Dróżka na skraju lasu
Na początku 1900 roku królewski Waltham Forrest był jednym z większych obszarów leśnych w tej części kraju. Jako ulubione miejsce polowań na jelenie, zające i lisy był często odwiedzany przez czarodziejów w celach rozrywkach. Mugolskie władze, potrzebując miejsca na rozbudowę swoich miast, dróg i szkół rozpoczęły proces intensywnej wycinki lasu. Kurczące się granice i przerzedzenia doprowadziły do zmian w strukturze lasu, nad którymi nieustannie pracowali zielarze i leśnicy, lecz nieprzerwana ingerencja mugoli nie umożliwiała skutecznego odtworzenia zniszczonych terenów. Dopiero pozbycie się mugoli z Londynu w Bezksiężycową Noc umożliwiło uczynienie ze stolicy bezpiecznego miejsca przyjaznego czarodziejom, ale jak się okazało, także Matce Ziemi, którą czcimy w trakcie tego tradycyjnego święta. Ministerstwo Magi postanowiło przyczynić się do odbudowy zniszczonej flory ,a z okazji Brón Trogain, święta płodności, zachęca przy tym wszystkich czarodziejów do pomocy i wspólnego budowania nowej, lepszej rzeczywistości.
Takie słowa padły z ust Ministra Magii 10 sierpnia przed szeregiem dziennikarzy na skraju lasu. Z rąk gajowego, Johna Wilkesa, odebrał kilkunastocentymetrową sadzonkę sosny, by włożyć ją w zwolnionym tempie do wykopanego wcześniej (oczywiście przez gajowego) dołka. Minister Magii zatrzymał się przy ziemi, dając czas reporterom na uwiecznienie tej chwili i dokładne jej zrelacjonowanie. Po wszystkim wyprostował się i zaprosił pierwszych filantropów do wsparcia tej słusznej sprawy. Każdy z kolejnych czarodziejów przyjmował tę samą pozycję przed reporterami, wkładając do wykopanej przez zaklętą łopatkę dziury sadzonkę sosny. Obecny przy tym nieustannie Minister każdemu z nich dziękował osobiście uściśnięciem dłoni (w chwilowo zamrożonym geście by dać szansę reporterom).
Aby przyczynić się do odbudowy zniszczonej przez mugoli przyrody wystarczy podejść do gajowego i odebrać od niego kilkunastocentymetrową sadzonkę drzewka, a następnie włożyć ją do przygotowanego wcześniej dołka (uśmiechając się przy tym do reporterów, którzy będą zainteresowani każdą postacią z poziomem rozpoznawalności II i większym).
Po wszystkim młoda czarownica ubrana w lnianą, jasną sukienkę do ziemi, w wianku splecionym ze źdźbeł trawy i zbóż ofiaruje ci lub (a jeśli otrzyma zgodę) przypnie do stroju pamiątkową gałązkę sosnowego darczyńcy. Wedle dawnych wierzeń, otrzymana za zasługi, zabrana do domu i powieszona nad progiem zapewni jego mieszkańcom pomyślność tak długo, póki nie straci wszystkich igieł.
Tradycja polowań sięga odległych czasów. Zdażało się mawiać przy tym: kto idzie na niedźwiedzia, niech gotuje łoże, a kto na dzika – mary. I choć lasy Waltham pozbawione są już dzisiaj niedźwiedzi i dzików to można w nich spotkać lisy, zające, jelenie, sarny oraz rozmaite ptactwo.
Na syto zastawionych stołach podczas festiwalu płodności nie brakuje dziczyzny, ta jednak jak wszystko w trakcie obchodów Brón Trogain jest darem Matki Natury, który należy odpowiednio zdobyć, oprawić i przyrządzić, a ostatecznie tradycyjnie podać. Każdej nocy, od rozpoczęcia festiwalu organizowane są zbiorowe pościgi za zwierzyną. W trakcie nocnych gonitw czarodzieje rywalizują ze sobą o tytuł króla polowań, ten zaś przypada czarodziejowi, który dopadnie największą lub najrzadszą zwierzynę. Każdą ustrzeloną zdobycz czarodzieje zabierają na Polanę Świetlików, w miejsce wielkiej uczty, gdzie czekają na nich już ścięte gałęzie drzew sosnowych, tataraku i trzciny, gdzie z wyrazem szacunku układa się ją celu oddania jej hołdu, a ich wielkość lub rzadkość poddaje się ocenie. Każdego myśliwego symbolicznie honoruje się uciętą gałązką sosny, która jest wyrazem czci upolowanej zwierzyny. Myśliwemu przysługuje przywilej noszenia jej do końca festiwalu. Ogłoszenie i koronacja zwycięzcy z poprzedniego dnia(spośród wszystkich myśliwych biorących udział danej nocy) odbywa się codziennie tuż po zachodzie słońca na Polanie Świetlików. Wieniec z liści laurowych zdobi głowę zwycięzcy.
Jeżeli gracz wybranego przez siebie dnia uda się na polowanie i upoluje zwierzynę, rozpoczyna w ten sposób rywalizację o tytuł króla polowania. Pozostali gracze udający się na polowanie w przeciągu realnych dwóch tygodni od momentu zgłoszenia udanego polowania w niniejszym temacie (tryumfalnego powrotu postaci ze zwierzyną z wyraźnym oznaczeniem daty) muszą przybrać tą samą datę. Rywalizacja kończy się po upływie dwóch tygodni, postać, która upoluje najrzadszą zwierzynę, zostaje królem polowania i zostaje koronowana w trakcie kolejnego zmierzchu wieńcem plecionym z liścia laurowego.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nawet nie zauważyła, kiedy zagnała samą siebie w miejsca, gdzie dróżka robiła się coraz węższa, a gałęzie starały się ją zagarniać, jakby chciały zaznaczyć, ze dalej intruzi nie mają wstępu. I w tym momencie Lovegood zdała sobie sprawę z faktu, że zapędziła się za daleko. To nie był dobry znak. Jednak za dużo myślała. A miała zresztą o czym. Lubiła, gdy jej życie było szybkie, gdy tak wiele się działo. Nie cierpiała tego momentu, gdy mogła rozważać to, co się wydarzyło. Gdy uczucia piekły ją z zdwojoną mocą, a ona sama przepuszczała przez głowę głupie, naiwne myśli. To nie było dla niej prawidłowe. Absolutnie. Ostatnie, co chciała robić, to wchodzić w ten cały bajzel z poznawaniem swoich emocji i dopuszczania serca do głosu. Bo już raz jej dosyć boleśnie udowodniło, że je miała. Dlatego uciszała je namiętnie, broniąc się od bólu, na który już raz była wystawiona. I który nie dawał o sobie zapomnieć.
Potrząsnęła głową, zirytowana miejscem, w które jej umysł poleciał, gdy tylko miał okazję. Jak ćma, ślepo i instynktownie. Ale to już było nieaktualnie. Nieważne. I nierealne. Jej miłość była kompletnie nieosiągalna.
Dlatego nagle obróciła się na pięcie i zaczęła biec w drogę powrotną. Nie dlatego, że była gnana przez bestie z głębi lasu lub obawiała się tego, co mogło kryć się w krzakach. Chciała jak najszybciej wrócić do swojego pędu, które ofiarowało jej właśnie miasto. Rzucić się na głęboką wodę i już nigdy nie dać sobie okazji do tego, by zajmować się bzdurnymi miłostkami. To nie było dla niej. Była kobietą wyzwoloną. Kobietą dumną. Kobietą sukcesu. A uczucia jej tego nie mogły zapewnić.
Rejony stawały się coraz bardziej znane z każdym krokiem. Wolno zwalniała tempa, nie rozglądając się na boki, a jedynie na drogę przed sobą. Dlatego, gdy nagle przed jej nosem przeleciał jakiś kształt sprawił, że wbiła stopy mocno w ziemię i w tym samym momencie zatrzymała się, oszołomiona i zaskoczona. Serce zabiło jej szybko i spróbowała zlokalizować powód jej stanu przedzawałowego. Jakże była zdziwiona, gdy zaraz obiekt powrócił i okazał się być... sową!
Selina zacisnęła usta w cienką linę, zła na siebie i zwierzę. Od kiedy te ptaki latały tak nisko?! Pokręciła głową, zrezygnowana i ruszyła dalej marszem, nie mając zamiaru poświęcać więcej uwagi temu stworzeniu. Ono jednak uparcie nie ustępowało i zrobiło kolejne duże okrążenie wokół niej. A sama kobieta zwątpiła i przystanęła ponownie, próbując rozgryźć, o co tej cholerze chodzi?!
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
will be always
the longest distance
between us
Dziś był dzień, kiedy na spacer zabrał także aparat i książkę. Sulla jak zawsze była z nim, przesiadując na ramieniu i upraszając się o odrobinę uwagi. Urocza bestia! Choć zapewne nazwanie jej sowią damą byłoby o wiele bardziej na miejscu. Sulla bowiem zachowywała się często niczym prawdziwa dama. Upraszała się o uwagę mężczyzny, kokietowała go, była dumna i, niestety, obraźliwa. Zazwyczaj złościła się na Alana, gdy ten nie poświęcał jej wystarczająco dużo uwagi. A zwłaszcza, gdy widziała, że nie robi nic ważnego. Trzeba było przyznać, że stworzenie było z niej wyjątkowe i nadzwyczaj inteligentne, ponieważ doskonale potrafiła ocenić kiedy jej właściciel pracował, a kiedy miał wolne. Niestety zwykle, gdy zorientowała się, że w grę wchodziła druga opcja - stawała się natrętna. Dziś jednak nie skończyło się na złośliwym znoszeniu do domu wszelkiego robactwa i myszy. Sulla była zadowolona mogąc wyjść z Alanem na spacer. Większość drogi przesiedziała na jego ramieniu, przymilając się do niego poprzez pocieraniem wierzchem łebka o jego policzek i brodę. Takie zachowanie zawsze bawiło Bennetta, więc głaskał ją z chęcią, smyrając ją lekko palcem po delikatnej, sowiej szyjce. Ale nie trwało to wiecznie. Po cóż bowiem byłby mu aparat, gdyby nie zamierzał zrobić choć kilku zdjęć? Przemierzając ulice Londynu, czarodziej co jakiś czas brał w dłonie magiczny sprzęt i cykał nim fotki, fotografując interesujące go budynki, uliczki, a często także przechodniów.
Jednak im dalej się zapuszczał, tym mniejszą miał ochotę na robienie zdjęć. Wyciągnął więc książkę o wdzięcznej nazwie ,,Uzdrowicielstwo w świecie mugoli" i kontynuował swoją podróż, czytając ją z zaciekawieniem. Nic więc dziwnego, że nawet nie zorientował się, gdy znalazł się w lesie. Albo raczej na skraju lasu. Owszem, zauważył, że dookoła jest dużo drzew, jednak nie przejął się tym faktem zanadto. Sulla natomiast miała już dość bezczynnego siedzenia na jego ramieniu, bowiem zaczęła coraz bardziej uporczywie upominać się o pieszczoty. Kiedy zwykłe metody nie zadziałały, sowa zaczęła skubać kosmyki włosów swojego właściciela oraz lekko szczypać go w ucho.
- Sulla, przestań. Czytam. - odezwał się, machając ręką tak, jakby odganiał jakiegoś natrętnego owada, ale jednocześnie uważając, by nie uderzyć sowy. Gdy ta metoda nie zadziałała, obrażona Sulla wzbiła się w powietrze. I znikła z jego oczu. Zaczytany magik przez chwilę nawet nie zorientował się, że jej nie ma. Ale po jakimś czasie dotarło do niego, że jest mu zbyt lekko. Sowy nie było! A to zwykle zwiastowało kłopoty, gdy znikała będąc na niego obrażoną. Zamknął więc książkę i rozejrzał się. Nie widział jej, więc przyspieszył kroku idąc wzdłuż wydeptanej ścieżki. Tak jak się spodziewał - sowę zastał krążącą uporczywie wokół pewnej kobiety. Złośliwa bestia! Robiła tak bardzo często, chcąc w ten sposób odegrać się za brak uwagi. Wiedziała bowiem, że często sprowadzi w ten sposób na swojego pana gniew dręczonej osoby.
- Sulla! Dość tego! Uspokój się! - zagroził, przyspieszając kroku. Widząc, że sowa nie daje za wygraną przyspieszył znów i niemalże biegł. - Sio! Sulla! - zawołał ostrzej, machając na ptaka ręką. Książka omal nie wypadła mu z dłoni, ale ptak się uspokoił. Wtedy dopiero uzdrowiciel spojrzał na kobietę przed sobą.
- Bardzo Panią przepraszam. Ciężko zapanować nad tym ptakiem, bywa okropnie psotna i złośliwa. - przeprosił. Nie miał pewności czy ma do czynienia z czarownicą, czy z mugolem, a więc pozostawał ostrożny. Choć sam fakt posiadania sowy mógł się mugolowi wydać dziwny.
Nie zaprzątała sobie jednak głowy takimi mróweczkami, których umysł był zbyt ciasny, a osobowość żadna. Sprawa miała się zaś trochę inaczej w bezpośrednim kontakcie, bo blondynka nigdy nie potrafiła sobie wtedy odpuścić. Sprowokowana, momentalnie oddawała atak, nie mając zamiaru nadstawiać drugiego policzka. Dlaczego miałaby? Nie była przecież tą łagodną kobietą, która poddaje się woli mężczyzny. I dlatego czasem, nawet jeśli osobnik płci męskiej nie miał zamiaru podważać jej suwerenności jako istoty ludzkiej, automatycznie przyjmowała wrogą postawę. Zupełnie jak w tym przypadku.
Gdy usłyszała charakterystyczny dźwięk, jakim było tarcie podeszwy o drobne ziarna ziemi wymieszanej w piaskiem, momentalnie odwróciła głowę z tym kierunku, na chwilę zdejmując uwagę z sowy. Zmarszczyła brwi i uniosła wyżej brodę, by pokazać, że wcale nie potrzebowała ratunku księcia na białym koniu, a tym bardziej w czarnych lakierkach. Wyprostowała się dumnie, jakby jeszcze kilka sekund temu nie skuliła się, gdy sowa zanurkowała w dół tuż nad jej głową. Nie, absolutnie, nic takiego nie miało miejsca!
Obrzuciła go tym wzrokiem, który można jednocześnie podjąć pod: nieprzychylny, wściekły i oceniający. Drażniło ją, że facet faktycznie wyglądał, jakby żałował, że cała sytuacja miała miejsce. Nieco wytrąciło ją z tego mocnego stanu niechęci do jego osoby. Ale ona, uparcie, tylko zacisnęła palce w pięści i wyciągnęła wyżej szyję, tak doskonale udając nadęcie, które było tak charakterystyczne dla arystokratek. Jej dziecięcy żart i akt z czasem stał się dla niej zupełnie naturalny. To tak, jak kłamstwo powtarzane po stokroć.
-Nie uważa pan, że to plama na honorze mężczyzny, iż nie potrafi nawet własnego ptaka utrzymać na wodzy?-zapytała, na chwilę zatrzymując wzrok na książce, którą trzymał w ręce, by potem przenieść spojrzenie na jego twarz - jakby leniwie, od niechcenia. Arogancka w każdym calu. Jakby urodzona po to, by wzbudzać negatywne emocje u mężczyzn. Prowokować i doprowadzać do szału. Niestety, z reguły nie na tle seksualnym.
Chwilę studiowała jego twarz, zastanawiając się czy go skądś nie kojarzy. Ze smutkiem musiała jednak przyznać, że nie ma tej przewagi, by rozpoznawać tożsamość jegomościa. Ale z całą pewnością wiedziała, że nie był to żaden mugol. Ich akurat wyczuwała na kilometr. A zresztą, oni raczej nie posiadali sów ani nie czytali literatury o uzdrowicielstwie, tak?
Ostentacyjnie położyła dłoń na biodrze i przeniosła środek ciężkości na drugą nogę, chcąc podkreślić swoją swobodę jaką odczuwała. Była w lesie z obcym mężczyzną. Sama. Słaba kobieta. A on dodatkowo do pomocy miał złośliwą sowę. Nie dostrzegała wcale komizmu w swojej postawie.
-Od kiedy zabiera się sowę na spacery?-zapytała, bo jej ciekawość nie mogła znaleźć ukojenia w tej drażniącej niewiedzy. Starała się wyzbyć tej naiwności z samej natury pytania, nadając mu ten irytujący, wyniosły charakter, do którego tak często się odwoływała w towarzystwie płci przeciwnej. Jakby na siłę chcąc im pokazać jak bardzo ponad nimi była. Zbyt często spotykając się z granicą śmieszności, która zdawała się jej kompletnie nie wzruszać.
will be always
the longest distance
between us
Alan nie był typem zażartego tradycjonalisty, który sądził, że kobiety powinny siedzieć w kuchni, bawić dzieci, sprzątać i gotować obiadki. Po cichu przyglądał się temu, jak coraz częściej wyłaniały się przedstawicielki płci pięknej, które starały się zburzyć ten stereotyp. Jemu było obojętne co robią kobiety, czy grają Quidditcha, czy gotują obiady dla męża. Ważne, żeby im to pasowało. Nie był fanem narzucania komuś własnej woli, zwłaszcza damom. Nie był też fanem agresywnego wręcz nawoływania o tym, jakie kobiety są złe, gorsze od mężczyzn i jak bardzo złe były próby zburzenia tego porządku rzeczy. Wszak jego własna matka wychowywała go sama, samodzielnie zapewniając mu wszystkie dobra materialne. A nie byłaby w stanie tego robić, gdyby siedziała jedynie w kuchni i gotowała jedzenie, czekając na nowego mężczyznę, który zapewni im byt. Musiała jakoś zarobić, by owe jedzenie mieć z czego przyrządzić. Właściwie to Alan był wstanie zgodzić się na wiele jeżeli chodzi o kobiety. A to wszystko dlatego, że najważniejszą osobą w jego życiu była właśnie jedna z nich - jego matka.
Nie znaczyło to jednak, że zamierzał chylić głowę przed przedstawicielkami płci pięknej, klękać przed nimi i pozwalać się deptać. Choć obraz ten zapewne podnieciłby nie jednego faceta, który lubił się pobawić, na nim nie robiło to wrażenia. Może przede wszystkim dlatego, że to wcale nie chodziło o tę niegrzeczną, zakazaną stronę tego zdania? Chodziło o to, co właśnie widział przed sobą. A była to kobieta z dumnie uniesionym podbródkiem, która obdarzyła go wzrokiem pełnym złości, wyższości i tym podobnych.
- Tak, być może. - odpowiedział niemalże od razu gdy jej głos ucichł, prawie wchodząc jej w słowo. Wypowiedziane tak szybko zdanie samoistnie nabierało nieco ostrości, choć jego ton wcale na to nie wskazywał. Przeszywał ją wzrokiem, choć jego twarz wyrażała obojętność. A jednak - w tych szaro-zielonych oczach błyszczało coś zadziornego. Nie uznawał wyższości mężczyzn nad kobietami. A jednak nie zamierzał pozwolić także na to, by nieznajoma kobieta pozwalała sobie w stosunku do niego na tak wiele. - Jednak plama na moim honorze powinna obchodzić tylko i wyłącznie mnie. Czyż nie, madame? - mruknął zaraz, a jedna z jego brwi powędrowała do góry. Zrobił krok w jej stronę, wyciągając rękę, a wtedy Sulla posłusznie wylądowała na jego ramieniu. Popatrzył na nią, a ona spojrzała prosto w jego oczy swoimi wielkimi, mądrymi oczami. - Koniec wybryków na dzisiaj, koleżanko. - mruknął, najwyraźniej kierując te słowa do sowy.
Cóż... On również dostrzegł fakt, że byli sami gdzieś na skraju lasu. Była to sytuacja dość... dziwna i dla kobiety być może niebezpieczna. Dziś jednak najwyraźniej był jej szczęśliwy dzień, bowiem natrafiła na mężczyznę, który nie zamierzał robić jej krzywdy. Nawet przez myśl by mu to nie przeszło.
- Nie jestem zwolennikiem narzucania innym reguł oraz stosowania się do niektórych reguł narzuconych mi przez innych. Tak więc owszem - nie jest codziennością fakt, że ktoś wyprowadza sowę na spacer. I cóż z tego? Moja sowa jest ze mną bardzo zżyta i towarzyszy mi w moich spacerach od czasu do czasu. - wyjaśnił. Nieświadomie on także uniósł nieco podbródek, patrząc przeszywającym wzrokiem na kobietę przed sobą. Zupełnie tak, jakby toczyli małą bitwę słowną. Choć i tak było już mniej ostro niż na początku. I właściwie przez swoje słowa Alan wcale nie miał zamiaru jakoś denerwować Seliny. - Zazwyczaj siedzi po prostu na moim ramieniu i domaga się głaskania. - dodał w końcu. Jak na zawołanie Sulla zamachała skrzydłami, wzniosła się i zaraz siedziała na jego ramieniu. Zaczęła ocierać się łepkiem o jego policzek i szyję, ale co jakiś czas prostowała się i patrzyła na nieznajomą. - A gdy tego nie dostaje czasem robi się złośliwa. Jej ulubioną zabawą jest latanie wokół ludzi i zaczepianie ich, by sprowadzić na mnie ich gniew. Tak jak robiła to przed chwilą.
Punkt widzenia Seliny właściwie był na tyle popularny, że po prostu swoją postawą i buntem wygłaszała sprzeciw. Była tak skrajna i przesadzona w swoim poglądzie, bo by nakreślić problem... tylko w taki mocno wyrazisty sposób dało się to faktycznie zrobić. Będąc kompletnie bezkompromisową i dosadną. Wręcz pretensjonalną i irytującą. Bo jak inaczej naświetlić coś, co było naturalne przez tyle setek lat - czyli miejsce kobiety w domu i jej pozycja w społeczeństwie. I o ile fakt, że mogły już pracować i mieć swoje zainteresowania, to ciągle miały ramy, w które powinny się wpisywać pod względem towarzystwa, w którym się obracały, słów, których uważały, porze, o której wracały do domu, podejścia do związków i seksu. Niby nikt nie miał nic przeciwko temu, by miały swoje zajęcia i zainteresowania (bo w końcu były wtedy ciekawsze), ale mimo wszystko dalej miały być pięknymi ptakami w złotych klatkach. Bo prędzej czy później właśnie nimi były. Mogły mieć wolność, ale do czasu. Bo gdy nadejście odpowiedni czas, to należało spłodzić potomków i zająć się domem oraz mężem. Lovegood nie miała zamiaru robić żadnej z tej rzeczy. Nawet, jeśli oznaczałoby to jej nieszczęście i samotność. Prawdopodobnie nie byłaby w stanie ze sobą żyć, gdyby miała tak drastycznie zmienić styl bycia i myślenia. Nie wyobrażała sobie, by miała wyłuskać z siebie choć odrobinę więcej pokory, by zaspokoić potrzeby partnera poświęceniem jej własnych. Była zbyt egoistyczna. A przynajmniej tak sądziła.
Zamrugała, jakby zaskoczona tak szybką jego odpowiedzią, niejako mając wrażenie, że dostała słowny policzek. Momentalnie wyczuła aurę, jaką emanował. Mimo że teoretycznie nie angażował się w to emocjonalnie, to nie miał zamiaru sobie pozwolić na to, by się do niego w ten sposób odzywała. Był to sygnał ostrzegawczy. A ona potrafiła tylko w jeden sposób zareagować na taką prowokację.
-Nie jest pan zainteresowany swoją reputacją?-zapytała zamiast tego w odpowiedzi, wkładając w ton głosu odpowiednią ilość zaczepności, by pod tą pozorną ciekawością, włożyć przekorę i prowokację. Gdy dodał, że taka plama na honorze powinna przejmować wyłącznie jego, parsknęła krótko śmiechem, nie do końca tak szyderczo jak mogłaby.-Próbuje mi pan uprzejmie powiedzieć, bym nie wtykała nosa w nie swoje sprawy?-zapytała uprzejmie, nawet uśmiechając się miło, mimo że słowa, tak bezpośrednie, niekoniecznie mogły sugerować podobny stan. Czy brzmiała sztucznie? Bardzo możliwe.
Z lekko uniesioną brwią i założonymi rękoma na klatce piersiowej (udawała niedostępną czy może było jej chłodno?), przyglądała się jak sowa posłusznie siada na jego przedramieniu, a potem odprawia coś na rodzaj skrzyżowania godów i oznaczania swojego terenu. O ile jej własny ptak również przejawiał upodobanie do podobnych gestów, to nigdy aż na taką skalę i... kurcze, jednak był zwierzęciem. A to żyjątko zdawało siebie samo uosabiać co było co najmniej nietypowe.
-Przyznaje mi się pan do bycia dziwakiem? Czy próbuje przy okazji coś innego zasugerować?-zapytała, nie mogąc powstrzymać się od bycia impertynencką. Może pod jego słowami kryła się dodatkowa głębia? Może chciał jej powiedzieć, że ona sama też może być przy nim swobodnie dziwaczką, nosić spodnie i nie kulić się w obecności mężczyzny? Cóż, niestety nie miała zamiaru się w tym momencie przed nim podzielić swoimi dziwactwami i wadami, mimo że miała ich mnóstwo. Poczynając od faktu, że zawsze musiała iść po prawej strony swojego kompana. A ilość jej negatywnych cech była niezliczona, więc wymienianie ich było kompletnie zbędne.-Tłumaczy pan tą niecodzienność naturą swojej sowy? Więc to od niej wszystko zależy?-dopytała, bo właśnie to można było wywnioskować z jego wypowiedzi. A także jego pasywność i zadziwiająco łatwe akceptowanie rzeczywistości w takiej postaci, w jakiej mu się okazywała. Bez żadnego filtra.
Zamilknęła, słuchając jego opowieści o sowie. Przyglądała się jej w tym momencie uważnie i nie można było powiedzieć, by jej arogancja sięgała do tego momentu, by nie próbowała zrozumieć o czym mówi. Była zbyt ciekawa, by go w tym momencie zbyć. Więź zwierząt z ludźmi była fascynująca. Gdy jego głos ucichł, przeniosła na niego spojrzenie i zmarszczyła brwi, jakby z wyrzutem, że zamilkł. Istniała w niej pewna sprzeczność. Mimo że werbalnie odpychała od siebie swoich rozmówców jak najdalej, nierzadko ich obrażając, to mimo wszystko... nie miała na celu zakończenie rozmowy.
-A może próbuje panu zasugerować, że samo towarzystwo sowy to niezbyt wiele?-powiedziała, nie odejmując wzroku od jego twarzy. Patrzyła pewnie, nie bojąc się kierować spojrzenie w jego oczy.
Tak, chyba wzięła go właśnie za jakiegoś dziwacznego pustelnika, który nie posiadał życia towarzyskiego.
will be always
the longest distance
between us
- Ależ jestem. Nigdy nie powiedziałem, że nie jestem nią zainteresowany. Choć uważam, że jest wiele dużo ważniejszych rzeczy. - odpowiedział, nadając swojemu głosowi nieco spokojniejszy ton, ale z nutką arogancji i złośliwości w tle. Był typem miłym, łagodnym i dobrym. Ale potrafił być także zadziorny i złośliwy. Choć teraz chyba po prostu przyjmował jej zaproszenie do małej "gry" między nimi. - Raczej, że nie pozwolę sobie na takie słowa od nieznajomej, kiedy nie zasłużyłem sobie na ten atak. Ale w Pani przypuszczeniach może także jest ziarnko racji. - dodał, odpowiadając na jej pytanie. W jego oczach błyszczała zadziorność, ale wbrew temu usta wygięły się w lekkim, ledwo widocznym uśmieszku rozbawienia. Sam nie wiedział czemu to wszystko wydawało mu się dość zabawne.
Zauważył, że kobieta ma skrzyżowane na klatce piersiowej ręce. Przez myśl rzeczywiście przeszło mu, że może jej być chłodno, lecz nic z tym nie zrobił. Normalnie zapewne by zareagował, jednak w tej sytuacji nie zamierzał tego robić. Patrząc na zachowanie Seliny do tej pory, sądził, że jakakolwiek próba bycia miłym i życzliwym skończyłaby się kolejną salwą złośliwości z jej strony. Po co miał podstawiać smokowi kolejne owieczki do jedzenia, kiedy było to po prostu głupie?
- Nazwanie mnie dziwakiem poniekąd jest komplementem, ponieważ uważam, że bycie oryginalnym jest lepsze od bycia takim jak wszyscy inni. Ale to tylko moje zdanie. - wyjaśnił, wzruszając ramionami. Sulla znów zaczęła trzeć łepkiem o jego szyję, więc podrapał ją po wierzchu łepka. - Ale tak. Być może jestem dziwakiem. Każdy w jakimś stopniu jest. - stwierdził, odrywając wzrok od sowy i zerkając na Seline. Nie, nie chciał jej do niczego nakłonić. Nie potrzebował jej zwierzeń i demonstracji przekonań. - Od niej i ode mnie, ale skoro lubię ją taką jaka jest to czemu miałbym to zmieniać? - Zmrużył oczy, patrząc przenikliwie na czarownicę. Ciekaw był co mu odpowie. Lubił Sullę taką jaka była. Miała kilka wad, nad których pozbyciem się pracował. Ale mimo wszystko było z niej dobre stworzenie, do którego był mocno przywiązany. Może właśnie dlatego, że ciągle była przy nim, o co w sumie upraszała się sama. Czasem znosiła mu zdechłe myszy bądź zaczepiała przechodniów, ale pracowali nad pozbyciem się tego. Poza tym była doskonałym doręczycielem listów i przesyłek. A także pocieszała go obecność chociażby sowy w samotne wieczory.
- Być może. Choć raczej lubi odpędzać ode mnie tych, którym nie ufa, więc sam nie wiem. Nie mam czasu na związki, więc towarzystwo sowy jest tym, co mi musi wystarczyć. - wyjaśnił, krzyżując ręce na klatce piersiowej. Sam nie wiedział czemu to mówił. Po co jej się tłumaczył? Kiedy to dostrzegł, stwierdził, że czas by odwrócić nieco role. Czemu tylko ona zadawała tu pytania. - A co z Panią? Samotny spacer po lesie sugeruje mi, że Pani również nie narzeka na nadmiar towarzystwa. - dodał, mrużąc oczy i patrząc na nią. Był ciekaw co odpowie. - Ale muszę przyznać, że jest Pani odważna. Spotyka Pani nieznajomego mężczyznę gdzieś na skraju lasu, gdy jest Pani sama i jeszcze przypuszcza Pani na niego słowny atak. Ma Pani szczęście, że nie należę do niebezpiecznych typów. - stwierdził. Westchnął. Dokąd prowadziła ta rozmowa i to spotkanie?
-Na przykład?-zapytała od razu, porzucając kwestię na ile jego zainteresowanie reputacją było prawdziwe, a na ile nie. Była bezpośrednia, chwytała za rzeczy, które ją interesowały w danym momencie, z łatwością przerzucając zainteresowanie. Wybrednie i kapryśnie.-Chce pan, bym również przeszła na bardziej sugestywne tony?-zapytała, rozbawiona, że natrafiła na osobę, dla której kurtuazja jest tak ważnym elementem rozmowy. O wiele bardziej lubiła mówić bez tej sztucznej woalki. Nie miała jednak problemu by ją przybrać. Była dobra w grach słownych. Potrafiła trafnie dobierać wyrażenia, by uderzyć jak najdotkliwiej. Lubiła wyższość. Ale bardziej od tego wielbiła obserwować czyjeś reakcje. Prowokować, przyjmować ciosy. Zupełnie jak na spairingu szermierki. Doceniała godnego przeciwnika. Mimo realności zranień, brała z tego przyjemność. Łatwo jej się było zdystansować, gdy osoba po drugiej stronie odbijała piłeczkę w stronę jej oczywistych wad. Może fakt, że tak niewiele person zadawała sobie trud poznania jej wychodziła jej wyłącznie na plus? Była przewagą?-Uważa pan, że fakt przeproszenia automatycznie zmywa z pańskich rąk winę uprzykrzenia mi mojego...-westchnęła dramatycznie, przykładając teatralnym gestem dłoń do miejsca, w którym leżało serce i uniosła oczy ku górze, jakby była bliska płaczu. Nabrała powietrza, jakby nie mogła skończyć.-...rekreacyjnego spaceru poprzez wtargnięcie tego zwierzęcia w moją strefę personalną?-dokończyła, zwracając na niego wzrok. Nawet z dozą oskarżenia. Czy teraz już prezentowała się jak dama?-Lubię wtrącać nos w sprawy, które mają na mnie wpływ.-dodała, ponownie pewnym krokiem, po czym postąpiła te kilka kroków w jego kierunku, afiszując się ze swoim przeświadczeniem o własnym mniemaniu. Lekko nawet zmrużyła oczy, jakby chcąc go skonfrontować.
Uniosła brwi na jego deklarację.
-Sugeruję zastanowić się nad pańskim odchyleniem od standardu.-zasugerowała, prawie że przejęta.-Słyszałam, że Mung przyjmuje również takie... dziwaczne przypadki.-zdradziła mu, jakby wyjawiała największy sekret na świecie.
Nie odpowiedziała na jego filozoficzną sentencję. Nie miała zamiaru się zwierzać. Nie miała zamiaru niczego demonstrować. Mimo ilości słów, jaką z siebie wydawała, była raczej... skryta. Niejako dała mu odpowiedź na jego zapytanie w poprzednim zdaniu.
-Nie boi się pan zdziadzienia i samotnej starości w towarzystwie piór i wypchanych ptaków, których odejścia nie mógł pan zaakceptować?-zapytała więc zamiast powtarzania się.
Zaśmiała się na jego późniejsze słowa, uważając nieco za śmieszne, że faktycznie zdaje się iść drogą, która zaprowadzi go do życia w izolacji. Nie dostrzegała obrączki na jego palcach, więc pozwoliła sobie na takie śmiałe sugestie. Postanowiła zignorować, że sama również podobnej nie miała. Ale o wiele ciężej określić wiek kobiety jak mężczyzny, prawda? I dopóki nie znał jej tożsamości, mogła być bezpieczna przed odwróceniem ataku. O ile oczywiście podobny by ją wzruszył. Bo zdawała się pogodzić ze swoim wyborem.
-Och, bez obaw, panie Nieznajomy. Jedynie się od niego wyrwałam.-powiedziała pogodnie, co niejako było prawdą. Uśmiechała się ciągle, nieco przebiegle, dobrze zdając sobie sprawę z faktu, że nie zdradziła zbyt wiele. Uniosła nieco brew na to, gdy zaczął rozpościerać swoją sugestię przed nią.
-Mam nadzieję, że to nie groźba. Proszę mi uwierzyć, że mam więcej w zanadrzu.-odpowiedziała mu, przekornie, mimo że wyjątkowo grzecznie. Cofnęła się nawet o krok i złączyła dłonie z tyłu, jakby w wyrazie niewinności.
Była teatralna. Przesadzona. Dramatyczna i mimo całej bezczelności i bezpośredniości wysublimowana w pewien sposób. Mimo patosu, którego od siebie tak zacięcie odpychała, była nim przepełniona.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
will be always
the longest distance
between us
- Zdrowie, życie, rodzina. - wymienił od razu, gdy poprosiła o przykład, który miał potwierdzić jego słowa. Przygotował rakietkę, by odbić piłkę. - Sam fakt, że zadała Pani to pytanie daje mi poważne podstawy by sądzić, że jest Pani zepsutą kobietą, dla której reputacja jest najważniejsza. - Odbił piłeczkę, patrząc na nią z góry i z odległości tych kilku dzielących ich metrów. Zmrużył oczy i obserwował ją. Czekał na reakcję. Odbije piłkę czy nią dostanie? - Ja nic nie sugeruję i nic nie chcę. - uciął krótko, mając nadzieję, że tym sposobem skończy ten temat. Irytowała go. Był typem, który szanuje kobiety i traktuje je jak jeden z najpiękniejszych darów natury, ale choć wcale mu się to nie podobało - nic nie mógł poradzić na to, że ta kobieta działała mu na nerwy. Czuł jak jego serce biło nieco szybciej, zaś gdzieś w środku coś zaczynało wrzeć. Był cierpliwą osobą. Musiał być jako lekarz. Ale tym razem jego cierpliwość została postawiona przed ciężką próbą. I miał wrażenie, że może nie wyjść mu to na dobre.
- A czego Pani jeszcze oczekuje? Sulla nie zrobiła Pani krzywdy, więc czego, prócz przeprosin jeszcze Pani chce? Mam iść do kwiaciarni po kwiaty i błagać na kolanach o wybaczenie? - parsknął, szczerze rozbawiony tą wizją. Jeszcze czego! Mieszały się w nim teraz rozbawienie głupotą tej sytuacji i wizji, oraz irytacja, którą Selina ciągle w nim powodowała. Fakt, że zachowywała się tak teatralnie, jawnie z nim pogrywając i szydząc z niego wcale tu nie pomagał, a jedynie pogarszał sytuacje. Cierpliwość Alana miała się coraz gorzej... A przecież minęło zaledwie kilka chwil. Aż strach pomyśleć co byłoby gdyby musiał ją znosić na co dzień...
- Droga Pani, wiem o Mungu znacznie więcej niż Pani o byciu miłą, tak więc proszę sobie odpuścić te sugestie, bo nie robi to na mnie wrażenia. - odbił piłeczkę, a jedna z jego brwi powędrowała w górę. Początkowo miał zamiar wypalić wprost, że jest lekarzem, ale powoli zaczynał zdawać sobie sprawę z tego, że stanowczo za dużo jej mówił, za dużo jej zdradzał na swój temat. Podczas gdy ona nie zdradzała nic... Nie żeby cokolwiek go interesowało na jej temat.
- Nie, nie boję się. Nie narzekam na swoje dotychczasowe życie. Jestem zapracowanym człowiekiem i nie miałbym czasu dla kobiety. Bycie z kimś wymaga go całkiem dużo. - odparł. Spojrzał na Sullę, która zaczęła kręcić się na jego ramieniu. Sowa powoli zaczynała przysypiać. Ją również ta rozmowa zdawała się nużyć. Wcale jej się nie dziwił. - Och, w takim razie gratuluję chwili wytchnienia. Zaś osobom, które są w stanie wytrzymać dłużej niż parę chwil przy tak opryskliwej kobiecie powinienem z podziwu osobiście uścisnąć dłoń. - mruknął, mając ochotę przewrócić oczami. Jedno trzeba było jej przyznać - potrafiła nadwyrężyć jego cierpliwość do granic, o których nie miał do tej pory pojęcia.
- Ależ gdzieżbym śmiał Pani grozić! - oburzył się, wkładając w to sporo teatralności i przesady. Mogło to brzmieć jak ironia, sarkazm. A więc tak naprawdę groził jej, czy nie? Nie. Nie był typem, który komukolwiek zrobiłby krzywdę. Był lekarzem. Robienie komukolwiek krzywdy było sprzeczne z jego zawodem, z sumieniem i przekonaniami.
Sorki za tak długi czas bez posta. Brak weny.
Przyjęła odpowiedź spokojnie, przygotowując sobie w głowie obraz tego człowieka. Nie spodziewała się jednak ciosu. Zaśmiała się, słysząc jego słowa.
-Nie, drogi panie nieznajomy. Moje pytanie nie było jednoczesną deklaracją własnych poglądów. Ale skoro pan tak uważa...-wzruszyła ramionami, nieco rozbawiona.
Dla Seliny reputacja nie miała żadnej wartości. Jej duma, owszem. Jej kariera? Tak. I nawet... pewni członkowie rodziny. I część pozornie obcych jej osób. Ale dlaczego miałaby się afiszować tą wrażliwą częścią, gdy była tak prosta do zaatakowania? A zwłaszcza, że już kilka chwil później Alan to zrobił.
-Och, nie, absolutnie.-odparła szybko, pozostając nagle bardziej pasywną.-Piłam bardziej do tego, skąd się bierze moja reakcja.-wytłumaczyła mu, nagle spokojnym tonem, mimo że iskierki z oczu wcale nie zniknęły. Powinna też dodać genezę jej upartej ciekawości i niezłomnej przewrotności w połączeniu z lekką wredotą, ale to już brzmiałoby, jakby przepraszała. Nie posiadała tej zdolności na najwyższym poziomie.
Powoli wycofywała się z rozmowy, jakby usatysfakcjonowana emocjami, które obudziła. A może wieczornym zimnem, które zaczęło ją przejmować? Mogłaby się ogrzać jednym machnięciem różdżki, ale nawet się nie poruszyła, by cokolwiek zrobić.
Zmrużyła lekko oczy na jego wyznanie, zupełnie ignorując kolejny przytyk. Utrzymała ten lekki uśmieszek na twarzy. A zwłaszcza, gdy za chwilę stwierdził, że jest zapracowany. To wystarczyło. Do tego ta cierpliwość i bliskość natury... uzdrowiciele lubili się do niej uciekać, prawda?
-Cóż, bez wątpienia.-przytaknęła mu luźno, jakby tracąc zainteresowanie, nawet jakby lekko przygasając. Czy właśnie nie ten fakt przywołał ją tutaj? Czy nie dlatego chodziła taka rozdrażniona, rozchwiana emocjonalnie? Nie powiedziała jednak nic więcej na ten temat, nie chcąc się z niczym zdradzić. Już i tak jej nagła zmiana nastroju mogła być zbyt wielką wskazówką.
Zmarszczyła na chwilę brwi, gdy usłyszała co wydaje się z jego ust.
-Skąd zdanie, że jestem taka dla każdego?-zapytała, chowając zirytowanie za drażniącym uśmiechem, zbywając go niejako.
Wciągnęła powietrze, rozglądając się wokół. Pusto. Lub pozornie pusto.
-Wspaniale. Od razu czuję się bezpieczniej. Tak bezpiecznie, że może nawet chciałabym pana spotkać w Mungu. A tymczasem... muszę pana zostawić z sową. Tylko proszę pamiętać o częstym wychodzeniu do ludzi. Oczywiście na wzgląd na pańskie zdrowie, ale... pan pewnie dobrze zdaje sobie z tego sprawę.-uśmiechnęła się słodko, delikatnie wbijając mu małą szpileczkę.
Nie była pewna, czy chciałaby się leczyć pod kierunkiem medyka, któremu zaszła za skórę. Właściwie to powinna się upewnić, że ich drużyna dalej obsługiwana jest przez tego samego. I definitywnie w najbliższym czasie nie powinna nabawiać się kontuzji.
Cofnęła się jeszcze o kilka kroków, by stanąć na skraju lasu, w cieniu, a potem zniknąć wraz z odgłosem teleportacji.
/zt
Przepraszam za wyprucie z weny. ;___________;
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
will be always
the longest distance
between us
- Skoro Pani tak twierdzi. - mruknął, ucinając temat. On nie miał najmniejszej ochoty zaglądać pod te "wieko". Nie interesowało go nawet to, co się pod nim kryło. To, co widział z zewnątrz wystarczająco go do tego zniechęcało. Nie interesowało go co dla niej miało jakąś wartość, co się dla niej liczyło. Informacja ta nie była mu bowiem do niczego potrzebna. Wystarczyło, że wyrobił sobie już o niej pewne zdanie i nie było ono zdaniem zbyt dobrym. W jego oczach Selina jawiła się jako kobieta opryskliwa, zepsuta, widząca jedynie czubek własnego nosa. Nie znosił takich osób.
- Ach tak? Dobrze, że Pani powiedziała, bo już byłem w połowie drogi, do tego, by się obrócić i biec do kwiaciarni. - burknął, wyraźnie chcąc jej w ten sposób wbić jakąś szpilkę w plecy. Choć nie był pewien czy podziała. Kobieta, która przed nim stała miała bowiem wysoce opanowaną sztukę aktorstwa, samokontroli i zachowywania kamiennej twarzy. Ciężko mu było odczytać, które z jego słów wywierały na niej jakiekolwiek wrażenie. Sam robił się powoli znużony tą rozmową, zaczynał mieć już tego dość. I zapewne dawno już rzeczywiście obróciłby się i poszedł, ale nie chciał dać jej tej satysfakcji. Skoro mieli już małą, cichą bitwę między sobą - Alan nie miał zamiaru jej przegrywać. To by zraniło jego dumę. Powoli jednak i on przygasał, tracił zainteresowanie tą rozmową. Ale czy tak właściwie kiedykolwiek je miał? Robił się coraz bardziej znudzony i myślami zaczynał błądzić gdzieś indziej.
- To tylko czyste spekulacje. Nie zazdroszczę nikomu w Pani otoczeniu jeżeli są one trafne. - mruknął, patrząc na nią zawzięcie. Zupełnie tak, jakby także spojrzeniem chciał wywrzeć na niej jakieś wrażenie, coś wskórać, zadać kolejny cios i wygrać bitwę.
Jedno jednak trzeba było przyznać - ostatnie słowa kobiety zaskoczyły go. Szpilka została wbita w jego plecy, co spowodowało chwilowe zaskoczenie. Nie trwało to jednak długo, bowiem nie stało się nic, co mogłoby powodować coś więcej. Nie domyśliła się jakiegoś wielkiego sekretu, nie dowiedziała się niczego, co mogłaby potem wykorzystać przeciwko niemu. Chyba. Jedno było pewne - lepiej, by Selina w najbliższym czasie omijała szpital. Los bowiem potrafił być złośliwy i mogłaby niechcący zostać przydzielona Alanowi... A ciężko byłoby przewidzieć jak by to wyglądało.
W każdym razie - gdy Szelka odwróciła się i odeszła, Alan jeszcze chwilę stał w miejscu. Przyglądając się oddalającej się kobiecie, pogłaskał przysypiającą na jego ramieniu Sullę. Sprawdził czy zaznaczył w czytanej książce ostatnio przeczytaną stronę, po czym sam ruszył z miejsca, by udać się do swojego mieszkania.
zt...
Ten dzień był wyjątkowo pogodny i ciepły jak na koniec września. Sunąc leśną drogą, Alice uchyliła okno samochodu, wpuszczając do wnętrza powietrze przesycone przyjemną, balsamiczną wonią lasu. Radio grało cicho mugolską muzykę, a ona nuciła, zapewne okropnie fałszując, ale w ogóle się tym nie przejmowała.
Skręciła w boczną drogę, a żwir zaszurał pod kołami. Miała nadzieję, że Perseus zmaterializuje się gdzieś w pobliżu i nie będą musieli się szukać. Uznała jednak, że las to dobre miejsce na wspólny piknik w te ostatnie ciepłe dni. Tym bardziej, że odkąd dostała jego list, cieszyła ją perspektywa spotkania w jakichś bardziej luźnych okolicznościach. I to zaplanowanego spotkania, nie przypadkowego wpadnięcia na siebie w pubie czy na wyścigach podczas sierpniowego Festiwalu Lata. Od tamtego dnia nie widzieli się, więc Alice była ciekawa, co u niego słychać. A on nie będzie musiał się obawiać, że ktoś go zobaczy z prawie-szlamą; to miejsce nie wyglądało na szczególnie często uczęszczane. Droga wyglądała, jakby dawno nikt tędy nie jechał, a gałęzie rosnących po obu jej stronach krzewów ze skrzypieniem przesuwały się po karoserii pojazdu.
W końcu zaparkowała w cieniu na niewielkiej polance. Dalsza droga prowadząca wgłąb lasu była zbyt wąska, by mogła nią przejechać. Wyłączyła radio, po czym wysiadła i rozejrzała się dookoła; miejsce rzeczywiście wydawało się przyjemne. Po chwili podeszła więc do tylnych drzwi, by wyciągnąć zabrane ze sobą rzeczy: kraciasty koc oraz koszyk z przysmakami, które przygotowała specjalnie na tę okazję. Nie wiedziała, czy Pers także coś ze sobą zabierze, więc wolała pomyśleć wcześniej, żeby nie było, że piknik jednak nie dojdzie do skutku. Oby tylko nie miał nic przeciwko mugolskim produktom. W koszyku, prócz nieco koślawych kanapek i innych typowo piknikowych przekąsek, znajdowały się także dwie szklane butelki coca-coli. Jej przyrodniemu bratu posmakował ten napój, gdy poczęstowała go nim podczas niedawnych odwiedzin w jej mieszkaniu, więc może przypadnie do gustu i Persowi... Może miał okazję tego próbować będąc w Ameryce. Jeśli tak, to może stanowić dla niego ciekawe przypomnienie tamtych czasów.
Sama Alice także starała się upodobnić do tej dziewczyny, którą była w Ameryce, więc do dżinsów i koszuli dołączył kapelusz osadzony na rozwianych, jasnych włosach. Położyła rzeczy na masce i sama przysiadła obok, postanawiając poczekać na dawnego znajomego. Znowu zaczęła nucić tę samą piosenkę, która podczas drogi leciała w radiu. I czekała, sycąc się perspektywą dnia z daleka od ministerstwa i panujących tam układów, a nawet z daleka od Londynu.
Czy to ja zabiłem Linette?
Chwycę się każdej deski ratunku, byleby nie dać się pochłonąć bez reszty destrukcyjnym rozmyślaniom, zmuszającym mnie do wyładowywania emocji, z którymi sobie nie radzę, w najbardziej niechlubny z możliwych sposobów. Chętnie chwycę się deski ratunku przybierającej postać uroczej Amerykanki o twarzy usianej piegami i umyśle nieskażonym podejrzliwością co do czystości moich motywów. Wspólny spacer i piknik w lesie brzmiał niemalże romantycznie, ale nie oszukujmy się, jego główną zaletą było to, że mieliśmy nie znaleźć się pod obstrzałem czujnych oczu, dopatrujących się skandalu w moim czasie spędzanym z panną o niegodnym statusie krwi.
Nie zamierzałem niczego zostawić przypadkowi, dlatego sam (z pomocą skrzata) również przygotowałem koszyk piknikowy, wypełniając go częściowo zawartością typowo brytyjską, jak ulubionym pudding czy sok dyniowy, a częściowo bardziej amerykańską, jak burgery w zaczarowanym, by utrzymywał ciepło naczyniu czy, o zgrozo, piwo marki zza oceanu, którego zdobycie było trudniejsze, niż początkowo zakładałem. Teleportowałem się w pobliżu, by przyjść w umówione miejsce, odziany w czarne dżinsy i t-shirt w podobnej kolorystycznej tonacji (pomimo unikania patrzenia w lustro, nie moglem się przemóc do bardziej wyzwolonej kolorystyki lub mugolskiego wzornictwa) i uśmiechnąć się lekko do Alice, która momentalnie rzuciła mi się w oczy.
- Mam nadzieję, że nie kazałem ci długo czekać! - rzuciłem w ramach przywitania, podchodząc bliżej panny Elliott, by ucałować przelotnie jej policzek. - Nie masz problemu z jeżdżeniem po złej stronie jezdni? - zapytałem, wskazując głową zabójczy pojazd, którym najwyraźniej przybyła, a który zupełnie nie budził mojego zaufania.
let not light see my black and deep desires.
Wspomniała ponuro dawną bójkę z Greyback w podmiejskim pubie, ale od dalszych rozmyślań w tej kwestii wybawił ją widok pojawiającego się na polance Persa. Zgrabnie zeskoczyła z maski samochodu, by wyjść mu na przeciw i zadrzeć głowę do góry, żeby na niego spojrzeć. Uśmiechnęła się szeroko, zadowolona z jego widoku. Choć nie czekała długo, był taki moment, gdy obawiała się, że jednak się nie pojawi.
- Przyjechałam niedawno, może z dziesięć minut temu – rzekła, kiedy jego usta musnęły jej policzek. – Jeśli chodzi o jazdę... Powoli się przyzwyczajam. Na szczęście autko taty jest przystosowane do brytyjskich zasad.
Troskliwie poklepała maskę. Już wkrótce zresztą planowała kupno własnego wozu, by nie musieć być zależną w tej kwestii od ojca. Naprawdę uwielbiała jeździć samochodem, choć faktycznie z początku musiała się przestawić na jazdę odwrotnie, niż była przyzwyczajona. Brytyjczycy także pod tym względem uparcie obstawali przy swoich starych zwyczajach i robili wszystko na opak. Pers najwyraźniej nadal nie darzył zaufaniem tego typu środków lokomocji, bo łypał na niego nieufnie.
Ale oczywiście zauważyła, że miał przy sobie kosz z jedzeniem.
- Och, także przygotowałeś się do naszego pikniku? Cudownie! – ożywiła się. – I co u ciebie słychać, Persie? Minęło sporo czasu.
Podejrzewała, że w listach trudno było zawrzeć wszystko, dlatego liczyła, że podczas spotkania uda im się porozmawiać dokładniej. W końcu od wyścigu minęły prawie dwa miesiące, naprawdę sporo czasu, przez który sporo mogło się wydarzyć.
- Chcesz usiąść gdzieś w pobliżu, czy pójdziemy rozejrzeć się po okolicy i poszukać jeszcze ładniejszego zakątka? – Bardziej kusiła ją oczywiście opcja druga, skoro tu byli, mogli się przecież trochę rozejrzeć i przejść, a przecież była ciekawska i lubiła przeczesywać nowe miejsca.. Po takim spacerze z pewnością jeszcze bardziej zgłodnieją.
- Naprawdę cię podziwiam. W Nowym Jorku kilkakrotnie byłem o krok od wpadnięcia pod samochód, bo patrzyłem w złą stronę przy przechodzeniu przez ulicę, a co dopiero prowadzić jak w lustrzanym odbiciu - albo prowadzić tak w ogóle. Nigdy nie ciągnęło mnie do mugolskich wynalazków, jednak w czasach moich beztroskich wojaży zdarzyło mi się przejść przyspieszony kurs obsługi podobnej piekielnej machiny u pewnej uroczej niewiasty. Z kursu pamiętam niewiele, rzekłbym nawet, że wspomnienia tego wydarzenia ograniczają się do zapachu rozgrzanej słońcem skóry roześmianej brunetki i smaku jej pełnych ust.
- W takim razie będziemy mieć większy wachlarz wyboru. Nie chciałem zostawiać wszystkiego na twojej głowie - dlatego zostawiłem wszystko na głowie mojego skrzata. Ale wiadomo przecież, jak ciężko jest przygotować dokładne wytyczne, by każdy szczegół był dopięty na ostatni guzik! - Obawiam się, że od naszego ostatniego spotkania nie wydarzyło się nic ciekawego w moim życiu. Gorący okres w pracy, pochłania mnie więc bez reszty, a sama rozumiesz, że jestem zobowiązany do milczenia na te tematy - odpowiedziałem, ostatnie zdanie wypowiadając z nieco smutną nutą w głosie, jakby moim ulubionym zajęciem było opowiadanie wszystkim naokoło o wielkich akcjach, które ostatnio kończyły się spektakularną porażką, a nie rażącym sukcesem. - A co u ciebie? Zaczynasz już czuć się jak u siebie w domu? - zapytałem niczym prawdziwy mistrz small talk, pewnie po raz kolejny wychodząc na nudnego wapniaka o zapędach pracoholicznych.
- Poszukajmy przyjemniejszej okolicy. Jak przejdziemy się kawałek, zasłużymy bardziej na wszystkie te piknikowe dobra - zadecydowałem pogodnie, po czym zrobiłem jeszcze jeden krok w kierunku samochodu, by chwycić również koszyk Alice i gdy oboje byliśmy już gotowi do ambitnej wędrówki, ruszyć w spacerowym tempie w wybranym przez nią kierunku.
let not light see my black and deep desires.