaty. Z tego względu wątek ten musi odbyć się w innym bezpiecznym miejscu - mieszkaniu jednego z Gwardzistów, Fredericka Foxa (dziękujemy!).
Brendan pomimo obrażeń dzięki wysokiemu poziomowi biegłości silnej woli może samodzielnie teleportować się do wyżej wymienionej lokacji, jednak zabranie dziewczynki wymaga umiejętności teleportacji łącznej. Alan, Brendan oraz Frederick zobowiązani są do umieszczenia w tym temacie postów, w których z zachowaniem fabularnej spójności teleportują się z plaży w Hampshire.
Dalsze instrukcje otrzymacie od Mistrza Gry prowadzącego wątek.
Z powodów fabularnych wątek z leczeniem nie może odbyć się w Kwaterze Zakonu, ponieważ wytypowani do niego uzdrowiciele nie mają jeszcze możliwości wstępu do starej chaty. Z tego względu wątek ten musi odbyć się w innym bezpiecznym miejscu - mieszkaniu jednego z Gwardzistów, Fredericka Foxa (dziękujemy!).
Brendan pomimo obrażeń dzięki wysokiemu poziomowi biegłości silnej woli może samodzielnie teleportować się do wyżej wymienionej lokacji, jednak zabranie dziewczynki wymaga umiejętności teleportacji łącznej. Alan, Brendan oraz Frederick zobowiązani są do umieszczenia w tym temacie postów, w których z zachowaniem fabularnej spójności teleportują się z plaży w Hampshire.
Dalsze instrukcje otrzymacie od Mistrza Gry prowadzącego wątek.
Dziewczynka poruszyła się – było jednak za wcześnie na to, aby tryumfować. Wydawała się wycieńczona, balansując na krawędzi wytrzymałości. I choć wierzyłem, że znajdowała się w dobrych rękach, z każdą falą uderzającą o burtę liczyłem minuty, które przybliżały nas w stronę stałego lądu.
- Będziemy potrzebowali uzdrowicieli. Co najmniej dwójkę. - Przyznałem, spoglądając na Brendana. Nie musiałem być medykiem, by zauważyć, że jego ręka nie prezentowała się najlepiej. - Kwatera byłaby najbezpieczniejszym miejscem, ale wszyscy uzdrowiciele, którzy mogliby nam w tej chwili pomóc, nie znają jej sekretu. - Alexander. Benjamin. Pomona. Ci, którzy mogli dostać się do starej chaty, ryzykowali właśnie życiem, uwalniając więźniów w innych częściach wysp. Liczyłem, że wrócą cali – wszyscy. Było jednak za wcześnie na jakiekolwiek wieści, a my potrzebowaliśmy względnie bezpiecznej alternatywy. Na już. Bez wścibskiego personelu, bez formalności, z dala od magicznego świata. Nie zastanawiałem się zbyt długo nad odpowiedzią. - Moje mieszkanie. Może posłużyć za tymczasowy szpital. Nie jest tak dobrze strzeżone, ale to jedyne, co przychodzi mi do głowy. - Kilka zaklęć ochronnych nie mogło równać się potędze Fideliusa, ale musiało wystarczyć. Skoro dotychczas nikt jeszcze nie zaszlachtował mnie we własnych czterech ścianach, ta noc nie mogła być inna.
Drewniany kadłub przecinał wodę w umiarkowanym tempie, a morska bryza wpadająca przez nozdrza w końcu zaczynała być przyjemną odmianą od zapachu ognia, krwi, gazu czy spalenizny. Przez większość przeprawy milczałem – jakby w obawie przed tym, że najdrobniejszy szmer mógł zdradzić nasze położenie. Kiedy w końcu dobilismy do brzegu, w bladej poświecie księżyca dało się zauważyć drugą łódkę, łudząco podobną do tej, którą przypłynęliśmy. Była pusta, co przyjąłem za dobry znak, jednak gdzieś w tyle głowy uparcie majaczyła mi myśl, że dopóki ani Margaux, ani Florean nie dał znaku życia, niczego nie mogłem być pewien.
- Alan – podniosłem wzrok na uzdrowiciela. - Będę potrzebował kogoś, kto bezpiecznie zabierze stąd dziewczynkę. Brendan – odwróciłem się w stronę aurora. - Dasz radę się teleportować. - Bardziej stwierdziłem, niż zapytałem. Jego stan wyraźnie się pogarszał, ale Weasley już nie raz dowiódł, że jest nie do zdarcia. - Reszta z was musi poradzić sobie sama. - Nasza czwórka, dwoje uzdrowicieli. Nie mogłem przesadnie ryzykować, ściągając do mugolskiej dzielnicy tłum czarodziejów. Byli dorośli – i w tej chwili nie mogłem zrobić dla Waldy'ego i drugiego mężczyzny niczego więcej. - Michael pomoże wam znaleźć bezpieczne miejsce. Najlepiej nie wychylajcie się przez jakiś czas. Dłuższy czas. - Zakończyłem, milknąc na chwilę. - Zawiadomię Prewetta. - Przyjaźń Archibalda z Abraxasem sprawiała, że uzdrowiciel nie wzbudzał we mnie zaufania, ale musiałem odsunąć na bok wszelkie uprzedzenia. Życie dziewczynki było ważniejsze. - Ściągnijcie też Poppy Pomfery. - Powiodłem spojrzeniem po twarzach Zakonników. Póki mieli w dłoniach różdżki, byliśmy bezpieczni. - Niech ktoś z was spróbuje także skontaktować się z Margaux lub Floreanem. - Jeden srebrny lis nie był w stanie dotrzeć do wszystkich jednocześnie. Chciałem jednak mieć pewność, byli bezpieczni – zarówno oni, jak i więźniowie, którzy wsiedli z dwójką Zakonników do łodzi. - Spotkamy się w Londynie na Varden Street. - Objaśniłem krótko Bennettowi i Weasleyowi. - Expecto Patronum.
Chwilę później mogłem już teleportować się do domu – ale ta noc nie miała jeszcze dobiec końca.
zt, dziękuję wszystkim za cudną grę
- Będziemy potrzebowali uzdrowicieli. Co najmniej dwójkę. - Przyznałem, spoglądając na Brendana. Nie musiałem być medykiem, by zauważyć, że jego ręka nie prezentowała się najlepiej. - Kwatera byłaby najbezpieczniejszym miejscem, ale wszyscy uzdrowiciele, którzy mogliby nam w tej chwili pomóc, nie znają jej sekretu. - Alexander. Benjamin. Pomona. Ci, którzy mogli dostać się do starej chaty, ryzykowali właśnie życiem, uwalniając więźniów w innych częściach wysp. Liczyłem, że wrócą cali – wszyscy. Było jednak za wcześnie na jakiekolwiek wieści, a my potrzebowaliśmy względnie bezpiecznej alternatywy. Na już. Bez wścibskiego personelu, bez formalności, z dala od magicznego świata. Nie zastanawiałem się zbyt długo nad odpowiedzią. - Moje mieszkanie. Może posłużyć za tymczasowy szpital. Nie jest tak dobrze strzeżone, ale to jedyne, co przychodzi mi do głowy. - Kilka zaklęć ochronnych nie mogło równać się potędze Fideliusa, ale musiało wystarczyć. Skoro dotychczas nikt jeszcze nie zaszlachtował mnie we własnych czterech ścianach, ta noc nie mogła być inna.
Drewniany kadłub przecinał wodę w umiarkowanym tempie, a morska bryza wpadająca przez nozdrza w końcu zaczynała być przyjemną odmianą od zapachu ognia, krwi, gazu czy spalenizny. Przez większość przeprawy milczałem – jakby w obawie przed tym, że najdrobniejszy szmer mógł zdradzić nasze położenie. Kiedy w końcu dobilismy do brzegu, w bladej poświecie księżyca dało się zauważyć drugą łódkę, łudząco podobną do tej, którą przypłynęliśmy. Była pusta, co przyjąłem za dobry znak, jednak gdzieś w tyle głowy uparcie majaczyła mi myśl, że dopóki ani Margaux, ani Florean nie dał znaku życia, niczego nie mogłem być pewien.
- Alan – podniosłem wzrok na uzdrowiciela. - Będę potrzebował kogoś, kto bezpiecznie zabierze stąd dziewczynkę. Brendan – odwróciłem się w stronę aurora. - Dasz radę się teleportować. - Bardziej stwierdziłem, niż zapytałem. Jego stan wyraźnie się pogarszał, ale Weasley już nie raz dowiódł, że jest nie do zdarcia. - Reszta z was musi poradzić sobie sama. - Nasza czwórka, dwoje uzdrowicieli. Nie mogłem przesadnie ryzykować, ściągając do mugolskiej dzielnicy tłum czarodziejów. Byli dorośli – i w tej chwili nie mogłem zrobić dla Waldy'ego i drugiego mężczyzny niczego więcej. - Michael pomoże wam znaleźć bezpieczne miejsce. Najlepiej nie wychylajcie się przez jakiś czas. Dłuższy czas. - Zakończyłem, milknąc na chwilę. - Zawiadomię Prewetta. - Przyjaźń Archibalda z Abraxasem sprawiała, że uzdrowiciel nie wzbudzał we mnie zaufania, ale musiałem odsunąć na bok wszelkie uprzedzenia. Życie dziewczynki było ważniejsze. - Ściągnijcie też Poppy Pomfery. - Powiodłem spojrzeniem po twarzach Zakonników. Póki mieli w dłoniach różdżki, byliśmy bezpieczni. - Niech ktoś z was spróbuje także skontaktować się z Margaux lub Floreanem. - Jeden srebrny lis nie był w stanie dotrzeć do wszystkich jednocześnie. Chciałem jednak mieć pewność, byli bezpieczni – zarówno oni, jak i więźniowie, którzy wsiedli z dwójką Zakonników do łodzi. - Spotkamy się w Londynie na Varden Street. - Objaśniłem krótko Bennettowi i Weasleyowi. - Expecto Patronum.
Chwilę później mogłem już teleportować się do domu – ale ta noc nie miała jeszcze dobiec końca.
zt, dziękuję wszystkim za cudną grę
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
The member 'Frederick Fox' has done the following action : rzut kością
'k100' : 67
'k100' : 67
Runęło, proch wzbił się w przestrzeń, którą przeszyły dźwięki kruków - przez chwilę jeszcze pozostawał czujny, niepewny, czy dziwne stworzenia nie pojawią się przy nich, nie zawrócą, nie dopadną ich w łodzi. Ale ptaki odleciały - a ich otuliła już tylko cisza. Wspiął się za burtę, ostatkami sił, mokry opadając tuż przy niej - wspierając się plecami o bok łodzi, wpatrując się w nieprzytomną dziewczynkę. Wszystko zadziało się zbyt szybko - siła wyrzutu odepchnęła ją z potężną mocą. Ich wina, powinni byli wcześniej upewnić się, że mała będzie bezpieczna, byli tam w końcu dla niej. W milczeniu obserwował starania Alana - póki z reakcji uzdrowiciela nie wywnioskował, że mała zaczęła się cucić. Była silna, wierzył w to. Dużo przeszła. Zbyt dużo, by zginąć w taki głupi sposób. Już po wszystkim. Pozostali odpłynęli bezpiecznie.
Wsparł o kraniec łodzi bezwładną głowę, kierując niewidzący wzrok ku czarnemu jak ten dzień niebu - prawo moralne w nas, a niebo gwieździste nad nami. Jedną nogę miał rozprostowaną, drugą zgiętą w kolanie - na której złożył zdrowy łokieć. Nie miał pojęcia, co stało się z jego ramieniem. Nie patrzył na nie. Czuł ciężar przekrwionego materiału i piekący ból, który nie pozwalał mu się poruszyć. Czuł - i nie docierało do niego już nic z zewnątrz. Więcej zrobić nie mógł, rozsadzili tę cholerną wieżę w drobny mak i wyciągnęli wszystkich, których wyciągnąć się dało. Miał w pamięci niezbadany tunel, do którego nie weszli - i wyrzucał go sobie. Łudził się jednak, że nie znaleźliby tam już nikogo więcej, w końcu - pozostali więźniowie więcej ludzi nie wiedzieli. Pozostawała kwestia eliksiru tropiącego - który zniszczył.
Przez gęstą mgłę nie widział już nawet nieba - to na pewno była mgła? może to jego oczy - zachodziły mlekiem - a jego głowa kołysała się nieprzytomnie, wsparta o kraniec łodzi. Przymknął powieki, w ciszy dobijając do brzegu. Martwił się o dziewczynkę, lecz dobrze wiedział, że on nie był w stanie pomóc jej już bardziej. Starał się nie myśleć o ramieniu, pomimo drążącego go bólu, to by nie pomogło.
Skinął głową na słowa Foxa.
- Dam radę - chrypnął krótko, oszczędzając siły na przetrwanie, więcej słów było zbędnych. Musiał przetransportować się na wskazane miejsce - koncentrując się na teleportacji. Nim zniknął, z cichym, charakterystycznym pyknięciem, kiedy tylko znaleźli się na plaży w Hampshire.
/zt
Wsparł o kraniec łodzi bezwładną głowę, kierując niewidzący wzrok ku czarnemu jak ten dzień niebu - prawo moralne w nas, a niebo gwieździste nad nami. Jedną nogę miał rozprostowaną, drugą zgiętą w kolanie - na której złożył zdrowy łokieć. Nie miał pojęcia, co stało się z jego ramieniem. Nie patrzył na nie. Czuł ciężar przekrwionego materiału i piekący ból, który nie pozwalał mu się poruszyć. Czuł - i nie docierało do niego już nic z zewnątrz. Więcej zrobić nie mógł, rozsadzili tę cholerną wieżę w drobny mak i wyciągnęli wszystkich, których wyciągnąć się dało. Miał w pamięci niezbadany tunel, do którego nie weszli - i wyrzucał go sobie. Łudził się jednak, że nie znaleźliby tam już nikogo więcej, w końcu - pozostali więźniowie więcej ludzi nie wiedzieli. Pozostawała kwestia eliksiru tropiącego - który zniszczył.
Przez gęstą mgłę nie widział już nawet nieba - to na pewno była mgła? może to jego oczy - zachodziły mlekiem - a jego głowa kołysała się nieprzytomnie, wsparta o kraniec łodzi. Przymknął powieki, w ciszy dobijając do brzegu. Martwił się o dziewczynkę, lecz dobrze wiedział, że on nie był w stanie pomóc jej już bardziej. Starał się nie myśleć o ramieniu, pomimo drążącego go bólu, to by nie pomogło.
Skinął głową na słowa Foxa.
- Dam radę - chrypnął krótko, oszczędzając siły na przetrwanie, więcej słów było zbędnych. Musiał przetransportować się na wskazane miejsce - koncentrując się na teleportacji. Nim zniknął, z cichym, charakterystycznym pyknięciem, kiedy tylko znaleźli się na plaży w Hampshire.
/zt
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
misja sojusznicza; kwiecień
Niebo szarzało mglistym świtem; chmurne, przesycone mokrym gniewem fal i porywistego wiatru, który łopotał ciemnymi pelerynami materializującymi się z nicości; świstoklik zabrał ich na tę mniej gościnną część wyspy, utworzonej ze szkieletu smoczych kości i tkanki gęstego lasu. Wyrwali się z londyńskiej rzeczywistości, by znaleźć się w miejscu całkowicie sobie obcym - nie tylko dla niego; nie sądził, żeby lord Black spędzał czas w tej części wyspy Wight, kiedy bywał tutaj jako gość rodu Lestrange.
To dzięki koneksjom Blacka udało się Borginowi uzyskać nieoficjalne pozwolenie na to, by pojawić się tu jako wysłannik Czarnego Pana. W jego imieniu przybywali, żaden z nich się z tym nie krył, nie było takiego powodu - szczególnie teraz, gdy zdroworozsądkowe poglądy w końcu uznawane są powszechnie za te jedyne słuszne.
Wszystkie tropy, które udało się zdobyć Borginowi, wiodły właśnie do tego miejsca - wysunął z kieszeni niepozorny kamyk, okrągły i oszlifowany, jeden z tych, na których zapisywało się runiczne znaki.
- Dowiedział się, że go szukamy, kiedy zacząłem o niego intensywnie rozpytywać - sam nie byłem w stanie zdobyć wielu informacji, ale w gruncie rzeczy nie o to mi chodziło; chciałem, żeby powtórzono mu, że komuś bardzo zależy na spotkaniu z nim. I w końcu to do niego dotarło, znalazł mnie pierwszy - światło różdżki rozświetlało ciemność, wydłużało cienie, które tańczyły upiornie na ich twarzach; Borgin uznał, że Blackowi należy się kilka słów wyjaśnienia, jak w ogóle się tutaj znaleźli. W trakcie przedzierania się przez las kontynuował swój monolog, lecz pozostał skupiony i czujny. - Dostałem od niego tylko to, kamień runiczny, na który nałożył klątwę tropiciela. Powinien wskazać nam drogę, doprowadzić nas do niego. Na razie wiem tylko, że zaszył się na tej wyspie, to bez wątpienia była wiadomość od niego, bo pomiędzy runy wplótł też swój podpis, wyrył na kamieniu coś, co przypomina gałązkę dzięgla i oplatającego ją węża - nie znał się na roślinach, ale miał absolutną pewność, że właśnie ta konkretna widniała na rewersie kamienia będąc swoistego rodzaju zaproszeniem. - Słyszałeś zapewne, lordzie, o Olafie Tryggvasonie, mugolskim władcy, który w bestialski sposób rozprawiał się z czarodziejami, nazywanymi przez wyznawców jego wiary poganami - najprawdopodobniej nie musiał wcale robić tego wstępu; nie zdarzało im się odbyć wielu rozmów, lecz w trakcie każdej z nich Alphard błyszczał wiedzą historyczną jak najjaśniejsza z gwiazd noszących imiona Blacków; sam Borgin był w tej dziedzinie ignorantem i potrafił powiedzieć coś więcej jedynie o tych zdarzeniach z przeszłości, które związane są z jego pochodzeniem. - Pewnego dnia schwytał oskarżonego o magiczne praktyki Rauda, który nie był czarodziejem, ale wszystkie dowody wskazywały na to, że jest inaczej. Olaf wetknął mu do gardła gałązkę dzięgla, a potem wsunął do ust tego człowieka jadowitego węża. W podobny sposób zabił wiele osób. Nie wiedział, że pod zwierzęcą postacią krył się animag i wybitny zaklinacz. Snorri sprowadził na Olafa szaleństwo. To jego klątwy pokrywały ciało władcy, biczującego się do krwi. Również za sprawą maga mugol umiłował sobie palenie ludzi żywcem i obdzieranie ich ze skóry; zabił tylu, że z ich krwi mogłaby powstać rzeka, ale żaden z umierających w katuszach nie był czarodziejem. Zadbał o to Snorri i dlatego dla czarodziejów ze Skandynawii wąż jest symbolem przebiegłości właśnie przez tamte zdarzenia, utożsamiają go z człowiekiem, który potrafił zaklinać rzeczywistość według własnej woli. I taki też ponoć jest starzec nazywający się Płowym Księciem. Równie niebezpieczny jak Snorii; to piekielnie inteligentny gracz, nie dziwię się, że śmierciożercom zależy na tym, żeby znalazł się po stronie Rycerzy - urwał, kiedy kropla krwi wskazała na kamiennej mapie, że są już na miejscu. Że tuż obok nich powinien znajdować się tropiony człowiek. Właściwie... wyglądało to tak, jakby stali na nim.
- To niemożliwe... coś... - zamarł, nagle zdając sobie sprawę z tego, że dał się zagonić wprost w pułapkę. Wsunął kamień do kieszeni peleryny, okręcając się wokół własnej osi, by światło z różdżki oświetliło otaczający ich pierścień drzew.
- Jesteśmy w runicznym kręgu, zastawił na nas pułapkę... - nie było w tym stwierdzeniu nic ponad stateczne emocje, jakby nie spodziewał się w gruncie rzeczy, że obejdzie się bez przetestowania ich intelektu. Na otaczających ich drzewach wyryto runy - po jednej na każdym pniu. Symbole, podświetlone smugą światła, zdawały się iluminować.
Bawił się z nimi.
rzut na starożytne runy (III) - na odczytanie ich
Alfie - na spostrzegawczość
etap pierwszy, plan wydostania się z pułapki:
odczytanie run z kręgu; dostrzeżenie miejsca, gdzie zakopano ciało; rozpisanie run, które pozwolą nam wyjść z kręgu; wykorzystanie wiedzy historycznej Alfika do rozpoznania ukrytego pod wierzchnią warstwą ziemi magicznego kamienia słonecznego (stosowanego przez Wikingów); podążenie w stronę wskazaną przez rozszczepione przez pryzmat promienie wschodzącego słońca - w stronę ruin wieży
[bylobrzydkobedzieladnie]
Niebo szarzało mglistym świtem; chmurne, przesycone mokrym gniewem fal i porywistego wiatru, który łopotał ciemnymi pelerynami materializującymi się z nicości; świstoklik zabrał ich na tę mniej gościnną część wyspy, utworzonej ze szkieletu smoczych kości i tkanki gęstego lasu. Wyrwali się z londyńskiej rzeczywistości, by znaleźć się w miejscu całkowicie sobie obcym - nie tylko dla niego; nie sądził, żeby lord Black spędzał czas w tej części wyspy Wight, kiedy bywał tutaj jako gość rodu Lestrange.
To dzięki koneksjom Blacka udało się Borginowi uzyskać nieoficjalne pozwolenie na to, by pojawić się tu jako wysłannik Czarnego Pana. W jego imieniu przybywali, żaden z nich się z tym nie krył, nie było takiego powodu - szczególnie teraz, gdy zdroworozsądkowe poglądy w końcu uznawane są powszechnie za te jedyne słuszne.
Wszystkie tropy, które udało się zdobyć Borginowi, wiodły właśnie do tego miejsca - wysunął z kieszeni niepozorny kamyk, okrągły i oszlifowany, jeden z tych, na których zapisywało się runiczne znaki.
- Dowiedział się, że go szukamy, kiedy zacząłem o niego intensywnie rozpytywać - sam nie byłem w stanie zdobyć wielu informacji, ale w gruncie rzeczy nie o to mi chodziło; chciałem, żeby powtórzono mu, że komuś bardzo zależy na spotkaniu z nim. I w końcu to do niego dotarło, znalazł mnie pierwszy - światło różdżki rozświetlało ciemność, wydłużało cienie, które tańczyły upiornie na ich twarzach; Borgin uznał, że Blackowi należy się kilka słów wyjaśnienia, jak w ogóle się tutaj znaleźli. W trakcie przedzierania się przez las kontynuował swój monolog, lecz pozostał skupiony i czujny. - Dostałem od niego tylko to, kamień runiczny, na który nałożył klątwę tropiciela. Powinien wskazać nam drogę, doprowadzić nas do niego. Na razie wiem tylko, że zaszył się na tej wyspie, to bez wątpienia była wiadomość od niego, bo pomiędzy runy wplótł też swój podpis, wyrył na kamieniu coś, co przypomina gałązkę dzięgla i oplatającego ją węża - nie znał się na roślinach, ale miał absolutną pewność, że właśnie ta konkretna widniała na rewersie kamienia będąc swoistego rodzaju zaproszeniem. - Słyszałeś zapewne, lordzie, o Olafie Tryggvasonie, mugolskim władcy, który w bestialski sposób rozprawiał się z czarodziejami, nazywanymi przez wyznawców jego wiary poganami - najprawdopodobniej nie musiał wcale robić tego wstępu; nie zdarzało im się odbyć wielu rozmów, lecz w trakcie każdej z nich Alphard błyszczał wiedzą historyczną jak najjaśniejsza z gwiazd noszących imiona Blacków; sam Borgin był w tej dziedzinie ignorantem i potrafił powiedzieć coś więcej jedynie o tych zdarzeniach z przeszłości, które związane są z jego pochodzeniem. - Pewnego dnia schwytał oskarżonego o magiczne praktyki Rauda, który nie był czarodziejem, ale wszystkie dowody wskazywały na to, że jest inaczej. Olaf wetknął mu do gardła gałązkę dzięgla, a potem wsunął do ust tego człowieka jadowitego węża. W podobny sposób zabił wiele osób. Nie wiedział, że pod zwierzęcą postacią krył się animag i wybitny zaklinacz. Snorri sprowadził na Olafa szaleństwo. To jego klątwy pokrywały ciało władcy, biczującego się do krwi. Również za sprawą maga mugol umiłował sobie palenie ludzi żywcem i obdzieranie ich ze skóry; zabił tylu, że z ich krwi mogłaby powstać rzeka, ale żaden z umierających w katuszach nie był czarodziejem. Zadbał o to Snorri i dlatego dla czarodziejów ze Skandynawii wąż jest symbolem przebiegłości właśnie przez tamte zdarzenia, utożsamiają go z człowiekiem, który potrafił zaklinać rzeczywistość według własnej woli. I taki też ponoć jest starzec nazywający się Płowym Księciem. Równie niebezpieczny jak Snorii; to piekielnie inteligentny gracz, nie dziwię się, że śmierciożercom zależy na tym, żeby znalazł się po stronie Rycerzy - urwał, kiedy kropla krwi wskazała na kamiennej mapie, że są już na miejscu. Że tuż obok nich powinien znajdować się tropiony człowiek. Właściwie... wyglądało to tak, jakby stali na nim.
- To niemożliwe... coś... - zamarł, nagle zdając sobie sprawę z tego, że dał się zagonić wprost w pułapkę. Wsunął kamień do kieszeni peleryny, okręcając się wokół własnej osi, by światło z różdżki oświetliło otaczający ich pierścień drzew.
- Jesteśmy w runicznym kręgu, zastawił na nas pułapkę... - nie było w tym stwierdzeniu nic ponad stateczne emocje, jakby nie spodziewał się w gruncie rzeczy, że obejdzie się bez przetestowania ich intelektu. Na otaczających ich drzewach wyryto runy - po jednej na każdym pniu. Symbole, podświetlone smugą światła, zdawały się iluminować.
Bawił się z nimi.
rzut na starożytne runy (III) - na odczytanie ich
Alfie - na spostrzegawczość
etap pierwszy, plan wydostania się z pułapki:
odczytanie run z kręgu; dostrzeżenie miejsca, gdzie zakopano ciało; rozpisanie run, które pozwolą nam wyjść z kręgu; wykorzystanie wiedzy historycznej Alfika do rozpoznania ukrytego pod wierzchnią warstwą ziemi magicznego kamienia słonecznego (stosowanego przez Wikingów); podążenie w stronę wskazaną przez rozszczepione przez pryzmat promienie wschodzącego słońca - w stronę ruin wieży
[bylobrzydkobedzieladnie]
i ache in a language so old that even the earth no longer remembers; so dead that it has returned to dust
Ostatnio zmieniony przez Calder Borgin dnia 26.05.20 15:44, w całości zmieniany 1 raz
Calder Borgin
Zawód : zaklinam teraźniejszość
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
you're not dead but
you're not alive either
you're a ghost with
a beating heart
you're not alive either
you're a ghost with
a beating heart
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Calder Borgin' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 26
'k100' : 26
Krucza wieża
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Wyspa Wight