Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Zamek Hogwart
Zakazany Las
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów [bylobrzydkobedzieladnie]
Zakazany Las
Zakazany Las opodal Hogwartu jest jednym z jego najbardziej tajemniczych miejsc - zamieszkiwany przez wiele magicznych istot i wypełniony wieloma magicznymi roślinami stanowi ewenement na czarodziejskiej mapie krajobrazu. Gęste zarośla przyciągają wielu ciekawskich czarodziejów, a zwłaszcza młodocianych uczniów Hogwartu, jednak ze względu na grom czających się w nim niebezpieczeństw wstęp jest kategorycznie zabroniony.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 14.01.21 14:43, w całości zmieniany 4 razy
Przyjemne światło zdołało przebić się przez przymknięte powieki wraz z zaskakującym ciepłem, rozlewającym się po ciele - już dawno nie miał okazji odczuć tak wyraźnie obecności własnego patronusa - jeszcze nim otworzył oczy jasnym stało się, że zaklęcie wyszło, lecz ujrzenie zmienionej formy pozostawiło Ollivandera w dłuższym zastanowieniu. Powiódłszy wzrokiem za jastrzębiem szybko doszedł do wniosku, że pod ową postacią stróż jest mu znacznie bliższy niż wcześniej - rozpracowanie jej uzasadnienia zajęło mężczyźnie zaledwie chwilę, choć czuł potrzebę pochylenia się nad wybranym wspomnieniem, czując, że tęsknota mogła być okropnie zgubna przy próbach wywołania mgły zbitej w materialną formę - wolał nie powtarzać sytuacji, w których do głosu dochodziło zwątpienie. Zimne krople tłukły drzewa i wszystkich Zakonników, wokół błyskały sprowokowane pioruny i, mimo iż nie każdemu udało się wywołać srebrzysty kształt, przejście powiększało się, nabierając coraz sensowniejszej formy, by ostatecznie ukazać się ich oczom. Znajome i nieznajome sylwetki przemykały kolejno przez dziwne, kamienne wrota, różdżkarz z kolei nie wytracał podejrzliwego spojrzenia, obserwując to wszystko i znając pobieżne fakty, niewystarczające do połączenia całej wyprawy w spójną całość. Zauważył zniknięcie Bathildy, ale pośród innych niewyjaśnionych działań, nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia - już podczas spotkania odniósł wrażenie, że niewygodne rzeczy pozostawały poza zasięgiem zwykłych Zakonników. Zerknął na zmartwioną Poppy, nie ruszając się z miejsca, z którego miał dobry widok na całą zgraję i wcześniej - przejście. Rozejrzał się wstępnie i pokręcił głową. Naprawdę nie sądził, by Bagshot planowała dożyć kolejnego dnia. Może przemilczała swój udział w sprawie, jakikolwiek nie był, nie chcąc martwić reszty - sprawić, by skupili się na swoich zadaniach.
- Prawdopodobnie zniknęła w przejściu. W takim stanie nie zdołałaby oddalić się tak prędko, ale dla pewności możemy rozejrzeć się wokół, choć nie liczyłbym na cud - odpowiedział spokojnie, oferując pannie Pomfrey pomoc w przeczesaniu najbliższej okolicy, mimo tego, że próżno było szukać na nim suchej nitki - podobnie i na reszcie. - Rozsądniej byłoby ruszyć w stronę zamku. Nikt nie określił, w jakie miejsce mogą wrócić - może zwyczajnie nikt takiej wiedzy nie posiadał. Ollivander starał się nie myśleć, ile dziur może mieć ten plan. - nie ma sensu tkwić tu godzinami.
- Prawdopodobnie zniknęła w przejściu. W takim stanie nie zdołałaby oddalić się tak prędko, ale dla pewności możemy rozejrzeć się wokół, choć nie liczyłbym na cud - odpowiedział spokojnie, oferując pannie Pomfrey pomoc w przeczesaniu najbliższej okolicy, mimo tego, że próżno było szukać na nim suchej nitki - podobnie i na reszcie. - Rozsądniej byłoby ruszyć w stronę zamku. Nikt nie określił, w jakie miejsce mogą wrócić - może zwyczajnie nikt takiej wiedzy nie posiadał. Ollivander starał się nie myśleć, ile dziur może mieć ten plan. - nie ma sensu tkwić tu godzinami.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
I wreszcie - dokonało się - wrota stanęły przed nimi otworem; wrota ku śmierci, wrota ku otchłani, wrota wiodące prostu ku zgubie lub zwycięstwu. Przez moment wpatrywał się w nie jak zahipnotyzowany, dobrze wiedząc, jak bardzo nigdy nie chciał znaleźć się w środku - w Azkabanie, najbardziej ponurym z miejsc i najstraszniejszym z więzień. I jak bardzo nie chciał być tym, kto pociągnie w tym kierunku dziecko - niewinne i niezasługujące na los, które je spotkało. Jeśli jednak kiedykolwiek istniała chwila odpowiednia na wahanie, to minęła już dawno temu. Teraz przed sobą mieli tylko cel, który musieli osiągnąć. Nim jednak odnalazł spojrzeniem Justine oraz resztę grupy, poczuł na ramieniu dotyk - obejrzał się, ujrzawszy Jackie. Skinął na jej słowa głową.
- Wszyscy ją wygramy - odpowiedział na jej słowa z przekonaniem, bo nie było już innego wyjścia; to, co rozpoczęło się w maju, dziś - musiało się skończyć. Przetrwa to tak on, jak ona i wszyscy pozostali czarodzieje, którzy przejdą przez ten portal razem z nimi. Dość już było ofiar. Nie uniósł dłoni, nie odwzajemnił jej gestu, ale nieprzerwanie patrzył jej w oczy. Jej słowa nie były kierowane do niego, były kierowane do drużyny; do nich wszystkich, zmierzających w tej szaleńczej misji prosto w paszczę wygłodniałego lwa. - Bądźcie ostrożni - odparł tym samym tonem, śledząc ją wzrokiem, kiedy znikała w ciemnościach - wkrótce przemykając przez wrota wraz ze swoją drużyną.
zt
- Wszyscy ją wygramy - odpowiedział na jej słowa z przekonaniem, bo nie było już innego wyjścia; to, co rozpoczęło się w maju, dziś - musiało się skończyć. Przetrwa to tak on, jak ona i wszyscy pozostali czarodzieje, którzy przejdą przez ten portal razem z nimi. Dość już było ofiar. Nie uniósł dłoni, nie odwzajemnił jej gestu, ale nieprzerwanie patrzył jej w oczy. Jej słowa nie były kierowane do niego, były kierowane do drużyny; do nich wszystkich, zmierzających w tej szaleńczej misji prosto w paszczę wygłodniałego lwa. - Bądźcie ostrożni - odparł tym samym tonem, śledząc ją wzrokiem, kiedy znikała w ciemnościach - wkrótce przemykając przez wrota wraz ze swoją drużyną.
zt
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zniknęli. Przyglądałem się przez chwilę miejscu, w którym dosłownie przed kilkoma sekundami stała grupa jednych z najbardziej odważnych ludzi jakich znam - nikt z nich nie ma pojęcia czego tak naprawdę może się spodziewać w Azkabanie, oprócz tego, że mogą to być rzeczy najgorsze. Wzdrygnąłem się na samą myśl o dementorach, których tam będą całe setki, a przynajmniej tak mi się wydawało - z tym kojarzyło mi się to straszne miejsce. Szybko poczułem wyrzuty sumienia, bo może powinienem jednak pójść razem z nimi i w realny sposób przysłużyć się Zakonowi zamiast tak bezczynnie stać pośrodku Zakazanego Lasu. Może moja różdżka nie jest najsilniejsza i najprzydatniejsza, ale na pewno i ona znalazłaby dla siebie jakąś rolę, zadanie do wykonania. Westchnąłem cicho, spoglądając na zmartwione twarze obecnych. Niektórzy zaczęli się oddalać, inni uparcie stali w tym samym miejscu tak jak ja. Czy męczą ich podobne myśli? Pewnie tak, w końcu każdy z nas dołączył do tej organizacji nie bez przyczyny. Uśmiecham się lekko do Frances, chociaż nie ma w tym uśmiechu nawet cienia radości - to raczej mój sposób na powiedzenie: jakoś to będzie. Żadne słowa nie są na razie w stanie poprawić sytuacji. Wtedy zauważyłem Elyon, która stała samotnie nieopodal, pewnie niepotrzebnie zadręczając się mnóstwem galopujących myśli. Jeszcze przed chwilą żegnała się z Gabrielem, musiała się czuć fatalnie. - Zaraz wrócę - powiedziałem Frances, po czym powoli podszedłem do swojej starej znajomej. Gałęzie cicho skrzypiały pod moim ciężarem. - Wszystko w porządku? - Zagadnąłem, stając obok niej. - Dobra, to nie było najmądrzejsze pytanie - westchnąłem, pocierając zmarznięte dłonie, aż w końcu schowałem je w kieszeniach spodni. Jak mogłem zapomnieć o rękawiczkach? Przecież specjalnie położyłem je na półce w przedpokoju, żeby mieć je na oczach. Florence czasem powtarza, że kiedyś zapomnę swojej własnej głowy, i niechętnie muszę przyznać jej rację.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wtem coś dziwnego wydarzyło się na niebie, olbrzymia fala białej mocy przetoczyła się pośród chmur, przyćmiewając swoim światłem błyski kolejnych piorunów. Czarne chmury rozjaśniły się od wewnątrz bielą, a nieustannie padający deszcz rozjaśnił się, rozświetlił, wydał się dziwnie przyjemny. Oczyszczający. Kamienie, które opadły po zamkniętym portalu nerwowo poderwały się w górę, na krótko rozjaśniając się znów bielą - po czym ponownie opadły, wzniecając kłęby kurzu.
Możecie aktywować przejście zgodnie z jego opisem i dołączyć do Zakonników. Część z nich wymaga pomocy.
Możecie aktywować przejście zgodnie z jego opisem i dołączyć do Zakonników. Część z nich wymaga pomocy.
Obserwowała jak znikali w przejściu, jak przetaczali się przez portal, który miał ich prowadzić w nieznane, jak znikali jeden za drugim. Po Benjaminie nie było ani śladu, ale zaraz za nim zniknęli również Frederick, Brendan, Jackie i Justine. Przełknęła ślinę na myśl o tym, z czym przyjdzie im się tam zmierzyć. Nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, co mogło ich tam zaskoczyć, co spotka dzieci, które będą musieli poświęcić. Chciała coś powiedzieć, do Charlie, do Rosalyn, ale nie potrafiła. Twarda gula ścisnęła jej gardło, zablokowała krtań, nie powalając wyrzucić z siebie ani dźwięku, ani słowa. Martwiła się — o nich wszystkich. Martwiła się w jakim stanie wrócą, próbując nie dopuszczać do siebie myśli, że mogą nie wrócić wcale. Oczy zeszkliły się szybko, choć zacisnęła zęby, a usta zmieniły się w poziomą linię. Serce biło jej w piersi jak oszalałe, zaczęła drżeć.
Nie wiedziała ile czasu minęło, kiedy postanowiła przestać stać jak kołek, oplotła się rękami i rozejrzała dookoła, szukając kamienia, na którym mogłaby przycupnąć. Zauważyła, że nie było w pobliżu Bathildy, ale nie miała odwagi jej poszukać, aby wypytać ją o szczegóły. Czarownica z pewnością miała ważniejsze sprawy na głowie niż dodawanie jej otuchy. Wykazałaby się ignorancją, egoizmem, gdyby spróbowała to uczynić. Musiała poradzić sobie ze strachem i niepewnością sama, łapać się nadziei, dobrych wspomnień, wiary w to, że wszyscy byli przecież znacznie lepszymi czarodziejami niż ona, bieglejszymi w magii, zdolniejszymi i odważnymi. Musiała wierzyć w ich siłę.
Siedziała tak, pomimo chłodu, pomimo deszczu, który na nich leciał, przemoknięta i zmarznięta na wskroś. Trzęsła się, ale nie ruszyła się z miejsca, wytrwale oczekując ich powrotu. Zupełnie tracąc zarówno poczucie czasu jak i czucie w palcach u stóp i rąk zaciskała się w sobie. Aż w pewnej chwili światło rozbłysło się na niebie. Uniosła wzrok w górę, otwierając szerzej oczy; wstała, zapominając o dotychczasowym skostnieniu. Biała magia zalała niebo, jak morska fala, ginęły w niej pioruny, cichły w niej grzmoty. Wstrzymała oddech, obserwując to zjawisko, serce chciało wyrwać się z piersi. Deszcz, który dotąd mroził nagle stał się kojący, przyjemny. Niósł ze sobą poczucie spokoju i bezpieczeństwa. Prócz kropli spływających jej po twarzy, łzy popłynęły wartką strugą, ginąc w coraz to lżejszym deszczu. Udało im się. Wiedziała, że to prawda, że dokonali niemożliwego, że wygrali. Jak mogłaby w to wątpić, nawet przez chwilę, wiedziała przecież kto się tam udał. Rozchyliła wargi w bezgłośnym westchnieniu pełnym ulgi. Rozłożyła ręce na boki, o jedną z dłoni uderzyło coś twardego. Oczyszczająca woda zrzuciła na nią coś, co przypominało zamarznięty kryształ. Przetarła go palcami, a w tym czasie portal znów się otworzył. Skierowała ku niemu wzrok, wstrzymała oddech. Po chwili wszystko opadało.
— Expecto patronum!—krzyknęła błyskawicznie sięgając po różdżkę i mierząc nią w kamienie. Musiała otworzyć portal, musieli im pomóc wrócić, lub wejść tam po nich i ich wyciągnąć. Zrobić coś, cokolwiek, aby tylko do nich się dostać.
| zt
Nie wiedziała ile czasu minęło, kiedy postanowiła przestać stać jak kołek, oplotła się rękami i rozejrzała dookoła, szukając kamienia, na którym mogłaby przycupnąć. Zauważyła, że nie było w pobliżu Bathildy, ale nie miała odwagi jej poszukać, aby wypytać ją o szczegóły. Czarownica z pewnością miała ważniejsze sprawy na głowie niż dodawanie jej otuchy. Wykazałaby się ignorancją, egoizmem, gdyby spróbowała to uczynić. Musiała poradzić sobie ze strachem i niepewnością sama, łapać się nadziei, dobrych wspomnień, wiary w to, że wszyscy byli przecież znacznie lepszymi czarodziejami niż ona, bieglejszymi w magii, zdolniejszymi i odważnymi. Musiała wierzyć w ich siłę.
Siedziała tak, pomimo chłodu, pomimo deszczu, który na nich leciał, przemoknięta i zmarznięta na wskroś. Trzęsła się, ale nie ruszyła się z miejsca, wytrwale oczekując ich powrotu. Zupełnie tracąc zarówno poczucie czasu jak i czucie w palcach u stóp i rąk zaciskała się w sobie. Aż w pewnej chwili światło rozbłysło się na niebie. Uniosła wzrok w górę, otwierając szerzej oczy; wstała, zapominając o dotychczasowym skostnieniu. Biała magia zalała niebo, jak morska fala, ginęły w niej pioruny, cichły w niej grzmoty. Wstrzymała oddech, obserwując to zjawisko, serce chciało wyrwać się z piersi. Deszcz, który dotąd mroził nagle stał się kojący, przyjemny. Niósł ze sobą poczucie spokoju i bezpieczeństwa. Prócz kropli spływających jej po twarzy, łzy popłynęły wartką strugą, ginąc w coraz to lżejszym deszczu. Udało im się. Wiedziała, że to prawda, że dokonali niemożliwego, że wygrali. Jak mogłaby w to wątpić, nawet przez chwilę, wiedziała przecież kto się tam udał. Rozchyliła wargi w bezgłośnym westchnieniu pełnym ulgi. Rozłożyła ręce na boki, o jedną z dłoni uderzyło coś twardego. Oczyszczająca woda zrzuciła na nią coś, co przypominało zamarznięty kryształ. Przetarła go palcami, a w tym czasie portal znów się otworzył. Skierowała ku niemu wzrok, wstrzymała oddech. Po chwili wszystko opadało.
— Expecto patronum!—krzyknęła błyskawicznie sięgając po różdżkę i mierząc nią w kamienie. Musiała otworzyć portal, musieli im pomóc wrócić, lub wejść tam po nich i ich wyciągnąć. Zrobić coś, cokolwiek, aby tylko do nich się dostać.
| zt
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
The member 'Hannah Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 4
'k100' : 4
To był pierwszy raz, kiedy udało jej się wyczarować pełnowartościowego cielesnego patronusa, który nie rozmyłby się po ułamkach sekundy. Patrzyła jak urzeczona na srebrzystego kota, który wraz z patronusami innych pomknął ku przejściu. Gdyby nie to, jak bardzo lękała się o tych, którzy mieli wyruszyć do Azkabanu, pewnie zaczęłaby skakać z radości, podekscytowana tym, że to trudne zaklęcie wreszcie wyszło jej tak, jak należy. Zamiast tego patrzyła jednak na to, jak przejście nasyca się białą magią, a później poszczególne grupy Zakonników wraz z dziećmi znikają w nich. Gdy tylko zniknęli, przejście zamknęło się, a oni zostali sami.
Charlie wiedziała, że nie jest dość dzielna ani utalentowana, by pójść do Azkabanu. Aż do dziś nie udało jej się nawet wyczarować poprawnego patronusa. Wierzyła jednak w czarodziejów, którzy tam poszli i wiedziała, że im, którzy pozostali w lesie, nie zostało nic innego jak czekanie na to, aż ich towarzysze ocalą świat.
Więc czekali. Ile minęło czasu? Nie wiedziała, choć próbowała chować się pod jakimś rozłożystym drzewem, by choć częściowo osłonić się przed deszczem. Jego krople spływały po materiale płaszcza i kaptura okrywającego jej głowę, ale i tak było jej zimno. Lecz nie była tu sama, oprócz niej pozostało jeszcze trochę Zakonników, którzy nie wyruszyli do Azkabanu. Hannah, Roselyn, Poppy i inni.
I w końcu, po dłuższym czasie, coś się wydarzyło. Chmury nagle rozjarzyły się falą jasnej energii, która przetoczyła się przez niebo, przyćmiewając nawet pioruny, które jeszcze chwilę temu odcinały się na tle ciemnego, burzowego nieba. Charlie zadarła głowę do góry, patrząc na to. Czy to oznaczało, że Zakonnikom się powiodło? Czy może wręcz przeciwnie? Jednak kiedy poczuła, że aura wokół zmieniła się, a deszcz, zamiast lodowaty, nagle stał się przyjemny i kojący, jakby przepełniony białą magią, zdała sobie sprawę, że musiało im się udać. Że anomalia w Azkabanie została pokonana, i że to mogło oznaczać koniec anomalii.
Oprócz deszczu i śniegu z nieba zaczęły też spadać większe odłamki, które początkowo uznała za grad. Gdy jednak chwyciła jeden z nich, ten okazał się kryształem. Obejrzała go, po czym schowała do kieszeni, zamierzając go zachować. Potem, śladem Hannah, uniosła różdżkę, zamierzając powtórnie spróbować z patronusem. W końcu raz się udało, więc mogło się udać i drugi, poza tym Zakonnicy po drugiej stronie mogli potrzebować pomocy oraz drogi powrotnej. Kto wie, jak bardzo byli ranni po zmaganiach z anomalią i innymi zagrożeniami? Nie wiadomo co tam się teraz działo. Ta niepewność wciąż zżerała ją od środka, choć w duszy tlił się także wyraźny promień nadziei i wiary w to, że się udało.
Skupiła się znowu na swoich szczęśliwych wspomnieniach, dodatkowo podniesiona na duchu nadzieją na pomyślny finał misji Zakonników i koniec koszmaru anomalii.
- Expecto patronum! – wypowiedziała, kierując różdżkę w stronę przejścia.
Charlie wiedziała, że nie jest dość dzielna ani utalentowana, by pójść do Azkabanu. Aż do dziś nie udało jej się nawet wyczarować poprawnego patronusa. Wierzyła jednak w czarodziejów, którzy tam poszli i wiedziała, że im, którzy pozostali w lesie, nie zostało nic innego jak czekanie na to, aż ich towarzysze ocalą świat.
Więc czekali. Ile minęło czasu? Nie wiedziała, choć próbowała chować się pod jakimś rozłożystym drzewem, by choć częściowo osłonić się przed deszczem. Jego krople spływały po materiale płaszcza i kaptura okrywającego jej głowę, ale i tak było jej zimno. Lecz nie była tu sama, oprócz niej pozostało jeszcze trochę Zakonników, którzy nie wyruszyli do Azkabanu. Hannah, Roselyn, Poppy i inni.
I w końcu, po dłuższym czasie, coś się wydarzyło. Chmury nagle rozjarzyły się falą jasnej energii, która przetoczyła się przez niebo, przyćmiewając nawet pioruny, które jeszcze chwilę temu odcinały się na tle ciemnego, burzowego nieba. Charlie zadarła głowę do góry, patrząc na to. Czy to oznaczało, że Zakonnikom się powiodło? Czy może wręcz przeciwnie? Jednak kiedy poczuła, że aura wokół zmieniła się, a deszcz, zamiast lodowaty, nagle stał się przyjemny i kojący, jakby przepełniony białą magią, zdała sobie sprawę, że musiało im się udać. Że anomalia w Azkabanie została pokonana, i że to mogło oznaczać koniec anomalii.
Oprócz deszczu i śniegu z nieba zaczęły też spadać większe odłamki, które początkowo uznała za grad. Gdy jednak chwyciła jeden z nich, ten okazał się kryształem. Obejrzała go, po czym schowała do kieszeni, zamierzając go zachować. Potem, śladem Hannah, uniosła różdżkę, zamierzając powtórnie spróbować z patronusem. W końcu raz się udało, więc mogło się udać i drugi, poza tym Zakonnicy po drugiej stronie mogli potrzebować pomocy oraz drogi powrotnej. Kto wie, jak bardzo byli ranni po zmaganiach z anomalią i innymi zagrożeniami? Nie wiadomo co tam się teraz działo. Ta niepewność wciąż zżerała ją od środka, choć w duszy tlił się także wyraźny promień nadziei i wiary w to, że się udało.
Skupiła się znowu na swoich szczęśliwych wspomnieniach, dodatkowo podniesiona na duchu nadzieją na pomyślny finał misji Zakonników i koniec koszmaru anomalii.
- Expecto patronum! – wypowiedziała, kierując różdżkę w stronę przejścia.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
The member 'Charlene Leighton' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 62
'k100' : 62
Åsbjørn stał z boku, obserwując jak czarodzieje wokół niego, jeden po drugim właściwie bez trudu przywołują niezwykle silne zaklęcie, jakim były patronusy. W jego oczach iskrzyła ciekawość - od zawsze interesowały go rzeczy niezwykłe, a nawet jeżeli czary nie były jego najmocniejszą stroną tak potrafił docenić silnych czarodziejów. A Ci otaczali go ze wszystkich stron. Wielu z nich posiadało wiedzę magiczną dorównującą jego wiedzy alchemicznej, a niektórzy bieglej władali różdżką niż on kręcił łyżką w kociołku.
Posyłał jednak kontrolne spojrzenia w kierunku Susanne, nie do końca wierząc w zapewnienia czarownicy, że wszystko z nią w porządku. Wiedział, że pewnie jeszcze będzie sobie wypominać ten wypadek. Przez długi, długi czas. Tak już miała - była wrażliwa i posiadała w sobie ogromne pokłady empatii. Zaczął zastanawiać się, czy może mógłby w jakiś sposób jej pomóc. Może jak wróci - bo wierzył, że wszyscy wrócą - i będzie mógł zrobić jej jakiś miły eliksir na ukojenie nerwów. I spróbować w swój kanciasty i nieumiejętny sposób ją pocieszyć.
Już prawie to sobie wyobrażał, ale jego uwagę rozproszył jednak trzask. Tyle machania różdżkami w jednym miejscu musiało w końcu wywołać anomalie. Cofnął się o krok, a później o jeszcze jeden. Miał dziwne przeczucie, że szczęście i tym razem nie będzie mu dopisywało. I jakby wykrakał sobie swój los w jednej chwili poczuł elektryczny strzał. Włosy na ciele Norwega stanęły dęba. Otworzył szeroko oczy, czując swąd przypalonego ciała. Każdy mięsień w jego ciele się spiął, a wyprostowany jak struna alchemik w jednej chwili runął na płasko w śnieg. Oddychał ciężko, wciąż szeroko otwartymi oczami wpatrując się przed siebie - czyli w prześwitujące pomiędzy gałęziami zachmurzone niebo. Nie wiedział ile dokładnie czasu spędził tak leżąc, słyszał jednak jakieś głosy wokół siebie, miał też wrażenie, że ktoś pomógł mu usiąść. Ciągle był w szoku. Zdarzyło mu się już kilka razy wybuchnąć w czasie pracy nad eliksirami, ale jeszcze nigdy nie zdarzyło się tak, żeby uderzył w niego piorun.
- Co... co...? - wydukał, nie do końca przytomnym spojrzeniem przeczesując swoje otoczenie.
Posyłał jednak kontrolne spojrzenia w kierunku Susanne, nie do końca wierząc w zapewnienia czarownicy, że wszystko z nią w porządku. Wiedział, że pewnie jeszcze będzie sobie wypominać ten wypadek. Przez długi, długi czas. Tak już miała - była wrażliwa i posiadała w sobie ogromne pokłady empatii. Zaczął zastanawiać się, czy może mógłby w jakiś sposób jej pomóc. Może jak wróci - bo wierzył, że wszyscy wrócą - i będzie mógł zrobić jej jakiś miły eliksir na ukojenie nerwów. I spróbować w swój kanciasty i nieumiejętny sposób ją pocieszyć.
Już prawie to sobie wyobrażał, ale jego uwagę rozproszył jednak trzask. Tyle machania różdżkami w jednym miejscu musiało w końcu wywołać anomalie. Cofnął się o krok, a później o jeszcze jeden. Miał dziwne przeczucie, że szczęście i tym razem nie będzie mu dopisywało. I jakby wykrakał sobie swój los w jednej chwili poczuł elektryczny strzał. Włosy na ciele Norwega stanęły dęba. Otworzył szeroko oczy, czując swąd przypalonego ciała. Każdy mięsień w jego ciele się spiął, a wyprostowany jak struna alchemik w jednej chwili runął na płasko w śnieg. Oddychał ciężko, wciąż szeroko otwartymi oczami wpatrując się przed siebie - czyli w prześwitujące pomiędzy gałęziami zachmurzone niebo. Nie wiedział ile dokładnie czasu spędził tak leżąc, słyszał jednak jakieś głosy wokół siebie, miał też wrażenie, że ktoś pomógł mu usiąść. Ciągle był w szoku. Zdarzyło mu się już kilka razy wybuchnąć w czasie pracy nad eliksirami, ale jeszcze nigdy nie zdarzyło się tak, żeby uderzył w niego piorun.
- Co... co...? - wydukał, nie do końca przytomnym spojrzeniem przeczesując swoje otoczenie.
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
To będzie bardzo długa noc, pomyślała Poppy, przejęta trwogą tak mocno, że trudno było stwierdzić, czy drży z zimna, czy z lęku o życie tych, którzy zniknęli za portalem, otworzonym przez profesor Bagshot. Nie wyobrażała sobie tego wszystkiego, co miało spotkać tam ich i dzieci, które prowadzili wprost do źródła obrzydliwej mocy, czyniącej im najpotworniejszą krzywdę... Nigdy wcześniej nie czuła się tak źle, taka winna i przestraszona, a jednocześnie czuła, ze nie ma do tego prawa, bo ona zostawała bezpieczna w Zakazanym Lesie, podczas gdy oni kładli swe życie na szali.
- Nie - odparła stanowczo na słowa lorda Ollivandera. - Nie ruszę się stąd, dopóki nie wrócą. Tu otworzono przejście. Nie wrócę do zamku - zaprotestowała, kręcąc głową; nie miała najmniejszego zamiaru trwać w ciepłych, bezpiecznych murach szkoły, kiedy inni ryzykowali. Musiała tu na nich czekać: do rana, do jutra, nawet i do przyszłego piątku, jeśli będzie taka konieczność.
Wciąż martwiła ją nieobecność profesor Bagshot.
- Nie wiem, czy zniknęła, nie widziałam aby przechodziła przez portal, plan nie zakładał jej obecności w Azkabanie, to zbyt niebezpiecznie, była za słaba... - mamrotała Poppy, brnąc przez śnieg, unosząc przed sobą różdżkę, by oświecić sobie drogę.
Błąkała się tak jakis czas, nie oddalając się od przejścia, w którym zniknęli członkowie Zakonu Feniksa; krzyczała, nawoływała, sprawdzała, czy profesor Bagshot nie zasłabła gdzieś w okolicy, ale odpowiadał jej jedynie huk piorunów i mroźny wiatr. W końcu się poddała, powróciła do innych, którzy także zostali, trwając nieopodal portalu. Ich policzki szczypał mróz, sylwetki smagał silny wiatr, ale Poppy nie miała najmniejszego zamiaru się stąd ruszyć - trwała w miejscu, czekała, nie zdając sobie sprawy z upływu czasu. Miała wrażenie, że mija właśnie wieczność. Każda sekunda trwała tyle co godzina, godzina tyle co cały dzień. Serce biło jej wciąż niespokojnie, trzepotało niemal boleśnie, w głowie pojawiały się czarne myśli. Po policzkach płynęły czasem łzy. Nie potrafiła ich powstrzymać, ale starała się ukryć łkanie przed innymi, by jeszcze bardziej ich nie zadręczać.
Gdy miała już wrażenie, że czekają tam co najmniej miesiąc, zmarznięci i niemal otępiani od przerażenia o życie przyjaciół, ciemne chmury rozjaśniło dziwne światło. Jasne i ciepłe. To biała moc, czuła ją bardzo wyraźnie, przetoczyła się nad Zakazanym Lasem i z nieba popłynął inny deszcz: ciepły i oczyszczający, dający dziwną nadzieję. Kamienie, które tworzyły przejście znów się uniosły: to nie mogło być nic innego, Poppy zrozumiała to w mig. Hannah pierwsza rzuciła zaklęcie patronusa, Charlene poszła jej śladem, ale potrzebowali więcej.
- Niech ktoś użyje zaklęcia patronusa! Chyba można otworzyć przejście, musimy się do nich dostać, albo pomóc im się wydostać! - zawołała Poppy, z szeroko otwartymi oczyma, natychmiast otwierając szeroko oczy.
Na ziemię spadły kawałki kryształów - podniosła jeden z nich, nie mogła się temu oprzeć, emanowały ciepłą i dobrą energią.
- Nie - odparła stanowczo na słowa lorda Ollivandera. - Nie ruszę się stąd, dopóki nie wrócą. Tu otworzono przejście. Nie wrócę do zamku - zaprotestowała, kręcąc głową; nie miała najmniejszego zamiaru trwać w ciepłych, bezpiecznych murach szkoły, kiedy inni ryzykowali. Musiała tu na nich czekać: do rana, do jutra, nawet i do przyszłego piątku, jeśli będzie taka konieczność.
Wciąż martwiła ją nieobecność profesor Bagshot.
- Nie wiem, czy zniknęła, nie widziałam aby przechodziła przez portal, plan nie zakładał jej obecności w Azkabanie, to zbyt niebezpiecznie, była za słaba... - mamrotała Poppy, brnąc przez śnieg, unosząc przed sobą różdżkę, by oświecić sobie drogę.
Błąkała się tak jakis czas, nie oddalając się od przejścia, w którym zniknęli członkowie Zakonu Feniksa; krzyczała, nawoływała, sprawdzała, czy profesor Bagshot nie zasłabła gdzieś w okolicy, ale odpowiadał jej jedynie huk piorunów i mroźny wiatr. W końcu się poddała, powróciła do innych, którzy także zostali, trwając nieopodal portalu. Ich policzki szczypał mróz, sylwetki smagał silny wiatr, ale Poppy nie miała najmniejszego zamiaru się stąd ruszyć - trwała w miejscu, czekała, nie zdając sobie sprawy z upływu czasu. Miała wrażenie, że mija właśnie wieczność. Każda sekunda trwała tyle co godzina, godzina tyle co cały dzień. Serce biło jej wciąż niespokojnie, trzepotało niemal boleśnie, w głowie pojawiały się czarne myśli. Po policzkach płynęły czasem łzy. Nie potrafiła ich powstrzymać, ale starała się ukryć łkanie przed innymi, by jeszcze bardziej ich nie zadręczać.
Gdy miała już wrażenie, że czekają tam co najmniej miesiąc, zmarznięci i niemal otępiani od przerażenia o życie przyjaciół, ciemne chmury rozjaśniło dziwne światło. Jasne i ciepłe. To biała moc, czuła ją bardzo wyraźnie, przetoczyła się nad Zakazanym Lasem i z nieba popłynął inny deszcz: ciepły i oczyszczający, dający dziwną nadzieję. Kamienie, które tworzyły przejście znów się uniosły: to nie mogło być nic innego, Poppy zrozumiała to w mig. Hannah pierwsza rzuciła zaklęcie patronusa, Charlene poszła jej śladem, ale potrzebowali więcej.
- Niech ktoś użyje zaklęcia patronusa! Chyba można otworzyć przejście, musimy się do nich dostać, albo pomóc im się wydostać! - zawołała Poppy, z szeroko otwartymi oczyma, natychmiast otwierając szeroko oczy.
Na ziemię spadły kawałki kryształów - podniosła jeden z nich, nie mogła się temu oprzeć, emanowały ciepłą i dobrą energią.
Ostatnio zmieniony przez Poppy Pomfrey dnia 21.07.19 22:54, w całości zmieniany 1 raz
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Skrajne podejście i wystawanie na mrozie zdaniem Ollivandera nie miało większego sensu. Mogli podzielić się na grupy - nawet dwie, byle rozsądne - jedna zostałaby na miejscu, wyczekując i wypatrując, druga w tym czasie miałaby szansę dotrzeć do zamku i ogrzać się, by potem zmienić tych, którzy trwali przy przejściu. Do komunikacji mieli patronusy, które ponoć nie były Zakonnikom obcą formą. Mimo tego - nie wykłócał się, przystając na wersję bardziej doświadczonych członków organizacji, nawet jeśli w ten sposób sami strzelali sobie w kolano. Rozumiał też ich podejście, podzielał zmartwienie, niepokój - nie wiedział tylko, dlaczego chcą osłabiać się, tkwiąc w tym miejscu, na mrozie, przemoczeni, gdy temperatura wokół malała. W jego logice - w im lepszym stanie byli, tym więcej mogli pomóc, gdy nadejdzie odpowiedni czas. Przeszedł się parokrotnie między drzewami, rozglądając za Bathildą bez większej nadziei. Miał wrażenie, że kobieta miała własny plan i niezależnie od decyzji innych, podjęła własną, do czegokolwiek miała doprowadzić. Nie wiedział wystarczająco wiele, by wyciągać trafne wnioski i przewidywać, kto był do czego zdolny, ale to, z jakiej strony Bagshot pokazała im się na spotkaniu, było dosyć wymowne, specyficzne.
Oczekiwanie było męczące - fizycznie i psychicznie. Mięśnie reagowały na chłód, umysł tępiał lekko pod wpływem bezruchu, ciszy i ogólnej atmosfery gorączkowego wyczekiwania. Od czasu do czasu Ollivander oddalał się od grupy, spacerując po znajomym lesie, lecz nigdy na tyle, by stracić resztę z oczu. Dopiero dziwne zjawisko wlało trochę życia w smętne spojrzenie - uniósł je, przyjmując krople deszczu z lekkim zaskoczeniem, prędko orientując się, że musiał być powiązany z wyprawą. Opadające kryształy nie umknęły uwadze - pochwycił jeden nim dołączył do reszty, nie zastanawiając się długo - spróbował ponownie skupić się na wspomnieniach, na chwilach z rodziną, spokoju i czasie, który na chwilę zwalniał, choć po wszystkim wydawało się, że przemknął zbyt szybko. Uniesioną różdżkę trzymał pewnie. - Expecto Patronum - wypowiedział formułę, mając nadzieję na ponowne ujrzenie nowej formy swojego patronusa, która mogłaby wspomóc inne i przyczynić się do otwarcia przejścia.
| zt
Oczekiwanie było męczące - fizycznie i psychicznie. Mięśnie reagowały na chłód, umysł tępiał lekko pod wpływem bezruchu, ciszy i ogólnej atmosfery gorączkowego wyczekiwania. Od czasu do czasu Ollivander oddalał się od grupy, spacerując po znajomym lesie, lecz nigdy na tyle, by stracić resztę z oczu. Dopiero dziwne zjawisko wlało trochę życia w smętne spojrzenie - uniósł je, przyjmując krople deszczu z lekkim zaskoczeniem, prędko orientując się, że musiał być powiązany z wyprawą. Opadające kryształy nie umknęły uwadze - pochwycił jeden nim dołączył do reszty, nie zastanawiając się długo - spróbował ponownie skupić się na wspomnieniach, na chwilach z rodziną, spokoju i czasie, który na chwilę zwalniał, choć po wszystkim wydawało się, że przemknął zbyt szybko. Uniesioną różdżkę trzymał pewnie. - Expecto Patronum - wypowiedział formułę, mając nadzieję na ponowne ujrzenie nowej formy swojego patronusa, która mogłaby wspomóc inne i przyczynić się do otwarcia przejścia.
| zt
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Ulysses Ollivander' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 18
'k100' : 18
Chłód rozchodził się po ciele i nawet nadzieja, nadchodząca wraz z nietypowym deszczem, nie okazała się wystarczająca, by przywołać świetlistego towarzysza. Ollivander przeszedł parę kroków i wprawił skostniałe palce w ruch, obracając różdżkę w palcach - nie poświęcał niepowodzeniu zbyt wiele uwagi. Na tle ostatnich miesięcy, poprzednia (i udana) próba wyczarowania patronusa była tak samo obiecująca, jak zaskakująca - nie spodziewał się, że każda kolejna będzie równie przełomowa. Podążając wzrokiem po gałęziach drzew, przecinanych jasnymi kroplami, ponownie skoncentrował się na wspomnieniach, wprowadzając w myśli ciepło oraz spokój, otaczające bliskich oraz jego samego. Nie spieszył się, dał sobie chwilę na wyrównanie przemyśleń i odcięcie się od niezbyt sprzyjających warunków, dopiero wtedy unosząc różdżkę i wykonując nią odpowiedni ruch przed sobą. - Expecto Patronum - powtórzył cierpliwie.
| jednak nie zt, niepotrzebnie się sugerowałam :v
| jednak nie zt, niepotrzebnie się sugerowałam :v
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Ulysses Ollivander' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 89
'k100' : 89
200/215 pż
Patronus Abbotta na chwilę go przestraszył. Błyskawice za bardzo przypominały mu o wydarzeniach ze Stonehenge. Ponowną chwilę strachu odczuł, gdy jego patronus w postaci wrończyka okazał się być koloru zielonego. Magia wywołana przez Marcellę, która w niego uderzyła, natychmiast go otrzeźwiła… choć ból był jednak bólem, a ten nigdy nie był czymś przyjemnym. Zacisnął jednak zęby, co by to nie wyjść na mięczaka. Potem zaklął cicho.
W ciszy przyglądał się jak poszczególni Zakonnicy znikają w wyczarowanym portalu. Życzył im powodzenia i powrotu bez żadnego uszczerbku na zdrowiu, o ile było to możliwe. Nie chciał jednak opuszczać obecnego miejsca, dopóki by się nie wrócili. Nawet, jeżeli oznaczałoby to święta spędzone przy eliksirach rozgrzewających. Czekałby zapewne ponownie w ciszy, w międzyczasie oddając swój szal trzęsącej się Hannie, co by to mogła choć trochę się ogrzać… Chciał nawet oddać swój płaszcz i oddałby go, gdyby nie panika ze strony pani Pomfrey.
Natychmiast obrócił się w jej stronę i sam zaczął rozglądać się za panią profesor. Nigdzie jednak nie mógł jej dostrzec. Dopiero po chwili podszedł do uzdrowicielki, zaraz za lordem Olivanderem,a za tym zaczął przysłuchiwać się ich krótkiej wymianie zdań. Nie wierzył, że Bathilda przeszła przez portal. Nie potrafił wyjaśnić dlaczego, ale podejrzewał, że staruszka po prostu gdzieś odeszła, wykorzystując zamieszanie. I on zaczął się niepokoić. Teraz jednak należało przede wszystkim uspokoić Poppy, zaczekać na pozostałych, a dopiero później zająć się szukaniem profesor.
– Na pewno jest z nią wszystko w porządku, pewnie nie chciała nas martwić i odeszła gdzieś, żeby odpocząć – spróbował sam wytłumaczyć jakoś to zniknięcie. Brzmiało to jednak głupio, a on nie potrafił znaleźć sensowniejszego tłumaczenia. – Pani Pomfrey, proszę się uspokoić…
Widząc jednak jak czarownica się błąka, natychmiast do niej dołączył, jak gdyby w obawie, że mogłoby jej się coś stać. A w obecnych czasach lepiej było być przezornym, ale ubezpieczonym. Po Bathildzie nie było jednak śladu, a on zaczął odczuwać jak bardzo jest mu zimno. Dopiero dziwna fala sprawiła, że natychmiast wrócił na miejsce, w którym wcześniej wszyscy się zebrali. Spoglądał z wyczekiwaniem w niebo, próbując zrozumieć co się tak właściwie działo. Nawet deszcz stał się przyjemniejszy. Spojrzał na kamienie i dopiero teraz, chyba, zrozumiał co się dzieje… szczególnie kiedy i Hannah, i Charlene, i Poppy, i Ulysses zareagowali. Ponownie przywołał w sobie wspomnienia o ukochanej Kornwalii.
– Expecto Patronum! – rzucił zaklęcie, kierując swoją różdżkę właśnie w kamienie, mając przy tym nadzieję, że uda mu się pomóc pozostałym.
Patronus Abbotta na chwilę go przestraszył. Błyskawice za bardzo przypominały mu o wydarzeniach ze Stonehenge. Ponowną chwilę strachu odczuł, gdy jego patronus w postaci wrończyka okazał się być koloru zielonego. Magia wywołana przez Marcellę, która w niego uderzyła, natychmiast go otrzeźwiła… choć ból był jednak bólem, a ten nigdy nie był czymś przyjemnym. Zacisnął jednak zęby, co by to nie wyjść na mięczaka. Potem zaklął cicho.
W ciszy przyglądał się jak poszczególni Zakonnicy znikają w wyczarowanym portalu. Życzył im powodzenia i powrotu bez żadnego uszczerbku na zdrowiu, o ile było to możliwe. Nie chciał jednak opuszczać obecnego miejsca, dopóki by się nie wrócili. Nawet, jeżeli oznaczałoby to święta spędzone przy eliksirach rozgrzewających. Czekałby zapewne ponownie w ciszy, w międzyczasie oddając swój szal trzęsącej się Hannie, co by to mogła choć trochę się ogrzać… Chciał nawet oddać swój płaszcz i oddałby go, gdyby nie panika ze strony pani Pomfrey.
Natychmiast obrócił się w jej stronę i sam zaczął rozglądać się za panią profesor. Nigdzie jednak nie mógł jej dostrzec. Dopiero po chwili podszedł do uzdrowicielki, zaraz za lordem Olivanderem,a za tym zaczął przysłuchiwać się ich krótkiej wymianie zdań. Nie wierzył, że Bathilda przeszła przez portal. Nie potrafił wyjaśnić dlaczego, ale podejrzewał, że staruszka po prostu gdzieś odeszła, wykorzystując zamieszanie. I on zaczął się niepokoić. Teraz jednak należało przede wszystkim uspokoić Poppy, zaczekać na pozostałych, a dopiero później zająć się szukaniem profesor.
– Na pewno jest z nią wszystko w porządku, pewnie nie chciała nas martwić i odeszła gdzieś, żeby odpocząć – spróbował sam wytłumaczyć jakoś to zniknięcie. Brzmiało to jednak głupio, a on nie potrafił znaleźć sensowniejszego tłumaczenia. – Pani Pomfrey, proszę się uspokoić…
Widząc jednak jak czarownica się błąka, natychmiast do niej dołączył, jak gdyby w obawie, że mogłoby jej się coś stać. A w obecnych czasach lepiej było być przezornym, ale ubezpieczonym. Po Bathildzie nie było jednak śladu, a on zaczął odczuwać jak bardzo jest mu zimno. Dopiero dziwna fala sprawiła, że natychmiast wrócił na miejsce, w którym wcześniej wszyscy się zebrali. Spoglądał z wyczekiwaniem w niebo, próbując zrozumieć co się tak właściwie działo. Nawet deszcz stał się przyjemniejszy. Spojrzał na kamienie i dopiero teraz, chyba, zrozumiał co się dzieje… szczególnie kiedy i Hannah, i Charlene, i Poppy, i Ulysses zareagowali. Ponownie przywołał w sobie wspomnienia o ukochanej Kornwalii.
– Expecto Patronum! – rzucił zaklęcie, kierując swoją różdżkę właśnie w kamienie, mając przy tym nadzieję, że uda mu się pomóc pozostałym.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zakazany Las
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Zamek Hogwart