Stoliki [część restauracyjna]
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Część restauracyjna
Podłużna sala, w której zależnie od wymagań dyktowanych przez zmieniającą się liczbę gości przybywa bądź ubywa stolików. Wenus swoją ofertą zadowoli najbardziej wymagających gości, niezależnie czy poszukują miejsca na romantyczną kolację, spotkanie w większym gronie czy też oficjalny obiad biznesowy. To właśnie tu odbywają się znane na cały Londyn wieczory z muzyką na żywo, a przestronny parkiet stanowi idealne miejsce do zaprezentowania swoich umiejętności tanecznych. Jedynym mankamentem jest selekcja gości powodowana wysokimi cenami i wcześniejsza rezerwacją miejsc, przez co Wenus stanowi idealne miejsce dla spotkań członków czystokrwistych rodów - wszak krążą niepotwierdzone opinie, że właściciele znani są z nieprzychylnych spojrzeń w kierunku mugolaków.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:49, w całości zmieniany 1 raz
Zmierzyła Francisa wzrokiem od góry do dołu, oceniając jego ubiór (dziwnie skromny) i sylwetkę (przystojną, acz nie tak muskularną jak bary Percivala. No ale cóż, miała do czynienia z restauratorem, a nie pogromcą smoków). Uśmiechnęła się uprzejmie, spoglądając na niego ciepło i nie dając po sobie poznać własnych myśli, ocen, podejrzeń. Jeszcze nie teraz, za chwilkę.
-Francis, tak dobrze cię widzieć. - szepnęła, porzucając pozory formalności. Rada, że wciąż zwracał się do niej tak, jak zawsze - jakby nic się nie zmieniło.
Jej uwadze nie umknęło jego nerwowe spojrzenie. Czyżby lord Lestrange lękał się ciekawskich uszu w swojej własnej restauracji?
Uniosła lekko brwi na jego życzliwe słowa, w duchu zastanawiając się, czy do męskich gości zwraca się równie finezyjnie, czy też od razu przechodzi do sedna. A może zabawia osobiście tylko swoje dawne znajome, może od obsługi interesu ma jakieś swoje... pomocnice?
-Och, Francis, Francis... - wymruczała. -Jestem zaszczycona, jako gość. Ale czy naprawdę wiesz, co mogłoby zadowolić twoją drogą przyjaciółkę? - uśmiechnęła się figlarnie, spoglądając na lorda spod długich rzęs. Nie spuszczając z niego wzroku, wzięła do ręki menu i wydęła lekko pełne usteczka, spoglądając na bezalkoholową kartę. Wciąż karmiła synka, a on chyba nie byłby zachwycony z podchmielonej matki. Ale może lord Francis zauważył jej zachwycające piersi, ściśnięte teraz gorsetem i o wiele większe niż przed ciążą? Nachyliła się lekko w jego stronę, wreszcie zerkając na tekst na karcie dań.
-Jakie specjały polecasz? - spytała, podnosząc wzrok na swojego gospodarza i podnosząc ostrożnie nóżkę. Wysunęła drobną stópkę spod fałd sukni i delikatnie przesunęła nią po wewnętrznej stronie łydki lorda Lestrange, zastanawiając się czy tak odbywały się tutaj interesy.
-Coś szczególnego dla pań? - dociekała, uśmiechając się figlarnie. Przesunęła nóżką aż do kolana Francisa i zastygła na moment, zastanawiając się, jak daleko powinna się posunąć.
-Nie znam waszego nowego menu, dawno mnie tu nie było. Ale... powiedz mi, jak często bywał tutaj mój były mąż? - spytała cicho, poważniejąc, mrużąc oczy i nie spuszczając z Francisa badawczego spojrzenia.
-Francis, tak dobrze cię widzieć. - szepnęła, porzucając pozory formalności. Rada, że wciąż zwracał się do niej tak, jak zawsze - jakby nic się nie zmieniło.
Jej uwadze nie umknęło jego nerwowe spojrzenie. Czyżby lord Lestrange lękał się ciekawskich uszu w swojej własnej restauracji?
Uniosła lekko brwi na jego życzliwe słowa, w duchu zastanawiając się, czy do męskich gości zwraca się równie finezyjnie, czy też od razu przechodzi do sedna. A może zabawia osobiście tylko swoje dawne znajome, może od obsługi interesu ma jakieś swoje... pomocnice?
-Och, Francis, Francis... - wymruczała. -Jestem zaszczycona, jako gość. Ale czy naprawdę wiesz, co mogłoby zadowolić twoją drogą przyjaciółkę? - uśmiechnęła się figlarnie, spoglądając na lorda spod długich rzęs. Nie spuszczając z niego wzroku, wzięła do ręki menu i wydęła lekko pełne usteczka, spoglądając na bezalkoholową kartę. Wciąż karmiła synka, a on chyba nie byłby zachwycony z podchmielonej matki. Ale może lord Francis zauważył jej zachwycające piersi, ściśnięte teraz gorsetem i o wiele większe niż przed ciążą? Nachyliła się lekko w jego stronę, wreszcie zerkając na tekst na karcie dań.
-Jakie specjały polecasz? - spytała, podnosząc wzrok na swojego gospodarza i podnosząc ostrożnie nóżkę. Wysunęła drobną stópkę spod fałd sukni i delikatnie przesunęła nią po wewnętrznej stronie łydki lorda Lestrange, zastanawiając się czy tak odbywały się tutaj interesy.
-Coś szczególnego dla pań? - dociekała, uśmiechając się figlarnie. Przesunęła nóżką aż do kolana Francisa i zastygła na moment, zastanawiając się, jak daleko powinna się posunąć.
-Nie znam waszego nowego menu, dawno mnie tu nie było. Ale... powiedz mi, jak często bywał tutaj mój były mąż? - spytała cicho, poważniejąc, mrużąc oczy i nie spuszczając z Francisa badawczego spojrzenia.
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
Mamy w Wenus jedną złotą zasadę: dogodzić każdemu. Oczywiście są wyjątki, ale kryterium płci nie podlega akurat tej surowej jurysdykcji. Kobiety witane są u progu i przepuszczane w drzwiach, kobietom nalewa się szampana, kobietom oddaje się takie same usługi, jak mężczyznom. I równie dyskretnie. Naturalnie to rzadkość, a piękne panie chętniej zatrzymują się na przyjemności konsumpcji i niezobowiązującym flircie z kelnerem przy dźwiękach Chopina - gdzież się podział ten słynny romantyzm? - lecz my, nigdy nie odmawiamy. Isabelle w wykrochmalonej sukni, siedząca tuż przede mną ze swymi pełnymi piersiami to dla mnie niemałe wyzwanie. Przyszła do mnie, a ja mam ją osądzić, bo takie jest moje zadanie. Szkoda tylko, że zdaje mi się zrobiona z papieru, który zamókł i ledwie trzyma się w swojej formie. Obawiam się, czy jedno me słowo nie rozwali jej całkiem, w papkę, mokrą i obrzydliwą. Takie stają się porzucone kobiety. Wymemłane i zrozpaczone. Isabelle jeszcze daje radę i narzuca mi tempo, jak na razie, to zostaję daleko w polu. Ale to wszystko z troski, przysięgam! Miękkie serce kiedyś mnie zabije, bo ileż prościej, byłoby po prostu podać cenę i przyjąć galeony albo policzek. Wszystko jedno, obie opcje mnie poruszają. Druga nawet bardziej, taki dotyk, jeśli tylko nie jest grą potrafi zdziałać wiele.
-Przyjemność po mojej stronie - niemal automatycznie wymieniam z nią grzeczności. Niech tym wróżbom stanie się zadość, nie lubię się martwić, a stan pośredni jest jeszcze gorszy. Wciąż mamy szanse, czyż nie? Wybrnę z tego. Wytłumaczę się. Znajdę wyjście. Uśmiecham się lekko, zachęcająco, niech mówi. Niech wie, że jest mile widziana. Niech czuje, że jej obecność wprawia mnie w dobry humor.
-Nie mam pojęcia. Nie poznaliśmy się aż tak dobrze - zwracam jej uwagę, rad, że akurat nie miałem niczego w ustach. Gdybym miał, niezawodnie bym się zakrztusił. Nie sposób nie zauważyć szczególnego doboru słów, nie sposób przeoczyć, jak akcentuje wyrazy. Ona nie tylko nie ukrywa, że wie - ona wręcz krzyczy do mnie, że wie. Zaraz czegoś zażąda, a ja, dureń, z pewnych względów, pewnie jej nie odmówię. I nie, nie chodzi o jej cycki, które nagle mam prawie przed nosem. Nabieram powietrza do ust i oddycham głęboko, patrząc ciężko na rozanieloną twarzyczkę Isabelle, kiedy jej stopa sunie w górę mojej lewej łydki. Nie robi to na mnie wrażenia - no błagam - a skoro ona tak pogrywa, podejmuję wyzwanie. Karty to mój konik. Ciekawe, czy zgadnie, kiedy zablefuję.
-Sugeruję zacząć od deserów - mruczę przewrotnie i przywołuję kelnera. Ładny chłopaczek gorliwie przyjmuje zamówienie, wpatrując się w lady jak w obrazek, a we mnie jak w wyjątkowo paskudnego trolla. Kolejny, który myśli, że w moim przypadku rozmowa to krótkie preludium przed aktem pohańbienia dziewczęcej czci. Kręcę lekko głową nieco przybity - łatki są naprawdę niesprawiedliwe! - ale za chwilę poważnieję, czując nogę Isabelle tuż przy mym kolanie. To lekko zadrżało, jedyna skaza na moim nieporuszonym wizerunku, mam przecież być z kamienia. Niezbyt fortunna metafora zważywszy na moją przypadłość, acz opanowuję się i na powrót zastygam. Ciekawi mnie, kto jej tłumaczył, jak działają burdele. Ten ktoś zrobił to źle.
-Percival? - wymyka mi się (teraz wszystko jasne) i marszczę brwi. Zastanawiam się, ale nie, jak często ten drań się tu zabawiał, tylko co mam jej rzec. Cóż, w tym wariancie nie istnieje prawidłowa odpowiedź.
-Czasami wpadał - odpowiadam neutralnie, lekko wzruszając ramionami - chwalił nasze whisky sour. Ostatnio go nie widuję - zaznaczam, torując sobie jako-takie wyjście ewakuacyjne. Nie sprzedam tajemnic tego gnoja - bynajmniej nie ze względu na męską solidarność, a zawodową etykę.
-Masz jeszcze jakieś pytania? - zadaj te właściwe, droga Isabelle. Wtedy ci pomogę.
-Przyjemność po mojej stronie - niemal automatycznie wymieniam z nią grzeczności. Niech tym wróżbom stanie się zadość, nie lubię się martwić, a stan pośredni jest jeszcze gorszy. Wciąż mamy szanse, czyż nie? Wybrnę z tego. Wytłumaczę się. Znajdę wyjście. Uśmiecham się lekko, zachęcająco, niech mówi. Niech wie, że jest mile widziana. Niech czuje, że jej obecność wprawia mnie w dobry humor.
-Nie mam pojęcia. Nie poznaliśmy się aż tak dobrze - zwracam jej uwagę, rad, że akurat nie miałem niczego w ustach. Gdybym miał, niezawodnie bym się zakrztusił. Nie sposób nie zauważyć szczególnego doboru słów, nie sposób przeoczyć, jak akcentuje wyrazy. Ona nie tylko nie ukrywa, że wie - ona wręcz krzyczy do mnie, że wie. Zaraz czegoś zażąda, a ja, dureń, z pewnych względów, pewnie jej nie odmówię. I nie, nie chodzi o jej cycki, które nagle mam prawie przed nosem. Nabieram powietrza do ust i oddycham głęboko, patrząc ciężko na rozanieloną twarzyczkę Isabelle, kiedy jej stopa sunie w górę mojej lewej łydki. Nie robi to na mnie wrażenia - no błagam - a skoro ona tak pogrywa, podejmuję wyzwanie. Karty to mój konik. Ciekawe, czy zgadnie, kiedy zablefuję.
-Sugeruję zacząć od deserów - mruczę przewrotnie i przywołuję kelnera. Ładny chłopaczek gorliwie przyjmuje zamówienie, wpatrując się w lady jak w obrazek, a we mnie jak w wyjątkowo paskudnego trolla. Kolejny, który myśli, że w moim przypadku rozmowa to krótkie preludium przed aktem pohańbienia dziewczęcej czci. Kręcę lekko głową nieco przybity - łatki są naprawdę niesprawiedliwe! - ale za chwilę poważnieję, czując nogę Isabelle tuż przy mym kolanie. To lekko zadrżało, jedyna skaza na moim nieporuszonym wizerunku, mam przecież być z kamienia. Niezbyt fortunna metafora zważywszy na moją przypadłość, acz opanowuję się i na powrót zastygam. Ciekawi mnie, kto jej tłumaczył, jak działają burdele. Ten ktoś zrobił to źle.
-Percival? - wymyka mi się (teraz wszystko jasne) i marszczę brwi. Zastanawiam się, ale nie, jak często ten drań się tu zabawiał, tylko co mam jej rzec. Cóż, w tym wariancie nie istnieje prawidłowa odpowiedź.
-Czasami wpadał - odpowiadam neutralnie, lekko wzruszając ramionami - chwalił nasze whisky sour. Ostatnio go nie widuję - zaznaczam, torując sobie jako-takie wyjście ewakuacyjne. Nie sprzedam tajemnic tego gnoja - bynajmniej nie ze względu na męską solidarność, a zawodową etykę.
-Masz jeszcze jakieś pytania? - zadaj te właściwe, droga Isabelle. Wtedy ci pomogę.
Dogodzić Isabelle można było szczerą i całkiem prostą informacją, ale jednak - Francisem właśnie pokierowała pokrętna lojalność wobec lepszej kasty klientów, tudzież wobec męskich chuci (bo właśnie tak widziała to lady Carrow). Isabelle zmarszczyła lekko nosek, wydęła usteczka, opuściła gwałtownie nóżkę i przydeptała wysokim obcasem stopę Francisa.
-Och pardon, monsieur, to niechcący. - zakłopotała się całkiem nieszczerze, mając nadzieję, że choć trochę zabolało. Na karę zasłużył najbardziej Percival, ale on miał pecha być daleko, w towarzystwie swej mugolskiej ladacznicy. Jej mąż nie znalazł w "Wenus" nawet profesjonalnej opieki, bo gdyby Francis i alfonsi wypełnili swoje zadanie, to Percy nie szukałby miłości w promugolskich kręgach. O ileż prostsze byłoby życie Isabelle, gdyby wiarołomny mąż wymykał się nocami do luksusowej restauracji i tonął w ramionach kurtyzany o odpowiednich poglądach! Ale nie, on trafił na jakąś mącicielkę, która pchnęła go do spowodowania skandalu roku, zhańbienia żony i wydziedziczenia syna. Isabelle była wściekła i zrozpaczona i chyba trochę szalona i sama nie wiedziała, czy większą goryczą napawa ją to, że niedoszły narzeczony prowadzi dom uciech, czy też że prowadzi go na tyle nieprofesjonalnie, że nie zadowolił jej byłego męża.
Świdrowała Francisa nieprzeniknionym wzrokiem, aż postawiono przed nią krem brulee. Agresywnie przebiła łyżeczką skorupkę brązowego cukru i wzięła duży kęs puddingu, który wcale nie osłodził jej gorzkiego nastroju.
-Zawsze ceniłam twój intelekt, Francis, i tego, że nigdy nie robiłeś ze mnie idiotki. - zaczęła, wyginając usta w łagodniejszym uśmiechu. Ceniła sobie to, że nie nalegał na ich zaręczyny i że nie mamił jej słodkimi kłamstwami - oboje zachowali się wtedy jak dojrzali i niezależni ludzie, wspólnie kształtujący swe osobne ścieżki, wbrew woli rodziny. Teraz Francis był wolnym ptakiem, a ona papugą w klatce Carrowów, ale wciąż, naiwnie liczyła na podobną szczerość.
-Więc nie rób jej ze mnie teraz. - dodała, ostrzej. -Ostatnio go nie widujesz, bo Percival Nott nie żyje, a Percival kto-wie-jak-się-teraz-nazywa znalazł sobie nową miłość. To któraś z tutejszych...pań, czy też są na tyle kiepskie, że szukał gdzie indziej? - syknęła, na tyle cicho, by usłyszał ją tylko lord Lestrange. -Wiem, po co przychodzą tu mężczyźni, wszyscy wiedzą. - dodała jadowicie, choć do zeszłego tygodnia nie wiedziała nic.
-Och pardon, monsieur, to niechcący. - zakłopotała się całkiem nieszczerze, mając nadzieję, że choć trochę zabolało. Na karę zasłużył najbardziej Percival, ale on miał pecha być daleko, w towarzystwie swej mugolskiej ladacznicy. Jej mąż nie znalazł w "Wenus" nawet profesjonalnej opieki, bo gdyby Francis i alfonsi wypełnili swoje zadanie, to Percy nie szukałby miłości w promugolskich kręgach. O ileż prostsze byłoby życie Isabelle, gdyby wiarołomny mąż wymykał się nocami do luksusowej restauracji i tonął w ramionach kurtyzany o odpowiednich poglądach! Ale nie, on trafił na jakąś mącicielkę, która pchnęła go do spowodowania skandalu roku, zhańbienia żony i wydziedziczenia syna. Isabelle była wściekła i zrozpaczona i chyba trochę szalona i sama nie wiedziała, czy większą goryczą napawa ją to, że niedoszły narzeczony prowadzi dom uciech, czy też że prowadzi go na tyle nieprofesjonalnie, że nie zadowolił jej byłego męża.
Świdrowała Francisa nieprzeniknionym wzrokiem, aż postawiono przed nią krem brulee. Agresywnie przebiła łyżeczką skorupkę brązowego cukru i wzięła duży kęs puddingu, który wcale nie osłodził jej gorzkiego nastroju.
-Zawsze ceniłam twój intelekt, Francis, i tego, że nigdy nie robiłeś ze mnie idiotki. - zaczęła, wyginając usta w łagodniejszym uśmiechu. Ceniła sobie to, że nie nalegał na ich zaręczyny i że nie mamił jej słodkimi kłamstwami - oboje zachowali się wtedy jak dojrzali i niezależni ludzie, wspólnie kształtujący swe osobne ścieżki, wbrew woli rodziny. Teraz Francis był wolnym ptakiem, a ona papugą w klatce Carrowów, ale wciąż, naiwnie liczyła na podobną szczerość.
-Więc nie rób jej ze mnie teraz. - dodała, ostrzej. -Ostatnio go nie widujesz, bo Percival Nott nie żyje, a Percival kto-wie-jak-się-teraz-nazywa znalazł sobie nową miłość. To któraś z tutejszych...pań, czy też są na tyle kiepskie, że szukał gdzie indziej? - syknęła, na tyle cicho, by usłyszał ją tylko lord Lestrange. -Wiem, po co przychodzą tu mężczyźni, wszyscy wiedzą. - dodała jadowicie, choć do zeszłego tygodnia nie wiedziała nic.
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
Mam niesamowitą zdolność do pakowania się w tarapaty. Sam chętnie organizuję wyprawy na poszukiwanie guza, więc pretensję kieruję tylko do jednej osoby, lecz niekontrolowane warunki grubszej awantury sprawiają, że momentalnie oblewam się potem. Merlinie drogi, a na cóż ja tak panikuję? Posiadam doświadczenie w radzeniu sobie z rozhisteryzowanymi pannicami, a nawet żonami. Raz dorobiłem się pięknej szramy pod okiem autorstwa czerwonego paznokcia pewnej lady - od tego momentu rzekłem pas i obiecałem sobie, że koniec z rozdzielaniem małżonków. Koniec z jakimkolwiek wtrącaniem się w takie sprawy. Są nieopłacalne i śmierdzą z daleka. Mam ochotę prosto z mostu zapytać, czego chce, skrzywić wargi i oświadczyć, że, sorry, ale nie świadczę takich usług. Zrobiłbym to, ale nie jestem chamem. Nawet żałuję.
-Aua! - wydaję z siebie nieudawany okrzyk bólu, gdy niespodziewanie damska stopa przemienia się w jakiegoś pieprzonego mściciela na szpilce. Obcas wbija się w moją nogę całkiem na serio, mnie aż podrywa, gwałtownie wyszarpuję stopę spod jej buta. Szkło na naszym stoliku brzęczy, ludzie się patrzą, a ja zapowietrzam się i czerwienieję jak dziewica po usłyszeniu niewybrednego komplementu.
-A to za co niby? - syczę wściekły, poskramiając ochotę rozmasowania sobie obolałej stopy. Walić zaklęcia i pojedynki, solidne dźgnięcie damską szpilką sprawdza się świetnie jako forma ataku. Łypię na Isabelle spode łba, tylko tak mogę zobrazować własne niezadowolenie. No co, przecież jej nie oddam! Niech jednak nie myśli, że kara ją ominie, byle do Sabatu, balu, urodzin, czy ślubu, tak ją podepczę na parkiecie, że zapamięta sobie, że ze mną się nie zadziera. Wołam jeszcze za kelnerem o butelkę szampana, bo przysięgam, jeszcze chwila na trzeźwo i oszaleję. Bąbelki mnie uspokoją i wprawią w dobry nastrój. Nalewam sobie pełen kieliszek, nie bacząc na maniery i wychylam go na raz. Smakowe walory, których zwykle nie ignoruję, obecnie obchodzą mnie tyleż, co sztuka zdjęta z afisza. Proszę się o kłopoty, gdy wyjmuję łyżeczkę z dłoni Isabelle, częstuję się jej deserem, oblizuję dokładnie i odkładam na jej talerzyk. Zastanawiam się, co teraz. Cios w goleń, czy święta spowiedź.
-Intelekt? Finały oceniania po pozorach nie są zbyt optymistyczne dla bohaterów - kpię, oblizując usta. Szlag, dobry dziś ten pudding, zjadłbym jeszcze. Słodycz osiadającą na języku łamie wystąpienie Isabelle, która, choć plecie głupstwa, rośnie w moich oczach. Jej żądania stają się właściwie całkiem zabawne, gdy już odsłania się z nimi w całości. Kompletnie odjechała - postukałbym się palcem w czoło, ale to musiałoby źle wyglądać, zwłaszcza, jak na gest Lestrange'a. Biedna, właśnie dzieje się to, co przepowiadałem na początku. Mokra papka. Pulpa. Niedługo będę mieć przy stoliku rozmiękłą masę bez kształtu. Dlatego jej przytyki nie ruszają mnie w ogóle, choć powinienem się oburzyć. Moje dziewczęta kiepskie? Rodzi mi się szatański plan.
- Nie masz zielonego pojęcia, po co przychodzą tu mężczyźni - stwierdzam bezlitośnie, zimniejszy i wynioślejszy niż ledwie sekundę wcześniej - myślisz, że szukają tu miłości? - pytam, a mój głos ocieka nie jadem, a rozbawieniem. A to dobre!
-Przekonajmy się. Zapraszam - mówię, wstając i podając jej rękę. Zaprowadzę ją do jaskini cudów. Może się odważy i nie wybiegnie z krzykiem. Może się odważy i odkryje, po co przychodzą tu mężczyźni. Jeden z powodów. Wystarczy.
-Aua! - wydaję z siebie nieudawany okrzyk bólu, gdy niespodziewanie damska stopa przemienia się w jakiegoś pieprzonego mściciela na szpilce. Obcas wbija się w moją nogę całkiem na serio, mnie aż podrywa, gwałtownie wyszarpuję stopę spod jej buta. Szkło na naszym stoliku brzęczy, ludzie się patrzą, a ja zapowietrzam się i czerwienieję jak dziewica po usłyszeniu niewybrednego komplementu.
-A to za co niby? - syczę wściekły, poskramiając ochotę rozmasowania sobie obolałej stopy. Walić zaklęcia i pojedynki, solidne dźgnięcie damską szpilką sprawdza się świetnie jako forma ataku. Łypię na Isabelle spode łba, tylko tak mogę zobrazować własne niezadowolenie. No co, przecież jej nie oddam! Niech jednak nie myśli, że kara ją ominie, byle do Sabatu, balu, urodzin, czy ślubu, tak ją podepczę na parkiecie, że zapamięta sobie, że ze mną się nie zadziera. Wołam jeszcze za kelnerem o butelkę szampana, bo przysięgam, jeszcze chwila na trzeźwo i oszaleję. Bąbelki mnie uspokoją i wprawią w dobry nastrój. Nalewam sobie pełen kieliszek, nie bacząc na maniery i wychylam go na raz. Smakowe walory, których zwykle nie ignoruję, obecnie obchodzą mnie tyleż, co sztuka zdjęta z afisza. Proszę się o kłopoty, gdy wyjmuję łyżeczkę z dłoni Isabelle, częstuję się jej deserem, oblizuję dokładnie i odkładam na jej talerzyk. Zastanawiam się, co teraz. Cios w goleń, czy święta spowiedź.
-Intelekt? Finały oceniania po pozorach nie są zbyt optymistyczne dla bohaterów - kpię, oblizując usta. Szlag, dobry dziś ten pudding, zjadłbym jeszcze. Słodycz osiadającą na języku łamie wystąpienie Isabelle, która, choć plecie głupstwa, rośnie w moich oczach. Jej żądania stają się właściwie całkiem zabawne, gdy już odsłania się z nimi w całości. Kompletnie odjechała - postukałbym się palcem w czoło, ale to musiałoby źle wyglądać, zwłaszcza, jak na gest Lestrange'a. Biedna, właśnie dzieje się to, co przepowiadałem na początku. Mokra papka. Pulpa. Niedługo będę mieć przy stoliku rozmiękłą masę bez kształtu. Dlatego jej przytyki nie ruszają mnie w ogóle, choć powinienem się oburzyć. Moje dziewczęta kiepskie? Rodzi mi się szatański plan.
- Nie masz zielonego pojęcia, po co przychodzą tu mężczyźni - stwierdzam bezlitośnie, zimniejszy i wynioślejszy niż ledwie sekundę wcześniej - myślisz, że szukają tu miłości? - pytam, a mój głos ocieka nie jadem, a rozbawieniem. A to dobre!
-Przekonajmy się. Zapraszam - mówię, wstając i podając jej rękę. Zaprowadzę ją do jaskini cudów. Może się odważy i nie wybiegnie z krzykiem. Może się odważy i odkryje, po co przychodzą tu mężczyźni. Jeden z powodów. Wystarczy.
Ułożyła usteczka w zdziwione "o", szczerze zaskoczona tym, jak mocno zabolał Francisa jej cios. Jeszcze nigdy nie używała szpilek jako broni, ale - patrząc na efekty - może powinna robić to regularnie!
-Za co? Nie wiem, o czym lord mówi, to był czysty przypadek. - wzruszyła ramionami, uśmiechając się słodziutko. Spod przymrużonych powiek obserwowała salę i wychwyciła pewne poruszenie na krzyk lorda Lestrange. Zabawne, spodziewała się po nim większej dyskrecji i mniejszego rumieńca - zwłaszcza, biorąc pod uwagę, nad jakim miejscem sprawował patronat.
Uniosła leciutko brwi, gdy sięgnął po jej deser, ale nie broniła mu tego. Liczyła, że lord uspokoi się nieco po dawce cukru i szampana. Ba, przejęła po nim łyżeczkę i nabrała na nią sporo kremu. Wzięła kęs, oblizała usteczka, a potem popchnęła lekko miseczkę w stronę Francisa, niech się częstuje.
-Wyborne desery. - szepnęła, ciekawa, jakiego rodzaju przysmaki jeszcze tutaj serwują.
Zignorowała kpinę, nie zamierzając podjąć przynęty ani zmienić się w roztrzęsioną pulpę. Chciała przejść do konkretów, łaknęła wiedzy i zrozumienia. Może, gdy zrozumie mężczyzn, zrozumie też własnego męża?
Wbrew zamierzeniom, bezlitosny ton Francisa wcale jej nie przestraszył. Przez całe spotkanie czekała na moment szczerości i bardziej od pogardy obawiała się niekończącej się litanii konwenansów. Tego, że wyjdzie stąd upokorzona (co stanie się tak, czy inaczej!), ale z pustymi rękoma, potraktowana niepoważnie.
-Chcę więc wiedzieć, czego szukają! - odpowiedziała twardo, nie uciekając wzrokiem przed zimnym spojrzeniem Francisa. Dłonie lekko jej drżały, więc zacisnęła je w piąstki. Poza tym, nie okazywała przestrachu ani onieśmielenia. Sama mogła dać Percivalowi miłość, miała jej dla niego w nadmiarze. Wiedziała, że mężczyźni szukają czegoś jeszcze, ale czego? Dlaczego nie znalazł tego ani u niej, ani w Wenus, tylko u jakiejś ladacznicy z plebsu?
Spodziewała się, że uroczy ją jakimiś okrutnymi słowami, z których będzie mogła wyłowić ziarno prawdy. Znała Francisa nie od dzisiaj i chociaż sami mieli poprawne relacje (do momentu, w którym wbiła mu nóż w plecy, znaczy obcas w stopę) to wiedziała, że potrafił być niczym jadowity wąż.
Nie przewidziała jednak, jak daleko był w stanie się posunąć. Rozchyliła lekko wilgotne usta, spoglądając na niego z bezbrzeżnym zdumieniem. Naprawdę... był w stanie do tego się posunąć? Oprowadzić ją po zakątkach Wenus bez obawiania się jej ojca, nestorów, opinii publicznej?
To może być nasz mały sekret. - pomyślała, łudząc się, że Francis nie wykorzystałby tego jako amunicji na salonach. Bo w to, że podepta jej kiedyś buciki, nie wątpiła.
Spojrzała mu prosto w oczy, przechylając lekko główkę. Był bezczelny, był nieprzewidywalny, był silny.
Może przed laty nietrafnie go oceniła? A może sama się zmieniła? Kiedyś pragnęła ciepła i stabilizacji, ale teraz bezczelny tupet lorda Lestrange wydał się jej... ekscytujący.
-Przyjmuję zaproszenie. - odpowiedziała bez zająknięcia, wstając i prostując się (ale Francis i tak ciągle patrzył na nią z góry, niziutki wzrost nie dodawał jej animuszu). Wyciągnęła do niego rękę i wsunęła dłoń w jego dłoń.
-Pokaż mi wszystko. - zażądała.
-Za co? Nie wiem, o czym lord mówi, to był czysty przypadek. - wzruszyła ramionami, uśmiechając się słodziutko. Spod przymrużonych powiek obserwowała salę i wychwyciła pewne poruszenie na krzyk lorda Lestrange. Zabawne, spodziewała się po nim większej dyskrecji i mniejszego rumieńca - zwłaszcza, biorąc pod uwagę, nad jakim miejscem sprawował patronat.
Uniosła leciutko brwi, gdy sięgnął po jej deser, ale nie broniła mu tego. Liczyła, że lord uspokoi się nieco po dawce cukru i szampana. Ba, przejęła po nim łyżeczkę i nabrała na nią sporo kremu. Wzięła kęs, oblizała usteczka, a potem popchnęła lekko miseczkę w stronę Francisa, niech się częstuje.
-Wyborne desery. - szepnęła, ciekawa, jakiego rodzaju przysmaki jeszcze tutaj serwują.
Zignorowała kpinę, nie zamierzając podjąć przynęty ani zmienić się w roztrzęsioną pulpę. Chciała przejść do konkretów, łaknęła wiedzy i zrozumienia. Może, gdy zrozumie mężczyzn, zrozumie też własnego męża?
Wbrew zamierzeniom, bezlitosny ton Francisa wcale jej nie przestraszył. Przez całe spotkanie czekała na moment szczerości i bardziej od pogardy obawiała się niekończącej się litanii konwenansów. Tego, że wyjdzie stąd upokorzona (co stanie się tak, czy inaczej!), ale z pustymi rękoma, potraktowana niepoważnie.
-Chcę więc wiedzieć, czego szukają! - odpowiedziała twardo, nie uciekając wzrokiem przed zimnym spojrzeniem Francisa. Dłonie lekko jej drżały, więc zacisnęła je w piąstki. Poza tym, nie okazywała przestrachu ani onieśmielenia. Sama mogła dać Percivalowi miłość, miała jej dla niego w nadmiarze. Wiedziała, że mężczyźni szukają czegoś jeszcze, ale czego? Dlaczego nie znalazł tego ani u niej, ani w Wenus, tylko u jakiejś ladacznicy z plebsu?
Spodziewała się, że uroczy ją jakimiś okrutnymi słowami, z których będzie mogła wyłowić ziarno prawdy. Znała Francisa nie od dzisiaj i chociaż sami mieli poprawne relacje (do momentu, w którym wbiła mu nóż w plecy, znaczy obcas w stopę) to wiedziała, że potrafił być niczym jadowity wąż.
Nie przewidziała jednak, jak daleko był w stanie się posunąć. Rozchyliła lekko wilgotne usta, spoglądając na niego z bezbrzeżnym zdumieniem. Naprawdę... był w stanie do tego się posunąć? Oprowadzić ją po zakątkach Wenus bez obawiania się jej ojca, nestorów, opinii publicznej?
To może być nasz mały sekret. - pomyślała, łudząc się, że Francis nie wykorzystałby tego jako amunicji na salonach. Bo w to, że podepta jej kiedyś buciki, nie wątpiła.
Spojrzała mu prosto w oczy, przechylając lekko główkę. Był bezczelny, był nieprzewidywalny, był silny.
Może przed laty nietrafnie go oceniła? A może sama się zmieniła? Kiedyś pragnęła ciepła i stabilizacji, ale teraz bezczelny tupet lorda Lestrange wydał się jej... ekscytujący.
-Przyjmuję zaproszenie. - odpowiedziała bez zająknięcia, wstając i prostując się (ale Francis i tak ciągle patrzył na nią z góry, niziutki wzrost nie dodawał jej animuszu). Wyciągnęła do niego rękę i wsunęła dłoń w jego dłoń.
-Pokaż mi wszystko. - zażądała.
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
Mnę w ustach przekleństwo - bardziej wyraźnie, niż bełkotliwie, ale głęboko gdzieś mam wrażliwe uszka młodej damy, które nie daj boże zwiędną od głosek zbitych w nieprzyzwoite słowo. Moje święte prawo reakcji na ból, odebrać mi go nie może. Prycham, ponownie niezbyt elegancko, udawanie Greka to klasyka dramatycznego gatunku na szlacheckich salonach, nawet, jeśli (jak i w tym przypadku) dowody są niezbite. Przypadek, powtarzam po niej w myślach, a mój wzrok pada na napoczęty deser. Skorupka brązowego cukru całkiem zastygła, nie wygląda już tak apetycznie jak na początku. Czuję cholerną pokusę, żeby podnieść salaterkę i wsmarować krem w przód jej sukni i potem rzec, "ups, to niechcący". Tak właśnie rozwiązuję problemy. Niech świat skończy się ze śmiechem, a nie skomleniem. Ułamek sekundy na decyzję i... przejmuję pałeczkę, to jest, łyżeczkę, racząc się słodkością. To już prawie randka, przebijam się przez warstwę skrystalizowanego cukru, który chrupie pod naporem metalu. Nabieram porcję kremu i przysuwam łyżeczkę w stronę Isabelle.
-Otwórz usta - mówię, zbliżając się nieubłaganie. Jeśli nie posłucha, pudding wyląduje pewnie na jej nosie, a tak, cóż, doświadczy namiastki nudnej czułości absurdalnie zakochanych. Nie jestem pewny, jak to wygląda. Lubię kulinaria w formie gry wstępnej, lecz zaczynam ją z dala od stołu.
-Dbamy o podniebienia naszych gości - odpowiadam automatycznie, lekko pochylając głowę w podzięce za komplement. Durnowate konwenanse i stare nawyki nie pozwalają mi na ironię. Do gardła podchodzą mi zwroty gładkie, odpowiednie, uprzejme. To pozory, to całkiem zgrabna fasada. Lepiej, żeby ta konwersacja nie wydostała się poza przestrzeń naszego stolika, więc należy (do mnie) utrzymanie jej na poziomie uśmiechów i uszczypliwości jeszcze poniżej przeciętnej. Trudna to sztuka, skoro jej heroina stawia na jednoznaczny dramatyzm i wykrzyknienia. Brakuje tylko omdlewania i wynajętych klakierów, oklaskujących jej monodram.
-Nie istnieje jedna odpowiedź, ani nawet klucz - rzeczę beztrosko, prawie odprężony. Isabelle ma potencjał, by wiedzieć więcej ode mnie. Czego broniła Percivalowi? O czym z nim nie rozmawiała? Zdaje się jednak na mnie, czyni ze mnie guru i nie powiem, ale mile łechcze to me ego. Nalewam sobie drugi kieliszek szampana i tym razem popijam zeń wyjątkowo powoli, wpatrując się w drobną twarz mej towarzyszki. Widzę smutek i determinację i myślę, nadal jej zależy. Nie szuka tu zemsty ani zapomnienia, a tak wypadła ma początkowa diagnoza. Nawet ja czasem się mylę. Szkoda. Z tym mógłbym jej pomóc, pocieszenie w Wenus... jest względne. Chwilowe. Po wszystkim będę musiał ją przeprosić albo chociaż wysłać kwiaty. Kurwa.
Ujmuję jej dłoń, nie bez zaskoczenia, lecz z zadowoleniem. Jest gładka i miękka, założę się, że gdybym podniósł ją do twarzy i powąchał, poczułbym woń nowego obicia kanapy i jakichś owoców, może borówek? Ściskam ją lekko - to ostrzeżenie i przeprowadzam przez salę restauracyjną, nie budząc ani ekscytacji, ani skojarzeń. Gest dżentelmena, nic więcej. Kurtuazja kończy się za filarem, gdzie przystaję gwałtownie, a moje oblicze z nieco rozbawionego staje się skupione i chmurne. Ryzykuję sporo, ale chuj tam - robię to też dla siebie. Dawno nie rozpracowałem takiej intrygi i czuję, jak mnie nosi.
-Założysz pelerynę i nasuniesz kaptur. Za chwilę wejdziemy do komnaty, w której nie będziemy sami. Usiądziesz mi na kolanach i będziesz mi opowiadać, co takiego widzisz. Masz kwadrans - instruuję Isabelle - zrozumiano? - oczekuję werbalnego potwierdzenia, a surowy ton mnie samego wprawia w osłupienie. Nie sądziłem, że tak potrafię. Chwytam ją już pewniej i prowadzę do bawialni, bocznym wejściem, przechodzenie przez portret to absurd w naszej sytuacji. Komnata jak zwykle jest duszna, moje dziewczęta półnagie, a panowie rozochoceni. Rozpinam guzik tuż przy kołnierzu i zasiadam w jednym z wolnych foteli, zgrabnie przyciągając do siebie Isabelle.
-Patrz - szepczę jej na ucho i uśmiecham się szeroko. Ma ładny profil. Widzę go ostro, wyraźnie pośród safickich scenek rodzajowych i męskiej słabości do piersi wylewających się z gorsetów i sypiącego się białego proszku. Normalnie obraz do zamknięcia w śnieżnej kuli.
-Otwórz usta - mówię, zbliżając się nieubłaganie. Jeśli nie posłucha, pudding wyląduje pewnie na jej nosie, a tak, cóż, doświadczy namiastki nudnej czułości absurdalnie zakochanych. Nie jestem pewny, jak to wygląda. Lubię kulinaria w formie gry wstępnej, lecz zaczynam ją z dala od stołu.
-Dbamy o podniebienia naszych gości - odpowiadam automatycznie, lekko pochylając głowę w podzięce za komplement. Durnowate konwenanse i stare nawyki nie pozwalają mi na ironię. Do gardła podchodzą mi zwroty gładkie, odpowiednie, uprzejme. To pozory, to całkiem zgrabna fasada. Lepiej, żeby ta konwersacja nie wydostała się poza przestrzeń naszego stolika, więc należy (do mnie) utrzymanie jej na poziomie uśmiechów i uszczypliwości jeszcze poniżej przeciętnej. Trudna to sztuka, skoro jej heroina stawia na jednoznaczny dramatyzm i wykrzyknienia. Brakuje tylko omdlewania i wynajętych klakierów, oklaskujących jej monodram.
-Nie istnieje jedna odpowiedź, ani nawet klucz - rzeczę beztrosko, prawie odprężony. Isabelle ma potencjał, by wiedzieć więcej ode mnie. Czego broniła Percivalowi? O czym z nim nie rozmawiała? Zdaje się jednak na mnie, czyni ze mnie guru i nie powiem, ale mile łechcze to me ego. Nalewam sobie drugi kieliszek szampana i tym razem popijam zeń wyjątkowo powoli, wpatrując się w drobną twarz mej towarzyszki. Widzę smutek i determinację i myślę, nadal jej zależy. Nie szuka tu zemsty ani zapomnienia, a tak wypadła ma początkowa diagnoza. Nawet ja czasem się mylę. Szkoda. Z tym mógłbym jej pomóc, pocieszenie w Wenus... jest względne. Chwilowe. Po wszystkim będę musiał ją przeprosić albo chociaż wysłać kwiaty. Kurwa.
Ujmuję jej dłoń, nie bez zaskoczenia, lecz z zadowoleniem. Jest gładka i miękka, założę się, że gdybym podniósł ją do twarzy i powąchał, poczułbym woń nowego obicia kanapy i jakichś owoców, może borówek? Ściskam ją lekko - to ostrzeżenie i przeprowadzam przez salę restauracyjną, nie budząc ani ekscytacji, ani skojarzeń. Gest dżentelmena, nic więcej. Kurtuazja kończy się za filarem, gdzie przystaję gwałtownie, a moje oblicze z nieco rozbawionego staje się skupione i chmurne. Ryzykuję sporo, ale chuj tam - robię to też dla siebie. Dawno nie rozpracowałem takiej intrygi i czuję, jak mnie nosi.
-Założysz pelerynę i nasuniesz kaptur. Za chwilę wejdziemy do komnaty, w której nie będziemy sami. Usiądziesz mi na kolanach i będziesz mi opowiadać, co takiego widzisz. Masz kwadrans - instruuję Isabelle - zrozumiano? - oczekuję werbalnego potwierdzenia, a surowy ton mnie samego wprawia w osłupienie. Nie sądziłem, że tak potrafię. Chwytam ją już pewniej i prowadzę do bawialni, bocznym wejściem, przechodzenie przez portret to absurd w naszej sytuacji. Komnata jak zwykle jest duszna, moje dziewczęta półnagie, a panowie rozochoceni. Rozpinam guzik tuż przy kołnierzu i zasiadam w jednym z wolnych foteli, zgrabnie przyciągając do siebie Isabelle.
-Patrz - szepczę jej na ucho i uśmiecham się szeroko. Ma ładny profil. Widzę go ostro, wyraźnie pośród safickich scenek rodzajowych i męskiej słabości do piersi wylewających się z gorsetów i sypiącego się białego proszku. Normalnie obraz do zamknięcia w śnieżnej kuli.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Uniosła brwi na dźwięk przekleństwa, pozorując zdziwienie, albo i oburzenie. W istocie nie była jednak zaskoczona, spodziewając się po lordzie Lestrange złości lub nawet grubiaństwa. Wydawał się sobie tajemniczym podrywaczem, ale ona przejrzała go już w młodości, dostrzegając w nim silne instynkty i spontaniczne emocje - właściwie podobne do jej spontanicznej, choć tłumionej, uczuciowości. Francis był niczym ucieleśnienie jej mrocznych pragnień dla samej siebie: wolności, nieskrępowania, chłonięcia życia garściami. Percival jawił się jej z kolei jako książę na białym koniu, w którym mogła ulokować swe żądze i uczucia, w zamian za bezpieczeństwo i ciepło. Książę zdradził ją jednak, a utemperowane jego obecnością emocje wybuchły ze zdwojoną siłą. Chociaż przed laty uważała, że małżeństwo z Francisem byłoby pomyłką - że kochaliby nie siebie, a docinanie sobie - to może lata złośliwości byłyby lepsze niż krótkie szczęście i obecna pustka?
Lord Lestrange znał ją lepiej, niż się spodziewała - naprawdę mało brakowało, a przyznałaby, że wolałaby być panią Lestrange niż zhańbioną matką bękarta. Nie zamierzała się jednak upokarzać aż tak, szczególnie, że przyszła tu zyskać konkretną wiedzę, a nie wylewać żale.
Rozszerzyła lekko oczy, widząc złośliwy błysk w źrenicach Francisa i przez ułamek sekundy lękając się, że wysmaruje jej nos puddingiem. Zbliżył jednak łyżeczkę niewinnie do jej ust, a ona - po chwili wahania - otworzyła buzię aby uraczyć się słodyczą.
-A jednak, prowadzisz biznes dzięki… wielu kluczom. Muszą wśród być jakieś częste, bardziej typowe lub oczywiste. - odparowała, przyglądając się uważnie swojemu nowemu guru, symbolowi męskiego zepsucia. Była alchemiczką, miała analityczny umysł. Choć uczyła się w Beauxbatons, to Tiara Przydziału zapewne wysłałaby ją do Ravenclawu. Świat składał się z uporządkowanych zależności, z wzorów, które wystarczyło odszukać. Wszystko powinno mieć swoje proporcje, jak ingrediencje w kociołku. Kropla goryczy za wiele, skandal zdradzającego męża i puff, wszystko wybuchało - parząc naocznych świadków i raniąc cudze stopy.
Westchnęła za smutkiem i nalała sobie szampana, dla ośmielenia i nie czekając nawet, aż Francis gentleman zrobi to za nią. Wychyliła kieliszkiem jednym haustem, jak wódkę, nie przejmując się konsekwencjami dla swojego karmionego mlekiem matki synka. Najwyżej dzisiaj odda dzieciaka mamce.
Wstrzymując oddech, ujęła silną dłoń Francisa i z pokerową twarzą dała się przeprowadzić przez salę, czując jak kończy się czas jej naiwności i niewinności - najpierw zgruchotanych w Stonehenge przez męża i nestorów, a teraz dobijanych na własne życzenie.
Bez słowa przyjęła pelerynę i nasunęła kaptur, nieruchomiejąc dopiero na kolejne instrukcje. Na kolanach? Opowiadać? Otworzyła usteczka, spoglądając na Francisa pytająco, z niewypowiedzianym oburzeniem. Miała już odpyskować, że to on jest tu przewodnikiem, to on powinien opowiadać, ale jego surowy ton był dla niej nowy, inny i nieznany. Nagle onieśmielona, skinęła więc tylko głową.
-Oczywiście. - potwierdziła. Jego burdel, jego zasady.
Ściskając dłoń Francisa mocno, jakby był jej kotwicą, przeszła z nim na drugą stronęlustra portretu.
Jej pierwszym odruchem było zawstydzone przymknięcie powiek, ale - pociągnięta przez Francisa - szybko siadła mu na kolanach. W pozycji siedzącej nie kręciło się jej już w głowie, więc ośmieliła się otworzyć oczy. Głos i uśmiech lorda Lestrange wydały się jej ciepłe pośród tego zimnego obrazu rozpusty, a dotyk bezpieczny i pożądany. Podświadomie wtuliła się w niego, mając nadzieję, że zapach szampana i luksusowej wody do golenia przyćmi woń męskiego potu.
Spojrzała na salę, chłonąc wzrokiem bujne piersi (wpędzające ją samą w kompleksy), odważnie wyprostowane plecy kobiet, rozochocone twarze mężczyzn. Potem, wśród tych kształtów, zaczęła rejestrować aktywności. Męskie dłonie na damskich pośladkach i biustach, języki splecione w pocałunkach, kobiety klęczące przed mężczyznami i…. och!
-One… są nagie, ale wcale się nie wstydzą. Oni też nie. - szepnęła, zdumiona. Sama kochała się z Percivalem tylko przy zgaszonym świetle, a ci ludzie nie wstydzili się nie tylko swoich partnerów, ale też nawet obserwatorów. Wstrząśnięta, odważnie patrzyła na resztę… przyjemności, jakich doświadczali klienci Wenus.
-Czemu nikt nie uczy tego… normalnych kobiet? - westchnęła jakoś smutno, mocniej wczepiając się we Francisa. Jej policzki pokryły się szkarłatnym rumieńcem, ale i tak trzymała się twardo. Zmarszczyła lekko brwi, zastanawiając się, czemu ten przedziwny świat był od niej oddzielony kurtyną dobrych manier. Dlaczego lordowie szukali rozkoszy u obcych kobiet, zamiast nauczyć jej własnych żon?
-Dlaczego wszyscy są w tym samym pokoju? To jakaś publiczna wersja dla biedniejszych klientów? - dziwiła się. Niespodziewanie, w jej głosie zabrzmiała władcza nuta. -Pokaż mi, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami.- zażądała, wierząc, że Francis ma sposób na podglądanie i szantażowanie własnych klientów. Sama na pewno by miała, gdyby to do niej należał ten przybytek.
Lord Lestrange znał ją lepiej, niż się spodziewała - naprawdę mało brakowało, a przyznałaby, że wolałaby być panią Lestrange niż zhańbioną matką bękarta. Nie zamierzała się jednak upokarzać aż tak, szczególnie, że przyszła tu zyskać konkretną wiedzę, a nie wylewać żale.
Rozszerzyła lekko oczy, widząc złośliwy błysk w źrenicach Francisa i przez ułamek sekundy lękając się, że wysmaruje jej nos puddingiem. Zbliżył jednak łyżeczkę niewinnie do jej ust, a ona - po chwili wahania - otworzyła buzię aby uraczyć się słodyczą.
-A jednak, prowadzisz biznes dzięki… wielu kluczom. Muszą wśród być jakieś częste, bardziej typowe lub oczywiste. - odparowała, przyglądając się uważnie swojemu nowemu guru, symbolowi męskiego zepsucia. Była alchemiczką, miała analityczny umysł. Choć uczyła się w Beauxbatons, to Tiara Przydziału zapewne wysłałaby ją do Ravenclawu. Świat składał się z uporządkowanych zależności, z wzorów, które wystarczyło odszukać. Wszystko powinno mieć swoje proporcje, jak ingrediencje w kociołku. Kropla goryczy za wiele, skandal zdradzającego męża i puff, wszystko wybuchało - parząc naocznych świadków i raniąc cudze stopy.
Westchnęła za smutkiem i nalała sobie szampana, dla ośmielenia i nie czekając nawet, aż Francis gentleman zrobi to za nią. Wychyliła kieliszkiem jednym haustem, jak wódkę, nie przejmując się konsekwencjami dla swojego karmionego mlekiem matki synka. Najwyżej dzisiaj odda dzieciaka mamce.
Wstrzymując oddech, ujęła silną dłoń Francisa i z pokerową twarzą dała się przeprowadzić przez salę, czując jak kończy się czas jej naiwności i niewinności - najpierw zgruchotanych w Stonehenge przez męża i nestorów, a teraz dobijanych na własne życzenie.
Bez słowa przyjęła pelerynę i nasunęła kaptur, nieruchomiejąc dopiero na kolejne instrukcje. Na kolanach? Opowiadać? Otworzyła usteczka, spoglądając na Francisa pytająco, z niewypowiedzianym oburzeniem. Miała już odpyskować, że to on jest tu przewodnikiem, to on powinien opowiadać, ale jego surowy ton był dla niej nowy, inny i nieznany. Nagle onieśmielona, skinęła więc tylko głową.
-Oczywiście. - potwierdziła. Jego burdel, jego zasady.
Ściskając dłoń Francisa mocno, jakby był jej kotwicą, przeszła z nim na drugą stronę
Jej pierwszym odruchem było zawstydzone przymknięcie powiek, ale - pociągnięta przez Francisa - szybko siadła mu na kolanach. W pozycji siedzącej nie kręciło się jej już w głowie, więc ośmieliła się otworzyć oczy. Głos i uśmiech lorda Lestrange wydały się jej ciepłe pośród tego zimnego obrazu rozpusty, a dotyk bezpieczny i pożądany. Podświadomie wtuliła się w niego, mając nadzieję, że zapach szampana i luksusowej wody do golenia przyćmi woń męskiego potu.
Spojrzała na salę, chłonąc wzrokiem bujne piersi (wpędzające ją samą w kompleksy), odważnie wyprostowane plecy kobiet, rozochocone twarze mężczyzn. Potem, wśród tych kształtów, zaczęła rejestrować aktywności. Męskie dłonie na damskich pośladkach i biustach, języki splecione w pocałunkach, kobiety klęczące przed mężczyznami i…. och!
-One… są nagie, ale wcale się nie wstydzą. Oni też nie. - szepnęła, zdumiona. Sama kochała się z Percivalem tylko przy zgaszonym świetle, a ci ludzie nie wstydzili się nie tylko swoich partnerów, ale też nawet obserwatorów. Wstrząśnięta, odważnie patrzyła na resztę… przyjemności, jakich doświadczali klienci Wenus.
-Czemu nikt nie uczy tego… normalnych kobiet? - westchnęła jakoś smutno, mocniej wczepiając się we Francisa. Jej policzki pokryły się szkarłatnym rumieńcem, ale i tak trzymała się twardo. Zmarszczyła lekko brwi, zastanawiając się, czemu ten przedziwny świat był od niej oddzielony kurtyną dobrych manier. Dlaczego lordowie szukali rozkoszy u obcych kobiet, zamiast nauczyć jej własnych żon?
-Dlaczego wszyscy są w tym samym pokoju? To jakaś publiczna wersja dla biedniejszych klientów? - dziwiła się. Niespodziewanie, w jej głosie zabrzmiała władcza nuta. -Pokaż mi, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami.- zażądała, wierząc, że Francis ma sposób na podglądanie i szantażowanie własnych klientów. Sama na pewno by miała, gdyby to do niej należał ten przybytek.
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
Ponoć muzyka łagodzi obyczaje - mi wmawiano, że to kobieca domena. Błyszczeć u boku, lśnić, niczym gwiazda najjaśniejsza na firmamencie, ozdabiać, wspierać. Krótka lista zadań, jak na co najmniej siedemnaście lat wałkowania dobrych manier. Wręcz uwłaczająca. No ja to bym się obraził okrutnie za tak podrzędne wymagania. Dzyndzel między nogami na szczęście mnie przed tym chroni, za to jego brak stawia Isabelle w roli niestety - biernej. Bierniejszej. Ma być ułożona i rozsądna, cierpliwa i wyrozumiała. Jej moc to spokój, którym powinna wyciszać burzowe emocje, nie tylko męża, a najlepiej całej męskiej gromady dookoła siebie. Ups. Niszczę jej statystyki tym siarczystym przekleństwem, nieco tylko wytartym - moja artykulacja jest bez zarzutu - ale przejąć się nie potrafię. I później te baby takie są, łkające, przewracające się, dygoczące i całe zestresowane pewną umowną brzydotą. I nie chodzi tylko o brzydkie słowa, ale ogólnie o rzeczy antyestetyczne. Bo te nie są dla nich. Ani sztuka kontrowersyjna, ani literatura nacechowana wywrotowo, ani retoryka pełna pasji. Na męskie genitalia w pełnej krasie nie spojrzą i wzrok odwrócą, ale gdy przychodzi do siekania nietoperzych pachwin, to i owszem. Olewam więc te jej brwi uniesione - nie wiem, czy dobrze to interpretuję, bo to już empatia, a to nigdy nie była moja działka - bo co niby uczynić powinienem? Może przeprosić? Cyrk, cyrk, cyrk lepszy, niż się spodziewałem, dopamina strzela mi gwałtownie w górę, jakbym się naćpał, a to tylko dobra i zupełnie waniliowa rozrywka. Zero w tym efektów ubocznych, chyba że przez przypadek stworzę potwora i Izka będzie zaglądać do Wenus tak często, jak ja do kieliszka. Mierzę ją wzrokiem, nah, zero szans. Poczciwość aż kapie z tych ocząt. Odejście Percivala pewnie ją pokiereszowało, ale z żądzy zemsty jeszcze nie oszalała.
Karmię ją z przyjemnością - hej, to faktycznie całkiem miłe - nabierając krem na łyżeczkę i raz wsuwając ją między jej wargi, a raz, między swoje. Zagranie równie dekoncentrujące, jak jej stopa na moim udzie. Cienka pajęczyna śliny odrywa się od metalu, który ponownie zanurzam w deserze i podaję Isabelle z mocno prowokującym uśmiechem.
-Za tatusia - szepczę i ścieram kciukiem odrobinę kremu z lewego kącika jej ust. Zjadła całe - grzeczna dziewczynka - więc zasłużyła na nagrodę.
-Prowadzę ten biznes, bo myślę - poprawiam ją. To nie seks wabi tu mężczyzn - to zbyt proste. Rżnąć mogą gdziekolwiek, służbę na dworze, panienki z niższych sfer, ulicznice i portowe dziweczki. Ja zapewniam kontent inny, bogatszy, głębszy i pełniejszy. Poznałem wiele pragnień, liznąłem sporo męskiego testosteronu i choć finał przeważnie kończy się zaspokojeniem, to nigdy nie wygląda tak samo, niezależnie od podobieństwa aktu.
-Strach cię obleciał? - kpię, kiedy Isabelle bez pytania raczy się szampanem, w ten sposób, w jaki według wyższych instancji, kobiecie raczyć się nie wypada. Bąbelki odważniejszą ją nie uczynią, są za lekkie. Służą mi tylko do podkręcenia rozpasania, a czuję, że już wymyka mi się spod kontroli. Gotów jestem wepchnąć ją w ramiona jakiegoś pięknego efeba, co pierwszy nawinie się pod rękę - może po Percivalu będzie to dla niej miła odmiana. Założę się, że Nott jest okropnie owłosiony, gładki młodzian pewnie się jej spodoba.
Prawie nie czuję ciężaru Isabelle na kolanach, taka z niej filigranowa, porcelanowa laleczka. Czuję za to jej zdenerwowanie, lekko drżące dłonie, które kurczowo zaciska na przodzie mej szaty, serce, bijące zbyt szybko - czy to podniecenie? Udziela mi się ten nastrój, chłonę ile mogę z jej urywanego szeptu i z tego, co jestem w stanie dostrzec ponad jej głową. Pysznie. Moje panie nie próżnują. Nie mogę być bardziej dumny.
Odchylam lekko jej szyję, pieszcząc ją w zamyśleniu palcami. Sięgam do ucha, tylko ona może usłyszeć, co mówię.
-Pytanie powinno brzmieć: dlaczego Percival nie nauczył ciebie? - szepczę, a wygłuszony głos traci wszelką emocjonalność. Jakiego kalibru cios jej zadaję? - niektórzy wymawiają się szacunkiem. Dla mnie to bzdura - zdradzam nieco więcej, nie jestem bez serca. Mógłbym się podniecić, ale w tej chwili na kolanach mam kłębek nerwów, który sukcesywnie kopię, gdzieś tam w odległej metaforze.
-To się nazywa gra wstępna. Najpierw sycisz się widokiem. Później smakujesz. Odwlekasz. Wybierasz. Obserwujesz. Porównujesz - odpowiadam cierpliwie, wsłuchując się w ciepłe tony języków i ochrypłe jęki. Dobrze dziś grają, może sypnę dodatkowym złotem za ten pokaz, chyba specjalnie dla mnie i mej drogiej towarzyszki. Greta i Tanya nie są zwykle tak wylewne.
Rozkaz Isabelle odrywa mnie od osłoniętego ramiona Grety - zauważam siny ślad przy jej obojczyku, nie podoba mi się to - kręcę głową, ma tupet, już nawet nie prosi, a rozkazuje.
-Wpuszczę cię tam. Pod jednym warunkiem - decyduję lekko. Spoglądam na nią z dobrodusznym uśmiechem - pójdziesz beze mnie. Wejdziesz, jako gość.
Karmię ją z przyjemnością - hej, to faktycznie całkiem miłe - nabierając krem na łyżeczkę i raz wsuwając ją między jej wargi, a raz, między swoje. Zagranie równie dekoncentrujące, jak jej stopa na moim udzie. Cienka pajęczyna śliny odrywa się od metalu, który ponownie zanurzam w deserze i podaję Isabelle z mocno prowokującym uśmiechem.
-Za tatusia - szepczę i ścieram kciukiem odrobinę kremu z lewego kącika jej ust. Zjadła całe - grzeczna dziewczynka - więc zasłużyła na nagrodę.
-Prowadzę ten biznes, bo myślę - poprawiam ją. To nie seks wabi tu mężczyzn - to zbyt proste. Rżnąć mogą gdziekolwiek, służbę na dworze, panienki z niższych sfer, ulicznice i portowe dziweczki. Ja zapewniam kontent inny, bogatszy, głębszy i pełniejszy. Poznałem wiele pragnień, liznąłem sporo męskiego testosteronu i choć finał przeważnie kończy się zaspokojeniem, to nigdy nie wygląda tak samo, niezależnie od podobieństwa aktu.
-Strach cię obleciał? - kpię, kiedy Isabelle bez pytania raczy się szampanem, w ten sposób, w jaki według wyższych instancji, kobiecie raczyć się nie wypada. Bąbelki odważniejszą ją nie uczynią, są za lekkie. Służą mi tylko do podkręcenia rozpasania, a czuję, że już wymyka mi się spod kontroli. Gotów jestem wepchnąć ją w ramiona jakiegoś pięknego efeba, co pierwszy nawinie się pod rękę - może po Percivalu będzie to dla niej miła odmiana. Założę się, że Nott jest okropnie owłosiony, gładki młodzian pewnie się jej spodoba.
Prawie nie czuję ciężaru Isabelle na kolanach, taka z niej filigranowa, porcelanowa laleczka. Czuję za to jej zdenerwowanie, lekko drżące dłonie, które kurczowo zaciska na przodzie mej szaty, serce, bijące zbyt szybko - czy to podniecenie? Udziela mi się ten nastrój, chłonę ile mogę z jej urywanego szeptu i z tego, co jestem w stanie dostrzec ponad jej głową. Pysznie. Moje panie nie próżnują. Nie mogę być bardziej dumny.
Odchylam lekko jej szyję, pieszcząc ją w zamyśleniu palcami. Sięgam do ucha, tylko ona może usłyszeć, co mówię.
-Pytanie powinno brzmieć: dlaczego Percival nie nauczył ciebie? - szepczę, a wygłuszony głos traci wszelką emocjonalność. Jakiego kalibru cios jej zadaję? - niektórzy wymawiają się szacunkiem. Dla mnie to bzdura - zdradzam nieco więcej, nie jestem bez serca. Mógłbym się podniecić, ale w tej chwili na kolanach mam kłębek nerwów, który sukcesywnie kopię, gdzieś tam w odległej metaforze.
-To się nazywa gra wstępna. Najpierw sycisz się widokiem. Później smakujesz. Odwlekasz. Wybierasz. Obserwujesz. Porównujesz - odpowiadam cierpliwie, wsłuchując się w ciepłe tony języków i ochrypłe jęki. Dobrze dziś grają, może sypnę dodatkowym złotem za ten pokaz, chyba specjalnie dla mnie i mej drogiej towarzyszki. Greta i Tanya nie są zwykle tak wylewne.
Rozkaz Isabelle odrywa mnie od osłoniętego ramiona Grety - zauważam siny ślad przy jej obojczyku, nie podoba mi się to - kręcę głową, ma tupet, już nawet nie prosi, a rozkazuje.
-Wpuszczę cię tam. Pod jednym warunkiem - decyduję lekko. Spoglądam na nią z dobrodusznym uśmiechem - pójdziesz beze mnie. Wejdziesz, jako gość.
Co ona właściwie robiła? Jadła z ręki (dosłownie, no, prawie dosłownie, bo nie wiedziała jak zakwalifikować jedzenie z łyżeczki) zblazowanemu amantowi, którego nie chciał dla niej własny ojciec, z którym przed laty zgodnie uznali, że oboje nie są gotowi do małżeństwa. Tak, jakby spoglądanie w oczy niedoszłego narzeczonego miało uleczyć w niej tęsknotę za byłym mężem, a słodycz deseru zdławić gorycz zdrady.
Drgnęła lekko, gdy otarł jej krem z kącika ust. Uświadomiła sobie, że Percival nigdy tak nie robił (co prawda, jadła przy nim mniej zachłannie i bardziej elegancko), a przecież to całkiem przyjemne, nawet elektryzujące. Musiały być tam jakieś unerwienia, czy coś, przekazujące mózgowi, że taki prosty gest to coś więcej niż muśnięcie opuszkiem palca - usiłował sobie wytłumaczyć analityczny umysł Isabelle, ale zaprzątały już ją myśli o wycieczce po zakazanych częściach Wenus, a nowe bodźce utrudniały logiczne myślenie.
-Nie, sama chciałam. - parsknęła na jego kpinę, aż czując bąbelki szampana gdzieś w nosie. Może nie powinna tak szybko pić, ale w sumie nie odczuła żadnych skutków alkoholu. Nawet pić jej nigdy nie nauczono, była w końcu delikatną damą, chowaną pod kloszem, odgrodzoną od męskiego świata. Na jej nieszczęście, wychował ją zresztą ojciec, który i może nauczył ją paru praktycznych umiejętności w pracowni alchemicznej, ale który nie mógł zaoferować jej żadnej rady przed ślubem, bo chyba by się ze wstydu spalił. Może inne damy otrzymywały od swoich matek rady, pomagające utrzymać przy sobie męża - rady zdobyte w pocie czoła, dzięki doświadczeniu i przypadkom, pielęgnowane przez wieki niczym rodowa mądrość. Isabelle, wychowana wśród nadopiekuńczych mężczyzn, musiała jednak pójść na skróty i spytać o radę innego mężczyznę - takiego, w którym zepsucie wypleniło opiekuńczość i empatię. Dopiero czas miał pokazać, czy będzie żałować własnej ciekawości.
Wtulona we Francisa, chłonęła wzrokiem wszystkie rozpusty Wenus, trafnie zauważając, że tkwią dopiero w przedsionku tutejszych przyjemności. Oszołomiona nadmiarem bodźców, zapomniała na moment o całym świecie, w tym o kwestii tego, ile czasu może spędzić ze starym znajomym, nie wzbudzając podejrzeń własnej służby. Na jej korzyść działało to, że Francis pochodził z szanowanego rodu o poprawnych stosunkach z Carrowami i zajmował się szanowaną restauracją. Gdyby nie wścibstwo Marilli, która pociągnęła za język pewnego odźwiernego, Isabelle i jej służka nigdy nie przypuszczałyby, że "Wenus" to coś więcej. Ba, może nestor nawet pochwali ją za zacieśnianie więzów z dawnym "adoratorem"?!
Drgnęła gwałtownie, gdy poczuła dłoń Francisa na swojej szyi - trudno określić, czy było to zaskoczone wzdrygnięcie, czy podniecony dreszcz. Zamrugała, wyobrażając sobie, że mógłby z nią teraz zrobić co chciał - nawet zacisnąć dłoń na jej szyi i skręcić kark lub udusić. Ale poczuła na karku zadziwiająco delikatny dotyk, a na przedramionach - gęsią skórkę.
Zesztywniała, ze świstem wciągając oddech. Szkarłatny rumieniec na moment ustąpił miejsca bladości, a Francis mógł poznać, że zadał jej cios prosto w splot słoneczny. Zagryzła mocno wargę, prawie do krwi. Przyszła tu, by zrozumieć Percivala, potem chciała o nim zapomnieć, ale jego cień nie opuszczał jej nawet w drwinach lorda Lestrange. A może to nie drwina, tylko jego manifestacja... pocieszania? Zawsze wyrażał emocje nieco dziwnie, zresztą podobnie jak ona.
-Percival... - syknęła, próbując znaleźć słowa. Mnie szanował? Francis wytrącił jej ten argument z ręki.
Odwróciła się na moment w stronę Francisa, spoglądając mu w oczy. W jej własnych zalśniły łzy, ale minę miała dumną, gorzką.
-Najwyraźniej nie był zainteresowany takimi przyjemnościami, w każdym razie nie od żony. - skwitowała z ironicznym uśmieszkiem i z zaskakującą szczerością. Nie mogła co prawda narzekać na ich małżeństwo, Percy był czuły, a ona kochająca i zachwycona - ale teraz w głowie dudniła jej tylko świadomość tego, że teraz spędzał czas w ramionach kogoś innego. -Czy to bardziej podnieca, gdy kobieta nosi inne nazwisko? - spytała, przechylając głowę i zastanawiając się, co w tych kurtyzanach jest bardziej podniecającego od arystokratek. Niektóre nie były nawet ładniejsze od niej! A mogłaby się wspomóc eliksirami upiększającymi, przełamać wstyd, sporo nauczyć... Nie czuła się gorsza, tylko nieuświadomiona. Nie wiedziała nawet jeszcze, że niektórzy po prostu nie interesują się kobietami - to nie mieściło się w jej niewinnej główce, więc winy szukała w sobie albo we własnym braku doświadczenia i umiejętności.
Wodziła wzrokiem za spojrzeniem Francisa, przypatrując się dziewczynom i smakującym je amantom, chłonąc każde słowo swojego przewodnika i próbując obserwować, tak jak oni. Jak mężczyźni, bo daleko jej było do wprawnego oka Francisa, które jakże opiekuńczo dostrzegało nawet sińce na ciałach dziewczyn. Zrobiło się jej cieplej, rumieńce powróciły, wyobraźnia zaczęła pracować.
Nie wiedziała, jak Francis zareaguje na jej prośbę-rozkaz, więc słysząc zgodę, spojrzała na niego z ulgą, odwracając ku niemu głowę. Gdy dotarł do niej sens kolejnych słów, rozwarła szeroko oczy, a potem zmarszczyła brewki. Bez niego? Ale to właśnie przy nim czuła się tutaj bezpiecznie.
Nie, nie była gotowa na coś takiego.
-Sama? Mylisz mnie z klientką czy z jedną z tych dziewczyn, mój drogi? - zestrofowała go, spoglądając na niego surowo.
-Jestem lady Carrow. - przypomniała. -Twoja przyjaciółka i niedoszła narzeczona, ozdoba salonów. - kontynuowała, nachylając się bliżej niego i spoglądając na niego przenikliwie, szukając w jego wzroku zrozumienia, a może nawet podziwu. Nie miał przed sobą byle dziewczyny, byle kolegi, ani byle lorda - na jego kolanach siedziała dama, może i wstydliwa, ale hodowana po to, aby być piękną i elegancką, aby olśniewać.
-I mam inną propozycję. - dodała po kilku sekundach, gdy Francisowi mogło się już wydawać, że rozmowa zmierza ku końcowi i wybiegnięciu do karety. Isabelle odsunęła się na moment, lustrując wzrokiem pomieszczenie i widząc w rogu korytarz z szeregiem drzwi - niektórych uchylonych, niektórych zamkniętych.
-Wpuścisz mnie, ale do jednego z tych pustych pokoi. - zapowiedziała, znów nachylając się w stronę Francisa.
Oblizała lekko pełne usta, układając dłoń na jego udzie i powoli sunąc coraz wyżej - tak, jak podpatrzyła przed chwilą u jednej z dziewczyn. Znając się nieco na uzdrawianiu, wiedziała, że po ciąży nie powinna być ze swoim mężem przez co najmniej kilka tygodni. Ale nie była teraz ze swoim mężem, a spektakl uświadomił jej istnienie bezpieczniejszych sposobów bycia, niż ten, którego się lękała.
-I nauczysz mnie tam tej... gry wstępnej. Dawania przyjemności. - szepnęła, muskając ustami jego policzek i zaciskając lekko dłoń na... cóż, nie wypadało jej myśleć o tym, gdzie ułożyła rączkę.
Drgnęła lekko, gdy otarł jej krem z kącika ust. Uświadomiła sobie, że Percival nigdy tak nie robił (co prawda, jadła przy nim mniej zachłannie i bardziej elegancko), a przecież to całkiem przyjemne, nawet elektryzujące. Musiały być tam jakieś unerwienia, czy coś, przekazujące mózgowi, że taki prosty gest to coś więcej niż muśnięcie opuszkiem palca - usiłował sobie wytłumaczyć analityczny umysł Isabelle, ale zaprzątały już ją myśli o wycieczce po zakazanych częściach Wenus, a nowe bodźce utrudniały logiczne myślenie.
-Nie, sama chciałam. - parsknęła na jego kpinę, aż czując bąbelki szampana gdzieś w nosie. Może nie powinna tak szybko pić, ale w sumie nie odczuła żadnych skutków alkoholu. Nawet pić jej nigdy nie nauczono, była w końcu delikatną damą, chowaną pod kloszem, odgrodzoną od męskiego świata. Na jej nieszczęście, wychował ją zresztą ojciec, który i może nauczył ją paru praktycznych umiejętności w pracowni alchemicznej, ale który nie mógł zaoferować jej żadnej rady przed ślubem, bo chyba by się ze wstydu spalił. Może inne damy otrzymywały od swoich matek rady, pomagające utrzymać przy sobie męża - rady zdobyte w pocie czoła, dzięki doświadczeniu i przypadkom, pielęgnowane przez wieki niczym rodowa mądrość. Isabelle, wychowana wśród nadopiekuńczych mężczyzn, musiała jednak pójść na skróty i spytać o radę innego mężczyznę - takiego, w którym zepsucie wypleniło opiekuńczość i empatię. Dopiero czas miał pokazać, czy będzie żałować własnej ciekawości.
Wtulona we Francisa, chłonęła wzrokiem wszystkie rozpusty Wenus, trafnie zauważając, że tkwią dopiero w przedsionku tutejszych przyjemności. Oszołomiona nadmiarem bodźców, zapomniała na moment o całym świecie, w tym o kwestii tego, ile czasu może spędzić ze starym znajomym, nie wzbudzając podejrzeń własnej służby. Na jej korzyść działało to, że Francis pochodził z szanowanego rodu o poprawnych stosunkach z Carrowami i zajmował się szanowaną restauracją. Gdyby nie wścibstwo Marilli, która pociągnęła za język pewnego odźwiernego, Isabelle i jej służka nigdy nie przypuszczałyby, że "Wenus" to coś więcej. Ba, może nestor nawet pochwali ją za zacieśnianie więzów z dawnym "adoratorem"?!
Drgnęła gwałtownie, gdy poczuła dłoń Francisa na swojej szyi - trudno określić, czy było to zaskoczone wzdrygnięcie, czy podniecony dreszcz. Zamrugała, wyobrażając sobie, że mógłby z nią teraz zrobić co chciał - nawet zacisnąć dłoń na jej szyi i skręcić kark lub udusić. Ale poczuła na karku zadziwiająco delikatny dotyk, a na przedramionach - gęsią skórkę.
Zesztywniała, ze świstem wciągając oddech. Szkarłatny rumieniec na moment ustąpił miejsca bladości, a Francis mógł poznać, że zadał jej cios prosto w splot słoneczny. Zagryzła mocno wargę, prawie do krwi. Przyszła tu, by zrozumieć Percivala, potem chciała o nim zapomnieć, ale jego cień nie opuszczał jej nawet w drwinach lorda Lestrange. A może to nie drwina, tylko jego manifestacja... pocieszania? Zawsze wyrażał emocje nieco dziwnie, zresztą podobnie jak ona.
-Percival... - syknęła, próbując znaleźć słowa. Mnie szanował? Francis wytrącił jej ten argument z ręki.
Odwróciła się na moment w stronę Francisa, spoglądając mu w oczy. W jej własnych zalśniły łzy, ale minę miała dumną, gorzką.
-Najwyraźniej nie był zainteresowany takimi przyjemnościami, w każdym razie nie od żony. - skwitowała z ironicznym uśmieszkiem i z zaskakującą szczerością. Nie mogła co prawda narzekać na ich małżeństwo, Percy był czuły, a ona kochająca i zachwycona - ale teraz w głowie dudniła jej tylko świadomość tego, że teraz spędzał czas w ramionach kogoś innego. -Czy to bardziej podnieca, gdy kobieta nosi inne nazwisko? - spytała, przechylając głowę i zastanawiając się, co w tych kurtyzanach jest bardziej podniecającego od arystokratek. Niektóre nie były nawet ładniejsze od niej! A mogłaby się wspomóc eliksirami upiększającymi, przełamać wstyd, sporo nauczyć... Nie czuła się gorsza, tylko nieuświadomiona. Nie wiedziała nawet jeszcze, że niektórzy po prostu nie interesują się kobietami - to nie mieściło się w jej niewinnej główce, więc winy szukała w sobie albo we własnym braku doświadczenia i umiejętności.
Wodziła wzrokiem za spojrzeniem Francisa, przypatrując się dziewczynom i smakującym je amantom, chłonąc każde słowo swojego przewodnika i próbując obserwować, tak jak oni. Jak mężczyźni, bo daleko jej było do wprawnego oka Francisa, które jakże opiekuńczo dostrzegało nawet sińce na ciałach dziewczyn. Zrobiło się jej cieplej, rumieńce powróciły, wyobraźnia zaczęła pracować.
Nie wiedziała, jak Francis zareaguje na jej prośbę-rozkaz, więc słysząc zgodę, spojrzała na niego z ulgą, odwracając ku niemu głowę. Gdy dotarł do niej sens kolejnych słów, rozwarła szeroko oczy, a potem zmarszczyła brewki. Bez niego? Ale to właśnie przy nim czuła się tutaj bezpiecznie.
Nie, nie była gotowa na coś takiego.
-Sama? Mylisz mnie z klientką czy z jedną z tych dziewczyn, mój drogi? - zestrofowała go, spoglądając na niego surowo.
-Jestem lady Carrow. - przypomniała. -Twoja przyjaciółka i niedoszła narzeczona, ozdoba salonów. - kontynuowała, nachylając się bliżej niego i spoglądając na niego przenikliwie, szukając w jego wzroku zrozumienia, a może nawet podziwu. Nie miał przed sobą byle dziewczyny, byle kolegi, ani byle lorda - na jego kolanach siedziała dama, może i wstydliwa, ale hodowana po to, aby być piękną i elegancką, aby olśniewać.
-I mam inną propozycję. - dodała po kilku sekundach, gdy Francisowi mogło się już wydawać, że rozmowa zmierza ku końcowi i wybiegnięciu do karety. Isabelle odsunęła się na moment, lustrując wzrokiem pomieszczenie i widząc w rogu korytarz z szeregiem drzwi - niektórych uchylonych, niektórych zamkniętych.
-Wpuścisz mnie, ale do jednego z tych pustych pokoi. - zapowiedziała, znów nachylając się w stronę Francisa.
Oblizała lekko pełne usta, układając dłoń na jego udzie i powoli sunąc coraz wyżej - tak, jak podpatrzyła przed chwilą u jednej z dziewczyn. Znając się nieco na uzdrawianiu, wiedziała, że po ciąży nie powinna być ze swoim mężem przez co najmniej kilka tygodni. Ale nie była teraz ze swoim mężem, a spektakl uświadomił jej istnienie bezpieczniejszych sposobów bycia, niż ten, którego się lękała.
-I nauczysz mnie tam tej... gry wstępnej. Dawania przyjemności. - szepnęła, muskając ustami jego policzek i zaciskając lekko dłoń na... cóż, nie wypadało jej myśleć o tym, gdzie ułożyła rączkę.
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
Z duszą na ramieniu, ale udaje mi się trudna sztuka poskromienia złośnicy. Do ostatniej chwili nie jestem pewny, czy zdziałam cokolwiek, lecz Isabelle zdaje się ugłaskana. Zajmuje się jedzeniem, ja mam pełne ręce, ona pełne usta - żadnych skojarzeń, proszę. Chyba oboje jesteśmy kontent. Z niemałą przyjemnością śledzę transformację znerwicowanej baby (nadal uważam, że prowokacyjna stopa to desperacja wcielona) w zdecydowaną kobietę. Pewną... raczej fiaska niż siebie, ale biłbym brawo, jeszcze przy stole. I robię to - klaszczę z uciechą i kołtuńskim uśmiechem, czym zwabiam do siebie kelnera. Wyrasta jak spod ziemi, przekonany, że wzywam go tym pozbawionym szacunku gestem. Skonfundowany, naprawdę nie wiem, co robić. Długa samogłoska wypada z moich ust, nie znoszę podobnych nieporozumień. I gdzie niby ta moja charyzma, gdzie elokwencja, kiedy ich potrzebuję? Każę młodzieńcowi zabrać zastawę (drugi kieliszek nie dla ciebie, Isabelle) i dopisać nasz lunch do mojego rachunku. Na zachętę dyskretnie wsuwam mu złotą monetę do ręki, niech nie myśli, że taki ze mnie buc. Spoglądam na Isabelle, nasze chwile są policzone.
-Sama chciałam - powtarzam po niej jak zaklęcie. Samostanowienie kobiety o sobie to ponownie, kwestia sporna i raczej drażniąca, tutaj nie znajdzie wielu entuzjastów feministycznej myśli. Mi to nie przeszkadza, nie jestem ani jej ojcem, ani mężem, by mogło mnie to mierzić. Ba, zamierzam pouczyć ją odpowiednio w tym kierunku - to bardzo ważne, co powiedziałaś. Zapamiętaj to - radzę ciepłym tonem, nie dodając, że szampana spokojnie może odstawić na bok. Kobieta odsłania się przede mną na tyle, że mogę albo jej pomóc, albo popchnąć prosto w szaleństwo. Znam je z udawanej autopsji. Wariatom wybacza się wiele, ale to ścieżka na skróty, na końcu której zawsze wyrasta ściana z ograniczeń. Przerabiam to i naprawdę staram się, by me własne doświadczenia nie poszły na marne. Chcę wierzyć, że to wszystko ma sens. Że stało się z jakiegoś powodu. Kosmos i ułożenie planet. Ktoś rozlewa herbatę. Tak.
Prawą dłoń trzymam na jej plecach i gładzę ją powoli, w niezobowiązującym rytmie, wybijając opuszkami palców komunikaty pozbawione sensu. Wypoczywam, tak jak reszta mężczyzn w bawialni, więc ilustruję swój relaks, poczynając sobie z kobiecym ciałem na granicy pewnej śmiałości. Gdyby rzecz wyszła na jaw, już byłbym żonaty, ale nikt nas przecież nie widzi. Pokazuję jej, ile mogę zdziałać dłonią, przecież prawie platonicznie - elektryzuje tylko brak zażyłości i delikatność, z jaką prowadzę swoją rękę, by zapewnić jej poczucie bezpieczeństwa, że absolutnie nikt inny jej tu nie dotknie. Ona tuż przy mnie, piersi przyciska do mojej klatki, jakby instynktownie poszukiwała we mnie bliskości. Kosmyki wysuwające się spod kaptura łaskoczą mnie w twarz. Przeszkadzają mi. Lewą dłoń przesuwam na jej szyję, wyczuwam puls, wędruję dalej, aż w końcu łapię ten drażniący pukiel włosów i zawijam go na swoim miejscu, za uchem. Zahaczam mimowolnie o jego płatek, marzy mi się, że jej ciało zaczyna rezonować, widocznie. Dostaję, co chcę. Muskam ją niżej, po ramieniu, chwytam za nadgarstek i odchylam kawałek materiału grzecznej sukni, z triumfem wodząc palcami po ciele pokrytym gęsią skórką. Wzdryga się, trzęsie się w mym uścisku, tak porządnym, że aż pożądliwym. Czuję w ustach falę obrzydzenia. Jestem ohydny.
-Dlaczego? - drążę, zobojętniały na wilgoć zbierającą się w kącikach jej oczu. Takie przyjemności, te rozkosze, to wszystko brane w cudzysłów - nie istnieje nic bardziej ludzkiego. Matka Natura zmyślnie nas obdarowała, fizyczność niesie miłe skojarzenia. Środek do celu, chyba tylko dla zastygłych w epoce żałosnego niezrozumienia własnego ciała. Nieskończenie wiele bodźców, gdyby tylko potraktować ciało jako coś, co można odkrywać, a nie, jak pierdoloną świątynię, w której nie godzi się inaczej, niż stać na baczność ze złożonymi rękami - oto moja rada dla wszystkich cierpiących. I dla zdradzających szlacheckich mężów, przyczyniających się do zdrad żon.
-Może. Może podniecać bardziej - przyznaję, ściśle obejmując ramieniem. Mam jej ciało, widzę jej profil i wdzięczące się dziewczęta. Teraz wiem, że robią to dla mnie. Kochane.
-Ale nie trzeba kobiety z innym nazwiskiem. Wystarcza inwencja - precyzuję, choć po jej minie decyduję się na bardziej szczegółowe wyjaśnienia - pamiętasz chłopaka, który parę lat temu doglądał waszych rumaków? - pytam znienacka, ot, pozornie rzeczy z kontekstu wyrwana i wcale nie osadzona w świecie rozpusty, po którym ją oprowadzam. Wergiliusz z piekła rodem, nie sądziłem, że odnajdę się kiedyś w dziele Dantego w innej roli niż jeden z grzeszników uwięziony w jednym czy drugim kręgu - wysoki, dobrze zbudowany. Miał tatuaże - przypominam sobie więcej szczegółów - słyszałem, jak twoje kuzynki o nim plotkują - pewnie też brałaś w tym udział, parobek o zniewalającym uśmiechu to zakazany owoc - Służba nie jest dla ciebie. Ale wystarczyłoby, że Percival wskoczyłby w podarte portki i uniżenie nazwał cię panienką. Nic prostszego - coby dodać więcej pikanterii, mogliby kochać się na sianie, czego nie dodaję, bo boję się, że pikawa zaraz jej siądzie. Zwłaszcza po ty, jak się spięła, napuszyła i wybuchła oburzoną tyradą. A naprawdę chciałem pomóc. Przewracam oczami i zaciskam dłoń na jej nadgarstku, mocniej, jakby chcąc przywrócić ją do porządku. Póki siedzi mi na kolanach, ma się zachowywać - nie chodzi o moje męskie ego, raczej o jej niepożądaną tu obecność.
-Lady Carrow, ozdoba salonów - powtarzam drwiącym tonem - tak jak lady Fawley, madame Rosier, i każda panienka z tej śmiesznej książki Nottów - przypominam fakty - taka chcesz być? Kolejna? Jedna z? - pytam oschle, marszcząc brwi. Aż się gotuję i nie pomaga mi wcale, że Isabelle wciąż siedzi na mych kolanach. Pora zakończyć wycieczkę i odprowadzić lady do jej świty.
I bym to zrobił, przysięgam, gdyby nie jej dłoń, którą nagle czuję na swym udzie. Wije się tam nieśpiesznie niby wąż, pełźnie powoli w górę, by ostatecznie zatrzymać się na mym kroczu. Milczę, tracę z oczu jej rękę, żeby po prostu na nią spojrzeć. Bez słowa, mogę tylko oblizać usta. Ona mnie gładzi i pewnie czuje, jak rosnę.
-Nie - zaprzeczam głucho, odlegle, prędko podrywając się z fotela i zmuszając ją tym samym, by wstała razem ze mną. Wzwodu kryć nie muszę - odprowadzę cię do wyjścia, a ty się dobrze zastanowisz, czego tak naprawdę chcesz, Isabelle. Tego nie możesz żałować - przestrzegam ją, pryska wtedy cały czar a przyjemność roztapia się w wyrzutach sumienia. Nie pozwolę jej na to. Eskortuję ją pośpiesznie, żegnamy się ledwie skinieniem głowy, ona wychodzi, a ja muszę ochłonąć. Będę o niej myśleć, ot, jaki ze mnie kawał wielce szlachetnego chuja.
-Sama chciałam - powtarzam po niej jak zaklęcie. Samostanowienie kobiety o sobie to ponownie, kwestia sporna i raczej drażniąca, tutaj nie znajdzie wielu entuzjastów feministycznej myśli. Mi to nie przeszkadza, nie jestem ani jej ojcem, ani mężem, by mogło mnie to mierzić. Ba, zamierzam pouczyć ją odpowiednio w tym kierunku - to bardzo ważne, co powiedziałaś. Zapamiętaj to - radzę ciepłym tonem, nie dodając, że szampana spokojnie może odstawić na bok. Kobieta odsłania się przede mną na tyle, że mogę albo jej pomóc, albo popchnąć prosto w szaleństwo. Znam je z udawanej autopsji. Wariatom wybacza się wiele, ale to ścieżka na skróty, na końcu której zawsze wyrasta ściana z ograniczeń. Przerabiam to i naprawdę staram się, by me własne doświadczenia nie poszły na marne. Chcę wierzyć, że to wszystko ma sens. Że stało się z jakiegoś powodu. Kosmos i ułożenie planet. Ktoś rozlewa herbatę. Tak.
Prawą dłoń trzymam na jej plecach i gładzę ją powoli, w niezobowiązującym rytmie, wybijając opuszkami palców komunikaty pozbawione sensu. Wypoczywam, tak jak reszta mężczyzn w bawialni, więc ilustruję swój relaks, poczynając sobie z kobiecym ciałem na granicy pewnej śmiałości. Gdyby rzecz wyszła na jaw, już byłbym żonaty, ale nikt nas przecież nie widzi. Pokazuję jej, ile mogę zdziałać dłonią, przecież prawie platonicznie - elektryzuje tylko brak zażyłości i delikatność, z jaką prowadzę swoją rękę, by zapewnić jej poczucie bezpieczeństwa, że absolutnie nikt inny jej tu nie dotknie. Ona tuż przy mnie, piersi przyciska do mojej klatki, jakby instynktownie poszukiwała we mnie bliskości. Kosmyki wysuwające się spod kaptura łaskoczą mnie w twarz. Przeszkadzają mi. Lewą dłoń przesuwam na jej szyję, wyczuwam puls, wędruję dalej, aż w końcu łapię ten drażniący pukiel włosów i zawijam go na swoim miejscu, za uchem. Zahaczam mimowolnie o jego płatek, marzy mi się, że jej ciało zaczyna rezonować, widocznie. Dostaję, co chcę. Muskam ją niżej, po ramieniu, chwytam za nadgarstek i odchylam kawałek materiału grzecznej sukni, z triumfem wodząc palcami po ciele pokrytym gęsią skórką. Wzdryga się, trzęsie się w mym uścisku, tak porządnym, że aż pożądliwym. Czuję w ustach falę obrzydzenia. Jestem ohydny.
-Dlaczego? - drążę, zobojętniały na wilgoć zbierającą się w kącikach jej oczu. Takie przyjemności, te rozkosze, to wszystko brane w cudzysłów - nie istnieje nic bardziej ludzkiego. Matka Natura zmyślnie nas obdarowała, fizyczność niesie miłe skojarzenia. Środek do celu, chyba tylko dla zastygłych w epoce żałosnego niezrozumienia własnego ciała. Nieskończenie wiele bodźców, gdyby tylko potraktować ciało jako coś, co można odkrywać, a nie, jak pierdoloną świątynię, w której nie godzi się inaczej, niż stać na baczność ze złożonymi rękami - oto moja rada dla wszystkich cierpiących. I dla zdradzających szlacheckich mężów, przyczyniających się do zdrad żon.
-Może. Może podniecać bardziej - przyznaję, ściśle obejmując ramieniem. Mam jej ciało, widzę jej profil i wdzięczące się dziewczęta. Teraz wiem, że robią to dla mnie. Kochane.
-Ale nie trzeba kobiety z innym nazwiskiem. Wystarcza inwencja - precyzuję, choć po jej minie decyduję się na bardziej szczegółowe wyjaśnienia - pamiętasz chłopaka, który parę lat temu doglądał waszych rumaków? - pytam znienacka, ot, pozornie rzeczy z kontekstu wyrwana i wcale nie osadzona w świecie rozpusty, po którym ją oprowadzam. Wergiliusz z piekła rodem, nie sądziłem, że odnajdę się kiedyś w dziele Dantego w innej roli niż jeden z grzeszników uwięziony w jednym czy drugim kręgu - wysoki, dobrze zbudowany. Miał tatuaże - przypominam sobie więcej szczegółów - słyszałem, jak twoje kuzynki o nim plotkują - pewnie też brałaś w tym udział, parobek o zniewalającym uśmiechu to zakazany owoc - Służba nie jest dla ciebie. Ale wystarczyłoby, że Percival wskoczyłby w podarte portki i uniżenie nazwał cię panienką. Nic prostszego - coby dodać więcej pikanterii, mogliby kochać się na sianie, czego nie dodaję, bo boję się, że pikawa zaraz jej siądzie. Zwłaszcza po ty, jak się spięła, napuszyła i wybuchła oburzoną tyradą. A naprawdę chciałem pomóc. Przewracam oczami i zaciskam dłoń na jej nadgarstku, mocniej, jakby chcąc przywrócić ją do porządku. Póki siedzi mi na kolanach, ma się zachowywać - nie chodzi o moje męskie ego, raczej o jej niepożądaną tu obecność.
-Lady Carrow, ozdoba salonów - powtarzam drwiącym tonem - tak jak lady Fawley, madame Rosier, i każda panienka z tej śmiesznej książki Nottów - przypominam fakty - taka chcesz być? Kolejna? Jedna z? - pytam oschle, marszcząc brwi. Aż się gotuję i nie pomaga mi wcale, że Isabelle wciąż siedzi na mych kolanach. Pora zakończyć wycieczkę i odprowadzić lady do jej świty.
I bym to zrobił, przysięgam, gdyby nie jej dłoń, którą nagle czuję na swym udzie. Wije się tam nieśpiesznie niby wąż, pełźnie powoli w górę, by ostatecznie zatrzymać się na mym kroczu. Milczę, tracę z oczu jej rękę, żeby po prostu na nią spojrzeć. Bez słowa, mogę tylko oblizać usta. Ona mnie gładzi i pewnie czuje, jak rosnę.
-Nie - zaprzeczam głucho, odlegle, prędko podrywając się z fotela i zmuszając ją tym samym, by wstała razem ze mną. Wzwodu kryć nie muszę - odprowadzę cię do wyjścia, a ty się dobrze zastanowisz, czego tak naprawdę chcesz, Isabelle. Tego nie możesz żałować - przestrzegam ją, pryska wtedy cały czar a przyjemność roztapia się w wyrzutach sumienia. Nie pozwolę jej na to. Eskortuję ją pośpiesznie, żegnamy się ledwie skinieniem głowy, ona wychodzi, a ja muszę ochłonąć. Będę o niej myśleć, ot, jaki ze mnie kawał wielce szlachetnego chuja.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Nie spodziewała się, że dłonie mogą zdziałać tak wiele. Zwłaszcza dłonie mężczyzny, który niegdyś był jej obojętny, którego czaru nie chciała dostrzegać, klasyfikując jego czar jako prymitywny. Może nie doceniała zwykłych, prymitywnych, przyziemnych przyjemności. A może to atmosfera Wenus pozwoliła jej dostrzec przedziwny ogród ziemskich rozkoszy. Odchyliła głowę do tyłu, oddychając głębiej - a kątem oka dostrzegła, że Francis bacznie obserwuje jej oddech, że jego dotyk reaguje na jej westchnienia. Westchnęła więc znowu, głębiej, udawanie, ciekawa jego reakcji.
-Skąd mam wiedzieć, dlaczego? Oświeć mnie, mężczyzno. - zmarszczyła brwi, nie rozumiała przecież Percivala, dlatego tu przyszła. We Francisie upatrywała samozwańczego eksperta, o ile ktoś tak egocentryczny może być ekspertem.
-Nie przypatrywałam się stajennym. - skłamała, bo tak wypadało, bo nawet w konwersacji w burdelu pamiętała o konwenansach. Ale w kłamstwie tkwiło ziarno prawdy, bo w przeciwieństwie do swoich kuzynek, nigdy nie plotkowała o chłopakach, nie przyglądała im się dłużej. Zachwycił ją dopiero Percival. A dopiero u Francisa, po fakcie, szukała lekcji o świecie miłości, choć powinna przecież otrzymać je od matki.
Wyobraziła sobie Percivala na sianie, a tętno od razu jej przyśpieszyło. Przymknęła oczy, uświadamiając sobie, że nigdy już nie zrealizuje z byłym mężem żadnej fantazji, a miejsce w jej wyobraźni zajął nagle Francis z lubieżnym uśmieszkiem... nie, nie, on nie pasował do siana... na miejscu Francisa pojawił się pan Benjamin z prostolinijnym zachwytem w czarnych oczach, a Isabelle głęboko wciągnęła powietrze, przesycone zapachem opium i gorących ciał.
-Madame Rosier to twoja siostra, a lady z rodu Fawley chyba rodzą własne dzieci z zamkniętymi oczyma. - prychnęła, odpowiadając drwiną na drwinę. Nie sądziła, by Francis myślał w ten sposób o Evandrze, a choć sama miała w sobie krew Fawleyów, to wychowała ją bardzo zachowawcza ciotka, siostra matki. To od niej nie dowiedziała się absolutnie nic o mężczyznach, to ona była współwinna obecnej ignorancji, więc Belle z radością odnalazła w sobie kpinę. Uśmiechnęła się pod noskiem, przechylając głowę.
-Możesz mieć każdą dziwkę, lordzie Lestrange, ale jedyną lady, która jest ci przeznaczona, jest chyba twoja przyszła żona... o ile nestor wreszcie ci jakąś znajdzie. - zażartowała, przygryzając wargę i uświadamiając mu gorzką prawdę. Może i tutaj mógł być królem życia, ale na Sabatach musiał tańczyć, jak każe mu nestor. Nie sądziła nawet, że w imię wolności posunął się nawet do pozorowania szaleństwa.
Oboje byli niczym marionetki w arystokratycznym teatrze, a ona, jako jedyna (chyba? Nie wiedziała, jak szalone są inne szlachcianki!) oferowała mu możliwość buntu. Oczy jej zapłonęły, gdy zrozumiała, że płonie także lord Lestrange - pod jej delikatnym dotykiem i słodkim ciężarem na kolanach. Uśmiechnęła się i...
Stchórzył. Przez moment nie wierzyła w to, co usłyszała. A więc miała przed sobą kolejnego zachowawczego arystokratę, mocnego w gębie, a marnego w czynie. Jeśli Francis spodziewał się urazy lub pokory, to się mylił. Isabelle roześmiała się, nieco histerycznie, a nieco serdecznie. Nie miała dla niego nawet pogardy, a sama nie zasługiwała na rozczarowanie. Mogła tylko im współczuć, im obojgu. Albo się śmiać.
-Nestor byłby z ciebie dumny, Francisie. - pochwaliła go, jak salonowego pieska. Wyprostowała się, obrzuciła jego całego uważnym spojrzeniem, a potem wspięła się na palce i złożyła na jego ustach zadziwiająco delikatny pocałunek. Na koniec przygryzła go lekko w wargę, ale żartobliwie, bezboleśnie.
-Nie mogę wyjść z roli. - przypomniała, miała w końcu udawać gościa w burdelu, prawda? -Dziękuję, lordzie Lestrange, sporo mnie dzisiaj nauczyłeś. Miłego... popołudnia. - dodała z dziwnym uśmieszkiem, a potem ruszyła do wyjścia. W restauracji zdjęła pelerynę i wcisnęła ją do ręki Francisowi - jeśli chłopak ma szczęście, kaptur zdążył przesiąknąć jej perfumami - a potem z powagą ruszyła do wyjścia, kiwając mu tylko głową niczym wstydliwa i dobrze wychowana dama.
/zt x 2
-Skąd mam wiedzieć, dlaczego? Oświeć mnie, mężczyzno. - zmarszczyła brwi, nie rozumiała przecież Percivala, dlatego tu przyszła. We Francisie upatrywała samozwańczego eksperta, o ile ktoś tak egocentryczny może być ekspertem.
-Nie przypatrywałam się stajennym. - skłamała, bo tak wypadało, bo nawet w konwersacji w burdelu pamiętała o konwenansach. Ale w kłamstwie tkwiło ziarno prawdy, bo w przeciwieństwie do swoich kuzynek, nigdy nie plotkowała o chłopakach, nie przyglądała im się dłużej. Zachwycił ją dopiero Percival. A dopiero u Francisa, po fakcie, szukała lekcji o świecie miłości, choć powinna przecież otrzymać je od matki.
Wyobraziła sobie Percivala na sianie, a tętno od razu jej przyśpieszyło. Przymknęła oczy, uświadamiając sobie, że nigdy już nie zrealizuje z byłym mężem żadnej fantazji, a miejsce w jej wyobraźni zajął nagle Francis z lubieżnym uśmieszkiem... nie, nie, on nie pasował do siana... na miejscu Francisa pojawił się pan Benjamin z prostolinijnym zachwytem w czarnych oczach, a Isabelle głęboko wciągnęła powietrze, przesycone zapachem opium i gorących ciał.
-Madame Rosier to twoja siostra, a lady z rodu Fawley chyba rodzą własne dzieci z zamkniętymi oczyma. - prychnęła, odpowiadając drwiną na drwinę. Nie sądziła, by Francis myślał w ten sposób o Evandrze, a choć sama miała w sobie krew Fawleyów, to wychowała ją bardzo zachowawcza ciotka, siostra matki. To od niej nie dowiedziała się absolutnie nic o mężczyznach, to ona była współwinna obecnej ignorancji, więc Belle z radością odnalazła w sobie kpinę. Uśmiechnęła się pod noskiem, przechylając głowę.
-Możesz mieć każdą dziwkę, lordzie Lestrange, ale jedyną lady, która jest ci przeznaczona, jest chyba twoja przyszła żona... o ile nestor wreszcie ci jakąś znajdzie. - zażartowała, przygryzając wargę i uświadamiając mu gorzką prawdę. Może i tutaj mógł być królem życia, ale na Sabatach musiał tańczyć, jak każe mu nestor. Nie sądziła nawet, że w imię wolności posunął się nawet do pozorowania szaleństwa.
Oboje byli niczym marionetki w arystokratycznym teatrze, a ona, jako jedyna (chyba? Nie wiedziała, jak szalone są inne szlachcianki!) oferowała mu możliwość buntu. Oczy jej zapłonęły, gdy zrozumiała, że płonie także lord Lestrange - pod jej delikatnym dotykiem i słodkim ciężarem na kolanach. Uśmiechnęła się i...
Stchórzył. Przez moment nie wierzyła w to, co usłyszała. A więc miała przed sobą kolejnego zachowawczego arystokratę, mocnego w gębie, a marnego w czynie. Jeśli Francis spodziewał się urazy lub pokory, to się mylił. Isabelle roześmiała się, nieco histerycznie, a nieco serdecznie. Nie miała dla niego nawet pogardy, a sama nie zasługiwała na rozczarowanie. Mogła tylko im współczuć, im obojgu. Albo się śmiać.
-Nestor byłby z ciebie dumny, Francisie. - pochwaliła go, jak salonowego pieska. Wyprostowała się, obrzuciła jego całego uważnym spojrzeniem, a potem wspięła się na palce i złożyła na jego ustach zadziwiająco delikatny pocałunek. Na koniec przygryzła go lekko w wargę, ale żartobliwie, bezboleśnie.
-Nie mogę wyjść z roli. - przypomniała, miała w końcu udawać gościa w burdelu, prawda? -Dziękuję, lordzie Lestrange, sporo mnie dzisiaj nauczyłeś. Miłego... popołudnia. - dodała z dziwnym uśmieszkiem, a potem ruszyła do wyjścia. W restauracji zdjęła pelerynę i wcisnęła ją do ręki Francisowi - jeśli chłopak ma szczęście, kaptur zdążył przesiąknąć jej perfumami - a potem z powagą ruszyła do wyjścia, kiwając mu tylko głową niczym wstydliwa i dobrze wychowana dama.
/zt x 2
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
| 3 kwietnia 1957 r.
Powrót do Londynu oznaczał dostosowanie się do panujących w nim zasad. Tu nie mówiło się monsieur ani madame, tu nie było się tak życzliwym jak w Paryżu. Tu nie można było oczekiwać od morza, że będzie mieć kolor niezmąconego lazuru. A od miasta, że będzie alpejską Wenecją leżącą głęboko w górach. Tu trzeba było być dobitnym, ale grzecznym. Tu co rusz spodziewało się deszczu. Tu już tak było.
Było ciepłe popołudnie, gdy udała się na herbatę. Wybrała jedną z popularniejszych i – jak obecnie słyszała – najlepszych restauracji, Wenus. Z racji, że miejsce to oferowało również całkiem pokaźną ofertę dań, postanowiła prócz herbaty zamówić również podwieczorek.
Musnęła delikatnie okrytym śnieżnobiałą rękawiczką palcem kartkę, szukając odpowiedniego posiłku. Wybrała ostatecznie ciasto, przekazując swoje zamówienie kelnerce i podała jej kartę. Nie zanosiło się ani trochę na katastrofę. Wręcz przeciwnie – Angelica była w restauracji tym razem sama, bez żadnego dżentelmena, który mógłby jej przeszkadzać. Mogła robić, co tylko chciała, a nie udawać ciągle, że słucha.
Tak było, dopóki nie pojawiła się herbata na stole. Oczywiście, pachniała ona z daleka ładnie, a z szarlotką miała być rajskim pokarmem. Nie było problemu w jej prezencji czy sposobem, w jaki kelnerka ją przyniosła. Talerzyk zdobiła pozbawiona kolców ładnie przycięta czerwona róża, sztućców również nie brakowało.
Złotowłosa postać przechyliła filiżankę do ust z taką gracją, że każdy dookoła mógłby ją pomylić z nimfą. I wtedy jej twarz wykrzywił grymas. Ta herbata była gorzka jak kawa. Brakowało jej słodyczy. A herbata bez cukru to już nie herbata.
Przywołała kelnera gestem dłoni. Wiedziała dobrze, co zamawiała – szarlotkę z bitą śmietaną i herbatę posłodzoną koniecznie karmelem, niczym innym. A dostała herbatę w ogóle bez cukru. Czy ta kelnerka miała problem z uszami i panna Blythe powinna zalecić jej wizytę u swojego ojczyma? Na to najwyraźniej wyglądało.
– Pani wybaczy, ale to nie jest to, o co prosiłam – oznajmiła nieprzyjemnym tonem. Kelnerka zmarszczyła brwi skonsternowana. – Chodziło mi o herbatę z karmelem, tymczasem dostałam ją gorzką. To dość poważny błąd, jak na rzekomo najlepszą restaurację w mieście.
Powrót do Londynu oznaczał dostosowanie się do panujących w nim zasad. Tu nie mówiło się monsieur ani madame, tu nie było się tak życzliwym jak w Paryżu. Tu nie można było oczekiwać od morza, że będzie mieć kolor niezmąconego lazuru. A od miasta, że będzie alpejską Wenecją leżącą głęboko w górach. Tu trzeba było być dobitnym, ale grzecznym. Tu co rusz spodziewało się deszczu. Tu już tak było.
Było ciepłe popołudnie, gdy udała się na herbatę. Wybrała jedną z popularniejszych i – jak obecnie słyszała – najlepszych restauracji, Wenus. Z racji, że miejsce to oferowało również całkiem pokaźną ofertę dań, postanowiła prócz herbaty zamówić również podwieczorek.
Musnęła delikatnie okrytym śnieżnobiałą rękawiczką palcem kartkę, szukając odpowiedniego posiłku. Wybrała ostatecznie ciasto, przekazując swoje zamówienie kelnerce i podała jej kartę. Nie zanosiło się ani trochę na katastrofę. Wręcz przeciwnie – Angelica była w restauracji tym razem sama, bez żadnego dżentelmena, który mógłby jej przeszkadzać. Mogła robić, co tylko chciała, a nie udawać ciągle, że słucha.
Tak było, dopóki nie pojawiła się herbata na stole. Oczywiście, pachniała ona z daleka ładnie, a z szarlotką miała być rajskim pokarmem. Nie było problemu w jej prezencji czy sposobem, w jaki kelnerka ją przyniosła. Talerzyk zdobiła pozbawiona kolców ładnie przycięta czerwona róża, sztućców również nie brakowało.
Złotowłosa postać przechyliła filiżankę do ust z taką gracją, że każdy dookoła mógłby ją pomylić z nimfą. I wtedy jej twarz wykrzywił grymas. Ta herbata była gorzka jak kawa. Brakowało jej słodyczy. A herbata bez cukru to już nie herbata.
Przywołała kelnera gestem dłoni. Wiedziała dobrze, co zamawiała – szarlotkę z bitą śmietaną i herbatę posłodzoną koniecznie karmelem, niczym innym. A dostała herbatę w ogóle bez cukru. Czy ta kelnerka miała problem z uszami i panna Blythe powinna zalecić jej wizytę u swojego ojczyma? Na to najwyraźniej wyglądało.
– Pani wybaczy, ale to nie jest to, o co prosiłam – oznajmiła nieprzyjemnym tonem. Kelnerka zmarszczyła brwi skonsternowana. – Chodziło mi o herbatę z karmelem, tymczasem dostałam ją gorzką. To dość poważny błąd, jak na rzekomo najlepszą restaurację w mieście.
Wiesz, czemu śnieg jest biały? Bo zapomniał już, kim był dawniej.
Angelique Blythe
Zawód : Śpiewaczka operowa
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Kiedy na Ciebie patrzę, czuję to.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Chodzę nerwowy od początku miesiąca, a moje roztargnienie nie uchodzi niczyjej uwadze. Borgia doskonale wie, że w tym stanie należy po prostu zostawić mnie w spokoju i pozwolić, aby całe napięcie samo spłynęło. Albo i nie. Mam o co się martwić i tak, jak mojej głowy raczej nie zaprzątały kwestie społecznopolityczne, tak obecnie czuję je w czaszce niby gigantyczne zmutowane owady, które dosłownie wwiercają się w moją kość potyliczną. Przejmuję się i to dziwi mnie najbardziej. Zainteresowanie wykraczające poza mój własny nos to powiew świeżości, a faktycznie moja osoba nie znajduje się w centrum, ani nawet w kręgu dręczących mnie zgryzot. Wojna wisiała na włosku, ale dyndała tak już od kilkunastu tygodni - dość, by wyprzeć ją ze świadomości i odciąć się od wizji nadchodzących działań zbrojnych. To tak, jak z wizytą tej najgorszej ciotki, która dla porządku zapowiada się w grudniu, mimo że zamierza przyjechać w maju. Niby coś tam siedzi, utyka i przypomina, ale dopóki ciotunia nie zacznie napierdalać kołatką w drzwi, to sprawy nie ma.
Myślę za dużo, także o obowiązkach, jakie spadną na mnie względem tej sytuacji i poważnie żałuję, że nie jestem strusiem, coby schować głowę w piasek i udać, że problem nie istnieje. Albo i bez tej całej maskarady - ptak nie posiada rozeznania w konstrukcie świata i nawet by nie zauważył, że dzieje się coś niedobrego. Przynajmniej nie struś, bo dla miejscowych też zrobi się ciężko.
Merdam łyżeczką w kawie, która od nieustannego wirowania traci na temperaturze co najmniej te 50% ciepła, ale nic, wypiję i tak. Dość naburmuszony obserwuję salę, Gio zauważając mój wisielczy humor -ta kobieta to prawdziwe złoto - zaproponowała, żebym trochę zwolnił. Czyli zwyczajnie zrelaksował się i odpuścił z popylaniem na najwyższych obrotach, doglądaniem dziewcząt czy liczeniem ciasnych tabelczek. Zamówiła mi sernik i usadziła w miejscu, za co naprawdę jestem jej wdzięczny. Gdyby nie myśli galopujące w kierunku zachodzącego we mnie buntu, byłoby całkiem miło. Dzisiaj mamy ładne światło. Zespół gra ciepły jazz. Czuję zapach hiacyntów.
Moja głowa ciężko opada na stół. Mam dość. Ech, no i jednak tego nie przemyślałem, bo uderzam się dość solidnie i teraz na domiar złego boli mnie czoło. Jak jest źle, to będzie gorzej, cnie? A dalej, idąc zgodnie z tą analogią? Jak jest gorzej, to zaraz będzie jeszcze gorzej. Na przykład zjawi się taka roszczeniowa mała, której głos brzmi tak czysto i donośnie, że pewnie słyszą go wszyscy także za błogosławioną przez boginię wyciszającą zasłonę. Czy załagodzenie tego wchodzi w zakres moich obowiązków? Tak. Podnoszę się z miejsca, chwytając talerzyk z napoczętym sernikiem. Zaraz jednak przypominam sobie, w jakim stanie się znajduje i... wracam do pytania początkowego. Czy załagodzenie tego wchodzi w zakres moich obowiązków?
Nie. Nie dziś.
-Przepraszam, wolne? - pytam z mocnym francuskim akcentem i nie czekając na zgodę, dosiadam się do blondyneczki. Młodziutka, ale bez towarzysza, brak biżuterii sugerującej stan cywilny - szybki rekonesans daje mi pobudki, by sklasyfikować ją jako nowobogacką czystokrwistą, rozkapryszoną panienkę. I w dodatku półwilę. Dorastałem z Wandzią, znam się na tym, no. I jakoś tak ładnie trzyma ten widelczyk, ja tak nie potrafię.
Wzrokiem daję znak Jolene, żeby nie dyskutowała i odeszła, spełniając życzenie dziewczęcia, bo mam ochotę sobie poużywać.
-Piszę artykuł o tym... miejscu - mówię, krzywiąc lekko usta, jakby nazwanie Wenus restauracją uwłaczało innym lokalom o tym tytule - w moim nowojorskim serniku znalazłem rodzynka! Rodzynka! Wyobrażasz to sobie, madame?! - mój ton robi się za wysoki, nieco egzaltowany, a ja za to oddycham spokojniej. Bo nie ma tego złego, coby na dobre nie wyszło.
Myślę za dużo, także o obowiązkach, jakie spadną na mnie względem tej sytuacji i poważnie żałuję, że nie jestem strusiem, coby schować głowę w piasek i udać, że problem nie istnieje. Albo i bez tej całej maskarady - ptak nie posiada rozeznania w konstrukcie świata i nawet by nie zauważył, że dzieje się coś niedobrego. Przynajmniej nie struś, bo dla miejscowych też zrobi się ciężko.
Merdam łyżeczką w kawie, która od nieustannego wirowania traci na temperaturze co najmniej te 50% ciepła, ale nic, wypiję i tak. Dość naburmuszony obserwuję salę, Gio zauważając mój wisielczy humor -ta kobieta to prawdziwe złoto - zaproponowała, żebym trochę zwolnił. Czyli zwyczajnie zrelaksował się i odpuścił z popylaniem na najwyższych obrotach, doglądaniem dziewcząt czy liczeniem ciasnych tabelczek. Zamówiła mi sernik i usadziła w miejscu, za co naprawdę jestem jej wdzięczny. Gdyby nie myśli galopujące w kierunku zachodzącego we mnie buntu, byłoby całkiem miło. Dzisiaj mamy ładne światło. Zespół gra ciepły jazz. Czuję zapach hiacyntów.
Moja głowa ciężko opada na stół. Mam dość. Ech, no i jednak tego nie przemyślałem, bo uderzam się dość solidnie i teraz na domiar złego boli mnie czoło. Jak jest źle, to będzie gorzej, cnie? A dalej, idąc zgodnie z tą analogią? Jak jest gorzej, to zaraz będzie jeszcze gorzej. Na przykład zjawi się taka roszczeniowa mała, której głos brzmi tak czysto i donośnie, że pewnie słyszą go wszyscy także za błogosławioną przez boginię wyciszającą zasłonę. Czy załagodzenie tego wchodzi w zakres moich obowiązków? Tak. Podnoszę się z miejsca, chwytając talerzyk z napoczętym sernikiem. Zaraz jednak przypominam sobie, w jakim stanie się znajduje i... wracam do pytania początkowego. Czy załagodzenie tego wchodzi w zakres moich obowiązków?
Nie. Nie dziś.
-Przepraszam, wolne? - pytam z mocnym francuskim akcentem i nie czekając na zgodę, dosiadam się do blondyneczki. Młodziutka, ale bez towarzysza, brak biżuterii sugerującej stan cywilny - szybki rekonesans daje mi pobudki, by sklasyfikować ją jako nowobogacką czystokrwistą, rozkapryszoną panienkę. I w dodatku półwilę. Dorastałem z Wandzią, znam się na tym, no. I jakoś tak ładnie trzyma ten widelczyk, ja tak nie potrafię.
Wzrokiem daję znak Jolene, żeby nie dyskutowała i odeszła, spełniając życzenie dziewczęcia, bo mam ochotę sobie poużywać.
-Piszę artykuł o tym... miejscu - mówię, krzywiąc lekko usta, jakby nazwanie Wenus restauracją uwłaczało innym lokalom o tym tytule - w moim nowojorskim serniku znalazłem rodzynka! Rodzynka! Wyobrażasz to sobie, madame?! - mój ton robi się za wysoki, nieco egzaltowany, a ja za to oddycham spokojniej. Bo nie ma tego złego, coby na dobre nie wyszło.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Zmarszczyła brwi, widząc, jak nieznajomy zbliża się w jej kierunku. Może była przewrażliwiona albo zbyt ostrożna… Ale niejako wyczuła w powietrzu kłopoty.
– Nie – odpowiedziała krótko, chcąc uciąć rozmowę. Na jej nieszczęście, mężczyzna i tak miał wyraźnie w poważaniu, jaką sprezentuje mu kontrę. Westchnęła teatralnie.
Miała rację – niestety, to ją wybrał na swoją ofiarę. Po jego geście danym kelnerce domyślała się, że jest tu stałym bywalcem albo pracownikiem. Zapewne chciał godnie bronić honoru lokalu, z którym czuł się związany. Doprawdy urocze. Musiała przyznać, że nawet ją to ujęło.
Mógł sobie pogratulować, jeśli chodziło o jej uwagę – pomimo znudzonego wyrazu twarzy teraz bacznie go obserwowała. Zastanawiała się, jak bezczelnym – a może nawet niespełna rozumu? – musiał być, by dosiadać się do czyjegoś stolika bez pozwolenia. Co gorsza, nawet się nie znali. Być może zrozumiałaby taką bezpośredniość w stosunku do brata lub przyjaciela. Ale żeby tak do nieznajomej? Co za prostak, wstydu nie miał.
– Potrzebuje pan pomocy? Znam dobrego uzdrowiciela – odparła, unosząc lekko brew. Nie do końca wiedziała, jak zareagować. Ten wysoki ton głosu mógł oznaczać problemy w którymś z organów mowy. Chyba że był kastratem, wtedy wszystko stawało się zrozumiałe.
Poza tym… O co chodziło z tym francuskim akcentem? Czy rozchodziło się o to, że miała naleciałości z Francji i jej akcent tak przeszkadzał, że naśmiewali się z niego miejscowi? Rzeczywiście spędziła w kraju serów i win dobre trzy miesiące, przebywając głównie z francuskojęzycznymi krewnymi… Ale czy mogło być aż tak źle?
Zresztą, nawet jeżeli ten francuski akcent nie miał na celu jej urazić, to odrobinę bolał ją sposób, w jaki mężczyzna się wypowiadał. Możliwe że siedzący przy stoliku powielał stereotypy albo była to kwestia tego, że Blythe nie była całkowicie Francuzką. Ta miała jednak wrażenie, że rozmówca zdecydowanie przesadza. Owszem, takich zwrotów jak „madame” używali na co dzień, ale… Czy to naprawdę wyglądało w ten sposób? Nie licząc nowobogackich rodzin w Beauxbatons, raczej rzadko coś takiego widywała. Francuzi byli czarodziejami jak wszyscy inni.
– Na pewno dobrze się pan czuje? – ponowiła pytanie, zastanawiając się, czy ma do czynienia z kimś przy zdrowym zmysłach. Przez myśl jej nie przeszło, że może rozmawiać z szanowanym lordem.
– Nie – odpowiedziała krótko, chcąc uciąć rozmowę. Na jej nieszczęście, mężczyzna i tak miał wyraźnie w poważaniu, jaką sprezentuje mu kontrę. Westchnęła teatralnie.
Miała rację – niestety, to ją wybrał na swoją ofiarę. Po jego geście danym kelnerce domyślała się, że jest tu stałym bywalcem albo pracownikiem. Zapewne chciał godnie bronić honoru lokalu, z którym czuł się związany. Doprawdy urocze. Musiała przyznać, że nawet ją to ujęło.
Mógł sobie pogratulować, jeśli chodziło o jej uwagę – pomimo znudzonego wyrazu twarzy teraz bacznie go obserwowała. Zastanawiała się, jak bezczelnym – a może nawet niespełna rozumu? – musiał być, by dosiadać się do czyjegoś stolika bez pozwolenia. Co gorsza, nawet się nie znali. Być może zrozumiałaby taką bezpośredniość w stosunku do brata lub przyjaciela. Ale żeby tak do nieznajomej? Co za prostak, wstydu nie miał.
– Potrzebuje pan pomocy? Znam dobrego uzdrowiciela – odparła, unosząc lekko brew. Nie do końca wiedziała, jak zareagować. Ten wysoki ton głosu mógł oznaczać problemy w którymś z organów mowy. Chyba że był kastratem, wtedy wszystko stawało się zrozumiałe.
Poza tym… O co chodziło z tym francuskim akcentem? Czy rozchodziło się o to, że miała naleciałości z Francji i jej akcent tak przeszkadzał, że naśmiewali się z niego miejscowi? Rzeczywiście spędziła w kraju serów i win dobre trzy miesiące, przebywając głównie z francuskojęzycznymi krewnymi… Ale czy mogło być aż tak źle?
Zresztą, nawet jeżeli ten francuski akcent nie miał na celu jej urazić, to odrobinę bolał ją sposób, w jaki mężczyzna się wypowiadał. Możliwe że siedzący przy stoliku powielał stereotypy albo była to kwestia tego, że Blythe nie była całkowicie Francuzką. Ta miała jednak wrażenie, że rozmówca zdecydowanie przesadza. Owszem, takich zwrotów jak „madame” używali na co dzień, ale… Czy to naprawdę wyglądało w ten sposób? Nie licząc nowobogackich rodzin w Beauxbatons, raczej rzadko coś takiego widywała. Francuzi byli czarodziejami jak wszyscy inni.
– Na pewno dobrze się pan czuje? – ponowiła pytanie, zastanawiając się, czy ma do czynienia z kimś przy zdrowym zmysłach. Przez myśl jej nie przeszło, że może rozmawiać z szanowanym lordem.
Wiesz, czemu śnieg jest biały? Bo zapomniał już, kim był dawniej.
Angelique Blythe
Zawód : Śpiewaczka operowa
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Kiedy na Ciebie patrzę, czuję to.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
-Ups, za późno - kwituję jej przeczenie, ostatecznie, jeśli poczuje się jakoś specjalnie urażona, to może się przenieść na inne miejsce. Parę stolików jeszcze stoi pustych, to akurat czas podwieczorku, a deser w Wenus zwyczajowo konsumuje się w łóżku. Nawet jeśli mówimy o tradycyjnych ciastach - wprost z ciała kochanki, ewentualnie z jej ust. Blondyneczka to wyjątek, ale nie może przecież wiedzieć o specjalnościach kryjących się w menu. Wtedy to by dopiero narobiła rabanu.
Sadowię się wygodniej na krześle i biorę kęs mojego sernika. Naturalnie tego rodzynka wymyślam, sam bym dał popalić cukiernikowi za taki skandal. Raz, że suszone winogrona w przeciwieństwie do zwykłych, są ohydne. Dwa, że rodzynek w zwykłym serniku to potwarz i dramat, ale w nowojorskim to urasta już do miana małej międzynarodowej tragedii. Coś jak bostońska herbatka. Tak czy inaczej, obrzydliwie rozmokłych rodzynek brak w moim cieście, więc mogę się nim swobodnie zajadać bez ryzyka nagłego udławienia. Mhmm. Na mojej twarzy mimowolnie musi gościć teraz błogi wyraz, bo to ciasto jest po prostu idealne. Lekkie i kremowe niczym chmurka, o kruchym spodzie, w którym wyraźnie wyczuwam cynamon i mocno zbity brązowy cukier. No i to się nazywa niebo w gębie. Ponoć Amaro zrekonstruował swoją recepturę w oparciu o sernik, którego kiedyś próbował w Berlinie, ale twierdzi, że nadal nie oddał całości jego słodyczy. Jeśli tylko mówi prawdę, a mnie kiedyś skażą na śmierć, to właśnie to ciasto będzie ostatnim posiłkiem, jakiego sobie zażyczę.
-Właściwie... - zamyślam się między jednym a drugim kęsem, patrząc na damulkę z zainteresowaniem - właściwie, to trochę dolegają mi stawy. I mam problemy z mięśniami. Robię się trochę sztywny na starość - przesadzam, oczywiście, ale prawda jest taka, że namiarami do dobrego uzdrowiciela nie pogardzę. Zwykle to polecenia rodziny przeważają szalę, ale skoro dziewczę tak łatwo szasta nazwiskami, to może faktycznie warto? I tak mama będzie musiała mnie zarejestrować, bo mnie na samą myśl o tym aż paraliżuje. I to nie atak choroby genetycznej, a dziecinny strach. Wstyd.
-Poza tym, najzupełniej dobrze - przytakuję gorliwie, nie rezygnując z francuskiego akcentu i nie podejrzewając, że dzierlatka przejrzała go praktycznie w stu procentach - to co, może odpowiesz mi, madame, na kilka pytań dotyczących Wenus? Obiecuję zacytować cię w pełni anonimowo - strzelam, wyjmując z kieszeni niewielki, oprawiony w skórę notatnik. Tak naprawdę to terminarz, bo z racji, że jestem zabiegany i dość rozchwytywany, to kiepsko mi idzie w ogarnianie czasu bez niego. Ale jedną czy dwie strony poświęcić mogę, o ile z jej narzekania wypłynie też jakaś konstruktywna krytyka.
Sadowię się wygodniej na krześle i biorę kęs mojego sernika. Naturalnie tego rodzynka wymyślam, sam bym dał popalić cukiernikowi za taki skandal. Raz, że suszone winogrona w przeciwieństwie do zwykłych, są ohydne. Dwa, że rodzynek w zwykłym serniku to potwarz i dramat, ale w nowojorskim to urasta już do miana małej międzynarodowej tragedii. Coś jak bostońska herbatka. Tak czy inaczej, obrzydliwie rozmokłych rodzynek brak w moim cieście, więc mogę się nim swobodnie zajadać bez ryzyka nagłego udławienia. Mhmm. Na mojej twarzy mimowolnie musi gościć teraz błogi wyraz, bo to ciasto jest po prostu idealne. Lekkie i kremowe niczym chmurka, o kruchym spodzie, w którym wyraźnie wyczuwam cynamon i mocno zbity brązowy cukier. No i to się nazywa niebo w gębie. Ponoć Amaro zrekonstruował swoją recepturę w oparciu o sernik, którego kiedyś próbował w Berlinie, ale twierdzi, że nadal nie oddał całości jego słodyczy. Jeśli tylko mówi prawdę, a mnie kiedyś skażą na śmierć, to właśnie to ciasto będzie ostatnim posiłkiem, jakiego sobie zażyczę.
-Właściwie... - zamyślam się między jednym a drugim kęsem, patrząc na damulkę z zainteresowaniem - właściwie, to trochę dolegają mi stawy. I mam problemy z mięśniami. Robię się trochę sztywny na starość - przesadzam, oczywiście, ale prawda jest taka, że namiarami do dobrego uzdrowiciela nie pogardzę. Zwykle to polecenia rodziny przeważają szalę, ale skoro dziewczę tak łatwo szasta nazwiskami, to może faktycznie warto? I tak mama będzie musiała mnie zarejestrować, bo mnie na samą myśl o tym aż paraliżuje. I to nie atak choroby genetycznej, a dziecinny strach. Wstyd.
-Poza tym, najzupełniej dobrze - przytakuję gorliwie, nie rezygnując z francuskiego akcentu i nie podejrzewając, że dzierlatka przejrzała go praktycznie w stu procentach - to co, może odpowiesz mi, madame, na kilka pytań dotyczących Wenus? Obiecuję zacytować cię w pełni anonimowo - strzelam, wyjmując z kieszeni niewielki, oprawiony w skórę notatnik. Tak naprawdę to terminarz, bo z racji, że jestem zabiegany i dość rozchwytywany, to kiepsko mi idzie w ogarnianie czasu bez niego. Ale jedną czy dwie strony poświęcić mogę, o ile z jej narzekania wypłynie też jakaś konstruktywna krytyka.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Stoliki [część restauracyjna]
Szybka odpowiedź