Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Zamek Hogwart
Zakazany Las
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów [bylobrzydkobedzieladnie]
Zakazany Las
Zakazany Las opodal Hogwartu jest jednym z jego najbardziej tajemniczych miejsc - zamieszkiwany przez wiele magicznych istot i wypełniony wieloma magicznymi roślinami stanowi ewenement na czarodziejskiej mapie krajobrazu. Gęste zarośla przyciągają wielu ciekawskich czarodziejów, a zwłaszcza młodocianych uczniów Hogwartu, jednak ze względu na grom czających się w nim niebezpieczeństw wstęp jest kategorycznie zabroniony.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 14.01.21 14:43, w całości zmieniany 4 razy
Nie miała zamiaru kogokolwiek zabijać na terenie Zakazanego Lasu, bo po pierwsze, nie ominęłaby ją za to kara, a wolałaby chyba nie stawać w takiej sytuacji oko w oko z Gellertem Grindelwaldem, a po drugie – w jej naturze to zwyczajnie nie leżało. Pozostawało jednak kilka pobocznych opcji, które mogły im pomóc w uporaniu się z trollem – unieszkodliwić go w jakikolwiek sposób albo zmęczyć, licząc w gruncie rzeczy na to, że stwór się znudzi i odejdzie, ze zrezygnowaniem machając na nich rękami. Strach, który przejął władanie nad ciałem Eileen, podjął decyzję za nią.
Immobulus nie wyznaczyło nieprzyjemnych, krwistych smug (krew trolli ma może kolor dojrzałych jagód? A może jednak malin i przypomina bardziej tę ludzką?) ani nawet nie odbiło się od zielonej skóry trolla niczym pięść, powodując przy tym sine wklęśnięcie, ale za to spowolnił wszystkie jego ruchy, utrudniając w dużej mierze poruszanie się. Była to dopiero połowa drogi do sukcesu – zaklęcie działało tylko jak chwilowa blokada, którą stworzenie mogło przełamać albo zwyczajnie odrzucić jego efekty, uznać je za coś normalnego, nie powodującego dodatkowego ataku wściekłości i nieopanowanej agresji. Garrett dopełnił jednak dzieła. Jego różdżka błysnęła światłem, które poraziło trolla, wydobywając z niego kakofonię chrobotliwych i gulgoczących dźwięków. Patrzyła, jak upada na ziemię i w porę chwyciła się ramienia kuzyna, kiedy ziemia zadrżała pod naporem tych kilkuset zielonych kilogramów. Oddychała szybko, jakby przebiegła maraton ku chwale Merlina. Uścisnęła mocniej różdżkę, patrząc wciąż przerażonym wzrokiem na Garretta.
- Chciałam tylko powiedzieć, że śmierć z rąk trolla może i nie jest bohaterska, ale jaka oryginalna! – odparła i przełknęła ślinę. Wymuszono-serdeczny uśmiech numer dwa zawitał na jej usta w grzecznej formie pocieszenia. – Dobra robota… to znaczy, ah, masz rację – chociaż nic nie powiedział, ale to nie było ważne. Zrozumiała przekaz. Nie było sensu stać tu jak kołki i oczekiwać tylko momentu, w którym troll usiądzie, potrząśnie głową i rzuci w nich głazem, który akurat podwinął mu się pod rękę. – Herbaty?
Wskazała Garrettowi ścieżkę, która prowadziła niemal wprost do jej chatki. Jak Weasley prześlizgnie się tylnym wejściem, to nikt nie powinien zwrócić uwagi na to, że ma gościa. Poza tym Eileen… potrzebowała herbaty.
Koniecznie miętowej.
| zt x2
Immobulus nie wyznaczyło nieprzyjemnych, krwistych smug (krew trolli ma może kolor dojrzałych jagód? A może jednak malin i przypomina bardziej tę ludzką?) ani nawet nie odbiło się od zielonej skóry trolla niczym pięść, powodując przy tym sine wklęśnięcie, ale za to spowolnił wszystkie jego ruchy, utrudniając w dużej mierze poruszanie się. Była to dopiero połowa drogi do sukcesu – zaklęcie działało tylko jak chwilowa blokada, którą stworzenie mogło przełamać albo zwyczajnie odrzucić jego efekty, uznać je za coś normalnego, nie powodującego dodatkowego ataku wściekłości i nieopanowanej agresji. Garrett dopełnił jednak dzieła. Jego różdżka błysnęła światłem, które poraziło trolla, wydobywając z niego kakofonię chrobotliwych i gulgoczących dźwięków. Patrzyła, jak upada na ziemię i w porę chwyciła się ramienia kuzyna, kiedy ziemia zadrżała pod naporem tych kilkuset zielonych kilogramów. Oddychała szybko, jakby przebiegła maraton ku chwale Merlina. Uścisnęła mocniej różdżkę, patrząc wciąż przerażonym wzrokiem na Garretta.
- Chciałam tylko powiedzieć, że śmierć z rąk trolla może i nie jest bohaterska, ale jaka oryginalna! – odparła i przełknęła ślinę. Wymuszono-serdeczny uśmiech numer dwa zawitał na jej usta w grzecznej formie pocieszenia. – Dobra robota… to znaczy, ah, masz rację – chociaż nic nie powiedział, ale to nie było ważne. Zrozumiała przekaz. Nie było sensu stać tu jak kołki i oczekiwać tylko momentu, w którym troll usiądzie, potrząśnie głową i rzuci w nich głazem, który akurat podwinął mu się pod rękę. – Herbaty?
Wskazała Garrettowi ścieżkę, która prowadziła niemal wprost do jej chatki. Jak Weasley prześlizgnie się tylnym wejściem, to nikt nie powinien zwrócić uwagi na to, że ma gościa. Poza tym Eileen… potrzebowała herbaty.
Koniecznie miętowej.
| zt x2
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Był wieczór. Machinalnie gładziła psa po jego czarnym łbie, wpatrując się w mury Hogwartu. Wysokie, strzeliste wieże dumnie wypinały się w stronę nieba, widoczny z doliny dziedziniec przy głównym wejściu ział pustkami, po szklarniach pałętał się wiatr, bo lekcje tam skończyły się około południa. Mnogość okien i drzwi, mnogość korytarzy i schodów, które niekiedy miały humor do robienia kiepskich żartów i zmuszania uczniów do oblewania się rumieńcem podczas tłumaczeń, że nie spóźnili się z własnej woli. Hogwart był fortecą, zamkiem, który chował w sobie wiele tajemnic.
Eileen wiedziała, że był też budynkiem absolutnie nienanoszalnym, że jego obecność nie widnieje na żadnej mapie – czarodziejskiej czy mugolskiej. Wiedziała też, że nie można było teleportować się na jej terenie, co oczywiście wiązało się z faktem braku wstępu dla obcych, dla przybyszów z zewnątrz, którzy nie mieli odpowiedniego zezwolenia, żeby w nim przebywać. Nie pamiętała wiele z historii magii, którą wykładano jej kilkanaście (na gacie Merlina, ŻE ILE?!) lat temu, ale czasami potrafiła wydłubać z dołu pamięci co poniektóre fragmenty nauk. Mimo wszystko… coś wciąż jej nie pasowało.
- Pilnuj, Waldie – szepnęła do psa i poklepała go po łbie.
Jej ludzka postać niemal w jednej chwili dostała skrzydeł, które pozwoliły jej wznieść się wysoko ponad dachówki zamku, pozwalając jej w ten sposób dojrzeć więcej niż zazwyczaj. Zamaszystymi ruchami cięła rześkie powietrze w postaci rudego drapieżnika, obserwując świat dookoła siebie, próbując dostrzec jakiekolwiek nie pasujące do siebie elementy, ubytki zwiastujące zmiany zabezpieczeń, zaryglowane na dobre wrota wejściowe albo zamknięte między poszczególnymi częściami zamku przejścia. Zleciała w końcu na dziedziniec pod wieżą zegarową – wieczorami nieuczęszczany, opuszczony, a po drugiej strony prowadzący do pobocznych korytarzy, które prowadziły do sal lekcyjnych, nie do wież każdego z domów. Wylądowała na bruku i znów przyjęła ludzką postać, by po cichu, ostrożnie, podejść do wrót i spróbować je otworzyć. Były otwarte, zamek nie kliknął drętwo, kiedy Eileen pociągnęła klamkę za siebie. Wyjrzała za drzwi, rozglądając się po korytarzach. Pusto. Mogłaby wprowadzić ich tędy, ale… nie była do końca pewna, czy to dobry pomysł. Postanowiła więc zostawić sobie ten element na później, do przemyślenia.
Znów zamieniła swoje ramiona na swobodny łopot rdzawo zabarwionych skrzydeł.
Wzniosła się nad Zakazany Las, szukając bezpiecznych lub względnie bezpiecznych ścieżek, przez które mogliby przejść suchą i niezakrwawioną stopą. W międzyczasie wciąż myślami błądziła po korytarzach Hogwartu. Gdzie mogły znajdować się pojmane osoby? Lochy? Stamtąd było blisko do wieży Ślizgonów, ale kto miałby tam czegokolwiek szukać? Klasa eliksirów… czyli rewiry poświęcone Pomonie. Jeśli chcieli tu kogoś trzymać, musieli robić to z daleka od uczniowskich oczu, z daleka od nosów nauczycieli, którzy przecież doskonale znali tereny szkoły. Wieże? Astronomiczna? Nie, przecież tam odbywały się lekcje. Myśl, Eileen, myśl!
Wylądowała na gałęzi jednego z dębów, szponami niemal wczepiając się w korę. Obracała niedużym, pokrytym biało-czarnymi piórami łebkiem, wyłapując bystrym okiem wszystko, co działo się dookoła niej. Między wysokimi drzewami wędrowały testrale – stworzenia, które Eileen zaczęła widzieć po śmierci pana White’a, staruszka, dobrego ducha londyńskiej kamienicy, w której niegdyś mieszkała, najstarszego jej obywatela. Ich czarne sylwetki nie były dla niej ohydą. Poruszały się z przedziwną gracją, roztaczając wokół siebie nienaturalną aurę spokoju i opanowania. Zleciała bezszelestnie w dół i przemieniła się w czarownicę, ostrożnie krocząc jakby za nimi, ale wciąż zachowując przy tym odpowiedni dystans. Śledziła ich ścieżki – bezpieczne dla ludzi, niezbyt chętnie uczęszczane przez inne, groźniejsze stworzenia. Nikt nie atakował testrali, bo były symbolem odtrącenia, śmierci i ponoć przynosiły nieszczęście, a oprócz tego ich wygląd niezbyt był zachęcający, co nie czyniło z nich smacznych ofiar do pożarcia. Nie podążanie za nimi było więc najbezpieczniejszą z opcji.
Dotarła aż do północnej bramy wjazdowej, skąd uczniowie docierali do Hogwartu bryczkami zaprzężonymi w te dumne, ale niezbyt chętnie obserwowane stworzenia. Rozejrzała się dookoła, szukając w tym półświetle odpowiedzi na jedno, dręczące ją pytanie. Jak daleko poza stricte obszar Hogwartu wykraczał zasięg braku możliwości teleportacji? Skrzyżowała ramiona na piersi i odwróciła się, dochodząc do wniosku, że to miejsce, osłonięte od Hogwartu nieprzeniknioną ścianą drzew, będzie najlepszą linią startu. Miała zamiar wrócić do chatki tą samą drogą, ale nim jednak to zrobiła, skręciła nieco na zachód – swoje kroki skierowała w stronę niewielkiej polany przy wiekowym dębie. To tutaj zazwyczaj spotykała jednego ze swoich nielicznych przyjaciół. Przynajmniej tych, którzy oprócz pary nóg mieli… jeszcze inne elementy, które zgoła nie pasowały do ogólnego zarysu ludzkiej postaci. Centaur Firenzo przyszedł kilka minut później, jakby wiedział. Jakby jej obecność tutaj była wypisana już dawno w gwiazdach. Rozmawiali (albo to Eileen po prostu prowadziła monolog) krótko, ale treściwie. Zdecydowała się poprosić go o pomoc, tłumacząc dokładnie fakt, że w Hogwarcie znajdują się uwięzieni przez Grindelwalda czarodzieje. Powiedziała mu, że przygotowują ratunek, ona i ci, którzy mają sobie za nic podział według kryteriów zapisanych w przepływającej w żyłach posoce; że muszą się tam jakoś dostać, niepostrzeżenie, bezszelestnie, z dala od nosa dyrektora i że muszą dojść do zamku ścieżkami bezpiecznymi. Mrugnął, powoli, cierpliwie, i odszedł, nic nie mówiąc. Nie wiedziała, czy mogła na niego liczyć, czy jednak odciął się zupełnie od tego tematu, zostawiając to wszystko na jej barkach. Odeszła jednak w zrozumieniu, że wcale nie musiał okazywać chęci współpracy.
Dotarła do chatki na ptasich skrzydłach. Zamknęła drzwi od wewnątrz, jak zawsze, gdy chciała zostać w niej na noc, i zaczęła przeszukiwać stare tomiki Ogga, które zostawił w jednej z niedbale wyciętych z drewna szafek. Wertowała strony, wędrując wzrokiem po literach, mając nadzieję, że znajdzie w nich treść opisującą dokładniej jakie zaklęcia zostały rzucone przez dawnych czarodziejów – założycieli czterech domów w Hogwarcie, dumnych piastunów potęgi tego miejsca. Znalazła tylko oderwane od innych książek kartki, gdzie drobnym maczkiem ktoś zapisywał niezbyt dokładne wytyczne magii stosowanej w obronie Szkoły Magii i Czarodziejstwa. Długa lista zaklęć ochronnych, niektóre z nich były absolutnie nieczytelne, zamazane, i kilka z ukrytych przejść. Twarz rozpogodziła jej się, gdy wyczytała o posągu Czarownicy i drodze wyjścia prowadzącej do Hogsmeade. Zrozumiała, dlaczego Ogg to tutaj chował. Musiał wiedzieć, czy jakiś niesforny uczeń nie postanowi czasami wymknąć się bocznym, przypadkowo odkrytym przejściem, żeby zakupić kilka nielegalnych kwachów. Nie poddawała się i postanowiła o wiele dokładniej wczytać się w to, co ukrywały przed nią notatki poprzedniego gajowego.
| zt
Eileen wiedziała, że był też budynkiem absolutnie nienanoszalnym, że jego obecność nie widnieje na żadnej mapie – czarodziejskiej czy mugolskiej. Wiedziała też, że nie można było teleportować się na jej terenie, co oczywiście wiązało się z faktem braku wstępu dla obcych, dla przybyszów z zewnątrz, którzy nie mieli odpowiedniego zezwolenia, żeby w nim przebywać. Nie pamiętała wiele z historii magii, którą wykładano jej kilkanaście (na gacie Merlina, ŻE ILE?!) lat temu, ale czasami potrafiła wydłubać z dołu pamięci co poniektóre fragmenty nauk. Mimo wszystko… coś wciąż jej nie pasowało.
- Pilnuj, Waldie – szepnęła do psa i poklepała go po łbie.
Jej ludzka postać niemal w jednej chwili dostała skrzydeł, które pozwoliły jej wznieść się wysoko ponad dachówki zamku, pozwalając jej w ten sposób dojrzeć więcej niż zazwyczaj. Zamaszystymi ruchami cięła rześkie powietrze w postaci rudego drapieżnika, obserwując świat dookoła siebie, próbując dostrzec jakiekolwiek nie pasujące do siebie elementy, ubytki zwiastujące zmiany zabezpieczeń, zaryglowane na dobre wrota wejściowe albo zamknięte między poszczególnymi częściami zamku przejścia. Zleciała w końcu na dziedziniec pod wieżą zegarową – wieczorami nieuczęszczany, opuszczony, a po drugiej strony prowadzący do pobocznych korytarzy, które prowadziły do sal lekcyjnych, nie do wież każdego z domów. Wylądowała na bruku i znów przyjęła ludzką postać, by po cichu, ostrożnie, podejść do wrót i spróbować je otworzyć. Były otwarte, zamek nie kliknął drętwo, kiedy Eileen pociągnęła klamkę za siebie. Wyjrzała za drzwi, rozglądając się po korytarzach. Pusto. Mogłaby wprowadzić ich tędy, ale… nie była do końca pewna, czy to dobry pomysł. Postanowiła więc zostawić sobie ten element na później, do przemyślenia.
Znów zamieniła swoje ramiona na swobodny łopot rdzawo zabarwionych skrzydeł.
Wzniosła się nad Zakazany Las, szukając bezpiecznych lub względnie bezpiecznych ścieżek, przez które mogliby przejść suchą i niezakrwawioną stopą. W międzyczasie wciąż myślami błądziła po korytarzach Hogwartu. Gdzie mogły znajdować się pojmane osoby? Lochy? Stamtąd było blisko do wieży Ślizgonów, ale kto miałby tam czegokolwiek szukać? Klasa eliksirów… czyli rewiry poświęcone Pomonie. Jeśli chcieli tu kogoś trzymać, musieli robić to z daleka od uczniowskich oczu, z daleka od nosów nauczycieli, którzy przecież doskonale znali tereny szkoły. Wieże? Astronomiczna? Nie, przecież tam odbywały się lekcje. Myśl, Eileen, myśl!
Wylądowała na gałęzi jednego z dębów, szponami niemal wczepiając się w korę. Obracała niedużym, pokrytym biało-czarnymi piórami łebkiem, wyłapując bystrym okiem wszystko, co działo się dookoła niej. Między wysokimi drzewami wędrowały testrale – stworzenia, które Eileen zaczęła widzieć po śmierci pana White’a, staruszka, dobrego ducha londyńskiej kamienicy, w której niegdyś mieszkała, najstarszego jej obywatela. Ich czarne sylwetki nie były dla niej ohydą. Poruszały się z przedziwną gracją, roztaczając wokół siebie nienaturalną aurę spokoju i opanowania. Zleciała bezszelestnie w dół i przemieniła się w czarownicę, ostrożnie krocząc jakby za nimi, ale wciąż zachowując przy tym odpowiedni dystans. Śledziła ich ścieżki – bezpieczne dla ludzi, niezbyt chętnie uczęszczane przez inne, groźniejsze stworzenia. Nikt nie atakował testrali, bo były symbolem odtrącenia, śmierci i ponoć przynosiły nieszczęście, a oprócz tego ich wygląd niezbyt był zachęcający, co nie czyniło z nich smacznych ofiar do pożarcia. Nie podążanie za nimi było więc najbezpieczniejszą z opcji.
Dotarła aż do północnej bramy wjazdowej, skąd uczniowie docierali do Hogwartu bryczkami zaprzężonymi w te dumne, ale niezbyt chętnie obserwowane stworzenia. Rozejrzała się dookoła, szukając w tym półświetle odpowiedzi na jedno, dręczące ją pytanie. Jak daleko poza stricte obszar Hogwartu wykraczał zasięg braku możliwości teleportacji? Skrzyżowała ramiona na piersi i odwróciła się, dochodząc do wniosku, że to miejsce, osłonięte od Hogwartu nieprzeniknioną ścianą drzew, będzie najlepszą linią startu. Miała zamiar wrócić do chatki tą samą drogą, ale nim jednak to zrobiła, skręciła nieco na zachód – swoje kroki skierowała w stronę niewielkiej polany przy wiekowym dębie. To tutaj zazwyczaj spotykała jednego ze swoich nielicznych przyjaciół. Przynajmniej tych, którzy oprócz pary nóg mieli… jeszcze inne elementy, które zgoła nie pasowały do ogólnego zarysu ludzkiej postaci. Centaur Firenzo przyszedł kilka minut później, jakby wiedział. Jakby jej obecność tutaj była wypisana już dawno w gwiazdach. Rozmawiali (albo to Eileen po prostu prowadziła monolog) krótko, ale treściwie. Zdecydowała się poprosić go o pomoc, tłumacząc dokładnie fakt, że w Hogwarcie znajdują się uwięzieni przez Grindelwalda czarodzieje. Powiedziała mu, że przygotowują ratunek, ona i ci, którzy mają sobie za nic podział według kryteriów zapisanych w przepływającej w żyłach posoce; że muszą się tam jakoś dostać, niepostrzeżenie, bezszelestnie, z dala od nosa dyrektora i że muszą dojść do zamku ścieżkami bezpiecznymi. Mrugnął, powoli, cierpliwie, i odszedł, nic nie mówiąc. Nie wiedziała, czy mogła na niego liczyć, czy jednak odciął się zupełnie od tego tematu, zostawiając to wszystko na jej barkach. Odeszła jednak w zrozumieniu, że wcale nie musiał okazywać chęci współpracy.
Dotarła do chatki na ptasich skrzydłach. Zamknęła drzwi od wewnątrz, jak zawsze, gdy chciała zostać w niej na noc, i zaczęła przeszukiwać stare tomiki Ogga, które zostawił w jednej z niedbale wyciętych z drewna szafek. Wertowała strony, wędrując wzrokiem po literach, mając nadzieję, że znajdzie w nich treść opisującą dokładniej jakie zaklęcia zostały rzucone przez dawnych czarodziejów – założycieli czterech domów w Hogwarcie, dumnych piastunów potęgi tego miejsca. Znalazła tylko oderwane od innych książek kartki, gdzie drobnym maczkiem ktoś zapisywał niezbyt dokładne wytyczne magii stosowanej w obronie Szkoły Magii i Czarodziejstwa. Długa lista zaklęć ochronnych, niektóre z nich były absolutnie nieczytelne, zamazane, i kilka z ukrytych przejść. Twarz rozpogodziła jej się, gdy wyczytała o posągu Czarownicy i drodze wyjścia prowadzącej do Hogsmeade. Zrozumiała, dlaczego Ogg to tutaj chował. Musiał wiedzieć, czy jakiś niesforny uczeń nie postanowi czasami wymknąć się bocznym, przypadkowo odkrytym przejściem, żeby zakupić kilka nielegalnych kwachów. Nie poddawała się i postanowiła o wiele dokładniej wczytać się w to, co ukrywały przed nią notatki poprzedniego gajowego.
| zt
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
The member 'Eileen Wilde' has done the following action : rzut kością
'k100' : 41
'k100' : 41
Początek kwietnia i cały miesiąc
Po otrzymaniu jasnych instrukcji od Bathildy przychodzi czas na skrupulatnie ułożony plan. Sprawa jest delikatna, nie mogę więc działać brawurowo, spontanicznie. Mogłoby to zagrozić powodzeniu całej akcji. Dlatego siadam wygodnie na kanapie w salonie wierząc, że to właśnie tam, wśród wygód oraz sporej kolekcji pięknych roślin uda mi się ułożyć sensowny plan. Siedząc na kanapie przekładam stosy kartek, w ruch idzie samopiszące pióro. Mijają godziny, zapada zmrok. Zerkam za okno widząc ciemną poświatę, oszczędnie rozganianą przez uliczną lampę. To piękna metafora nadziei, chociaż tej mi już brakuje kiedy orientuję się, że zegar wybija godzinę drugą w nocy. Wzdycham, powieki wydają się niesamowicie senne oraz ciężkie. Nawet nie wiem kiedy zasypiam nad wieżami z pergaminu bojąc się podjąć tą jedną, konkretną decyzję. Następnego ranka nagle wydaje mi się, że brak planu jest całkiem niezłym planem, jakkolwiek źle to nie brzmi. Przecieram opuchnięte oczy powoli szykując się do Hogwartu. Twierdzy pilnowanej przez złego, ziejącego czarną magią smoka. Jedynym pocieszeniem wydaje się być fakt, że ten zajęty jest knuciem na temat swoich zbrodniczych planów. Może nie zauważy niepozornej, zbyt uśmiechniętej nauczycielki zielarstwa. Jej palącej potrzeby pomocy oraz zrealizowania powierzonego jej zadania. Nie chcę zawieść, boję się tego jak niczego innego. Serce bije jak oszalałe kiedy rzucam mieszkaniu ostatnie, tęskne spojrzenie. Jedyna twierdza, oprócz rodzinnego domu, gdzie mogę czuć się bezpiecznie. Och, no i w starej chacie, chociaż ona wydaje mi się jeszcze dość obca.
To nie jest tak, że przekraczam bramę szkoły magii i z marszu idę prosić o eliksir wielosokowy. To samobójstwo. Dlatego zachowuję się normalnie, robię rzeczy z codziennej rutyny. Witam wszystkich kolegów z pracy, wszystkie ruchome portrety. Nie mogę pozwolić, żeby ktoś poczuł się urażony. Rozgłos czy kłótnia nie jest mi w tej chwili potrzebna. Pragnę spokoju. Prostym zaklęciem wypakowuję niewielką walizkę w mojej komnacie, sprzątam biurko gabinetu, żeby od jutra móc w nim przyjmować głodnych wiedzy uczniów. Lub niestety wymierzać moralizatorskie pogadanki. Nie znoszę ich, ale młode pokolenie należy też wychowywać, nie tylko wtłaczać do ich chłonnych umysłów niezbędną wiedzę. Już wiem, co będę robić przez najbliższy miesiąc, ale i tak to wszystko mi się nie podoba. Z tych wszystkich trosk zasypiam dopiero nad ranem myśląc o tym, czy jestem dobrą aktorką.
O bardzo wczesnej porze przemierzam puste jeszcze korytarze, chcąc dorwać u siebie profesora Moody’ego. Sprawa ma się tak, że w tym roku to on prowadzi zajęcia z eliksirów. Co tak w skrócie oznacza, że chcę przekonać go do mojego pędu wiedzy, który oplata mnie swoimi mackami i który domaga się poszerzenia horyzontów. Poprawiam nauczycielską szatę, po czym zamaszyście pukam do drzwi. Chwilę pod nimi stoję nim przed moimi oczami ukazuje się mężczyzna w średnim wieku, z bardzo przenikliwym spojrzeniem. Uśmiecham się wdzięcznie, a on zaprasza mnie do środka. Siadam na fotelu przed biurkiem.
- Profesorze Moody. Sprawa jest taka, że… czuję, że zielarstwo, chociaż niesamowicie piękne, to jest okropnie niepełne. Chciałabym poszerzać swoje horyzonty. Wie pan profesor jak to jest ucząc w Hogwarcie. Kurs alchemiczny odpada, dlatego chciałabym prosić pana profesora o umożliwienie mi uczestnictwa w pańskich zajęciach. W formie wolnego słuchacza. Jestem pewna, że wiele wiedzy wyniosłabym z pańskich zajęć, a pan na pewno nie odczułby mojej obecności. Siedziałabym sobie cichutko na końcu sali i notowała, od czasu do czasu zerkając do uczniowskich kociołków. Bardzo pana proszę, jest pan moją ostatnią nadzieją. - Wygłaszam mało soczysty monolog. Mrugam intensywnie oczami trzepocząc rzęsami, uśmiecham się przyjaźnie. Wierzę, że nie będzie mi robił o to problemów. W końcu jesteśmy znajomymi po fachu. Liczę na jego zrozumienie. To nic, że posiadam tę wiedzę. Nie musi być tego świadom. Widzę zawahanie. Dlatego wypuszczam jeszcze kilka czułych słów o jego pracy oraz umiejętnościach. Aż wreszcie wzdycha ze zrezygnowaniem zgadzając się na moją prośbę. Jestem niesamowicie szczęśliwa, ale naturalnie zachowuję się z godnością. Dziękując mu uprzejmie oraz zmykając szybko na własne zajęcia. W wolnych chwilach uczęszczam na zajęcia z eliksirów. Notując tak naprawdę niewiele. Głównie koncentruję się na uczniach oraz ich zdolnościach.
Pewnego dnia wszystko wydaje się iść jak z płatka. Profesor zarządza przygotowanie eliksiru wielosokowego. To właśnie na niego tyle czekam. Niemal wiercę się podekscytowana na krześle, ale muszę zachować się należycie. Z umiarkowanym zainteresowaniem przyglądam się pracy uczniów. Jeden z nich popisuje się nadzwyczajnym talentem. Co tylko jego mentor potwierdza, niestety dopiero pod koniec miesiąca, kiedy mikstura nareszcie dojrzewa. Idealny wywar. Który w nagrodę może zabrać ze sobą. Szkodliwość ewentualnego czynu znikoma, skoro może zamienić się jedynie w siebie. Gratuluję mu sukcesu, tak zupełnie niezobowiązująco. Notuję w pamięci jego nazwisko. Ogden. Dobrze. Wiem już, kogo do siebie zaprosić po lekcjach.
Co też niezwłocznie czynię. Chudy, ciemnowłosy krukon w okularach zjawia się w moim gabinecie niepewny czy coś przeskrobał. Uśmiecham się do niego pojednawczo, zapraszając gestem do zajęcia miejsca naprzeciwko.
- Witaj Thomasie. Nie musisz się obawiać, nic złego się nie stało. Zwyczajnie potrzebuję eliksiru, który uwarzyłeś na dzisiejszych zajęciach. Badam wpływ poszczególnych ingrediencji na stworzenie konkretnej mikstury i przyznaję, że nie miałam jeszcze okazji przebadania eliksiru wielosokowego. Byłabym niezmiernie wdzięczna gdybyś pomógł mi w pchnięciu moich naukowych osiągnięć do przodu - referuję mu pokrótce moje zamierzenia. Fałszywe, ale o tym wiedzieć nie musi. W ogóle im mniej wie, tym lepiej będzie mu na sercu. Jestem przekonana. Staram się go jeszcze namówić, gdyż widzę jego dylematy. Najchętniej to bym mu po prostu za niego zapłaciła, ale to niestety mocno niepedagogiczne. Stąd muszę stosować własną umiejętność perswazji. I próbować do skutku, aż otrzymam to, nad czym od miesiąca pracuję.
zt.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Po otrzymaniu jasnych instrukcji od Bathildy przychodzi czas na skrupulatnie ułożony plan. Sprawa jest delikatna, nie mogę więc działać brawurowo, spontanicznie. Mogłoby to zagrozić powodzeniu całej akcji. Dlatego siadam wygodnie na kanapie w salonie wierząc, że to właśnie tam, wśród wygód oraz sporej kolekcji pięknych roślin uda mi się ułożyć sensowny plan. Siedząc na kanapie przekładam stosy kartek, w ruch idzie samopiszące pióro. Mijają godziny, zapada zmrok. Zerkam za okno widząc ciemną poświatę, oszczędnie rozganianą przez uliczną lampę. To piękna metafora nadziei, chociaż tej mi już brakuje kiedy orientuję się, że zegar wybija godzinę drugą w nocy. Wzdycham, powieki wydają się niesamowicie senne oraz ciężkie. Nawet nie wiem kiedy zasypiam nad wieżami z pergaminu bojąc się podjąć tą jedną, konkretną decyzję. Następnego ranka nagle wydaje mi się, że brak planu jest całkiem niezłym planem, jakkolwiek źle to nie brzmi. Przecieram opuchnięte oczy powoli szykując się do Hogwartu. Twierdzy pilnowanej przez złego, ziejącego czarną magią smoka. Jedynym pocieszeniem wydaje się być fakt, że ten zajęty jest knuciem na temat swoich zbrodniczych planów. Może nie zauważy niepozornej, zbyt uśmiechniętej nauczycielki zielarstwa. Jej palącej potrzeby pomocy oraz zrealizowania powierzonego jej zadania. Nie chcę zawieść, boję się tego jak niczego innego. Serce bije jak oszalałe kiedy rzucam mieszkaniu ostatnie, tęskne spojrzenie. Jedyna twierdza, oprócz rodzinnego domu, gdzie mogę czuć się bezpiecznie. Och, no i w starej chacie, chociaż ona wydaje mi się jeszcze dość obca.
To nie jest tak, że przekraczam bramę szkoły magii i z marszu idę prosić o eliksir wielosokowy. To samobójstwo. Dlatego zachowuję się normalnie, robię rzeczy z codziennej rutyny. Witam wszystkich kolegów z pracy, wszystkie ruchome portrety. Nie mogę pozwolić, żeby ktoś poczuł się urażony. Rozgłos czy kłótnia nie jest mi w tej chwili potrzebna. Pragnę spokoju. Prostym zaklęciem wypakowuję niewielką walizkę w mojej komnacie, sprzątam biurko gabinetu, żeby od jutra móc w nim przyjmować głodnych wiedzy uczniów. Lub niestety wymierzać moralizatorskie pogadanki. Nie znoszę ich, ale młode pokolenie należy też wychowywać, nie tylko wtłaczać do ich chłonnych umysłów niezbędną wiedzę. Już wiem, co będę robić przez najbliższy miesiąc, ale i tak to wszystko mi się nie podoba. Z tych wszystkich trosk zasypiam dopiero nad ranem myśląc o tym, czy jestem dobrą aktorką.
O bardzo wczesnej porze przemierzam puste jeszcze korytarze, chcąc dorwać u siebie profesora Moody’ego. Sprawa ma się tak, że w tym roku to on prowadzi zajęcia z eliksirów. Co tak w skrócie oznacza, że chcę przekonać go do mojego pędu wiedzy, który oplata mnie swoimi mackami i który domaga się poszerzenia horyzontów. Poprawiam nauczycielską szatę, po czym zamaszyście pukam do drzwi. Chwilę pod nimi stoję nim przed moimi oczami ukazuje się mężczyzna w średnim wieku, z bardzo przenikliwym spojrzeniem. Uśmiecham się wdzięcznie, a on zaprasza mnie do środka. Siadam na fotelu przed biurkiem.
- Profesorze Moody. Sprawa jest taka, że… czuję, że zielarstwo, chociaż niesamowicie piękne, to jest okropnie niepełne. Chciałabym poszerzać swoje horyzonty. Wie pan profesor jak to jest ucząc w Hogwarcie. Kurs alchemiczny odpada, dlatego chciałabym prosić pana profesora o umożliwienie mi uczestnictwa w pańskich zajęciach. W formie wolnego słuchacza. Jestem pewna, że wiele wiedzy wyniosłabym z pańskich zajęć, a pan na pewno nie odczułby mojej obecności. Siedziałabym sobie cichutko na końcu sali i notowała, od czasu do czasu zerkając do uczniowskich kociołków. Bardzo pana proszę, jest pan moją ostatnią nadzieją. - Wygłaszam mało soczysty monolog. Mrugam intensywnie oczami trzepocząc rzęsami, uśmiecham się przyjaźnie. Wierzę, że nie będzie mi robił o to problemów. W końcu jesteśmy znajomymi po fachu. Liczę na jego zrozumienie. To nic, że posiadam tę wiedzę. Nie musi być tego świadom. Widzę zawahanie. Dlatego wypuszczam jeszcze kilka czułych słów o jego pracy oraz umiejętnościach. Aż wreszcie wzdycha ze zrezygnowaniem zgadzając się na moją prośbę. Jestem niesamowicie szczęśliwa, ale naturalnie zachowuję się z godnością. Dziękując mu uprzejmie oraz zmykając szybko na własne zajęcia. W wolnych chwilach uczęszczam na zajęcia z eliksirów. Notując tak naprawdę niewiele. Głównie koncentruję się na uczniach oraz ich zdolnościach.
Pewnego dnia wszystko wydaje się iść jak z płatka. Profesor zarządza przygotowanie eliksiru wielosokowego. To właśnie na niego tyle czekam. Niemal wiercę się podekscytowana na krześle, ale muszę zachować się należycie. Z umiarkowanym zainteresowaniem przyglądam się pracy uczniów. Jeden z nich popisuje się nadzwyczajnym talentem. Co tylko jego mentor potwierdza, niestety dopiero pod koniec miesiąca, kiedy mikstura nareszcie dojrzewa. Idealny wywar. Który w nagrodę może zabrać ze sobą. Szkodliwość ewentualnego czynu znikoma, skoro może zamienić się jedynie w siebie. Gratuluję mu sukcesu, tak zupełnie niezobowiązująco. Notuję w pamięci jego nazwisko. Ogden. Dobrze. Wiem już, kogo do siebie zaprosić po lekcjach.
Co też niezwłocznie czynię. Chudy, ciemnowłosy krukon w okularach zjawia się w moim gabinecie niepewny czy coś przeskrobał. Uśmiecham się do niego pojednawczo, zapraszając gestem do zajęcia miejsca naprzeciwko.
- Witaj Thomasie. Nie musisz się obawiać, nic złego się nie stało. Zwyczajnie potrzebuję eliksiru, który uwarzyłeś na dzisiejszych zajęciach. Badam wpływ poszczególnych ingrediencji na stworzenie konkretnej mikstury i przyznaję, że nie miałam jeszcze okazji przebadania eliksiru wielosokowego. Byłabym niezmiernie wdzięczna gdybyś pomógł mi w pchnięciu moich naukowych osiągnięć do przodu - referuję mu pokrótce moje zamierzenia. Fałszywe, ale o tym wiedzieć nie musi. W ogóle im mniej wie, tym lepiej będzie mu na sercu. Jestem przekonana. Staram się go jeszcze namówić, gdyż widzę jego dylematy. Najchętniej to bym mu po prostu za niego zapłaciła, ale to niestety mocno niepedagogiczne. Stąd muszę stosować własną umiejętność perswazji. I próbować do skutku, aż otrzymam to, nad czym od miesiąca pracuję.
zt.
[bylobrzydkobedzieladnie]
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Ostatnio zmieniony przez Pomona Sprout dnia 06.03.17 11:47, w całości zmieniany 1 raz
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Pomona Sprout' has done the following action : rzut kością
'k100' : 23
'k100' : 23
Eileen udało się bezbłędnie wskazać ścieżkę wiodącą przez Zakazany Las. Okrężna i męcząca, ale cicha i niewidoczna, otoczona gęstym krzewem ścieżka, mogła obudzić szkolne wspomnienia tak w Samuelu, jak i w Garrecie. Nocna ciemność nie była przeszkodą dla Eileen, która znała ten teren wystarczająco dobrze, by bez trudu odnaleźć drogę na błonia – albo prosto do swojej chatki. Waszą czujność musiał wzmocnić w pewnym momencie głośny tętent kopyt. Dostrzegłszy z daleka niewyraźną sylwetkę, zauważyliście centaura, trzymającego przy ciele włócznię – kimkolwiek był, albo was nie zauważył, albo przezornie i bardzo mądrze ostrzeżony przez Eileen, odwrócił się i ruszył w swoją stronę. Pokonawszy las, musieliście już tylko przejść do chatki gajowej, na miejsce zbiórki. Dla Pomony i Herewarda przedostanie się do chatki nie było niczym trudnym: czekaliście w środku na przybycie pozostałej trójki, nie wiedząc jeszcze, czy ci osiągnęli sukces. Po zjednoczeniu się, powinniście poczynić odpowiednie przygotowania i wymienić się informacjami, których dotąd nie mieliście czasu sobie przekazać.
Samuel, Garrett, jeśli próbujecie zachować ostrożność, w pierwszym poście rzucacie kością na ukrywanie się. Niezależnie od wyniku kości możecie założyć, że weszliście do chatki i rozpocząć dialog. Eileen, wnętrze chatki zależy od Ciebie.
Mistrz gry przypomina, że na wydarzeniu korzystamy z nowych biegłości oraz uwzględniamy zmiany w mechanikach dotyczących umiejętności (animagia, oklumencja, umiejętności Zakonu). Na odpis macie 72h, możecie napisać w kolejce więcej niż jeden post, jeśli odczujecie taką potrzebę, a ostatni powinien uwzględniać opuszczenie chatki (wystarczy, że napisze go jedna osoba i może to zrobić przed upływem czasu, jeśli uznacie, że jesteście gotowi). Powinniście opisać swój ubiór oraz ekwipunek.
Samuel, Garrett, jeśli próbujecie zachować ostrożność, w pierwszym poście rzucacie kością na ukrywanie się. Niezależnie od wyniku kości możecie założyć, że weszliście do chatki i rozpocząć dialog. Eileen, wnętrze chatki zależy od Ciebie.
Mistrz gry przypomina, że na wydarzeniu korzystamy z nowych biegłości oraz uwzględniamy zmiany w mechanikach dotyczących umiejętności (animagia, oklumencja, umiejętności Zakonu). Na odpis macie 72h, możecie napisać w kolejce więcej niż jeden post, jeśli odczujecie taką potrzebę, a ostatni powinien uwzględniać opuszczenie chatki (wystarczy, że napisze go jedna osoba i może to zrobić przed upływem czasu, jeśli uznacie, że jesteście gotowi). Powinniście opisać swój ubiór oraz ekwipunek.
Czekała na nich na skraju lasu, w mętnym zamyśleniu mnąc rękawy granatowego swetra, pod którym chowała się brązowa, sięgająca połowy łydek sukienka w czerwone rzodkiewki. Spojrzała na swoje stopy obleczone w niewysokie, wiązane buty i grubsze rajstopy pod nimi, po czym wzięła głębszy wdech, w tej ciszy czekając na towarzyszy broni. Samuel i Garrett mieli pojawić się tu lada chwila, a ona miała ich doprowadzić tymi samymi, krętymi ścieżkami do chatki, gdzie powinni czekać już na nich (albo zjawią się niedługo) Hereward i Pomona. Uśmiechnęła się kątem ust, wyobrażając sobie stróżującego Waldiego, który liże ich po dłoniach, żeby zatwierdzić w ten sposób dobre zamiary i wpuścić ich do środka.
Myślami natychmiast wróciła do miejsca, w którym stała, gdy usłyszała przed sobą dwa krótkie pyknięcia. Kąciki ust uniosły się nieco wyżej.
- Witam w nie moich skromnych progach, panowie. Wybaczcie, że tak bez komitetu powitalnego, ale nie miałam czasu na organizację. Chodźcie – odwróciła się i ruszyła w stronę wcześniej ustalonego szlaku. – Uważajcie na wystające korzenie.
Kopyta testrali były dla niej drogowskazem między gęstymi krzakami i krzewinkami, odciśnięte nawet w zielonym runie leśnym dawały wyraźny wgląd na to, którędy podążali ich zwierzęcy właściciele. Nimi podążali aż do bukowego przerzedzenia, gdzie Eileen zatrzymała się, słysząc znajomy odgłos rwących mech kopyt. Zerknęła na Garretta i Sama i zablokowała dalszy marsz wyprostowaną na bok ręką, jakby chciała dać im w ten sposób do zrozumienia, żeby byli ostrożni. Już w głowie gorączkowo układała całe stosy tłumaczeń, ale żadne z nich nie zostało wypowiedziane, bo… centaur nie zaczepił ich nawet jedną wybąkniętą głoską i wycofał się niemal natychmiast. Odetchnęła z ulgą, w pamięci odnotowując, że musi podziękować Firenzo za to, że nie był wobec nich obojętny.
- Może to był jednak wasz komitet powitalny. Już niedaleko. – szepnęła do nich. W lesie panowała tak idealna akustyka, a noc nadała jej tak niepowtarzalnej ciszy, że nie musiała mówić głośniej.
Poprowadziła ich dalej – między drzewami, czasami zbaczając na mniej wyraźne i trudniejsze ścieżki pełne wystających spod ziemi korzeni i dziur, pełne ostrzejszych gałązek, których wypadałoby omijać, jeśli nie chciało się nabawić pierwszych krwistych nitek na twarzy.
Gdy wyszli z lasu, znajdując się tym samym już niemal na terenie jej chatki, Eileen wskazała zakonnikom tylne wejście do niewielkiego domku. Sama otworzyła sobie główne, skrzypiący front i poklepała Waldiego po czarnym łbie, nie zwalniając go jednak ze swojej roli stróża. Zamknęła za sobą drzwi, posyłając Herewardowi i Pomonie nieco niepewny, ale szczery uśmiech. Jeden z tych, które mówiły o próbach ukrycia pod skórą kilku warstw strachu. Ale była z nimi, mogła czuć się nieco bezpieczniej.
Chatka gajowej tak naprawdę składała się tylko z jednego, dużego pomieszczenia z kominkiem, krzywo wyciętym z drewna stołem, parą krzeseł i dwoma wysłużonymi fotelami, w których można było z łatwością się zapaść. Spotkaniu towarzyszył też lelek wróżebnik – stroszył swoje ciemnozielone pióra na starej, nieco przyrdzewiałej żerdzi, kłapiąc lekko dziobem. Dłonią dotknęła swojej skórzanej torby i jeszcze raz sprawdziła, co kryło się pod klapą. Rękawice ze smoczej skóry, papierowa torebka z mysimi oseskami (martwymi, aż wstyd się było przyznać, ale czymś trzeba było przekupywać stojące na drodze zwierzęta), mapa Zakazanego Lasu i notatki Ogga dotyczące zabezpieczeń całego zamku, wliczając w to nieliczne tajne przejścia. Na szyi czuła ciężar czerwonego kryształu, na palcu delikatny chłód pierścienia Zakonu, a w kieszeni jej swetra bezpiecznie leżała jodłowa różdżka.
- Od czego zaczynamy?
Podeszła bliżej nich, bliżej Herewarda, chcąc dokładnie słyszeć to, co mieli do przekazania inni. Musnęła wierzch jego dłoni swoją, całkiem machinalnie, nie tracąc przy tym jednak skupienia, bo doskonale wiedziała, że dzisiejszego wieczoru mieli inne priorytety.
Myślami natychmiast wróciła do miejsca, w którym stała, gdy usłyszała przed sobą dwa krótkie pyknięcia. Kąciki ust uniosły się nieco wyżej.
- Witam w nie moich skromnych progach, panowie. Wybaczcie, że tak bez komitetu powitalnego, ale nie miałam czasu na organizację. Chodźcie – odwróciła się i ruszyła w stronę wcześniej ustalonego szlaku. – Uważajcie na wystające korzenie.
Kopyta testrali były dla niej drogowskazem między gęstymi krzakami i krzewinkami, odciśnięte nawet w zielonym runie leśnym dawały wyraźny wgląd na to, którędy podążali ich zwierzęcy właściciele. Nimi podążali aż do bukowego przerzedzenia, gdzie Eileen zatrzymała się, słysząc znajomy odgłos rwących mech kopyt. Zerknęła na Garretta i Sama i zablokowała dalszy marsz wyprostowaną na bok ręką, jakby chciała dać im w ten sposób do zrozumienia, żeby byli ostrożni. Już w głowie gorączkowo układała całe stosy tłumaczeń, ale żadne z nich nie zostało wypowiedziane, bo… centaur nie zaczepił ich nawet jedną wybąkniętą głoską i wycofał się niemal natychmiast. Odetchnęła z ulgą, w pamięci odnotowując, że musi podziękować Firenzo za to, że nie był wobec nich obojętny.
- Może to był jednak wasz komitet powitalny. Już niedaleko. – szepnęła do nich. W lesie panowała tak idealna akustyka, a noc nadała jej tak niepowtarzalnej ciszy, że nie musiała mówić głośniej.
Poprowadziła ich dalej – między drzewami, czasami zbaczając na mniej wyraźne i trudniejsze ścieżki pełne wystających spod ziemi korzeni i dziur, pełne ostrzejszych gałązek, których wypadałoby omijać, jeśli nie chciało się nabawić pierwszych krwistych nitek na twarzy.
Gdy wyszli z lasu, znajdując się tym samym już niemal na terenie jej chatki, Eileen wskazała zakonnikom tylne wejście do niewielkiego domku. Sama otworzyła sobie główne, skrzypiący front i poklepała Waldiego po czarnym łbie, nie zwalniając go jednak ze swojej roli stróża. Zamknęła za sobą drzwi, posyłając Herewardowi i Pomonie nieco niepewny, ale szczery uśmiech. Jeden z tych, które mówiły o próbach ukrycia pod skórą kilku warstw strachu. Ale była z nimi, mogła czuć się nieco bezpieczniej.
Chatka gajowej tak naprawdę składała się tylko z jednego, dużego pomieszczenia z kominkiem, krzywo wyciętym z drewna stołem, parą krzeseł i dwoma wysłużonymi fotelami, w których można było z łatwością się zapaść. Spotkaniu towarzyszył też lelek wróżebnik – stroszył swoje ciemnozielone pióra na starej, nieco przyrdzewiałej żerdzi, kłapiąc lekko dziobem. Dłonią dotknęła swojej skórzanej torby i jeszcze raz sprawdziła, co kryło się pod klapą. Rękawice ze smoczej skóry, papierowa torebka z mysimi oseskami (martwymi, aż wstyd się było przyznać, ale czymś trzeba było przekupywać stojące na drodze zwierzęta), mapa Zakazanego Lasu i notatki Ogga dotyczące zabezpieczeń całego zamku, wliczając w to nieliczne tajne przejścia. Na szyi czuła ciężar czerwonego kryształu, na palcu delikatny chłód pierścienia Zakonu, a w kieszeni jej swetra bezpiecznie leżała jodłowa różdżka.
- Od czego zaczynamy?
Podeszła bliżej nich, bliżej Herewarda, chcąc dokładnie słyszeć to, co mieli do przekazania inni. Musnęła wierzch jego dłoni swoją, całkiem machinalnie, nie tracąc przy tym jednak skupienia, bo doskonale wiedziała, że dzisiejszego wieczoru mieli inne priorytety.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Leśna ściółka chrzęściła cicho pod ciężarem kolejnych kroków; Garrett krzywił się w duchu na każdy rozbrzmiewający dźwięk, nie znosząc faktu, że nie był w stanie poruszać się w bezwzględnej ciszy. Ubiorem (nieróżniącym się od tego, który wybierał na aurorskie misje) starał się wpasować w otaczającą go noc - w skórzane, mocno zawiązane buty o wyższych cholewach zwieńczonych nieco jaśniejszymi wyłogami włożył obcisłe, czarne spodnie. Lnianą, prostą koszulę wyzbytą ozdobnych kołnierzyków skrył pod ciemnym płaszczem sięgającym do połowy uda. Nawet na chwilę nie przestawał zaciskać mocno palców na drewnianym uchwycie jasnej różdżki; spojrzeniem przemykał po najbliższym otoczeniu, starając się pozostać niezauważonym i sprawnie przemykać pomiędzy kolejnymi cieniami.
Dbał o to, by nie myśleć o niczym poza przyświecającym im celu - musieli zadbać o to, by nie popełnić najmniejszego błędu: porażka nie wchodziła w grę. W milczeniu podążał śladami Eileen w stronę jej chatki. Nie błądził wzrokiem w kierunku, w którym powinien znajdować się zamek, jaki niegdyś nazywał domem; teraz daleko mu było do ostoi ciepła i bezpieczeństwa. Garrett na chwilę zamarł, gdy dobiegł go narastający tętent kopyt. Przez chwilę wsłuchiwał się we własny, ciężki oddech, próbując pozostać niezauważonym, by dopiero po upływie paru sekund ruszyć dalej; w panującym mroku starał się obserwować Eileen i analizować mowę jej ciała. Znała ten teren dobrze jak nikt inny - wiedziała, czego należy się obawiać i z pewnością zareagowałaby na wszelakie podejrzane oznaki.
W momencie, w którym wchodził przez tylne wejście do chatki gajowej, nie mógł nie dostrzec nowych zranień szpecących twarz Samuela - nie odezwał się jednak słowem, choć wiele z nich cisnęło mu się na usta. Próba pozostawiała blizny nie tylko na ciele.
Wnętrze skąpane było w blasku, do którego oczy długo błąkające się po nocnych ciemnościach musiały się przyzwyczaić. Zamknął za sobą drewniane drzwi, by zaraz pokierować kroki w stronę stolika. Oparł o jego blat obie dłonie, pochylając się nad nim i nie marnotrawiąc czasu na rozsiadanie się w fotelach. Uniósł spojrzenie i nie umknął mu fakt, że Eileen musnęła palcami wierzch dłoni Barty'ego; nie zadał jednak pytania, a w jego spojrzeniu nie rozżarzył się najmniejszy błysk zainteresowania. Potrzebowali profesjonalizmu; z podobnymi akcjami stykał się na co dzień i wierzył, że jeśli razem z Samuelem zdołają zachować pełen spokój, to udzieli się on pozostałym.
- Przygotowałem świstoklik - powiedział w końcu, wyjmując gęsie pióro z głębokiej kieszeni płaszcza; ułożył je na stole tak, aby wszyscy mogli się mu przyjrzeć. - Można go uaktywnić zaklęciem, zapamiętajcie ten ruch nadgarstkiem - dodał, sięgając wolną dłonią po różdżkę, aby na sucho wykonać względnie prosty gest. Dla pewności powtórzył go dwukrotnie. - Ale w momencie, w którym to zrobicie, każde dotknięcie jego powierzchni zakończy się teleportacją do kwatery. Albo gdzieś w jej okolice. Nie wiem, na ile precyzyjnie nałożyłem to zaklęcie, ale wszystko powinno być w porządku. Świstoklik zadziała tylko raz, a po spełnieniu swojej roli nie będzie można użyć go ponownie. - Przeniósł spojrzenie na towarzyszy, zerkając na każdego z nich po kolei; wzrokiem badał ich nastawienie i nastroje, szukał obaw skrywających się w oczach. - Jest nas piątka, a jeśli zdecydujemy się podzielić, to świstoklik będzie najbezpieczniejszy w liczniejszej grupie. Jakby coś poszło nie tak... czy mamy jakąś alternatywę? Dostęp do - urwał, zmarszczył ledwo zauważalnie brwi w geście zastanowienia - nie wiem, mioteł, hipogryfów, testrali? - wymieniał nie do końca dlatego, że sądził, że jego pomysły są trafne; wierzył raczej, że sprowokuje dzięki temu pozostałych do burzy mózgów. Zamilknął na chwilę, obrócił na palcu pierścień Zakonu wykonany z ciemnego, matowego metalu i myślał jeszcze przez moment, zanim znów zabrał głos. - Dowiedzieliście się, gdzie powinniśmy szukać porwanych? Musimy już teraz wiedzieć, czy będzie możliwe późniejsze spotkanie się w jednym miejscu i wspólne przetransportowanie ich w bezpieczne miejsce. - Akcja odbicia więźniów nierozerwalnie łączyła się ze wspomnieniem o klęsce, którą zakończyło się uwalnianie Luno i Cressidy - ich śmierć wciąż ciążyła mu na sumieniu, nie mógł pozwolić, aby tym razem zakończyło się to podobnie. Tknęła go myśl i wyjął z kieszeni pergamin otrzymany od Bathildy; położył go na blacie stołu tuż obok gęsiego pióra. - Prawdopodobnie nic z tego nie wyjdzie, ale tonący brzytwy się chwyta - na kanwie znajduje się instrukcja, jak stworzyć świstoklik, niech weźmie to któreś z was. Wymaga to czasu i skupienia, ale... - ale mimo tego, że próba stworzenia świstoklika w chwili kryzysu skazana jest na klęskę, nie możemy się poddać? Musimy starać się do końca, nawet wtedy, gdy wiemy, że skończy się to katastrofą - bo innych możliwości może nie być? - Jeszcze jedno. Nie możemy dopuścić do tego, żeby świstoklik wpadł w czyjeś ręce. Jeżeli tak się stanie, musimy go zniszczyć. - Nawet jeśli tym samym skażą się na śmierć - a tę zagwarantowałoby im odcięcie wszystkich potencjalnych dróg ucieczki.
Ale przecież wszyscy z nich byli na nią gotowi.
Na mam ze sobą fluorytu, więc trzeba mi liczyć -1 do opcm! + rzucam na ukrywanie się
Dbał o to, by nie myśleć o niczym poza przyświecającym im celu - musieli zadbać o to, by nie popełnić najmniejszego błędu: porażka nie wchodziła w grę. W milczeniu podążał śladami Eileen w stronę jej chatki. Nie błądził wzrokiem w kierunku, w którym powinien znajdować się zamek, jaki niegdyś nazywał domem; teraz daleko mu było do ostoi ciepła i bezpieczeństwa. Garrett na chwilę zamarł, gdy dobiegł go narastający tętent kopyt. Przez chwilę wsłuchiwał się we własny, ciężki oddech, próbując pozostać niezauważonym, by dopiero po upływie paru sekund ruszyć dalej; w panującym mroku starał się obserwować Eileen i analizować mowę jej ciała. Znała ten teren dobrze jak nikt inny - wiedziała, czego należy się obawiać i z pewnością zareagowałaby na wszelakie podejrzane oznaki.
W momencie, w którym wchodził przez tylne wejście do chatki gajowej, nie mógł nie dostrzec nowych zranień szpecących twarz Samuela - nie odezwał się jednak słowem, choć wiele z nich cisnęło mu się na usta. Próba pozostawiała blizny nie tylko na ciele.
Wnętrze skąpane było w blasku, do którego oczy długo błąkające się po nocnych ciemnościach musiały się przyzwyczaić. Zamknął za sobą drewniane drzwi, by zaraz pokierować kroki w stronę stolika. Oparł o jego blat obie dłonie, pochylając się nad nim i nie marnotrawiąc czasu na rozsiadanie się w fotelach. Uniósł spojrzenie i nie umknął mu fakt, że Eileen musnęła palcami wierzch dłoni Barty'ego; nie zadał jednak pytania, a w jego spojrzeniu nie rozżarzył się najmniejszy błysk zainteresowania. Potrzebowali profesjonalizmu; z podobnymi akcjami stykał się na co dzień i wierzył, że jeśli razem z Samuelem zdołają zachować pełen spokój, to udzieli się on pozostałym.
- Przygotowałem świstoklik - powiedział w końcu, wyjmując gęsie pióro z głębokiej kieszeni płaszcza; ułożył je na stole tak, aby wszyscy mogli się mu przyjrzeć. - Można go uaktywnić zaklęciem, zapamiętajcie ten ruch nadgarstkiem - dodał, sięgając wolną dłonią po różdżkę, aby na sucho wykonać względnie prosty gest. Dla pewności powtórzył go dwukrotnie. - Ale w momencie, w którym to zrobicie, każde dotknięcie jego powierzchni zakończy się teleportacją do kwatery. Albo gdzieś w jej okolice. Nie wiem, na ile precyzyjnie nałożyłem to zaklęcie, ale wszystko powinno być w porządku. Świstoklik zadziała tylko raz, a po spełnieniu swojej roli nie będzie można użyć go ponownie. - Przeniósł spojrzenie na towarzyszy, zerkając na każdego z nich po kolei; wzrokiem badał ich nastawienie i nastroje, szukał obaw skrywających się w oczach. - Jest nas piątka, a jeśli zdecydujemy się podzielić, to świstoklik będzie najbezpieczniejszy w liczniejszej grupie. Jakby coś poszło nie tak... czy mamy jakąś alternatywę? Dostęp do - urwał, zmarszczył ledwo zauważalnie brwi w geście zastanowienia - nie wiem, mioteł, hipogryfów, testrali? - wymieniał nie do końca dlatego, że sądził, że jego pomysły są trafne; wierzył raczej, że sprowokuje dzięki temu pozostałych do burzy mózgów. Zamilknął na chwilę, obrócił na palcu pierścień Zakonu wykonany z ciemnego, matowego metalu i myślał jeszcze przez moment, zanim znów zabrał głos. - Dowiedzieliście się, gdzie powinniśmy szukać porwanych? Musimy już teraz wiedzieć, czy będzie możliwe późniejsze spotkanie się w jednym miejscu i wspólne przetransportowanie ich w bezpieczne miejsce. - Akcja odbicia więźniów nierozerwalnie łączyła się ze wspomnieniem o klęsce, którą zakończyło się uwalnianie Luno i Cressidy - ich śmierć wciąż ciążyła mu na sumieniu, nie mógł pozwolić, aby tym razem zakończyło się to podobnie. Tknęła go myśl i wyjął z kieszeni pergamin otrzymany od Bathildy; położył go na blacie stołu tuż obok gęsiego pióra. - Prawdopodobnie nic z tego nie wyjdzie, ale tonący brzytwy się chwyta - na kanwie znajduje się instrukcja, jak stworzyć świstoklik, niech weźmie to któreś z was. Wymaga to czasu i skupienia, ale... - ale mimo tego, że próba stworzenia świstoklika w chwili kryzysu skazana jest na klęskę, nie możemy się poddać? Musimy starać się do końca, nawet wtedy, gdy wiemy, że skończy się to katastrofą - bo innych możliwości może nie być? - Jeszcze jedno. Nie możemy dopuścić do tego, żeby świstoklik wpadł w czyjeś ręce. Jeżeli tak się stanie, musimy go zniszczyć. - Nawet jeśli tym samym skażą się na śmierć - a tę zagwarantowałoby im odcięcie wszystkich potencjalnych dróg ucieczki.
Ale przecież wszyscy z nich byli na nią gotowi.
Na mam ze sobą fluorytu, więc trzeba mi liczyć -1 do opcm! + rzucam na ukrywanie się
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
The member 'Garrett Weasley' has done the following action : rzut kością
'k100' : 16
'k100' : 16
Nie poszło mi najlepiej. Tylko jeden z uczniów wykazał się niebywałym talentem do eliksirów - wielosokowy jest jednym z najtrudniejszych i jedynie Thomas poradził sobie z tym zadaniem. Z początku wydawało mi się, że ta jedna porcja wystarczy, ale… najnowsze wieści, że jednak aurorów ma przybyć dwóch, a nie jeden, znacznie komplikuje sytuację. Trzymam w dłoni dwie porcje wywaru domyślając się, że zawaliłam na całej linii. Niestety nie ma już odwrotu. Nie cofnę się w czasie i nie zmienię specyfiku. W dodatku nie da się go przygotować na szybko, wszak dojrzewa cały miesiąc. Przerażona przeklinam siebie w duchu. Serce bije mi jak opętane, wyrzuty sumienia oplatają mnie grubą nicią zamykając w szczelnym uścisku swoich więzów. Termin działania zbliża się nieuchronnie. Z nerwów zasycha mi w gardle. Prę jednak do przodu krzyżując ręce na piersi w swoim zielonym, grubym swetrze, zakrywającym część długiej, za kostki ciemnobrązowej sukienki, pod którą oczywistej bielizny mam grube, zielone rajstopy. Przebieram szybko nogami obleczonymi w wysokie, brązowe, sznurowane buty na płaskiej podeszwie (dziś musi mi być przede wszystkim wygodnie, dlatego obcasy odeszły w kąt, na pewno ku zgrozie zgromadzonych osób - zakładając, że ktokolwiek zwróciłby na to uwagę w takiej sytuacji) oraz oglądam się co chwilę za siebie. Wolałabym nikogo nie przywlec za sobą. Upewniam się, że mam przy boku torbę z eliksirami, różdżką, skrzelozielem, dwiema parami identycznych okularów oraz porcją ciasteczek (z pewnością te ostatnie bardzo się przydadzą!), a na palcu widnieje pierścień Zakonu oraz pierścionek z kamieniem księżycowym. Sprawdzałam to już miliony razy przed wyjściem, ale nawet w trakcie nie potrafię sobie darować. Jest ciemno oraz głucho - słyszę swój każdy oddech, każde stąpnięcie po leśnej ściółce. Oddech jest płytki, przyspieszony, adrenalina pulsuje w żyłach. Przygryzam dolną wargę wiedząc, że nie mogę się już cofnąć. Dam radę. Dla nich. Nawet, jeśli zaklęcia nie okazały się być ostatnio moją mocną stroną, dam radę. Choćby nie wiem co. A oni… jakoś sobie poradzą z tą niedogodnością, prawda?
Docieram wreszcie do chatki Eileen, niemal cała wysmarowana śliną przez jej pupila. Uśmiecham się do niego pełna obaw. Witam się z Herewardem, kiedy ten już przychodzi. Chodzę niespokojnie po drewnianej podłodze starając się wyrzucić z siebie nagromadzone emocje. Wreszcie słyszę skrzypnięcie drzwi powodujące automatyczny obrót w ich stronę. Dostrzegłszy resztę towarzystwa witam się z nimi krótko, niewylewnie, w końcu nie ma na to czasu. Zadanie jest ważne. Musimy całkowicie się na nim skoncentrować. Mimo to nie potrafię pozbyć się z twarzy zdenerwowanego uśmiechu.
Nie zdołałam odezwać się pierwsza, Garrett rozpoczął wyjaśnianie działania świstokliku. Wyciągam dyskretnie różdżkę z torebki powtarzając ten ruch dłonią. Koduję sobie wszystkie informacje dotyczące teleportacji. Myśli szybko zmieniają swoje tory, tak jak szybko mężczyzna przeskakuje z jednego tematu w drugi.
- W Hogwarcie mioteł pod dostatkiem. Poza nim… może być trudno - mówię, zerkając na gajową. Nie jestem pewna w jakim stanie są hipogryfy czy testrale na terenie szkoły. To mimo wszystko dumne, dość niebezpieczne stworzenia - wydaje mi się, że bez problemu mogą odmówić nam pomocy, nawet jeśli te drugie powożą dzieci z pociągu do budynku. Strasznie żałuję, że nie znam żadnej rośliny, która mogłaby nam pomóc w transporcie. Co z tego, że istnieją samosterowalne śliwki, skoro nawet ich większa ilość nie potrafiłaby nas unieść? Czuję porażkę na całej linii. Nie odzywam się jednak ani słowem, słuchając dalszych wypowiedzi aurora.
- Niestety nie wiem gdzie moglibyśmy ich szukać. Na pewno musi to być miejsce dobrze chronione przed uczniami - rzucam jedynie oczywistość, ale naprawdę żadne konkretne miejsce nie przychodzi mi na myśl. Znów nerwowo przygryzam usta.
Kiwnąwszy głową, że rozumiem wszystko, odkładam na chwilę do torby różdżkę, a na stole kładę dwie fiolki eliksiru.
- Niestety… jest problem. To jeden i ten sam eliksir wielosokowy. Nie udało mi się zdobyć dwóch innych. Dlatego obaj będziecie tą samą osobą - Thomasem Ogdenem, krukonem z szóstej klasy, który nosi okulary - wyrzucam z siebie wreszcie, dołączając na poczet blatu identyczne okulary (a przynajmniej tak mi się wydaje) jakie nosi ten uczeń. - Stąd wnioskuję, że powinniście się rozdzielić… - dodaję cicho, bo jest mi tak okropnie wstyd. Aż moje policzki płoną ognistym rumieńcem, czuję to pod skórą. Jestem załamana. Może gdybym odważyła się na kradzież… och, wtedy nie miałabym pojęcia w kogo się zamienią. I tak źle, i tak niedobrze.
Docieram wreszcie do chatki Eileen, niemal cała wysmarowana śliną przez jej pupila. Uśmiecham się do niego pełna obaw. Witam się z Herewardem, kiedy ten już przychodzi. Chodzę niespokojnie po drewnianej podłodze starając się wyrzucić z siebie nagromadzone emocje. Wreszcie słyszę skrzypnięcie drzwi powodujące automatyczny obrót w ich stronę. Dostrzegłszy resztę towarzystwa witam się z nimi krótko, niewylewnie, w końcu nie ma na to czasu. Zadanie jest ważne. Musimy całkowicie się na nim skoncentrować. Mimo to nie potrafię pozbyć się z twarzy zdenerwowanego uśmiechu.
Nie zdołałam odezwać się pierwsza, Garrett rozpoczął wyjaśnianie działania świstokliku. Wyciągam dyskretnie różdżkę z torebki powtarzając ten ruch dłonią. Koduję sobie wszystkie informacje dotyczące teleportacji. Myśli szybko zmieniają swoje tory, tak jak szybko mężczyzna przeskakuje z jednego tematu w drugi.
- W Hogwarcie mioteł pod dostatkiem. Poza nim… może być trudno - mówię, zerkając na gajową. Nie jestem pewna w jakim stanie są hipogryfy czy testrale na terenie szkoły. To mimo wszystko dumne, dość niebezpieczne stworzenia - wydaje mi się, że bez problemu mogą odmówić nam pomocy, nawet jeśli te drugie powożą dzieci z pociągu do budynku. Strasznie żałuję, że nie znam żadnej rośliny, która mogłaby nam pomóc w transporcie. Co z tego, że istnieją samosterowalne śliwki, skoro nawet ich większa ilość nie potrafiłaby nas unieść? Czuję porażkę na całej linii. Nie odzywam się jednak ani słowem, słuchając dalszych wypowiedzi aurora.
- Niestety nie wiem gdzie moglibyśmy ich szukać. Na pewno musi to być miejsce dobrze chronione przed uczniami - rzucam jedynie oczywistość, ale naprawdę żadne konkretne miejsce nie przychodzi mi na myśl. Znów nerwowo przygryzam usta.
Kiwnąwszy głową, że rozumiem wszystko, odkładam na chwilę do torby różdżkę, a na stole kładę dwie fiolki eliksiru.
- Niestety… jest problem. To jeden i ten sam eliksir wielosokowy. Nie udało mi się zdobyć dwóch innych. Dlatego obaj będziecie tą samą osobą - Thomasem Ogdenem, krukonem z szóstej klasy, który nosi okulary - wyrzucam z siebie wreszcie, dołączając na poczet blatu identyczne okulary (a przynajmniej tak mi się wydaje) jakie nosi ten uczeń. - Stąd wnioskuję, że powinniście się rozdzielić… - dodaję cicho, bo jest mi tak okropnie wstyd. Aż moje policzki płoną ognistym rumieńcem, czuję to pod skórą. Jestem załamana. Może gdybym odważyła się na kradzież… och, wtedy nie miałabym pojęcia w kogo się zamienią. I tak źle, i tak niedobrze.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Cienie tańczące pośród leśnego listowia przypominało wiele rzeczy. Jedne uciskały go w piersi, razem ze śladami pazurów skrytymi pod czarną koszulą i płaszczem do połowy ud, w tej samej ciemnej barwie. Kaptur luźno opadał na plecy. Były też inne wątłe nici, blikajac wspomnieniem z dzieciństwa, gdy biegał po lasach otaczających jego rodzinny dom. Te myśli jednak bladły, snując zawrotne kręgi do ciemności, która tyle razy go atakowała nie tylko w urwanych koszmarach. Machinalnie potarł policzek, czując pod palcami nierówny ślad blizny, teraz częściowo skrytej pod czarną brodą, ale nadal widoczną.
W większości milczał, przekuwając swój niepokój na czujną obserwację otoczenia. Wiedział, ze Eileen doskonale znała tereny, przez które aktualnie wędrowali i ufał jej prowadzeniu. Chociaż nawykły do poruszania się po nie tak stabilnym terenie, przewodnik eliminował błędy, które sami mogli popełniać masowo. Jego uwagę zwróciły dwie rzeczy. Pierwszą były ślady. Teoretycznie nic dziwnego w Zakazanym Lesie (pamiętał jeszcze młodzieńczą eskapadę?), ale tych, będąc dużo młodszym mógł nie widzieć. Testrale były wyjątkowymi stworzeniami i niezależnie od własnych pobudek, budziły w nim dziwną... tęsknotę. Pierwszy raz zobaczył je po śmierci Gabrielle, ale i tę myśl stłumił. Wiedział, że to wspomnienie rysowało gruba linię graniczną jego własnych sił.
Drugi, bardzo intensywny bodziec wiązał się ciszą. Nagły gest Wilde i wstrzymane kroki Garretta świadczyły o zaistnieniu czegoś niespodziewanego. Czy w oddali dostrzegł zarys sylwetki centaura?
Starał się stawiać kroki miękko w przygotowanych wcześniej, długich butach, które kiedyś stosował do jazdy. Uszyte z miękkiej skóry czapsy i sztyblety nadawały się na dzisiejszą misję. Dzieła wieńczyły równie czarne, jak większość stroju spodnie. Przez ramię przerzucił niedużą torbę mieszczącą w sobie mniejszą polówkę chleba i kawałek sera, który zwinął z mieszkania, podejrzewając, że były dziełem zakupów siostry. Osobno, w zawiniątko chustki trzymał Propeller żądlibąkowy, a na dnie znajdowała się manierka z alkoholem i kawałek kredy. Różdżka znajdowała się w zagłębieniu rękawa, a pod materiałem koszuli, na cienkim rzemyku wisiała tylko jedna obrączka - pierścień Zakonu Feniksa.
Milczeniem pozostawił spojrzenie, które przesunęło się po jego twarzy. Nie musiał odpowiadać, nie chciał i nie mógł, ale kilka sekund wystarczyło, by każdy z aurorów wiedział co się działo. Ponad tydzień temu, podobnie sam patrzył na Garretta.
Wsunął się do chatki, którą zajmowała Eileen z cichym westchnieniem. Minął czarno umaszczonego psa, nie zatrzymując się w zwyczajowym zainteresowaniu. Zatrzymał się obok stolika, by mieć wgląd w ewentualne rozrysowywane mapy. Splótł ramiona przed sobą spoglądając tym razem na Herewarda i pojawiającą się niedługo potem Pomonę. Na jej widok kącik ust drgnął, ale nie powędrował wyżej. Obdarzył ją jednak badawczym spojrzeniem, ostatecznie koncentrując się na omawianej treści.
- Nie wiem, gdzie mamy ich szukać - zaczął powoli, czując nieprzyjemną suchość w gardle od długotrwałego milczenia - ...ale wiem, że wracając, absolutnie nie możemy zahaczyć o Hogsmeade - urwał, prostując ręce i starając się zignorować nerwoból? przy wykonywanym geście. Nie wszystkie rany były całkiem zagojone - Ma tam stałą siedzibę policja antymugolska - dokończył ciszej, wbijając wzrok w blat stolika. Garrett miał rację. Mieli jeden świstoklik, a kanwa z instrukcja musiała się znaleźć w drugiej grupie - Mogę wziąć - nie wiedział, czy i jak miałoby mu się udać przygotować podobny transporter, ale nie będzie sam.
- Bliźniaki Ogden? W takim razie dwie grupy, jak się dzielimy? - Pomono? - zawiesił głos - Dobrze by było, by w każdej znajdował się ktoś orientujący się w zamkowych okolicach bardziej bieżąco - zatrzymał ciemne źrenice dłużej na swojej kuzynce, potem zerkając na Herewarda.
- Jest jeszcze coś - zmarszczył brwi, a cienka zmarszczka znaczyła jego czoło - Nie dotarłem do informacji czy policja antymugolska organizuje jakieś patrole na obrzeżach szkoły, ale nie zdziwiłbym się, gdyby znajdowali się nawet w środku. Tam dzieje się coś zdecydowanie nie tak i nawet ministerialni urzędnicy się tego boją. Przynajmniej ci poinformowani - przestąpił z nogi na nogę opierając się o brzeg stolika. Wciąż im brakowało pełnej informacji, ale plan się klarował - A miotły...powinny znajdować się gdzieś przy boisku Quidditcha? - zamyślił się poruszając palcami po drewnianej powierzchni mebla - to byłaby dodatkowa opcja, gdyby świstoklik... przepadł. Nie wiem czy wszystko jest tam ulokowane jak dawniej - dodatkowe plany ucieczki też musieli rozważyć. czuł się dziwnie wiedząc, że właściwie będą włamywać się do Hogwartu, szkoły, która kiedyś uznawał za najbezpieczniejszy azyl. teraz myślał o nim, jak o więzieniu i zapewne nie był daleki od trafnego porównania. W końcu nie wiedzieli, co działo się z porwanymi, kogo zastaną na miejscu i czemu służyło.
rzut na ukrywanie się!
W większości milczał, przekuwając swój niepokój na czujną obserwację otoczenia. Wiedział, ze Eileen doskonale znała tereny, przez które aktualnie wędrowali i ufał jej prowadzeniu. Chociaż nawykły do poruszania się po nie tak stabilnym terenie, przewodnik eliminował błędy, które sami mogli popełniać masowo. Jego uwagę zwróciły dwie rzeczy. Pierwszą były ślady. Teoretycznie nic dziwnego w Zakazanym Lesie (pamiętał jeszcze młodzieńczą eskapadę?), ale tych, będąc dużo młodszym mógł nie widzieć. Testrale były wyjątkowymi stworzeniami i niezależnie od własnych pobudek, budziły w nim dziwną... tęsknotę. Pierwszy raz zobaczył je po śmierci Gabrielle, ale i tę myśl stłumił. Wiedział, że to wspomnienie rysowało gruba linię graniczną jego własnych sił.
Drugi, bardzo intensywny bodziec wiązał się ciszą. Nagły gest Wilde i wstrzymane kroki Garretta świadczyły o zaistnieniu czegoś niespodziewanego. Czy w oddali dostrzegł zarys sylwetki centaura?
Starał się stawiać kroki miękko w przygotowanych wcześniej, długich butach, które kiedyś stosował do jazdy. Uszyte z miękkiej skóry czapsy i sztyblety nadawały się na dzisiejszą misję. Dzieła wieńczyły równie czarne, jak większość stroju spodnie. Przez ramię przerzucił niedużą torbę mieszczącą w sobie mniejszą polówkę chleba i kawałek sera, który zwinął z mieszkania, podejrzewając, że były dziełem zakupów siostry. Osobno, w zawiniątko chustki trzymał Propeller żądlibąkowy, a na dnie znajdowała się manierka z alkoholem i kawałek kredy. Różdżka znajdowała się w zagłębieniu rękawa, a pod materiałem koszuli, na cienkim rzemyku wisiała tylko jedna obrączka - pierścień Zakonu Feniksa.
Milczeniem pozostawił spojrzenie, które przesunęło się po jego twarzy. Nie musiał odpowiadać, nie chciał i nie mógł, ale kilka sekund wystarczyło, by każdy z aurorów wiedział co się działo. Ponad tydzień temu, podobnie sam patrzył na Garretta.
Wsunął się do chatki, którą zajmowała Eileen z cichym westchnieniem. Minął czarno umaszczonego psa, nie zatrzymując się w zwyczajowym zainteresowaniu. Zatrzymał się obok stolika, by mieć wgląd w ewentualne rozrysowywane mapy. Splótł ramiona przed sobą spoglądając tym razem na Herewarda i pojawiającą się niedługo potem Pomonę. Na jej widok kącik ust drgnął, ale nie powędrował wyżej. Obdarzył ją jednak badawczym spojrzeniem, ostatecznie koncentrując się na omawianej treści.
- Nie wiem, gdzie mamy ich szukać - zaczął powoli, czując nieprzyjemną suchość w gardle od długotrwałego milczenia - ...ale wiem, że wracając, absolutnie nie możemy zahaczyć o Hogsmeade - urwał, prostując ręce i starając się zignorować nerwoból? przy wykonywanym geście. Nie wszystkie rany były całkiem zagojone - Ma tam stałą siedzibę policja antymugolska - dokończył ciszej, wbijając wzrok w blat stolika. Garrett miał rację. Mieli jeden świstoklik, a kanwa z instrukcja musiała się znaleźć w drugiej grupie - Mogę wziąć - nie wiedział, czy i jak miałoby mu się udać przygotować podobny transporter, ale nie będzie sam.
- Bliźniaki Ogden? W takim razie dwie grupy, jak się dzielimy? - Pomono? - zawiesił głos - Dobrze by było, by w każdej znajdował się ktoś orientujący się w zamkowych okolicach bardziej bieżąco - zatrzymał ciemne źrenice dłużej na swojej kuzynce, potem zerkając na Herewarda.
- Jest jeszcze coś - zmarszczył brwi, a cienka zmarszczka znaczyła jego czoło - Nie dotarłem do informacji czy policja antymugolska organizuje jakieś patrole na obrzeżach szkoły, ale nie zdziwiłbym się, gdyby znajdowali się nawet w środku. Tam dzieje się coś zdecydowanie nie tak i nawet ministerialni urzędnicy się tego boją. Przynajmniej ci poinformowani - przestąpił z nogi na nogę opierając się o brzeg stolika. Wciąż im brakowało pełnej informacji, ale plan się klarował - A miotły...powinny znajdować się gdzieś przy boisku Quidditcha? - zamyślił się poruszając palcami po drewnianej powierzchni mebla - to byłaby dodatkowa opcja, gdyby świstoklik... przepadł. Nie wiem czy wszystko jest tam ulokowane jak dawniej - dodatkowe plany ucieczki też musieli rozważyć. czuł się dziwnie wiedząc, że właściwie będą włamywać się do Hogwartu, szkoły, która kiedyś uznawał za najbezpieczniejszy azyl. teraz myślał o nim, jak o więzieniu i zapewne nie był daleki od trafnego porównania. W końcu nie wiedzieli, co działo się z porwanymi, kogo zastaną na miejscu i czemu służyło.
rzut na ukrywanie się!
Darkness brings evil things
the reckoning begins
The member 'Samuel Skamander' has done the following action : rzut kością
'k100' : 59
'k100' : 59
Po raz pierwszy pojawił się w Hogwarcie w wieku jedenastu lat. I od tamtej pory zamek stał się jego domem bardziej niż wszystkie miejsca, w których dotychczas był. Znał jego zimne, kamienne mury, labirynty korytarzy, kapryśne schody. Przechadzając się po zamku za każdym razem czuł się tak samo - zafascynowany, oczarowany wszechobecną magią tego miejsca. Magią, która zdawała się promieniować z każdego jego zakamarka, jakby cały, wielki gmach przesiąkł nią przez lata służenia kolejnym pokoleniom czarodziejów jako szkoła. To z murami Hogwartu Barty wiązał najwięcej wspomnień. Przeżył tu naprawdę sporo, wiele się dowiedział, zarobił szlabany za pierwsze złamanie regulaminu i postępowanie niezgodnie z jakimiś zasadami. Przypominał sobie wszystko ze szczegółami, kiedy szedł do chatki Eileen zastanawiając się, co dokładnie właśnie robi. Aresztowania przeprowadzone przez Ministerstwo były obłędem. Zupełnie bezsensowne, wpisujące się w pozbawioną ładu i rozsądku politykę prowadzoną ostatnio przez opętaną rządzą nienawiści do świata minister. Ale o ile represje z powodów światopoglądowych Hereward pojmował i zdawał sobie sprawę z ich istnienia, nawet jeśli z nich korzystających miał w najwyższej pogardzie, o tyle zamknięcia ich w Hogwarcie nie pojmował zupełnie. Czy nie od tego istniało Tower? Po co tworzyć więzienie, żeby zamykać ludzi w szkole? Faktycznie, dla niektórych mogło to być karą aż nader okrutną, ale jaki miało sens odizolowanie od czarodziejskiego społeczeństwa ludzi z krwią mugolską i zamknięcie ich w najbardziej przepełnionym magią miejscu na Wyspach Brytyjskich? Dlaczego, gdy z jakichś powodów stwierdzono, że stanowią zagrożenie, postanowiono umieścić ich gdzieś, gdzie w razie uwolnienia będą stanowić niebezpieczeństwo dla dzieci? Jedynym racjonalnym wytłumaczeniem, które Hereward znajdował w całym absurdzie była obecność w szkole Grindelwalda. Komu jak komu, ale najpotężniejszemu czarnoksiężnikowi w historii trudno uciec. Od kiedy jednak Ministerstwo współpracowało z Grindelwaldem?
Pogrążony w rozmyślaniach dotarł wreszcie do chatki. Długa, ciemna szata z wysokim kołnierzem zakrywała rany, jakich nabawił się podczas próby. Zniekształconego ucha i poparzonej skóry nie zasłaniało jednak nic. Barty dał sobie spokój z noszeniem tiar wszędzie i zawsze, blizny były zbyt ciężkie do ukrycia i tak. Oprócz tego miał ze sobą tradycyjnie różdżkę i pierścień Zakonu dumnie widniejący na palcu. Po próbie zmienił go na gładką obrączkę w kolorze srebra, surową, bez ozdób. Milczał przez większość czasu, gdy inni mówili słuchając, notując w pamięci, co zostało powiedziane.
- Nie ma co utrudniać - wzruszył ramionami spoglądają na zebranych Zakonników. - Uczniowie ciągle wymykają się z zamku na błonia. Wystarczy wprowadzić was do zamku pod pretekstem szlabanu. Ja wezmę Garretta, Pomona niech przyprowadzi Samuela. Eileen najlepiej, jeśli pójdziesz z nami skoro mamy świstoklik. Będziemy pierwsi, w razie gdyby coś było nie tak jedno z nas może zostać i ostrzec was po drodze. Spotkajmy się w sali od numerologii. Trzymają ich niedaleko, w dawnej wieży astronomicznej.
Przyjrzał się twarzom zebranych upewniając się, że wiedzą, o którym miejscu mówi.
- Gdyby nie udało mi się dotrzeć, po wyjściu z sali numerologii wchodzicie na górę trzecimi schodami. To będzie tam. Nic skomplikowanego. Jeśli nie ma uwag, to proponuję ruszać jak najszybciej. Im później, tym trudniej uczniom przemykać przez korytarze nie wzbudzając podejrzeń.
Pogrążony w rozmyślaniach dotarł wreszcie do chatki. Długa, ciemna szata z wysokim kołnierzem zakrywała rany, jakich nabawił się podczas próby. Zniekształconego ucha i poparzonej skóry nie zasłaniało jednak nic. Barty dał sobie spokój z noszeniem tiar wszędzie i zawsze, blizny były zbyt ciężkie do ukrycia i tak. Oprócz tego miał ze sobą tradycyjnie różdżkę i pierścień Zakonu dumnie widniejący na palcu. Po próbie zmienił go na gładką obrączkę w kolorze srebra, surową, bez ozdób. Milczał przez większość czasu, gdy inni mówili słuchając, notując w pamięci, co zostało powiedziane.
- Nie ma co utrudniać - wzruszył ramionami spoglądają na zebranych Zakonników. - Uczniowie ciągle wymykają się z zamku na błonia. Wystarczy wprowadzić was do zamku pod pretekstem szlabanu. Ja wezmę Garretta, Pomona niech przyprowadzi Samuela. Eileen najlepiej, jeśli pójdziesz z nami skoro mamy świstoklik. Będziemy pierwsi, w razie gdyby coś było nie tak jedno z nas może zostać i ostrzec was po drodze. Spotkajmy się w sali od numerologii. Trzymają ich niedaleko, w dawnej wieży astronomicznej.
Przyjrzał się twarzom zebranych upewniając się, że wiedzą, o którym miejscu mówi.
- Gdyby nie udało mi się dotrzeć, po wyjściu z sali numerologii wchodzicie na górę trzecimi schodami. To będzie tam. Nic skomplikowanego. Jeśli nie ma uwag, to proponuję ruszać jak najszybciej. Im później, tym trudniej uczniom przemykać przez korytarze nie wzbudzając podejrzeń.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Powędrował spojrzeniem ku Pomonie; przez chwilę obserwował kwitnący pąs barwiący twarz kobiety subtelnym karmazynem i nawet nieznacznie uniósł lewy kącik ust - jednak zbyt lekko, by drgnięcie to nazwać uśmiechem.
- Dobrze się spisałaś, Pomono - powiedział ciepło, patrząc jej prosto w oczy; potrzebowali siły, potrzebowali pewności siebie i wiary w to, że są niepokonani. Nawet jeśli skazywali się na samobójczą misję, musieli podejść do niej z - irracjonalną? - myślą, że zakończy się to zwycięstwem. - Zastanawia mnie tylko, czy - zaczął jednak, przenosząc wzrok dalej, zdając się zadawać nim pytanie: czy któreś z was choć trochę się na tym zna? - przedzielenie eliksiru na pół jest dobrym pomysłem. - Nie ufam im, niepokoi mnie działanie substancji, do których starczy dodać jedną ingrediencję, by zmienić je z leku na truciznę - ale tego nie dodał na głos. - Nie wynikną z tego żadne konsekwencje? Nie przemienimy się w Thomasa wyłącznie połowicznie? - ciągnął, by zaraz potem wsłuchać się w słowa Samuela. Gdy mówił, tknęła go myśl. - Czekaj - przerwał mężczyźnie, gdy ten zaoferował się do zabrania kanwy z rozpisaną formułą zaklęcia. - Weź jednak świstoklik. I pamiętaj o tym, jak go uaktywnić. Już raz zaklinałem przedmiot, z większym prawdopodobieństwem zrobię to ponownie. - Po tym zerknął w stronę Barty'ego; światło w chatce w dziwny sposób zdawało się uwydatniać blizny, których jego przyjaciel nabawił w trakcie Próbie. Ale Garrett nie zadawał pytań. - Jeżeli będziecie wprowadzać tego samego ucznia dwukrotnie, wypadałoby udać się do zamku różnymi drogami. Wybrać inne wejścia, inne korytarze. W przeciwnym razie postacie na obrazach nabiorą podejrzeń, a ostatnie, czego chcemy, to roznoszące się po całym Hogwarcie plotki. - Znów oparł się mocno obiema dłońmi o blat stołu, wbijając spojrzenie w leżące na nim pióro. - Jeżeli Samuel weźmie świstoklik, sugeruję podzielenie się inaczej. Eileen, Hereward, jedno z was mogłoby dołączyć do niego i Pomony. - Uniósł wzrok, uśmiechnął się jakoś krzywo, nieporadnie (nie miał siły na nadmierne życzliwości i tryskanie szczęściem, powinni skupić się na zadaniu) - ale i tak nie potrafił powstrzymać się od drobnej uszczypliwości. - Bądź dołączcie do Samuela oboje, jeśli jesteście nierozłączni. Wtedy Pomona uda się ze mną.
- Dobrze się spisałaś, Pomono - powiedział ciepło, patrząc jej prosto w oczy; potrzebowali siły, potrzebowali pewności siebie i wiary w to, że są niepokonani. Nawet jeśli skazywali się na samobójczą misję, musieli podejść do niej z - irracjonalną? - myślą, że zakończy się to zwycięstwem. - Zastanawia mnie tylko, czy - zaczął jednak, przenosząc wzrok dalej, zdając się zadawać nim pytanie: czy któreś z was choć trochę się na tym zna? - przedzielenie eliksiru na pół jest dobrym pomysłem. - Nie ufam im, niepokoi mnie działanie substancji, do których starczy dodać jedną ingrediencję, by zmienić je z leku na truciznę - ale tego nie dodał na głos. - Nie wynikną z tego żadne konsekwencje? Nie przemienimy się w Thomasa wyłącznie połowicznie? - ciągnął, by zaraz potem wsłuchać się w słowa Samuela. Gdy mówił, tknęła go myśl. - Czekaj - przerwał mężczyźnie, gdy ten zaoferował się do zabrania kanwy z rozpisaną formułą zaklęcia. - Weź jednak świstoklik. I pamiętaj o tym, jak go uaktywnić. Już raz zaklinałem przedmiot, z większym prawdopodobieństwem zrobię to ponownie. - Po tym zerknął w stronę Barty'ego; światło w chatce w dziwny sposób zdawało się uwydatniać blizny, których jego przyjaciel nabawił w trakcie Próbie. Ale Garrett nie zadawał pytań. - Jeżeli będziecie wprowadzać tego samego ucznia dwukrotnie, wypadałoby udać się do zamku różnymi drogami. Wybrać inne wejścia, inne korytarze. W przeciwnym razie postacie na obrazach nabiorą podejrzeń, a ostatnie, czego chcemy, to roznoszące się po całym Hogwarcie plotki. - Znów oparł się mocno obiema dłońmi o blat stołu, wbijając spojrzenie w leżące na nim pióro. - Jeżeli Samuel weźmie świstoklik, sugeruję podzielenie się inaczej. Eileen, Hereward, jedno z was mogłoby dołączyć do niego i Pomony. - Uniósł wzrok, uśmiechnął się jakoś krzywo, nieporadnie (nie miał siły na nadmierne życzliwości i tryskanie szczęściem, powinni skupić się na zadaniu) - ale i tak nie potrafił powstrzymać się od drobnej uszczypliwości. - Bądź dołączcie do Samuela oboje, jeśli jesteście nierozłączni. Wtedy Pomona uda się ze mną.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Nie było sensu przedłużać, więc była wdzięczna Garrettowi, że zaczął mówić, gdy ledwie zamknęły się drzwi do chatki. Wzrokiem powędrowała od razu w stronę położonego na stole gęsiego pióra, przyjrzała się jego strukturze i barwie, postrzępieniom na chorągiewkach, żeby nie pomylić go z żadnym innym, gdyby jednak taka sytuacja im się przytrafiła. Pióro miało ubytek przy stosinie w kształcie półksiężyca. To stres tak na nią działał? Brawo, Eileen, umiesz scharakteryzować kształt ubytku na piórze.
Spojrzeniem szarych oczu odnalazła dwie fiolki eliksiru, który położyła przed nimi Pomona. Opatuliła się mocniej swetrem i skrzyżowała ramiona na piersi, słuchając jej. Pierwszy problem przed nimi – dwie takie same osoby, dwa razy większa możliwość wystąpienia dalszych kłopotów w dalszej części ich podróży korytarzami Hogwartu.
- Samuel ma rację – miotły powinny być dostępne przy boisku do Quidditcha. Przynajmniej tak było do tego czasu – odparła, odchrząkując cicho. – Powiedzmy, że mam sposób na jednego hipogryfa i testrale. Przekupstwo powinno pomóc. Tylko, jeśli już dojdzie do takiej sytuacji i, cóż, ucieczki, musielibyśmy dotrzeć jakoś do Zakazanego Lasu, a to jednak kawałek. Z zamku nie będę miała możliwości je w jakikolwiek sposób przywołać – dokończyła, wędrując wzrokiem czasami na twarze zebranych, a czasami na przeróżne przedmioty poustawiane w chatce.
Już zapomniała jak się lata na miotle, nie mówiąc już o tym, że nigdy nie siedziała na grzbiecie hipogryfa albo testrala. Nie było to teraz ważne, prawda?
Potem słuchała dalej. Kiwnęła głową na słowa Barty’ego, zgadzając się na taki rozkład sił, ale potem dołączył się do tej parady Garrett i zmienił wersję. Zmarszczyła brwi, przy okazji mrużąc przy tym oczy.
- Mogę dołączyć do Samuela i Pomony, nie ma problemu – nie roztrząsała tej, oh, pełnej troski zgryźliwości, bo to nie był czas i miejsce. – Herewardowi będzie łatwiej przedstawić cię jako Thomasa, który powinien właśnie odbywać szlaban, a ja z Pomoną możemy uznać, że drugi Thomas ma… szlaban w szklarni? To w zupełnie inne strony. Możemy zrobić coś z waszymi fryzurami, a jednemu z was zaaplikować zaklęcie Furnunculus, żeby trudniej było was rozpoznać. Piekące bąble to nic strasznego, jeśli zapewni nam to względne bezpieczeństwo.
Spojrzeniem szarych oczu odnalazła dwie fiolki eliksiru, który położyła przed nimi Pomona. Opatuliła się mocniej swetrem i skrzyżowała ramiona na piersi, słuchając jej. Pierwszy problem przed nimi – dwie takie same osoby, dwa razy większa możliwość wystąpienia dalszych kłopotów w dalszej części ich podróży korytarzami Hogwartu.
- Samuel ma rację – miotły powinny być dostępne przy boisku do Quidditcha. Przynajmniej tak było do tego czasu – odparła, odchrząkując cicho. – Powiedzmy, że mam sposób na jednego hipogryfa i testrale. Przekupstwo powinno pomóc. Tylko, jeśli już dojdzie do takiej sytuacji i, cóż, ucieczki, musielibyśmy dotrzeć jakoś do Zakazanego Lasu, a to jednak kawałek. Z zamku nie będę miała możliwości je w jakikolwiek sposób przywołać – dokończyła, wędrując wzrokiem czasami na twarze zebranych, a czasami na przeróżne przedmioty poustawiane w chatce.
Już zapomniała jak się lata na miotle, nie mówiąc już o tym, że nigdy nie siedziała na grzbiecie hipogryfa albo testrala. Nie było to teraz ważne, prawda?
Potem słuchała dalej. Kiwnęła głową na słowa Barty’ego, zgadzając się na taki rozkład sił, ale potem dołączył się do tej parady Garrett i zmienił wersję. Zmarszczyła brwi, przy okazji mrużąc przy tym oczy.
- Mogę dołączyć do Samuela i Pomony, nie ma problemu – nie roztrząsała tej, oh, pełnej troski zgryźliwości, bo to nie był czas i miejsce. – Herewardowi będzie łatwiej przedstawić cię jako Thomasa, który powinien właśnie odbywać szlaban, a ja z Pomoną możemy uznać, że drugi Thomas ma… szlaban w szklarni? To w zupełnie inne strony. Możemy zrobić coś z waszymi fryzurami, a jednemu z was zaaplikować zaklęcie Furnunculus, żeby trudniej było was rozpoznać. Piekące bąble to nic strasznego, jeśli zapewni nam to względne bezpieczeństwo.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Zakazany Las
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Zamek Hogwart