Dróżka na skraju lasu
Na początku 1900 roku królewski Waltham Forrest był jednym z większych obszarów leśnych w tej części kraju. Jako ulubione miejsce polowań na jelenie, zające i lisy był często odwiedzany przez czarodziejów w celach rozrywkach. Mugolskie władze, potrzebując miejsca na rozbudowę swoich miast, dróg i szkół rozpoczęły proces intensywnej wycinki lasu. Kurczące się granice i przerzedzenia doprowadziły do zmian w strukturze lasu, nad którymi nieustannie pracowali zielarze i leśnicy, lecz nieprzerwana ingerencja mugoli nie umożliwiała skutecznego odtworzenia zniszczonych terenów. Dopiero pozbycie się mugoli z Londynu w Bezksiężycową Noc umożliwiło uczynienie ze stolicy bezpiecznego miejsca przyjaznego czarodziejom, ale jak się okazało, także Matce Ziemi, którą czcimy w trakcie tego tradycyjnego święta. Ministerstwo Magi postanowiło przyczynić się do odbudowy zniszczonej flory ,a z okazji Brón Trogain, święta płodności, zachęca przy tym wszystkich czarodziejów do pomocy i wspólnego budowania nowej, lepszej rzeczywistości.
Takie słowa padły z ust Ministra Magii 10 sierpnia przed szeregiem dziennikarzy na skraju lasu. Z rąk gajowego, Johna Wilkesa, odebrał kilkunastocentymetrową sadzonkę sosny, by włożyć ją w zwolnionym tempie do wykopanego wcześniej (oczywiście przez gajowego) dołka. Minister Magii zatrzymał się przy ziemi, dając czas reporterom na uwiecznienie tej chwili i dokładne jej zrelacjonowanie. Po wszystkim wyprostował się i zaprosił pierwszych filantropów do wsparcia tej słusznej sprawy. Każdy z kolejnych czarodziejów przyjmował tę samą pozycję przed reporterami, wkładając do wykopanej przez zaklętą łopatkę dziury sadzonkę sosny. Obecny przy tym nieustannie Minister każdemu z nich dziękował osobiście uściśnięciem dłoni (w chwilowo zamrożonym geście by dać szansę reporterom).
Aby przyczynić się do odbudowy zniszczonej przez mugoli przyrody wystarczy podejść do gajowego i odebrać od niego kilkunastocentymetrową sadzonkę drzewka, a następnie włożyć ją do przygotowanego wcześniej dołka (uśmiechając się przy tym do reporterów, którzy będą zainteresowani każdą postacią z poziomem rozpoznawalności II i większym).
Po wszystkim młoda czarownica ubrana w lnianą, jasną sukienkę do ziemi, w wianku splecionym ze źdźbeł trawy i zbóż ofiaruje ci lub (a jeśli otrzyma zgodę) przypnie do stroju pamiątkową gałązkę sosnowego darczyńcy. Wedle dawnych wierzeń, otrzymana za zasługi, zabrana do domu i powieszona nad progiem zapewni jego mieszkańcom pomyślność tak długo, póki nie straci wszystkich igieł.
Tradycja polowań sięga odległych czasów. Zdażało się mawiać przy tym: kto idzie na niedźwiedzia, niech gotuje łoże, a kto na dzika – mary. I choć lasy Waltham pozbawione są już dzisiaj niedźwiedzi i dzików to można w nich spotkać lisy, zające, jelenie, sarny oraz rozmaite ptactwo.
Na syto zastawionych stołach podczas festiwalu płodności nie brakuje dziczyzny, ta jednak jak wszystko w trakcie obchodów Brón Trogain jest darem Matki Natury, który należy odpowiednio zdobyć, oprawić i przyrządzić, a ostatecznie tradycyjnie podać. Każdej nocy, od rozpoczęcia festiwalu organizowane są zbiorowe pościgi za zwierzyną. W trakcie nocnych gonitw czarodzieje rywalizują ze sobą o tytuł króla polowań, ten zaś przypada czarodziejowi, który dopadnie największą lub najrzadszą zwierzynę. Każdą ustrzeloną zdobycz czarodzieje zabierają na Polanę Świetlików, w miejsce wielkiej uczty, gdzie czekają na nich już ścięte gałęzie drzew sosnowych, tataraku i trzciny, gdzie z wyrazem szacunku układa się ją celu oddania jej hołdu, a ich wielkość lub rzadkość poddaje się ocenie. Każdego myśliwego symbolicznie honoruje się uciętą gałązką sosny, która jest wyrazem czci upolowanej zwierzyny. Myśliwemu przysługuje przywilej noszenia jej do końca festiwalu. Ogłoszenie i koronacja zwycięzcy z poprzedniego dnia(spośród wszystkich myśliwych biorących udział danej nocy) odbywa się codziennie tuż po zachodzie słońca na Polanie Świetlików. Wieniec z liści laurowych zdobi głowę zwycięzcy.
Jeżeli gracz wybranego przez siebie dnia uda się na polowanie i upoluje zwierzynę, rozpoczyna w ten sposób rywalizację o tytuł króla polowania. Pozostali gracze udający się na polowanie w przeciągu realnych dwóch tygodni od momentu zgłoszenia udanego polowania w niniejszym temacie (tryumfalnego powrotu postaci ze zwierzyną z wyraźnym oznaczeniem daty) muszą przybrać tą samą datę. Rywalizacja kończy się po upływie dwóch tygodni, postać, która upoluje najrzadszą zwierzynę, zostaje królem polowania i zostaje koronowana w trakcie kolejnego zmierzchu wieńcem plecionym z liścia laurowego.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Po pewnym czasie można się do tego przyzwyczaić – stwierdziła Alice, choć po przyjeździe do Londynu faktycznie kilka razy prawie wpadła pod auto, bo obserwowała nie tą stronę drogi, co potrzeba. Nowy Jork wyrobił w niej określone nawyki, które tutaj musiała szybko skorygować. – Choć kiedy wrócę do Nowego Jorku, znowu będę musiała przestawić się w drugą stronę. Tak wiele rzeczy było tam inaczej niż tutaj...
Znowu parsknęła śmiechem na wspomnienie swoich ulubionych czasów.
Przez chwilę krążyła wokół niego i samochodu, podekscytowana. W końcu jednak, po upewnieniu się, że wyjęła wszystko co potrzeba i zamknęła wóz, znowu zbliżyła się do Persa.
- To bardzo dobry pomysł. Będziemy mieli spory wybór – wskazała na oba koszyki. – Co do pracy, rozumiem! Z pewnością robisz sporo ciekawych rzeczy, o których nie możesz nikomu opowiadać, nawet jeśli cię korci, prawda?
Oczywiście, że była ciekawa, czym się zajmował, i te wszystkie wzmianki o konieczności zachowania milczenia tylko podsycały jej ciekawość oraz wyobraźnię, ale nie zaczęła ciągnąć go za język. Zamiast tego, pozwalała swojej wyobraźni szaleć i snuć wizje Perseusa na pełnych wrażeń, tajemniczych misjach. Niemal jak bohater jakiegoś filmu lub książki! To było ciekawsze niż wyobrażanie go sobie za biurkiem, czy wiedza o niektórych mniej udanych sprawach.
- Powoli się przyzwyczajam, ale, zgodnie ze swoim zwyczajem, spędzam większość czasu w świecie mugoli, więc niektóre rzeczy zwyczajnie mi umykają – przyznała. – Co do ministerstwa... Póki co nadal mają do mnie cierpliwość na stażu, zawsze to jakiś sukces.
Patrzyła, jak chwycił oba koszyki. Choć Alice oczywiście była gotowa nieść swój (w końcu nie była wiotką, omdlewającą niewiastą), to jednak nie zaprotestowała, bo wolna od kosza, mogła wyrwać do przodu i zgrabnie przeskakiwać przez korzenie i zwalone pnie, a także wspinać się na niżej położone gałęzie, rozglądając się. Oczywiście, nie musiała tego robić, ale roznosiła ją energia, no i może trochę popisywała się przed towarzyszem, który wciąż podążał za nią, objuczony piknikowymi koszami. Przez chwilę znowu czuła się jak psotna dziewczynka, która rozrabiała z okolicznymi dzieciakami i wracała do domu cała umorusana, budząc uśmiech na twarzy ojca.
- Myślisz, że tutaj będzie dobrze? – zapytała jakieś pół godziny później, gdy znaleźli całkiem ładną polankę między drzewami. Na środku był spory fragment trawy i kwiecia, zalany przedzierającym się przez postrzępione chmury słońcem, gdzie mogli rozłożyć koce i przekąski. – Mi się tu podoba.
Zatrzymała się na środku polanki, patrząc na idącego w jej stronę Persa, po czym podeszła, by wziąć od niego koce i zacząć rozkładać je na trawie.
- Uważaj na siebie, byłoby szkoda gdybyś chwilę rozkojarzenia przypłaciła swoim zdrowiem - powiedziałem gładko, sięgając po jedną z wyćwiczonych do perfekcji wypowiedzi przepełnionych troską. Kto by pomyślał, może ostatnie wstrząsające wydarzenia uczyniły mnie nieco sentymentalnym, skoro po mojej głowie krążą ważkie kwestie kruchości życia?
- Czasem chciałbym porozmawiać o pracy z kimś niezwiązanym z nią, kto ma świeże spojrzenie na sprawę. Może wtedy mógłbym przeanalizować pewne wydarzenia dokładnie i dostrzec coś, co umknęło mi wcześniej, a okazałoby się przydatne. Ale niestety, takie są zasady, wszystkie nasze sukcesy i porażki musimy zachować dla siebie - odparłem odrobinę ogólnikowo, pozbawiony prawa wdawania się w szczegóły, które mogłyby przysporzyć problemów zarówno mnie, jak i mojej rozmówczyni. Chociaż może tak było lepiej? Może cała wizja wiedźmiej straży działającej w półmroku była bardziej frapująca niż rzeczywistość i nie warto było ją burzyć?
- W takim razie cieszę się, że wzięłaś udział w sierpniowym festiwalu Prewettów. To piękna tradycja i okazja do poznania przeróżnych osób - głównie szlachetnie urodzonych i czystokrwistych, tych wartych poznawania - lub zaobserwowania osobliwych zależności pomiędzy nimi. Ale to cię pewnie nie dziwi, w Weymouth było wiele wrażeń - i trochę złamanych nosów - tegoroczny festiwal z pewnością zostanie na długo zapamiętany. W mugolskim świecie brakuje wyścigów na skrzydlatych koniach - oświadczyłem, starając się maskować swoje przekonanie o niezaprzeczalnej wyższości świata czarodziejskiego nad tym niemagicznym. - Nie znudziła cię jeszcze mrówcza praca w ministerstwie? - zapytałem odnośnie stażu, uśmiechając się pogodnie. Alice nie należała do spokojnych osób, ani do takich, które znosiłyby bez zająknięcia konieczność siedzenia za jednym z wielu biureczek i przerzucania stert papierów przez bite osiem godzin dziennie, a tak właśnie według mnie wyglądała praca stacjonarna w ministerstwie i tak zachowywali się przeciętni urzędnicy, których wymijałem za każdym razem, gdy kierowałem się z kolejnym raportem do szefostwa w londyńskiej siedzibie. Nadmiar niepożytkowanej energii panna Elliott objawiła również w trakcie naszego spaceru, gdy hasała jak sarna przez coraz to kolejne pnie, sprawiając, że moje usta po raz pierwszy od dawna bezustannie rozciągały się w szerokim uśmiechu. Kto by pomyślał, że którakolwiek panna po zakończeniu szkoły potrafi się tak dobrze bawić w trakcie przechadzki?
- Wygląda idealnie na piknik - potwierdziłem, gdy dotarliśmy do polanki, po czym postawiłem oba kosze na ziemi, by pomóc rozłożyć koce, na których mogliśmy się wygodnie ulokować w nasłonecznionym miejscu. - Rzadko się zdarza, by ktoś wybierał plener ponad londyńskie restauracje. To miła odmiana - ty jesteś miłą odmianą, Alice. Uśmiechnąłem się krótko, podsuwając w kierunku dziewczyny oba kosze, których wieka otworzyłem zachęcającym gestem.
let not light see my black and deep desires.
- Zawsze na siebie uważam – rzekła. A przynajmniej się staram. Niemniej jednak, w dotychczasowym życiu dopisywało jej szczęście, nawet niekiedy dość ryzykowne sytuacje kończyły się zazwyczaj pomyślnie. Taka niezdarność byłaby dla niej niezłym wstydem, bo przecież zawsze szczyciła się znakomitą znajomością świata mugoli.
- Brzmi ciekawie – podsumowała jego wywód. – A już na pewno podsyca wyobraźnię. Założę się, że dziewczyny lecą na tę nutkę tajemnicy, którą roztaczasz swoimi lakonicznymi wzmiankami. Na pewno to ciekawsze niż zwykła praca urzędasa, który może opowiedzieć co najwyżej o tonie papierków do uzupełnienia.
Może nawet lepiej, że nie psuł jej wyobrażeń niebezpiecznych misji niczym z książek.
Świetnie się bawiła, szalejąc wśród drzew. Naprawdę było jej tego potrzeba, bo w pracy, jak dotąd rzeczywiście głównie biurowej, czasami dosłownie ją roznosiło i teraz wreszcie mogła się wyżyć. Tutaj nikt nie mógł jej tego zabronić, nikt nie mierzył jej karcącym spojrzeniem, a Pers... Może zrozumie. Także nie wyglądał na kogoś, kto lubi tkwić za biurkiem. Miała go nawet namówić do przyłączenia się choć na chwilę, zapomnienia o schematach i zasadach obowiązujących w Londynie, ale wtedy znaleźli tę polankę.
- O tak, festiwal był ciekawym przeżyciem. Szczególnie wyścig, to był zdecydowanie najlepszy dzień – wyjaśniła z leciutką zadyszką, zatrzymując się przy nim. W poprzednie dni festiwalu głównie wałęsała się po otaczającym go terenie, ale i one nie były zupełnie zmarnowanym czasem, w końcu poznała tam dalekiego krewnego swojej matki, który mógł dostarczyć jej jakichś ciekawych informacji na jej temat. Póki co czekała na jakiś kontakt z jego strony. – Mogłabym znowu wziąć udział w czymś takim. Tyle wrażeń, emocji... Właśnie tego mi było trzeba! Nawet, jeśli ostatecznie nie wygrałam, i tak mam satysfakcję, że utarłam nosa tym wszystkim bufonom. Ha!
Okręciła się w miejscu, by po chwili zacząć układać koce. W końcu usiadła obok postawionych przez Persa koszyków i otworzyła oba, zaglądając do środka.
- W pomieszczeniach będę się dusić przez całą zimę, póki jest pogoda, trzeba z niej korzystać – podsumowała. Niedługo deszcze staną się jeszcze częstsze niż do tej pory, będzie zimno, szaro i ponuro... To nie Ameryka, gdzie w obrębie tego samego kraju znajdowały się również znacznie cieplejsze miejsca, gdzie można było wyskoczyć w wolnej chwili. Tutaj czekało ją bite kilka miesięcy zimna i szarzyzny... Na samą myśl aż się wzdrygnęła.
Rozłożyła jednak na kocu przyniesione przez nich oboje produkty. W sporej części brytyjskie, ale jak się okazało, nie tylko ona zadbała o amerykańskie smaki.
- To urocze z twojej strony! – Wzięła do ręki przyniesione przez niego piwo amerykańskiej marki. – Jedno z moich ulubionych! – W zamian podsunęła w jego stronę butelkę coli, choć ta akurat była już dostępna również w Anglii, choć Perseus raczej nie buszował po mugolskich sklepach. Przekręciła się nieznacznie, krzyżując nogi i zerkając pobieżnie na otaczający ich lasek, by potem znowu utkwić spojrzenie w młodej twarzy Persa. – Pamiętasz ten smak? – zapytała. Po energicznej drodze przez las zgłodniała, więc chwyciła jedną z kanapek i wpakowała ją do ust, a potem otworzyła butelkę piwa.
- Och nie burz bezlitośnie moich wyobrażeń, lubię wierzyć w to, że mam kilka bardziej przyciągających przedstawicielki płci pięknej przymiotów niż enigmatyczność w opowieściach o ścieżce zawodowej - zaśmiałem się bez cienia wyrzutu w głosie, chociaż nie mogłem zaprzeczyć temu, że Alice miała trochę racji, moje towarzyszki z pewnością bardziej interesowały się moją owianą tajemnicą pracą niż opowieścią sklepikarza o tym, jaki utarg zrobił po całym dniu sprzedawania zupełnie zwyczajnych przedmiotów zupełnie zwyczajnym ludziom w zupełnie zwyczajnym miejscu.
Patrzenie na pannę Elliott radośnie brykającą pomiędzy drzewami przypominało mi szkolne lata, kiedy prawie każdą wolną chwilę, gdy tylko dopisywała pogoda lub nawet wtedy, gdy warunki atmosferyczne nie sprzyjały, spędzało się na błoniach. Wtedy wszystko jeszcze było proste, pozbawione trosk życia powszedniego i poważniejszych problemów, które teraz spotykane były na porządku dziennym nazywanym dorosłością. Jak to się stało, że jednego dnia, jako uczniowie siódmej klasy, mogliśmy jeszcze biegać po hogwarckich terenach zalanych czerwcowym słońcem, grać w niepoważne gry, śmiejąc się ile sił w płucach, a kolejnego, gdy wracaliśmy do domów po oficjalnym zakończeniu edukacji, podobne wybryki były już mierzone krzywymi spojrzeniami i uważane za dziecinne czy niestosowne?
- Faktycznie, wyścig był chyba perełką całego festiwalu. Jeszcze raz gratuluję świetnego występu. Może nie zajęłaś pierwszego miejsca, ale miny Carrow'ów - i innych szlachciców przekonanych o swojej niedoścignionej przez niegodną krew świetności - musiały być bezcenne - nawiązałem ponownie do wyścigu, który dla mnie zakończył się gorzej niż liczyłem, po czym rozejrzałem się po polanie w poszukiwaniu najlepszego miejsca do ulokowania się z naszym piknikiem.
- Brytyjczycy to zimny chów, nawet w największe mrozy są gotowi wychynąć na dwór. Jak to się mówi, nie ma złej pogody, są tylko złe ubrania - stwierdziłem żartobliwym tonem, chociaż zgadzałem się z Alice w kwestii korzystania z ostatnich słonecznych dni tego roku. Chwilę później zaczęliśmy wspólnie wydobywać z obu koszy przygotowane przekąski i napoje.
- Nie byłem pewny które lubisz, cieszę się, że mimo wszystko dobrze wybrałem - oznajmiłem z lekkim uśmiechem rozciągającym usta, gdy dziewczyna entuzjastycznie zareagowała na przyniesione przeze mnie amerykańskie piwo. Chwyciłem podaną mi smukłą butelkę o charakterystycznym kształcie i obróciłem ją w palcach. - Niektórych rzeczy się nie zapomina - smaku coli czy tego, co przez krótki czas nas łączyło? Sięgnąłem po hamburgera, który samym swoim zapachem przywoływał wspomnienia mojego czasu spędzonego na amerykańskim kontynencie. - To były dobre czesy - stwierdziłem niemalże nostalgicznie po przeżuciu pierwszego kęsa i upiciu łyka coli. Z piw zdecydowanie preferowałem te opuszczające brytyjskie browary, o zdecydowanym smaku, bijącym na głowę amerykańskie pomyje, chociaż oczywiście, whisky wygrywała bezkonkurencyjnie w konkursie alkoholi, tę myśl jednak dyplomatycznie zachowałem dla siebie, uśmiechając się ciepło do pałaszującej Alice.
let not light see my black and deep desires.
- Nie wątpię, że masz – rzuciła. – Ale twoja tajemniczość jest dodatkowym atutem.
Alice miała o tyle lepiej, że na nią nawet w dorosłości nie zwracano tak dużej uwagi, nie przejmowano się tak mocno uchybieniami w jej zachowaniu, jak mogło to mieć miejsce w przypadku dzieciaków z rodów czystej krwi. Po wyjeździe do Ameryki Elliott mogła oddawać się rozmaitym szaleństwom i rozrywkom, tym bardziej, że w Anglii i tak nikt o niczym nie wiedział. A nawet, gdyby wiedział? Niezbyt się tym przejmowała. Była młoda, chciała korzystać z życia i w głębokim poważaniu miała drętwe zasady. Teraz natomiast pilnowała się jedynie w pracy, by po niej znowu robić to, na co miała ochotę.
- I były! Szkoda, że nie mogłeś tego zobaczyć. Te ich zawiedzione miny, pogardliwe spojrzenia niektórych... – potwierdziła, żałując, że Persowi nie udało się ukończyć ostatniego etapu mimo że wcześniej radził sobie naprawdę dobrze i trzymał się blisko czołówki. – W końcu kto by pomyślał, że taka szlama jak ja zajdzie tak daleko? Może to powtórzymy, jeśli podczas przyszłorocznego festiwalu nadal będę w Anglii?
Nawet sama Alice nie liczyła na bardzo wiele, skoro większość uczestników była bardziej obeznana, jeśli chodzi o obchodzenie się z latającymi końmi, ale jej umiejętności z Ameryki okazały się na tyle przyzwoite, że sobie poradziła... Lub może po prostu miała dużo szczęścia, w końcu ani razu nie spadła z Mickeya. Nagle trochę za nim zatęskniła, chętnie znowu dosiadłaby jego grzbietu, galopując przez plażę, z włosami rozwiewanymi przez morską bryzę.
- Trochę odzwyczaiłam się od tutejszej pogody – westchnęła, układając przekąski na kocu. – Już tęsknię za amerykańskim klimatem i większą ilością tych słonecznych dni.
Przez kilka minut oboje raczyli się smakołykami przyniesionymi w koszach. Wszelkie uprzedzenia, oraz życie, jakie wiedli w Londynie, chwilowo zeszły na dalszy plan. Byli tylko oni na swoim małym pikniku na leśnej polanie.
- I wybrałeś dobrze – powiedziała. Napiła się trochę piwa (pewnie i tak wywietrzeje, zanim ruszy w powrotną drogę do miasta) i wgryzła się w hamburgera. – Dobrze, że i ty nie zapominasz. Byłabym zawiedziona, gdyby się okazało, że tylko ja przykładam wagę do tych wspomnień.
Co tyczyło się nie tylko charakterystycznych rzeczy i smaków, czy miejsc, które odwiedziła, ale także zawartych wówczas znajomości. Było ich trochę, każdą na swój sposób zapamiętała.
- Ale dla ciebie to pewnie już zamknięty etap? Rodzina pewnie zadbała, żeby urządzić ci tutaj życie – stwierdziła; rodzina Glaucusa o to zadbała. Z Persem pewnie nie było inaczej. Alice musiała zadbać o siebie sama, samodzielnie podjąć istotne dla siebie decyzje.
Po chwili położyła się na kocu w miejscu wolnym od jedzenia i podłożywszy ręce pod głowę, zagapiła się w niebo. Błękit był tu i ówdzie poprzecinany puszystymi, białymi obłokami przypominającymi watę cukrową. Alice nagle przyszedł smak na watę cukrową.
- Ten obłok wygląda trochę jak Myszka Miki – stwierdziła, wyciągając rękę w górę, po czym przekrzywiła głowę lekko w bok. – A z tej strony bardziej jak pies. Bawiłeś się w dzieciństwie w odgadywanie kształtów chmur, czy może od małego musiałeś tylko się uczyć tych wszystkich umiejętności i nie mogłeś tracić czasu na takie mugolskie bzdury?
- Również żałuję, ale niestety, siła wyższa. Najwyraźniej organizatorzy nie zadbali o to, by pomoc medyczna docierała natychmiast do uczestników wyścigu, których po drodze spotkały przygody, a panna Lovegood dosyć dotkliwie się poturbowała i wylądowała w niefortunnym miejscu, idealnym do skończenia pod kopytami - wyjaśniłem swoją nieobecność na mecie i wręczeniu nagród, kreując się na bohatera, a nie ofiarę, która wystrzeliła z siodła jak z procy i następnie szukała sposobów do zmycia plamy na honorze. - Chętnie. Mam nadzieję, że nawet jeśli opuścisz już deszczowe Wyspy, wrócisz przynajmniej na parę sierpniowych dni, by tym razem zająć miejsce na szczycie podium. Tak swoją drogą, czyżbyś planowała szybki powrót do Ameryki? - zapytałem, odnosząc się do jej słów, w których dźwięczała sugestia o niezakorzenianiu się w Anglii na dłużej. Uśmiechnąłem się krótko, gdy Alice wspomniała amerykański klimat. Czy powinienem mówić, że przyzwyczai się na powrót do brytyjskiej pogody, jeśli wcale nie wiadomo, czy ma po co się przyzwyczajać?
- Jakże mógłbym zapomnieć, to były jedne z najszczęśliwszych tygodni w moim życiu. Wszystko było zupełnie inne, spokojne. Żyło się z dnia na dzień, bez snucia ambitnych planów i szykowania harmonogramów obowiązków, zero presji - westchnąłem, może bardziej dla podtrzymania lekkiej atmosfery miłych wspominek z panną Elliott niż faktycznej tęsknoty za tamtymi czasami. - Ciężko stwierdzić. Na razie całkiem skutecznie unikam wypełniania obowiązków względem rodu, ale na razie i tak jestem uwiązany w miejscu, bo jeśli na tym etapie przerwałbym szkolenia, najprawdopodobniej nie mógłbym potem wrócić - odpowiedziałem, koncertowo omijając wspominanie o wszystkich zaręczynach byłych, najnowszych, dopiero co zakończonych w dramatyczny sposób czy przyszłych, które z pewnością były już żywo omawiane w moim rodzinnym domu.
Owszem, gdy wspominam rok moich podróży, wspominam go całkiem dobrze, jeśli myśli moje prześlizgują się tylko po pierwszej, wierzchniej warstwie tej kwestii, krążą dookoła przygód, pięknych miejsc i nowych znajomości - jeśli jednak sięgnę głębiej, przypominam sobie, że wszystkie te drobne i większe przyjemności miały zamaskować to, co doskonale wiedziałem przez cały ten czas, to, że jestem na wygnaniu do czasu, aż mały skandal ze mną w roli głównej przycichnie. Tęsknotę za chłodnym domem, apodyktyczną rodziną i światem spętanym konwenansami, światem, w którym wyrastałem i który był mój, nieważne ile razy zdarzyło mi się na niego narzekać, zagłuszałem smakiem egzotycznych trunków, zapachem orientalnych przypraw, rozmienianiem na drobne czasu spędzonego z ludźmi, w których życiorysach pojawiałem się, by zniknąć już po chwili. Krótszej czy dłuższej, to nie miało znaczenia.
Zatopiłem zęby w hamburgerze, by przez chwilę nie mącić słowami błogiej ciszy, z którą idealnie komponował się szum okolicznych drzew i śpiew kilku ptaków przysiadających na gałęziach. Wytarłem palce w serwetkę, jak na szlachciątko przystało i uśmiechnąłem się, obserwując wpatrującą się w niebo Alice i komentującą kształty chmur. Myszka Miki. Znowu ten mugolski nonsens. Upiłem łyk coli, uchylając się od reagowania na pierwszą część wypowiedzi.
- Czasem, ale raczej rzadko. Dni, w których dopisywała dobra pogoda, poświęcane były raczej na naukę jazdy konnej, polowań czy mniej entuzjastycznie przyjmowanego przez moich rodziców latania na miotle albo wizyty w zaprzyjaźnionych rezerwatach, by nabyć obycia z magicznymi stworzeniami. Zresztą sam, jeśli miałbym wybierać moją ulubioną porę na spoglądanie w przestworza, wybrałbym noc. O wiele bardziej od chmur interesują mnie ciała niebieskie.
let not light see my black and deep desires.
- I tak dobrze to wspominam. Może w przyszłym roku będzie jeszcze lepiej? Może uda nam się obojgu dotrzeć do mety, by wspólnie patrzeć na zawiedzione miny tych, którzy nie chcą widzieć wśród siebie szlam? – ciągnęła, zerkając na Persa lekko z ukosa. – Czy szybki, tego nie wiem. Niewykluczone, że zostanę do końca swojego stażu. Przede wszystkim, chcę być bliżej ojca, gdy ten ma kłopoty ze zdrowiem. No chyba, że uda mi się go namówić do wyjazdu... W Ameryce byłoby mu lepiej.
Zaśmiała się cicho. Tak czy inaczej, Pers nie musiał się martwić, że zniknie tak nagle, do przyszłego festiwalu jeszcze przecież powinna tu być; ministerialny staż nie skończy się przecież tak szybko, a dobrze byłoby go skończyć i mieć na koncie jakieś kwalifikacje.
- Też wolałabym jak najdłużej żyć bez obowiązków i presji – stwierdziła. I w sumie nadal żyła, bo poza chodzeniem do pracy nie miała żadnych poważnych obowiązków ani zobowiązań. – Odpowiedzialność jest taka przytłaczająca. Im mniej jej na mnie spoczywa tym lepiej.
Choć dorosła, pod wieloma względami nadal była beztroska i bała się tego momentu, gdy już naprawdę będzie musiała się ustatkować. Oby to nie nastąpiło zbyt szybko, bo było jeszcze tyle miejsc, które chciała zobaczyć i tyle rzeczy, które chciała zrobić, zanim dopadnie ją proza życia. Może po części nie chciała iść w ślady swojej matki, która zbyt szybko wpakowała się w dorosłość i jeszcze szybciej z podkulonym ogonem uciekła od nowej odpowiedzialności, której nie potrafiła lub nie chciała podołać? Choć nigdy nie miała okazji jej poznać, czuła, że i ona nie należy do zbyt stałych w uczuciach i odpowiedzialnych osób.
Widząc, jak wytarł dłonie w serwetkę po jedzeniu, znowu zachichotała. Nie potrafiła się powstrzymać.
- Czyli nie mogłeś sobie pozwolić na zbyt wiele spontaniczności? Ciągle tylko nauka, nauka, nauka. Ciągle obowiązki, powinności i schematy. To musiało być smutne dzieciństwo. – Aż zadrżała na myśl o byciu zmuszaną do czegokolwiek jako dziecko. Trudno było jej to sobie wyobrazić, ponieważ Thomas Elliott był bardzo pobłażliwym, tolerancyjnym ojcem. Umiał za to zaszczepić w córce podobne pasje nawet bez przymuszania jej do czegokolwiek; Alice zawsze uwielbiała spędzać z nim czas i chętnie uczyła się tego, co miał jej do przekazania. Ale mogła również spędzać dużo czasu z rówieśnikami, bawiąc się, psocąc i wracając do domu umorusana i poobijana, ale bardzo zadowolona z siebie. Czy i Pers robił to z podobną przyjemnością, czy może te wszystkie zajęcia były jedynie sztywnym obowiązkiem, którego musiał dopełnić, ponieważ wszystkie inne szlachetne dzieci to robiły?
- Na gwiazdy też lubię patrzeć. Zwłaszcza w sierpniu, kiedy spadają – rzekła po chwili. – Ale raczej w takim zwyczajnym aspekcie. No wiesz... Podziwiać niebo, bez tych wszystkich wróżbiarskich bzdur i przywidzeń, jakich uczyli w Hogwarcie. – Nigdy nie lubiła wróżbiarstwa, więc szybko z niego zrezygnowała. Jak przystało na prawie-szlamę, była osóbką raczej przyziemną i traktującą z dystansem tego typu rzeczy, choć w niektóre wierzyli także mugole.
Uśmiechnąłem się krótko na kolejne słowa Alice, pod którymi nigdy nie mógłbym się podpisać. Lubiłem odpowiedzialność i presję, jaką wywierała. Może nie w tym schematycznym ujęciu, ale w sensie odpowiedzialności, jaką niosła za sobą władza - owszem. Jeśli istniała na tym świecie rzecz będąca moim paliwem, narkotykiem, siłą napędzającą mnie do działania, była nią właśnie chęć pozyskania jak największych wpływów na każdej płaszczyźnie życia. Kto wie, może jednak przypominam swojego ojca bardziej niż chciałbym to przyznać przed samym sobą.
- To było… owocne dzieciństwo, ale nie narzekam - co by mi było po spontaniczności, co po hasaniu na łączce i ganianiu motyli bez celu? O wiele lepiej wyszedłem na wszystkich naukach pobieranych od jak najmłodszych lat, zresztą podobnie jak wszyscy moi wysoko urodzeni znajomi - żadne z nas nie miało prawdziwego dzieciństwa w opinii panny Elliott.
- Wróżby nigdy mnie nie interesowały, tak samo próby znalezienia w gwiazdach odpowiedzi na swoje pytania. ale astronomię uważam za szalenie interesującą dziedzinę. Wiesz, historii magii można się nauczyć na pamięć, wyklepując wszystkie daty i nazwiska niemalże automatycznie, eliksiry to kwestia samozaparcia i wyćwiczenia się, podobnie zresztą zaklęcia, ale żeby obserwować konstelacje i rozumieć, trzeba mieć szerszą perspektywę - wyjaśniłem swoje podejście do tematu, oddzielając grubą linią astronomię od wróżbiarstwa i innych tego typu bzdur.
Sam nie zauważyłem, kiedy czas tak szybko minął. Długo rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, nawiązując co chwila do czasów, gdy nasza znajomość nie znała granic, które teraz musieliśmy szanować, a upływające beztroskie chwile umilała nam zawartość koszy piknikowych. Świeże powietrze i długi spacer musiało wzmóc nasz apetyt, bo gdy wracaliśmy do samochodu Alice, praktycznie wszystko zostało już zjedzone. Pożegnałem pannę Elliott, nalegając na rychłe kolejne spotkanie i pocałowałem ją w policzek na pożegnanie, przedłużając ten moment bliskości odrobinę bardziej, niż by wypadało. Charakterystyczny trzask teleportacji obwieścił mój powrót do domu, gdy niewzbudzający mojego zaufania samochód ruszył już w drogę.
| zt x 2
let not light see my black and deep desires.
W powietrzu rozległ się cichy trzask teleportacji. Na warstwie zeschłych liści grubo pokrywających ściółkę zmaterializowała się dwójka czarodziejów; przysadzisty mężczyzna w średnim wieku o szpakowatych włosach i w przykrótkiej szacie oraz młoda, niezwykle blada dziewczyna o lekko skośnych, zielonych oczach i obciętych na pazia czarnych włosach. Luna Spencer-Moon, młodziutka i jakże ambitna amnezjatorka zaledwie kilka miesięcy po pomyślnym ukończeniu stażu i pozostaniu w Kwaterze Amnezjatorów jako stały pracownik. Przynajmniej do momentu, póki jej aspiracje nie pokierują jej jeszcze wyżej, jednak póki co czuła się dobrze na tym stanowisku, nabywając nowych doświadczeń i mając sporo czasu, aby szkolić się w zakresie dodatkowych przydatnych umiejętności, które mogły zaprocentować w przyszłości.
- Widzisz kogoś w pobliżu, Spencer-Moon? – Głos czarodzieja z urzędu kontroli nad magicznymi stworzeniami, Williamsa, wyrwał ją z zamyślenia i zmusił do zwrócenia na niego uwagi. Luna jednak rozejrzała się najpierw po otoczeniu; nigdzie nie widziała żadnego z mugoli, którzy ponoć wybiegli na drogę, opędzając się od powszechnych w tym lesie chochlików kornwalijskich, lubiących atakować nieostrożnych wędrowców. Luna nie była zachwycona, że angażowano ich do tak trywialnej sprawy, ale dla amnezjatorów podobne zgłoszenia były dosyć częste. Nierozsądni mugole (a niekiedy także i czarodzieje) niejednokrotnie zapuszczali się na tereny zamieszkałe przez różnego rodzaju stworzenia, często dużo bardziej niebezpieczne niż niesforne błękitne chochliki. Regularnie trzeba było modyfikować pamięć komuś, kto zobaczył magiczne istoty lub stworzenia, niekiedy nawet tak groźne, jak smoki, a i w okolice smoczych rezerwatów potrafili się zapuścić nierozsądni poszukiwacze przygód. Niekiedy w związku z tym dochodziło do poważniejszych wypadków. Czasem, gdy pracownicy ministerstwa przybywali za późno, niekiedy nie było już czego zbierać po tego rodzaju delikwentach. A Luna, choć doskonale rozumiała ciekawość ludzi podsycaną przez liczne tajemnicze opowieści krążące wokół niektórych miejsc, nie umiała się również nadziwić ich lekkomyślności.
Trudniejsze były jednak przypadki, gdy w grę wchodziły ofiary użycia magii, szczególnie celowego. Na pewno stanowiły większe wyzwanie (a co za tym idzie, były ciekawsze dla niej jako amnezjatora), ale z punktu widzenia szkodliwości dla ofiar lepiej byłoby, żeby poważnych incydentów było jak najmniej.
- Nikogo nie widzę. Może źle określono współrzędne aportacji – odrzekła tyle, gdy upewniła się, że w zasięgu wzroku nikogo nie widać ani nie słychać. Znajdowali się w pobliżu gruntowej leśnej dróżki, w którą zjeżdżało się z większej drogi zrobionej tutaj przez mugoli, którzy chcieli skrócić sobie drogę przez las w celu poruszania się ich dziwnymi metalowymi machinami nazywanymi „samochodami”, których używali jako pozamagiczny zamiennik mioteł, teleportacji czy proszku Fiuu. W obliczu tak szybkiego rozwoju ich świata coraz więcej unikatowych magicznych obszarów i siedlisk niezwykłych stworzeń i roślin było zagrożonych, więc Luna podejrzewała, że ilość konfrontacji mugoli ze stworzeniami będzie z roku na rok tylko wzrastać, a co za tym idzie, będą zaangażowane także niektóre działy Ministerstwa Magii, w tym amnezjatorzy, od których działań zależało to, by istnienie świata magii nie wyszło na światło dzienne. Chociaż w tych czasach pewnie nikt nie uwierzyłby osobie rozpowiadającej, że spotkała najprawdziwszego smoka albo widziała czary, cień ryzyka zawsze istniał.
- Powinniśmy iść dalej tą drogą i rozejrzeć się. Jeśli to jednak był fałszywy alarm, po prostu wrócimy. Takie przypadki wcale nie są rzadkością – zaproponowała po chwili. Postanowiła najpierw skierować się ścieżką biegnącą w stronę większej mugolskiej drogi; według wszelkiej logiki to tam powinny uciekać mugolskie ofiary pragnące znaleźć jakąś pomoc. I to tam najłatwiej mogły zostać zauważone. Ktoś w końcu anonimowo wezwał ich tutaj, donosząc o grupce mugoli, którzy wykorzystywali ostatnie jesienne dni do spacerów po lesie oraz wzmożonej aktywności chochlików, które wciąż jeszcze pozostawały aktywne i nie poukrywały się przed zimą.
Mężczyzna wymamrotał coś, jednak powoli ruszył za bardziej energiczną dziewczyną, która, ostrożnie ściskając różdżkę w kieszeni jesiennego płaszcza, pokonywała kolejne metry, rozglądając się i nasłuchując. Las był jednak cichy, poza odgłosem ich kroków na zeschłych liściach i szelestem poruszanych wiatrem gałęzi nie było nic słychać.
Luna na moment mogła niemal zapomnieć o sprawie, która ich tu przywiodła i skupić się na przyjemności, jaką dawał ten spacer, tak przyjemny po nużącym siedzeniu w biurze, albo po siedzeniu do późnych godzin nocnych nad książkami. Jej wyjątkowo blada skóra mówiła wyraźnie, że Luna stanowczo zbyt dużo czasu spędza w zamkniętych pomieszczeniach i podobnie jak niegdyś jej już nieżyjąca matka, zaczynała wyglądać jak roślina zbyt długo trzymana w ciemności.
Nagle jednak do jej uszu dotarł odległy krzyk.
- Słyszałeś to? – zapytała swojego towarzysza. Mężczyzna nie należał do najrozmowniejszych, więc znowu coś wymamrotał, nakazując Lunie skierować się w tamtą stronę i przygotować różdżkę.
Krzyk powtórzył się. Luna przyspieszyła, nie wypuszczając z dłoni trzonka swojej różdżki. Ktokolwiek krzyczał, wydawał się być w tarapatach, a w takim miejscu jak to mogło pojawić się również inne, groźniejsze stworzenie, więc także oni musieli mieć to na uwadze, kiedy zboczyli ze ścieżki i zaczęli przedzierać się przez las.
Kilka minut później ich oczom ukazała się jednak bardzo osobliwa scena: na starym dębie o grubych, powykręcanych gałęziach wisiała dwójka mugoli zaczepionych na konarach o paski plecaków. Oboje, najwyraźniej para w średnim wieku, krzyczeli i wymachiwali rękami, próbując opędzić się od atakujących ich około dwudziestu niewielkich istotek o jaskrawo niebieskich ciałkach. Chochliki piszczały przenikliwie, szarpiąc nieszczęsnych mugoli i próbując pozbawić ich zapasów oraz interesujących przedmiotów.
Doskonale wiedząc, że pamięć mugoli i tak zostanie za chwilę zmodyfikowana i zapomną o tym pechowym incydencie, razem z mężczyzną zaczęli rzucać zaklęcia zamrażające i spowalniające na chochliki, które spadały na ziemię u stóp drzewa, odrętwione i obecnie niegroźne. Chociaż Luna oczywiście nie szkoliła się do walki ze stworzeniami, a do zaklęć modyfikujących pamięć, jej praca często wymagała także innych umiejętności z zakresu zaklęć bądź innych dziedzin magii.
Chochliki chyba zauważyły dwójkę nowych ofiar, bo kilka podleciało do Luny, próbując pozbawić ją różdżki i także unieść w górę (to zdumiewające, ile miały w sobie siły mimo tak maleńkich rozmiarów!).
Udało jej się zamrozić dwa, ale trzeci wplątał jej się we włosy i zaczął je boleśnie szarpać. To mężczyzna wykazał się refleksem, zręcznie go obezwładniając. Luna wydostała spomiędzy kosmyków bezwładne ciałko i odrzuciła w zarośla.
- Kto by pomyślał, że takie małe, niepozorne stworki mogą nas zająć na tyle czasu – wydyszała, kiedy już było po wszystkim. Chochliki leżały odrętwione, teraz trzeba było się zająć mugolami. – Zdejmijmy ich zaklęciem – zaproponowała szybko; przecież nie będą się wspinać po drzewach, żeby ich ściągnąć. – Zaraz i tak zapomną o wszystkim.
Unieśli różdżki w górę.
- Co wy robicie? Kim jesteście? Co tu się dzieje? – krzyczeli pechowi mugole, najwyraźniej pewni, że ich kłopoty wcale się nie skończyły.
Każde z nich wycelowało w jednego z mugoli, zręcznie lewitując ich na ziemię. Mugol, mężczyzna w podartej kurtce próbował rzucić się do ucieczki, ale Luna trafiła go zaklęciem spowalniającym akcję.
- Nie chcemy wam nic zrobić. Przyszliśmy tutaj, żeby wam pomóc – zapewniła, próbując ich uspokoić. Oboje wciąż byli spanikowali i bladzi, łypali rozszerzonymi ze strachu oczami na ich różdżki. Kobieta wyglądała jakby miała zaraz zemdleć. Łapała się za serce i mamrotała pod nosem, ale dla Luny nie było to już pierwsze zadanie, nie pierwszy raz stykała się z paniką, niekiedy nawet atakami ze strony ofiar, którym próbowała zmodyfikować wspomnienia. Teraz było ich tu tylko dwoje, do tego typu zadań nie wysyłano dużych ilości amnezjatorów, co innego sprawy, gdzie mogło być znacznie więcej świadków.
- Obliviate – wypowiedziała starannie, kierując różdżkę na głowę kobiety, starannie wymazując wspomnienia ataku chochlików. Mugolka miała uwierzyć, że po prostu poczuła się słabo i wywróciła w zarośla, i to stąd biorą się otarcia oraz dziury w ubraniach. Jej wzrok natychmiast zamglił się i rozmarzył, pokazując, że zaklęcie zadziałało poprawnie, więc Luna szybko wyczyściła pamięć także mężczyźnie, również usuwając wspomnienie spotkania z magicznymi stworzeniami i zastępując je czymś bardziej trywialnym.
- Wracajmy do biura. Wątpię, by chcieli dłużej spacerować po lesie – powiedziała, i wykorzystując moment, kiedy mugole byli zbyt rozkojarzeni, by zarejestrować cokolwiek, oboje zniknęli z cichym pyknięciem, by powrócić prosto do ministerstwa i wypełnić raport z dzisiejszego dnia.
| zt.
Pogoda była tego dnia nieciekawa i każdy normalny człowiek zostałby w domu. Ale nie Raiden. Ta niedziela była kolejnym dniem pełnym samotności. Sophia dalej unikała rozmowy z nim lub jakiekolwiek kontaktu, a rodzina nawet go nie rozpoznała na pogrzebie. No, może prócz Judith, z którą chwilę rozmawiał. Wydawała się czymś przerażona. Nie wiedział jej długie lata, ale praca jako brygadzista, a potem w Wiedźmiej Straży nauczyły go obserwacji. Nie widział w kuzynce przerażenia spowodowanym katastrofą rodzinną. Chodziło o coś innego. Zupełnie jakby... To było coś w jego słowach. Ale nie powiedział nic, co mogło według niego wzbudzić w kimś niepokój. Musiał odpocząć. I wybrał miejsce, mimo niepogody, które przypominało mu o szczęśliwych chwilach dzieciństwa. Kiedyś jak co tydzień zjeżdżali się do lasu na skraju Londynu, by móc wspólnie przeleżeć całe popołudnie i pobiegać po lesie, udając smoki, rycerzy i księżniczki. Razem z resztą Skamanderów i powiązanymi kuzynami mieli to miejsce na własność. Znali każdy zakamarek. Jadąc w tę stronę samochodem i słuchając Fats Domino, zastanawiał się czy to było naprawdę czy tylko mu się to wydawało. W końcu całe życie przed wyjazdem do Ameryki było jak dawno zapomniany sen. I równocześnie tak bardzo realny... Dopiero co pochował resztki jakie pozostały po rodzicach i prowadził na boku sprawę na własną rękę, mającą wykazać, że nie był to atak wilkołaka. A przynajmniej nie niekontrolowany... Jeśli w ogóle coś takiego istniało. Raiden wierzył, że nie był to przypadek. Za wiele osób na tym zyskało i za dużo śladów pozostało bez odpowiedzi.
Zaparkował na miejscu, gdzie zawsze rodzice zostawiali samochód, po czym ruszył dróżką na skraju lasu. Musiał opatulić się szczelniej płaszczem, czując przeszywający do szpiku kości chłód. Piękny dzień, ale idealny na leżenie w łóżku. Nie spacerowanie, pomyślał, ale zaraz wyleciały mu te myśli z głowy, gdy zobaczył znajomą okolicę. Coś w głębi go tknęło, chociaż nie chciał się do tego przyznać. Stał przez chwilę w miejscu, przyglądając się obrazowi krzaków, trawy, drzew, nawet zapachów czy wiatru z dzieciństwa. Wydawało się, że zaraz usłyszy też głos ojca, który kazał pomóc mamie z wyciąganiem koszyka z bagażnika. Raiden obrócił się instynktownie, zupełnie jakby to naprawdę się wydarzyło. Coś jak cienie małych dzieci, duchów, przebiegły koło niego, śmiejące się, a ojciec z matką przeszli spokojnie, trzymając się za ręce. Podciągnął nosem, wbijając dłonie mocniej w kieszenie płaszcza i ruszył ścieżką z dawnych lat.
Come to talk with you again
smile because it happened
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
- Peony... - wyszeptał, przystając i wyciągając rękę w jej stronę. Jednak nie złapał jej za nadgarstek. Nie spodziewał się spotkać tutaj nikogo, a na pewno nie swojej kuzynki. Carter nie wiedział czy się cieszyć, czy też nie. W końcu nie łączyły ich dobre relacje i nigdy nie potrafili znaleźć wspólnego języka. Od najmłodszych lat ze sobą rywalizowali, a oliwy do ognia dolał jej wybór męża. Raiden skrzywiłby się, przypominając sobie tego paskudnego Gryfona, które pamiętał jeszcze z czasów szkolnych. Jednak jego zaskoczenie było zbyt duże, by inna emocja przejęła nad nim władanie. - Co ty tutaj robisz?
Tylko to z tak wielu pytań wypowiedział na głos.
Come to talk with you again
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.
- Tak - powiedział, chociaż nie zadała mu żadnego pytania. - Jak widać nie tylko tobie ta okolica kojarzy się z błogim czasem.
Rozejrzał się dookoła, zupełnie jakby szukał ich jako dzieci sprzed wielu wielu lat. Żałował, że nigdy to się nie stanie.
- Patrząc na okoliczności, powinienem był wrócić już wiele lat temu - odpowiedział głosem, w którym tkwiła nuta gniewu, żalu i rozpaczy. Słowa Peony były prawdziwe i jednakowo cholernie bolesne. Jeszcze nikt bliski nie powiedział mu tego w tak szczery sposób. A fakt że powiedziała to właśnie ona, dziewczyna, z którą zawsze miał na pieńku uderzył go jeszcze bardziej niż się spodziewał. Bo miała rację. Było to równocześnie stwierdzenie, oskarżenie i wydanie wyroku. Gdy zaczęła kolejny temat, przeniósł na nią spojrzenie i słuchał, aż skończyła. - To była również i twoja rodzina. Nie musisz tego robić, Peony. Nie zamierzam, jednak pozostać w tym miejscu - ostatnie słowa powiedział wyjątkowo twardo, idąc myślami, do tego kto był odpowiedzialny za to, że kuzynka składała mu kondolencje. Za to że ktokolwiek je mu składał. - A ty... - dodał już łagodniej, widząc, że lekko się spięła. - Ja... - zaczął, nie wiedząc jak zacząć. - Brakuje ci go? - tylko to. Nie chciał mówić jej, że współczuje. Dzieciaka, którego znał ze szkoły chętnie posłałby na samo dno piekieł.
Come to talk with you again
smile because it happened
jestem może bledsza,
trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.