Dróżka na skraju lasu
Na początku 1900 roku królewski Waltham Forrest był jednym z większych obszarów leśnych w tej części kraju. Jako ulubione miejsce polowań na jelenie, zające i lisy był często odwiedzany przez czarodziejów w celach rozrywkach. Mugolskie władze, potrzebując miejsca na rozbudowę swoich miast, dróg i szkół rozpoczęły proces intensywnej wycinki lasu. Kurczące się granice i przerzedzenia doprowadziły do zmian w strukturze lasu, nad którymi nieustannie pracowali zielarze i leśnicy, lecz nieprzerwana ingerencja mugoli nie umożliwiała skutecznego odtworzenia zniszczonych terenów. Dopiero pozbycie się mugoli z Londynu w Bezksiężycową Noc umożliwiło uczynienie ze stolicy bezpiecznego miejsca przyjaznego czarodziejom, ale jak się okazało, także Matce Ziemi, którą czcimy w trakcie tego tradycyjnego święta. Ministerstwo Magi postanowiło przyczynić się do odbudowy zniszczonej flory ,a z okazji Brón Trogain, święta płodności, zachęca przy tym wszystkich czarodziejów do pomocy i wspólnego budowania nowej, lepszej rzeczywistości.
Takie słowa padły z ust Ministra Magii 10 sierpnia przed szeregiem dziennikarzy na skraju lasu. Z rąk gajowego, Johna Wilkesa, odebrał kilkunastocentymetrową sadzonkę sosny, by włożyć ją w zwolnionym tempie do wykopanego wcześniej (oczywiście przez gajowego) dołka. Minister Magii zatrzymał się przy ziemi, dając czas reporterom na uwiecznienie tej chwili i dokładne jej zrelacjonowanie. Po wszystkim wyprostował się i zaprosił pierwszych filantropów do wsparcia tej słusznej sprawy. Każdy z kolejnych czarodziejów przyjmował tę samą pozycję przed reporterami, wkładając do wykopanej przez zaklętą łopatkę dziury sadzonkę sosny. Obecny przy tym nieustannie Minister każdemu z nich dziękował osobiście uściśnięciem dłoni (w chwilowo zamrożonym geście by dać szansę reporterom).
Aby przyczynić się do odbudowy zniszczonej przez mugoli przyrody wystarczy podejść do gajowego i odebrać od niego kilkunastocentymetrową sadzonkę drzewka, a następnie włożyć ją do przygotowanego wcześniej dołka (uśmiechając się przy tym do reporterów, którzy będą zainteresowani każdą postacią z poziomem rozpoznawalności II i większym).
Po wszystkim młoda czarownica ubrana w lnianą, jasną sukienkę do ziemi, w wianku splecionym ze źdźbeł trawy i zbóż ofiaruje ci lub (a jeśli otrzyma zgodę) przypnie do stroju pamiątkową gałązkę sosnowego darczyńcy. Wedle dawnych wierzeń, otrzymana za zasługi, zabrana do domu i powieszona nad progiem zapewni jego mieszkańcom pomyślność tak długo, póki nie straci wszystkich igieł.
Tradycja polowań sięga odległych czasów. Zdażało się mawiać przy tym: kto idzie na niedźwiedzia, niech gotuje łoże, a kto na dzika – mary. I choć lasy Waltham pozbawione są już dzisiaj niedźwiedzi i dzików to można w nich spotkać lisy, zające, jelenie, sarny oraz rozmaite ptactwo.
Na syto zastawionych stołach podczas festiwalu płodności nie brakuje dziczyzny, ta jednak jak wszystko w trakcie obchodów Brón Trogain jest darem Matki Natury, który należy odpowiednio zdobyć, oprawić i przyrządzić, a ostatecznie tradycyjnie podać. Każdej nocy, od rozpoczęcia festiwalu organizowane są zbiorowe pościgi za zwierzyną. W trakcie nocnych gonitw czarodzieje rywalizują ze sobą o tytuł króla polowań, ten zaś przypada czarodziejowi, który dopadnie największą lub najrzadszą zwierzynę. Każdą ustrzeloną zdobycz czarodzieje zabierają na Polanę Świetlików, w miejsce wielkiej uczty, gdzie czekają na nich już ścięte gałęzie drzew sosnowych, tataraku i trzciny, gdzie z wyrazem szacunku układa się ją celu oddania jej hołdu, a ich wielkość lub rzadkość poddaje się ocenie. Każdego myśliwego symbolicznie honoruje się uciętą gałązką sosny, która jest wyrazem czci upolowanej zwierzyny. Myśliwemu przysługuje przywilej noszenia jej do końca festiwalu. Ogłoszenie i koronacja zwycięzcy z poprzedniego dnia(spośród wszystkich myśliwych biorących udział danej nocy) odbywa się codziennie tuż po zachodzie słońca na Polanie Świetlików. Wieniec z liści laurowych zdobi głowę zwycięzcy.
Jeżeli gracz wybranego przez siebie dnia uda się na polowanie i upoluje zwierzynę, rozpoczyna w ten sposób rywalizację o tytuł króla polowania. Pozostali gracze udający się na polowanie w przeciągu realnych dwóch tygodni od momentu zgłoszenia udanego polowania w niniejszym temacie (tryumfalnego powrotu postaci ze zwierzyną z wyraźnym oznaczeniem daty) muszą przybrać tą samą datę. Rywalizacja kończy się po upływie dwóch tygodni, postać, która upoluje najrzadszą zwierzynę, zostaje królem polowania i zostaje koronowana w trakcie kolejnego zmierzchu wieńcem plecionym z liścia laurowego.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Popołudniowe słońce zaczynało okazywać łaskę, nie piekąc już tak usilnie, jak w samo południe, gdy to Szkotka kończyła ostatnie zaplanowane obowiązki. Pozostawiła dozór nad hodowlą w dobrych rękach licząc, że jej zwierzęta okażą odrobinę litości dla tymczasowego opiekuna. Ostatnio – co przyznawała niechętnie – częściej wymykała się z własnego azylu, a Rufus, sędziwy wiekiem niuchacz, zdawał się mieć jej to za złe. Nie mogła go jednak ze sobą wszędzie zabierać, ten czarci pomiot jedynie pakował ją w nieziemskie tarapaty i tylko tego brakowało, by i dziś sięgnął swoimi kleptomańskimi łapkami po coś, co absolutnie nie należało do niego.
Z zaciętą miną kroczyła po twardo wydeptanej ścieżce, próbując unikać słonecznych promieni, które już wystarczająco poznaczyły zaróżowieniem jej zwykle bladą, kreśloną serpentyną błękitnych żył skórę. Z każdym kolejnym krokiem zaczynała żałować, że w ogóle nadkładała drogi w imię zdradzieckiego durnia, zwanego niegdyś jej bratem, czy lisięciem, jak zwykła określać go matka. Już dawno powinna się pogodzić, przestać rozdrapywać stare rany i zapewne tak by się stało, gdyby nie przypadkowe znalezisko, wyciągnięte z samego dna szuflady. Fotografia, której widok wywołał plątaninę emocji, obrzydzenia spowodowanego wiedzą, którą posiadała dziś, a której wtedy było jej brak. Przedstawiała Sorena, sztywno ofiarowującego jej własne ramię, które ujmowała zabandażowaną dłonią. Dzielili ten sam chłód stalowoniebieskiego spojrzenia, charakterystyczne podkówki pod oczami, kruczoczarną barwę włosów i wymowny grymas zaciśniętych ust. Pamiętała też, że ścisnął ją wtedy mocno, o wiele za mocno, wymuszając zaciśnięcie zębów, które miało powstrzymać wilgoć zbierającą się pod powiekami. Myślała, że znów karał ją za to, że przez rozharataną dłoń, fotografia nie będzie tak idealna, jak wymarzyła sobie matka. Po latach odkryła jednak, że chodziło o coś zupełnie innego - o zapach krwi i nadchodzącą pełnię, co potwierdzał idealnie wykaligrafowany zapis daty na rewersie zdjęcia. On już wtedy wiedział, że jest inny; dzierżył klątwę, był świadom ryzyka, a mimo to narażał ich wszystkich. Dwa lata później wszystko się zmieniło, naznaczył ją, nie tylko bliznami, ale i klątwą, sprawiając, że była martwa za życia, jak to określił jeden z pierwszych brygadzistów, którego dane jej było poznać na początku tej parszywej ścieżki. Prawdopodobnie to właśnie te wspomnienia, rozbudzone dzięki odnalezionej pamiątce, sprawiły, że bez większego zastanowienia wystosowała list do Ramseya. Wiedziała, że Soren go znał, widziała listy w których wspomina jego nazwisko, choć żaden nie opiewał w konkrety, które byłyby pomocne w ustaleniu łączącej ich relacji. Posyłając Włóczykija nie oczekiwała jakiejkolwiek odpowiedzi, chcąc jedynie zyskać pewność, że uczyniła wszystko, by go odnaleźć. Nie czyniła tego z uwagi na rodzinną lojalność, prędzej kierowała się niestrawionym przez wiele lat gniewem, poczuciem zdrady, której dokonał. Doczekała się odzewu, nie kryjąc przed sobą zaskoczenia wobec osobliwej propozycji spotkania na obchodach święta, które rozdzierało jej duszę. Z jednej strony nie chciała dowierzać w okrucieństwo wszystkich mugoli, z drugiej doskonale zdawała sobie sprawę z bestialstwa ich jednostek, w końcu to ponoć oni zamordowali jej rodziców w wysokich, szkockich górach, takie przecież wyjaśnienia otrzymała. Czy jednak można było mierzyć ich wszystkich jedną miarą?
Zwinnie wymijała ludzi, bez większego zainteresowania omiatając spojrzeniem mijające ją twarze, tak skupione na poczynaniach Ministra Magii, który najwyraźniej dopiero przygotowywał się do własnej przemowy. To oznaczało, że pojawiła się przedwcześnie, chwaląc sobie własną zapobiegawczość, gdy prędko odnalazła miejsce na uboczu, stając ostatecznie pod kojącym cieniem opasłego, starego dębu. Nie do końca rozumiała tych, którzy przybyli tu specjalnie tylko po to, by obserwować ów wystąpienie w charakterze pospolitych, nic nieznaczących gapiów. Mimowolnie wywróciła oczami, zdając sobie sprawę, że teraz sama weszła między wrony, musząc brać udział w czymś, co lada dzień i tak zostanie opublikowane na łamach wszystkich możliwych gazet. Nonszalanckim ruchem dłoni strzepała zbłąkaną nitkę z materiału ciemnobordowej spódnicy, którą dostrzegła kątem oka podczas wyciągania fajki z nader pojemnej torby. Nie wiedziała jeszcze, jak w tym tłumie ma odnaleźć swojego dzisiejszego rozmówcę, którego wciąż nie sięgnęła spojrzeniem, niemniej zakładała, że przyjdzie jej czekać tak długo, aż co najmniej kilkukrotnie zwątpi w słuszność swojej dzisiejszej podróży, recytując w myślach wszystkie znane jej wymyślne wulgaryzmy. Dlatego też, ku jak najdłuższemu utrzymaniu swoich nerwów na postronkach, z pełnym spokojem nabiła fajkę tytoniem, podpalając go prędko, rozkoszując się kilkoma minutami tej niewielkiej przyjemności palenia, które zakłócało jej jedynie rozpoczynające się przemówienie Ministra Magii.
-Dziękuję, milady. - na tak wyczerpujące i kwieciste gratulacje mógł odpowiedzieć jedynie krótką i konkretną uprzejmością—okraszoną najpiękniejszym z lizusowskich uśmiechów, bowiem uśmiech trudniej zacytować niż słowa—w duchu drżąc o to, czy Joyce nie dopowie sobie do słów Cordelii śladów ironii. Kogoś, kto chciał zostać twoją żoną? Wystarczy odrobina dziennikarskiej kreatywności, a dziedziczka Malfoyów wyjdzie na złośliwą i nieokrzesaną, albo on zostanie opisany jako nieudacznik i słabeusz, albo oba. Może i bywał nazbyt cyniczny, ale to nie był reżyserowany wywiad i najlepiej dmuchać na zimne. Od Festiwalu Lata w Londynie zależało zbyt wiele. Budowali tutaj - Minister, Deirdre, on dokładający (nie)skromnie cegiełkę - nową tradycję. Wszyscy odwiedzający mieli zapamiętać, że Brón Trogain jest jedynym słusznym i świętem, że skutecznie zastąpiło obchody w Weymouth. Miał nadzieję, że Joyce Umbridge nie wpadnie na to, by kogokolwiek rozkojarzyć od tego przekazu, ale z dziennikarkami "Czarownicy" nigdy nic nie wiadomo.
Może i niektóre gazety się nie zmieniały, ale ku jemu zaskoczeniu - zmieniła się sama Cordelia, którą zapamiętał jako dziewczę tyleż słodkie i niewinne, co egzaltowane i egocentryczne. Zawsze była złakniona pochwał (co z upodobaniem wykorzystywał, próbując zaskarbić sobie sympatię małej szlachcianki) i zawsze lśniła w centrum uwagi. Tymczasem świadomie zrezygnowała z tej uwagi, zachęcając Joyce - prosto, ale nie pozostawiając dziennikarce zbytniego pola do manewru - by zajęła się ogólnym przebiegiem uroczystości.
Czy ojciec przestrzegł ją po tym, jak naiwnie wysłała swoje wiersze redakcji "Czarownicy", czy może naprawdę udzielił się jej patriotyczny nastrój i zaaferowanie Festiwalem, czy może... dorosła? W sumie nieważne, słowa Cordelii spadły mu jak z nieba, mógł z tym pracować:
-A zasadzone dziś drzewa wyrosną na miejscu tych, które rosły tu od tysiącleci i zostały wycięte przez niemagicznych - mugole chcieli wykorzenić również nasze tradycje, ale zostały wskrzeszone dzięki Ministrowi Magii i kolektywnemu wysiłkowi wszystkich zgromadzonych na Brón Trogain. - uzupełnił płynnie słowa Cordelii, posyłając nieco niezadowolonej Joyce kolejny promienny uśmiech. Ich słowa były odpowiednie do zacytowania, choć nie były oryginalne ani pikantne ani nie pozostawiały pola do pytania o krawcową lub wiersze lub sprawy sercowe Cordelii - w obliczu podniosłej idei, dziennikarce zwyczajnie nie wypadało wracać do błahych tematów. Joyce mogła szukać nowych
Jeszcze zanim znaleźli się przy stołach, w powietrzu rozbrzmiała spodziewana pretensja. Młodzież nie ukrywała swoich emocji specjalnie dobrze, od razu wyczuł irytację Cordelii - tak samo zachowywał się Marcelius podczas nielicznych spotkań, choć jego złość budziła w Corneliusie lodowate zażenowanie, a irytacja Cordelii jedynie ciepłe rozbawienie. W innej sytuacji przeprosiłby ją i udał, że wcale jej nie odciągnął - takie kłamstwo nie wymagało przecież sporego wysiłku - ale nie mógł czuwać przy Cordelii przez całą uroczystości i nie mógł jej zostawić samej na pożarcie
-Lady Cordelio, proszę o wybaczenie, ale... - zwrócił się do Cordelii z bezbrzeżną powagą, gdy znaleźli się poza zasięgiem słuchu Joyce i innych dziennikarzy. I tak zniżył głos, na wszelki wypadek. Znał te ich sztuczki, eliksiry gacka, i tak dalej. Znał własne sztuczki, własną chęć do wyczuwania emocji innych za ich plecami. Czy mógł ufać komukolwiek, znając samego siebie?
Spojrzał wprost na Cordelię, a oczy miał smutne i przejęte. Była jeszcze taka młoda, ale musiała być gotowa na tą lekcję. -...czy Minister ostrzegł już milady, że nie wszystkim dziennikarzom można ufać? - przestrzegł ją, być może burząc pozory jej pięknego, bezpiecznego świata.
Też chciałby móc zdelegalizować wszystkie niewygodne gazety, przyczynienie się do zrównania z ziemią "Proroka Codziennego" było wisienką na torcie jego kariery—ale to nie było takie proste. A ona, jako córka swojego ojca (już układał w głowie tą frazę, gdyby Cordelia potrzebowała pocieszenia), musiała wraz z nim nieść ciężar szarości życia. Pytała o ojca, więc choć zignorował jej właściwe pytanie, to umiejętnie wplótł Cronusa w swoje pytanie - niczym zatroskany Rzecznik, którego obowiązkiem było w imieniu Ministra przestrzec Cordelię przed sprawami, na które jej zapracowany ojciec mógł nie mieć czasu.
-Czego się milady napije? - zaproponował jakby nigdy nic, jakby chłodna nalewka mogła ją ostudzić po tym, jak celowo zasiał w niej podejrzenia.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Puszczając Cassandrę przodem kierował się bliżej Ministra Magii. Dostrzegł w pobliżu jego piękną córkę, Cordelię, której choć nie poznał osobiście nie mógł nie znać. Skinął głową Corneliusowi, który jej towarzyszył, odchodząc na bok.
— Nie zabawimy tu długo — przyrzekł jej, ciche słowa kierując w okolice ucha żony, oddechem poruszając ciemne kosmyki tuż przy nim. Doskonale znała znaczenie tego wydarzenia i ludzi, którzy się tutaj pojawili. — Muszę tylko z kimś pomówić. Z kobietą, Evelyn Despenser. Siostrą jednego z Rycerzy Walpurgii. Wilkołaka. Szuka go i wierzy, że mogę go znaleźć.— Spojrzał na jej profil, zatrzymując się na oczach, które jeszcze na niego nie patrzyły. Nim tak się stało obrócił głowę, by wzrokiem przeczesać towarzystwo obok. Nie chciał się rozglądać i nie zamierzał wyglądać jakby na kogoś czekał, ale był na to spotkanie gotowy i doskonale wiedział, co jej powie kiedy spyta. Samą prawdę.
Lekkim gestem naciskającym lędźwie żony dał jej sygnał by ruszyli w kierunku Ministra Magii. Od gajowego odebrał sadzonkę, ale wyszedłszy na środek, tam, gdzie kilku czarodziejów przed nim, przekazał ją swojej żonie, Cassandrze. Będzie wspaniałym symbolem. Nie odstępując jej na krok poczekał aż złoży drzewko we właściwym miejscu i dopiero wtedy, gdy stała między nim, a Ministrem Magii uścisnął jego dłoń. Gdy całe to przedstawienie miało dobiec końca, a zielona gałązka znalazła się na opończy Cassandry, ruszyli w drugą stronę. Zobaczył ją — siostrę Sorena — pewien, że nie mogła być nikim innym. Zatrzymał się przy niej, przechylając lekko głowę.
— Panna Despenser? — spytał pewnie, gotów przeprosić, jeśli wziął ją za kogoś innego, ale pewność siebie podpowiadała mu, że trafił doskonale. — Uderzające podobieństwo — podjął od razu. — Moja żona, Cassandra — przedstawił je sobie, spoglądając ponownie na Evelyn. — Odbudowa zniszczonego lasu. Symboliczny gest, choć to wciąż kropla w morzu dzisiejszych potrzeb. Wiele innych lasów zostało zniszczonych doszczętnie. Okropnie przykre — podjął, pragnąć wybadać jej nastroje i nastawienie. — Ale oczywiście nie to, cię sprowadza, panno Despenser.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Przed takim ryzykiem bohatersko ochronił ją Cornelius. Naprawdę sądziła, że stało się coś szczególnie ważnego, coś, co wymaga jej obecności, dlatego spoglądała na niego wyczekująco, lekko zarumieniona z podekscytowania i pragnienia pobiegnięcia na ratunek ojcu lub rodzeństwu. Kiedy polityk zawiesił głos, niemal wstrzymała oddech, wpatrzona w usta Sallowa jak w śliczny obrazek kociaka, wiszący nad jej łóżkiem - a później, srodze się zawiodła. Błękitne oczy, dotąd roziskrzone, zgasły, a usta wygięły się na kilka sekund w podkówkę. Szybko przywołała się do porządku, ciotka Hortensja opowiadała, że od smutku szybciej robią się zmarszczki a policzki opadają w dół jak u tych śmiesznych psów myśliwskich.
- Corneliusie, powtarzam - czy ojciec mnie potrzebuje - lub Abraxas? I nie wiem, czy wiesz, ale odpowiadanie pytaniem na pytanie jest niezwykle niekulturalne - zwróciła mu uwagę może nieco za ostro, ale naprawdę przesadnie długo przeciągał pozostawianie jej w niepewności. Wyprostowała się, wypięła pierś do przodu i spojrzała prosto w oczy mężczyzny zaskakująco jak na swój wiek władczo i krytycznie. - Nie musiał mnie ostrzegać. Nie ufam ślepo dziennikarzom, zwłaszcza tak nieobiektywnym jak Joyce - czyli jednak zadra związana z niewymienieniem jej imienia obok panienek Nott, Fawley i Parkinson weszła głęboko w wrażliwe serce nastolatki. Co innego, gdyby pojawił się tu pan Dawlisch, tak pięknie wspominający o niej w dodatku do Czarownicy poświęconym modzie.
- Niczego - odparła, obrażona, chociaż upał doskwierał jej coraz bardziej. Obróciła się nieco w bok, a jej spojrzenie natrafiło na nieznajomą, ciemnowłosą kobietę - i znacznie bardziej znajomą sylwetkę oraz twarz nowego namiestnika. Uśmiechnęła się do niego promiennie, tak, jakby zobaczyła starego przyjaciela, a nie kogoś, z kim nie zamieniła pewnie więcej niż jednego zdania i dygnęła lekko - nie tak jak wobec arystokraty, ale tak, jak powinna na odległość powitać zdobywającego coraz większą władzę czarodzieja. - Jakże wspaniale, że jest tu pan Mulciber, nieprawdaż? Co o nim wiesz, Corneliusie? Podobno to miłośnik poezji! I pracuje nad nią w Departamencie Tajemnic! - zniżyła głos do uprzejmego szeptu, odwracając się znów w stronę Sallowa, tak, jakby zapomniała, że przed momentem nie pałała do niego wielką sympatią. Szybko mu jednak wybaczała, od kilkunastu miesięcy stał się stałą częścią życia Malfoyów, dlatego też mimo swych wad posiadał w sercu Delii specjalne, miękkie miejsce, chronione przed jej atakami rozpaczy, urazy czy histerii. Przynajmniej do czasu. - Poproszę wino, to z poziomkową nutą, nie z truskawkową. Koniecznie schłodzone kamykami, nie lodem. W chłodnym kieliszku, ale nie za zimnym; kiedyś podano mi szampana w zmrożonym naczyniu i prawie odmroziłam sobie palce - podała instrukcję politykowi, nie przejmując się tym, czy w ogóle jej żądania były w leśnej rzeczywistości możliwe. I tym, że przed chwilą odmówiła napoju. Było, minęło. Wspaniałomyślne wybaczanie należało do jej największych zalet.
Jakkolwiek wydawało jej się, że zgromadzeni tu fotografowie byli raczej zbędni, tak doceniała i pochwalała ideę odżywienia lasu i z szacunkiem podeszła do swojego zadania, gdy odbierali sadzonkę drzewka od gajowego; obejrzała ją dokładnie, badając stan liści, a gdy spostrzegła zasuszenia zwiastujące problemy z korzeniami poprosiła o jej wymianę na inną. Zgodnie z życzeniem męża ostrożnie i z namaszczeniem złożyła ją w dole, nie powstrzymując opuszkami przed dyskretnym przysypaniem wrażliwszych korzeni kilkoma grudkami rozmokniętej ziemi. - Wzrośnie wielka i potężna, jak nasza siła, siła czarodziejskiego świata - zwróciła się do męża, nieprzypadkowo zdecydowanie głośniej, niż wcześniej i tak, by posłyszenie tych słów możliwe było dla postronnych. Z szacunkiem skinęła głową Ministrowi, błądząc spojrzeniem po jego tęczówkach, chcąc ściągnąć jego źrenice ku sobie na dłużej. Zainteresowanie fotografów budzili mężczyźni, a ona przez wzgląd tylko tego, że pojawiła się u boku Ramseya. Grała tę rolę dalej, na fotografii prezentując uśmiech naturalnie na jej twarzy naznaczony smutkiem. Wkrótce kotara zapadła, a oni mogli ze sceny zejść.
- To ona? - spytała podobnym szeptem, gdy spostrzegła promieniście uśmiechniętą do Ramseya wielkooką blondynkę, zdecydowanie zbyt młodą, by mogła znajdować się w jakimkolwiek spektrum zainteresowania jej męża, innym niż przygodnym. Odwróciwszy od niej wzrok z niespotykaną czułością przygładziła ramię męża. - Mam nadzieję, że masz na to dobre wytłumaczenie - dodała zdecydowanie ostrzej, w tej samej chwili odsuwając się od Mulcibera i obdarzyła Cordelię wyjątkowo sztucznym, mało uprzejmym uśmiechem. Zreflektowała się, gdy spostrzegła towarzyszącego dziewczynie mężczyznę, przemknęła wzrokiem po twarzy Corneliusa już bez zadry na licu, zatrzymując na nim oko o pół chwili dłużej, by dało się to uznać za przypadkowe. Zagadka rozwiązała się połowicznie, małolata nie była poszukiwaną przez Ramesya czarownicą. Ta pojawiła się wkrótce, dojrzalsza i sprawiająca wrażenie zdecydowanie poważniejszej. Nie zdążyła spytać Ramseya, czy brat, którego poszukiwała, wciąż żył. To pierwsze pytanie, gdy przychodziło zastanowić się nad losem zaginionych odkąd rozpoczęła się wojna.
- Moja przyjemność, panno Despenser - odparła, gdy Ramesy je sobie przestawił, kiwając na powitanie głową. - Natura zawsze zwycięża. Jest potężniejsza od nas. Na gruzach, na popiołach, prędzej czy później znów się odrodzi. To przyjemność móc jej pomóc, prawda? - włączyła się w niezobowiązującą pogawędkę, przemykając wzrokiem po twarzy Evelyn. Napotkawszy ją tutaj założyła, że wzięła udział w święcie, w istocie jednym z nielicznych rytuałów, które nie polegało na wlewanie w siebie dużej ilości wina lub mniej akceptowalnych używek. I jedynym w istocie pożytecznym.
prządką
Dlatego spojrzał na Cordelię autentycznie zbity z tropu - czyżby źle ocenił młodą szlachciankę? Pomylił się w ocenie sytuacji, biegnąc na ratunek reputacji córki Cronusa niczym rycerz na białym koniu? Czyżby Cronus już zdążył z nią porozmawiać, skutecznie zasiać w niej ostrożność względem dziennikarzy? Nie podejrzewał, że powodem nagłego wydoroślenia Cordelii są dość błahe personalne antypatie względem Joyce, więc poczuł nawet cień skruchy - ale dzięki wprawie w nawigowaniu podobnie niezręcznych sytuacji, zdołał zachować względnie pokerową twarz i przybrać przepraszający (ale nie nadmiernie) uśmiech.
Wiedział, że Minister nie będzie już jej potrzebować i ku własnemu zaskoczeniu poczuł nawet ukłucie współczucia, cień niechcianych wspomnień z czasów, gdy samemu bezskutecznie próbował zaimponować własnemu ojcu (Solas, Solas, Solas był tym lepszym synem, choć w przeciwieństwie do Corneliusa nigdy nie słuchał ojca, ale teraz Tiberius Sallow zaczął wreszcie doceniać wojenne medale). Mógł zaoferować jej dyplomatyczną odpowiedź na natarczywe pytanie, manewrując między taktem i szczerością.
-Minister Magii ma dziś tak napięty grafik, że prawdopodobnie nie będzie już milady potrzebować, ale lord Abraxas wygląda, jakby miał niedługo skończyć rozmowę z lordem Slughorn, a wtedy dziennikarze zaczną mu robić zdjęcia. - podążył wzrokiem w stronę dwóch arystokratów. -Dobrze, gdyby była wtedy milady u jego boku, wspierając go w ciszy. - Cordelia wyglądała jeszcze piękniej i młodziej od jego towarzystwa, czego nie powie nigdy na głos, ale na co mogła wpaść sama. -Zdjęcia będą wyglądać jeszcze bardziej rodzinnie i na pewno będzie wdzięczny. - zaproponował, zerkając w stronę starszej guwernantki opiekującej się dziećmi Abraxasa. Spojrzał na kobietę, próbując sobie przypomnieć, czy kilka lat temu zajmowała się też Cordelią - nie pracował wtedy na tyle blisko Ministra, by to pamiętać, ale jeśli istniała taka szansa, to może dawna opiekunka załagodzi humorki damy?
Te jednak - niespodziewanie! - ustąpiły. Naprawdę nie rozumiał młodych dam. Nie spodziewał się, że jej humor poprawi akurat widok Ramseya Mulcibera, ale uśmiechnął się do niego z kurtuazyjną wdzięcznością, usiłując odpędzić z umysłu wizję namiestnika piszącego poezję.
-To bohater wojenny i ceniony naukowiec, ostatnio opublikował ważny artykuł w "Walczącym Magu". - odpowiedział, ale usłyszawszy to na głos zdał sobie sprawę, że być może Cordelii to nie zainteresuje. Musiał ominąć temat poezji, ale zaoferować jej coś choć minimalnie ciekawszego. -A to jego żona, Cassandra Mulciber. - zauważył, że przypatruje się Cordelii dość chłodno, czyżby młoda arystokratka spojrzała na nią pierwsza, jakoś niewłaściwie? Merlinie, przed kilku laty Cordelia byłaby skłonna skrzywić się na widok jej stroju, ale przecież już dorosła. Dla zażegnania kryzysu, uśmiechnął się ciepło do Cassandry i skinął jej głową, z ulgą rejestrując, że i jej spojrzenie złagodniało. -Dzielą zamiłowanie do nauki i czynów społecznych, z jej inicjatywy otworzono w Warwick szpital. - znał dobrze realia miasta, współorganizował koncert wspierający datki na to przedsięwzięcie jeszcze zanim Ramsey przestał ukrywać żonę przed światem. Zastanawiał się, czy powinien podążyć za jego przykładem i ukryć przed światem Valerie (tak, jakby Dirk i Fidelius nie wystarczali), ale Cassandra Mulciber pokazywała się już publicznie, co nieco uspokoiło paranoję Corneliusa.
-Niestety o pasjach Ramseya wiem niewiele więcej, namiestnik jest bardzo tajemniczy. - wyjaśnił uprzejmie Cordelii, skoro już wierzyła w ten Departament Tajemnic. Proszę bardzo, skoro chciała być taka dyskretna względem dziennikarzy i całego świata.
Zamrugał, gdy zwróciła się do niego niczym do służącego, po czym zwrócił się do faktycznego służącego, jednego z chłopców usługujących dziś znamienitym gościom.
-Przynieś proszę lady Malfoy schłodzone kamykami wino z poziomkową nutą, upewniając się, że kieliszek jest chłodny, ale nie za zimny. A dla mnie czerwone wino wytrawne. - które schłodzenia nie wymagało i stało na tacy niesionej przez chłopca, więc sięgnął po nie sam. -Za fatygę. - dodał ciszej, wymownie, wręczając mu kilka monet. Niech zdobędzie jakoś to chłodne wino, byleby Cordelia była ułagodzona. Rozejrzał się kontrolnie, szukając dla szlachcianki dalszych atrakcji - Abraxas, jak na złość, wydawał się całkowicie pogrążony w rozmowie ze Slughornem, a Mulciberowie rozpoczęli rozmowę z jakąś ciemnowłosa kobietą, ale może byli tu inni znajomi?
daję napiwek obsłudze za wymysł Cordelii, -5 PM...
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Ostatnio zmieniony przez Cornelius Sallow dnia 10.08.23 19:03, w całości zmieniany 1 raz (Reason for editing : [bylobrzydkobedzieladnie])
- Piękny człowiek, wzór do naśladowania dla wszystkich czarodziejów - skomentowała opis Mulcibera, padający z ust Sallowa, nieco bezmyślnie, jakby w ogóle nie skupiała się na tym, co polityk próbuje jej przekazać. - Ach, słyszałam coś o tym artykule. Jakaś Nottówna sugerowała, że jest krzywdzący. A może była to Burke'ówna? Nieistotne, na pewno źle odczytały intencje pana Mulcibera - kontynuowała, przenosząc spojrzenie na posągową brunetkę, towarzyszącą bohaterowi, miłośnikowi poezji, naukowcowi i - przede wszystkim - bardzo przystojnemu magowi. Żona. Uśmiech Cordelii zbladł tylko odrobinę, wiedziała przecież, że każdy szanujący się mężczyzna ma u swego boku przyrzeczoną partnerkę, tak urządzony został świat - i takie brzemię zrzucono na jej barki, cóż bowiem mogła poradzić, że bardzo podobali się jej dojrzali szlachcice i - ostatnio - namiestnicy? Musiała nieść ten ciężar dzielnie, w ciszy, jak mała bohaterka.
- Urocza, ale nie uważasz, że ta sukienka zupełnie nie pasuje na tę okazję? Moje służące ubierają się mniej skromnie. To festiwal miłości i radości, a nie stypa! Dodałabym trochę koronki i brokatu, do tej chustki koniecznie, jest śliczna, ale nie przyciąga wzroku tak, jak powinna, podkreśliłaby też jej oczy i włosy, te ma z pewnością piękne... - komentowała ubiór pani Mulciber cicho, ale z uwagą, mając jak najlepsze intencje. Uniosła w górę dłoń i delikatnie pomachała państwu Mulciberom, również i Cassandrze posyłając uśmiech, choć zdecydowanie mniej promienny. - Mam coś na twarzy? Pani Mulciber dziwnie na mnie spojrzała - spytała szeptem Corneliusa, odwracając się na chwilę całkiem w jego stronę, by uratował ewentualną katastrofę. Nieistniejącą, prezentowała się nienagannie, uspokojona mogła więc z powrotem obrócić się wokół własnej osi, pewna, że jasnoróżowa sukienka pięknie zakręci się wokół nóg i - kto wie - może odsłoni nawet kawałek bladej kostki, która na pewno zachwyci swym pięknem nie tylko Ramseya, ale i każdego mężczyznę w promieniu dziesięciu metrów.
- Szpital. Po co tworzyć szpital? Chyba lepiej galerię sztuki? Uzdrowiciela każdy ma w swojej posiadłości, a na zakup najwspanialszych dzieł nie każdy może sobie pozwolić. Do tego jest ich mało, a kopiowanie ich jest przecież zakazane - znów zmarszczyła lekko nosek, na chwilę, nie rozumiejąc motywacji pani Mulciber. - Może jej to zaproponuję? Wygląda na... - zawiesiła głos, przyglądając się z oddali wyniosłej parze, statecznej, budzącej szacunek samą swą prezencją - sympatyczną - ostatnie słowo wypowiedziała z nutką powątpiewania, wierzyła jednak w dobre intencje. I w to, że budowanie kontaktów z nowymi namiestnikami jest jednym z jej obowiązków. - Podejdźmy do nich - zadecydowała, ruszając do przodu niemal od razu, wykorzystując skupienie Corneliusa na organizowaniu dla niej napoju. Uniosła nieco rąbek pudrowej sukienki, by nie ubrudzić tkaniny o trawę i ziemię, po czym, z buzią rozświetloną uśmiechem, ruszyła ku Mulciberom i ciemnowłosej kobiecie. Nie musiała torować sobie drogi wśród tłumu zgromadzonego, by oglądać polityczną zabawę w ogrodnika, znano ją i szanowano, ludzie rozstąpywali się i mogła bez problemu i szybko dotrzeć przed oblicze uwielbiającego tajemnice wysokiego i przystojnego Ramseya Mulcibera. I dwóch kobiet.
- Panie Mulciberze, Pani Mulciber - skinęła głową w ramach powitania, odwracając się także do nieco posępnej, acz urodziwej brunetki im towarzyszącej, nie mogąc powstrzymać się od oceniającego spojrzenia. Nie kojarzyła jej z arystokratycznych salonów ani ploteczek, to więc ona powinna przedstawić się jako pierwsza. Cordelia nie musiała tego robić, na Merlina, znali ją przecież wszyscy!- Cóż za wyborna okazja, by poznać się bezpośrednio! Słyszałam o państwu same wspaniałe rzeczy! - kontynuowała w ramach powitania, uznając ciemnowłosą nieznajomą za krewną Mulciberów. - Cieszy mnie, że rodzina nowego namiestnika uczestniczy w tak ważnych dla czarodziejskiego społeczeństwa działaniach charytatywnych. Walczymy nie tylko na froncie, ale i tutaj, prawda? To równie ważne! - uśmiechnęła się uroczo, gestem obciążonej złotymi pierścionkami dłoni zataczając krąg, zupełnie nieświadoma niewygody porównania. Robienie sobie zdjęć przy sadzonkach, picie drogich alkoholi i beztroskie cieszenie się letnią aurą w niczym nie przypominało krwawej wojny, w której brał udział stojący przed nią Śmierciożerca. - Słyszałam, że ceni pan tajemnice oraz piękno poezji. Jeśli tak, mamy wiele wspólnego - zwróciła się w końcu tylko do Ramseya, zadzierając głowę, stała zbyt blisko, że różnica ich wzrostu wymagała takiego niemal dziecięcego podejścia. Rozważała cofnięcie się o dwa kroki, ale to chyba byłoby niegrzeczne. Uśmiechała się więc promiennie, z wyraźnym zadowoleniem z jego towarzystwa. - Gdzie moje wino, Corneliusie? Zorganizuj jakieś także dla pani Mulciber i jej krewnej - poleciła w eter tonem już mniej słodkim a bardziej niecierpliwym, nie odrywając wzroku od Ramseya.
Dostrzegła ich prędko. Dwie sylwetki idące ramię w ramię, zmierzające wprost ku niej. Nie uczyniła kroku wprzód, dając im możliwość na odłączenie się od gęstości zebranych gapiów, pozwalając sobie na te kilka chwil obserwacji, nim rozpoczną grę słów. Zaciągnęła się dymem, unosząc kącik ust na widok zachowania kruczowłosej kobiety, choć trwało ono zaledwie krótką chwilę, krótszą niż wypuszczenie obłoku dymu spomiędzy ust. Znała spojrzenie, którym nieznajoma uraczyła blondwłosą młódkę, sama nie tak dawno miała okazję do zgoła podobnej reakcji i poniekąd czuła, że ją rozumie, a przynajmniej takie miała wyobrażenie swojej interpretacji ów czynu.
Skinęła im głową, gdy słowa Ramseya wdzierały się do jej umysłu, jednak nie ustała w utrzymywaniu kontaktu wzrokowego, bacznie mierząc mężczyznę stalowoniebieskim spojrzeniem słuchacza. Nigdy nie podobało jej się stwierdzenie, że są z Sorenem podobni, choć doskonale zdawała sobie sprawę ze wspólnych rys, byli niczym robaczywe jabłko, które podzielono na równe połówki. Niegdyś wydawało jej się, że byli jedną duszą w dwóch ciałach, różniła ich jednak trucizna własnych charakterów, powołanie i obrane ścieżki. Przywołała na wargi leniwy uśmiech, ledwie wykrzywienie kącików ku górze, coś, co można było łatwo pomylić z nieśmiałością, a w istocie stanowiło jedynie kolejny teatr wyuczonego zachowania. Przeskoczyła wzrokiem ku przedstawionej kobiecie, pozwalając sobie na dłuższą chwilę milczenia, próbę porozumienia, nim otworzyła usta. – Jeśli to nie problem - wystarczy Evelyn – zaakcentowała ciężko własne imię, upewniając się, że zostanie ono dosłyszane, bowiem przykładała do niego większą wartość niż do samego nazwiska, które przyszło jej nosić. Rodzina zawiodła ją na tyle, by nie przywiązywać większej wagi do doczepionego pod imieniem słowa, nawet jeżeli posiadało ono historyczną wartość. Nie sądziła jednak, by było zapamiętane, nie zależało jej zupełnie na znajomościach, ot skłaniała się ku koniecznej uprzejmości, z tego też powodu rysy jej twarzy wciąż pozostawały wyostrzone, utrzymując własną, zwyczajową hardość. Straciła rodziców, utraciła brata, zapłaciła srogą cenę za spokój własnej duszy i właśnie dla niego tu dzisiaj przybyła. - Okropnie przykre – powtórzyła po mężczyźnie, choć w tonie kobiecego głosu próżno było szukać wyszczególnionych emocji, nuty żalu, czy elementarnej złości. – Natura bywa kapryśna, wraz z - między innymi - tymi lasami spłonęło wiele zwierząt; gatunków, które dziś uważane są za pospolite i kto wie, czy za kilka pokoleń wciąż będzie można je takowymi nazywać, pozostaje jednak wierzyć, że nikt nie stanie jej na przeszkodzie ku odbudowaniu utraconego porządku. Ona sama wie, co robić, by wzrosnąć i znów uczynić się silną – skwitowała z wolna, odpowiadając mężczyźnie. Czynnik ludzki od zawsze wpływał na faunę i florę, najczęściej nie zwiastując niczego dobrego. Wystarczyło ją lekko wesprzeć, a następnie podarować czas, pozwolić na samoistny rozwój, by już za kilka lat dojrzeć diametralne zmiany. Wiedziała coś o tym, podobnie było nie tylko ze zwierzętami, ale i z nią samą; uwięzioną od lat w łańcuchach własnych koszmarów. Zaczynała wychodzić na prostą, choć do tego potrzeba było wielu upadków, lat niepowodzeń i zatrutych lękiem myśli. Nie istniało światełko w tunelu, nie było też żadnej dłoni, która mogłaby jej dopomóc, przynajmniej na poziomie mentalnym. Była zbyt dumna, by móc przyjąć wsparcie z pokorą, potrzebowała przedrzeć się, stworzyć nową, własną ścieżkę. Musiała zrozumieć to sama, nauczyć się żyć w nowej rzeczywistości, pokonać przeciwności, aż mrok rozrzedził się, ukazując zrodzone z niego światło. – Dlatego właśnie uważam, że jest znacznie silniejsza od nas. Niepokonana. Dająca życie. Rodzi owoce z których pozwala nam korzystać, to łaskawe, więc powiedziałabym, że owszem, pomaganie jej jest przyjemnością, ale też i koniecznym obowiązkiem, poniekąd stosowną zapłatą za to, co nam daje – zwróciła się ku Cassandrze, dopowiadając resztę własnych myśli, choć uważała, że nie jest to konieczne, warunkując, że kobieta sama myśli podobnie. Była to ledwie iskra, interpretacja zasłyszanych słów, próba odczytywania gestów i choć uważała, że może się mylić, to zawsze wolała postawić na zgodność, przynajmniej w tego typu tematach. Im więcej ludzi rozumowało podobnie, tym lepiej, a Szkotka nazbyt często spotykała ignorantów, którzy nie cenili darów z roślin, czy zwierząt, zupełnie jakby karmili się wyimaginowanymi plonami.
Ponownie przeniosła spojrzenie na czarodzieja, od ręki poważniejąc, wracając do tego, czego unikała od pierwszych słów, chcąc nagiąć strunę, odwlec nieuniknione. – Zaiste, tym razem nie ten powód spowodował moją wizytę. Przyznam jednak, że okoliczności spotkania skutecznie burzą pokłady mojej wiary w to, że uzyskam informacje, których szukam – podjęła bez lęku, spodziewając się słów pełnych rozważań z których niczego nie przyjdzie jej wyłuskać. Kolejnych nic nieznaczących domysłów, które nie ukoją jej ducha, zmuszając do dalszej pogoni za niewiadomą. Już zbyt wiele razy obiecano jej informacje, te skuteczne, prowadzące do finału trosk i zgryzionych podczas sennych koszmarów zębów, jednak do tej pory były to ledwie mrzonki. – Proszę mówić, jeś… - urwała, kątem oka obserwując wcześniej dojrzaną, blondwłosą czarownicę w towarzystwie starszego od niej czarodzieja u boku. Zamilkła, pozwalając jej mówić, choć spojrzenie miała nieprzejednane. Nie spodziewała się takiego obrotu sytuacji, uznając go zresztą za co najmniej niepożądany w dzisiejszym już i tak trudnym dla niej spotkaniu. Uniosła brodę wyżej, choć było to ledwie liche zagranie, dziewczę bowiem było od niej niższe. Pozwoliła nieznajomej mówić, wylać cały potok zbędnych dla uszu słów, zastanawiając się, czy w tych kręgach przerywanie sobie było swoistym rytuałem, czy zwykłą niegrzecznością niewychowanej damy. Wiedziała już, że obiektem zainteresowań jest głównie Ramsey, co skwitowała niewielkim przechyleniem głowy w bok. Ludzie w tych czasach aż nadto ją zaskakiwali, przecież było tyle form komunikacji, tyle możliwości spotkań, tyle alternatyw do wyboru w ich kręgach - wystarczyło po nie sięgnąć, dokładnie tak, jak ona to zrobiła, choć teraz wydawało jej się, że ze zgoła innych pobudek. W zdumieniu uniosła ku górze brew, gdy wybrzmiało śmiałe założenie, że jest krewną kobiety, którą dopiero przed chwilą przyszło jej poznać; przez ułamek sekundy poczęła się obawiać o wzrok mówczyni, przynajmniej w kwestii zdrowotnej, sama przecież nie dostrzegała żadnych cech, którymi można było nazwać je w drodze rozsądku krewnymi. Prychnęła bezgłośnie pod nosem, powstrzymując się przed wywróceniem oczu. To chyba tyle z informacji, pomyślała z niechęcią, przerzucając zaraz spojrzenie na czarodzieja, którego wywołano żądaniem zajęcia się winem. Zupełnie nie podobało jej się to władcze zachowanie, jednak nie była chętna do wymierzania porządku w tym świecie, mając wystarczająco problemów we własnym. Kątem oka spojrzała na Cassandrę, próbując wybadać jej reakcję wobec zmieniającej się jak w kalejdoskopie aury dzisiejszego dnia. Sama przywołała za to najlepszy, choć sztuczny uśmiech na usta, ten, który ukazywał zęby, nie mówiąc jednak ani słowa, ku własnej, najczystszej satysfakcji. Mogła być dla nich choćby niema, ich zdanie się dla niej nie liczyło.
Pomysł sadzenia drzewek w blasku fleszy sprawiał, że dzień ten był zgoła wyjątkowy. Z wewnętrznym oporem zgodziła się na ów akt dobroczynności, zdając sobie jednak sprawę, że za maskaradą publicznego nasadzania, mającą być przejawem troski o naturę, budową lepszego jutra, w większości przypadków stała próżność i gra pozorów, skryta pod fasadą wyuczonych uśmiechów. Tego typu elementy w szlacheckim życiu były nieuniknione a ona zaś, jako przykładna córa, nie miała zbyt wiele do powiedzenia, skoro podczas tegorocznego święta nie brała udziału nawet w pleceniu wianków. Nie czuła się tamtego dnia najlepszej, szczerze mając nadzieję, że w dniu dzisiejszym jedyną obawą jaką będzie miała, będzie to, by strój, który tak starannie dobierała do swojego uroczystego wizerunku, nie został zabrudzony. Musiała się przecież zaprezentować z jak najlepszej strony, przeczuwając, że raczej mało która nieobecność niezamężnej damy podczas puszczania wianków przejdzie bez echa, choć mogła się mylić. Jedwabista suknia, zwiewna i wyjątkowa, zdawała się wprost stworzona do tego dnia. Tkanina, gładka i aksamitna, odbijała światło w subtelnych odcieniach. Na białym tle rozwijały się roślinne hafty, przeplatane gdzieniegdzie srebrnymi nićmi, układając się w misterny wzór o zielonych tonacjach.
Sama w sobie idea oczywiście była piękna; pomimo ograniczonej wiedzy w zakresie zielarstwa, korzenie w rodzie Flint ukierunkowały jej szacunek dla wspomagania natury, dla naprawienia zniszczeń, którą prostacy wyrządzili na terenie Waltham Forrest i nie tylko. Była zresztą kobietą o wyjątkowej wrażliwości na piękno przyrody. Jej oczy, błękitne jak letnie niebo, potrafiły dostrzec najdrobniejsze detale, obok których inni przechodzili obojętnie, takie jak zapach żywicy, błota i sosny unoszący się na skraju lasu, czy promienie słońca ledwie przenikające przez gąszcz gałęzi. Ziemia wciąż była wilgotna od rannej rosy, a panujący chłód dodawał otoczeniu przyjemnej świeżości. Kiedyś ten widok z pewnością zachwyciłby ją na tyle, że natychmiast przeniosłaby go na płótno w swojej pracowni malarskiej, oddając mistyczny nastrój otoczenia a teraz... teraz, gdy jej obrazy przedstawiały w dużej mierze bardziej przyziemne aspekty życia, chyba głównie skupiłaby się na rozkopanych dziurach i zadeptanej ziemi, czy latających wokół zaklętych łopatkach. Znajdując ukryte zakątki, tymczasowo usytuowała się na uboczu, starannie obserwując otoczenie.
W miarę upływu czasu zaczęła wręcz dostrzegać pewien komizm w tym wszystkim. Grupa wysoko postawionych dostojników i filantropów gromadziła się wokół gajowego, który z ekscytacją rozdawał sadzonki, instruując, jak je właściwie umieścić w już wykopanych dołkach. Wszyscy wydawali się entuzjastycznie nastawieni do perspektywy wysiłku, jaki mieli włożyć w tą prostą czynność, a potem wykonywali te same ruchy w nieco niewyraźnym rytmie. Inni z kolei, ubrani w swoje najdroższe stroje, uśmiechy na twarzach z dyplomatycznymi rozmowami na ustach, prezentowali się przed reporterami i nowoprzybyłymi, wykorzystując tę okazję do zaprezentowania się i zdobycia kolejnych punktów w niekończącym się wyścigu o społeczne uznanie. Dopiero wówczas zrozumiała, że nie była jedyną osobą, która z ukrycia śledziła to wydarzenie; spojrzenia z lady Travers skrzyżowały się, po plecach przeszedł ją dreszcz.
– Lady Travers – skinęła głową – cóż za miłe spotkanie – wyniosła piękność z krwią półwili zawsze wzbudzała w niej mieszane uczucia. Z jednej strony, nie była to jedyna potomkini, jaką znała. Z drugiej jednak, Imogen zdawała się odróżniać od tych półwil, z którymi miała styczność w Beauxbatons. Tamte były roześmiane, dusze równie delikatne jak jej własna, urodzone artystki z charakterem. Tymczasem lady Travers otaczała wszystkich chłodem i nieuchwytnym spojrzeniem, którego Babette jeszcze nie potrafiła rozszyfrować. Podejrzewała, że głównie otoczenie i rodzaj wychowania miały na to wpływ. We Francji przyznawano sobie więcej swobody.
[bylobrzydkobedzieladnie]
— Zdążę się nim podzielić? — tym wytłumaczeniem?, spytał z pewnym powątpiewaniem, po ostatniej burzowej scysji w namiocie. Nie podążył jednak za jej spojrzeniem, nie dostrzegając już żywego machania młodej lady, obracając się w przeciwnym kierunku, by odszukać czarownicę, z którą miał się tu spotkać. Kiedy do niej podeszli rozpoczęli miły wstęp do bardzo poważnej rozmowy, odgórnie zakładając, że ich obecność na boku nie będzie budzić zainteresowania przybyłych. Przyglądał się Despenser, kiedy wraz z Cassandrą oddały się pogawędce o niczym. Nie sposób mu było się temu oprzeć, kiedy sam miał brata bliźniaka — tak samo, jak u Sorena i Evelyn — odmiennego charakterem, jak i różnego wyglądem. Byli na tyle niepodobni, że nie zdołali sami w sobie dopatrzeć pokrewieństwa, gdyż Ramsey przypominał matkę, Graham podał się do ojca. Nie przerywał im w rozmowie, nie mając jednak już nic do dodania. Śledził mimikę Evelyn, to jak się wypowiadała i jakiego tonu głosu używała w zwykłej rozmowie — to wiele mówiło w innych sytuacjach; pomagało rozróżnić kłamstwa. Nie ponaglając i nie wykazując się zniecierpliwieniem uśmiechnął się uprzejmie, kiedy się do niego zwróciła, wyrażając powątpiewanie w pomyślny przebieg rozmowy, ale nie było w tym wyrazie wesołości.
— Myślę, że mam wszystkie informacje na temat Sorena, których poszukujesz, ale rzeczywiście. Nie będziemy tego omawiać tutaj, Evelyn — tak, jak sobie tego życzyła, mogli przejść na ty. — Na szczęście znamy ustronne miejsce, w które możemy się udać. Myślę, że sprawa jest poważna i chciałabyś wysłuchać tego, co mam do powiedzenia bez świadków. Nikt tam nam nie powinien... — nie dokończył, choć dłoń wskazująca kierunek była już w powietrzu, zachęcając do ruszenia leśną dróżką w stronę jeziora. Pudrową sukienka zafalowała, wyraźnie odznaczając się na tle trawy i ściółki, ale także kontrastując ze strojami już zebranych.
— Lady Malfoy — powitał ją grzecznie pochylając głowę, z niegasnącym, wyuczonym uśmiechem wsłuchując się w jej jakże płomienne powitanie i pochwały. Powstrzymał się od westchnięcia, bo towarzystwo młodej damy, tak ekscentrycznej i kojarzonej pośród wszystkich tutaj wymagało sporo wysiłku i samozaparcia z jego strony. — Jestem pewien, że nie tak wiele i nie tak wspaniałych, jak my o tobie, lady. Nie mogło nas tu zabraknąć w tak ważnej sprawie, moja żona Cassandra właśnie zadbała o kolejną sadzonkę, która wraz z innymi wkrótce zazieleni te obszary jeszcze bardziej — głos miał spokojny, lekko melodyjny. Kiedy wspomniała o poezji i tajemnicach nie dał po sobie poznać zdumienia, ale powoli przeniósł spojrzenie na Corneliusa. Czy to on odpowiadał za te rewelacje? Omawiali ich nim podeszli tutaj? Sallow nie mógł przecież sądzić, że ktoś tak pragmatyczny, jak on ma cokolwiek wspólnego z poezją. Cornel, ty stary, plotkarzu. — Doprawdy? Niezwykłe. Ale tak, rzeczywiście. Poezja zdradza irracjonalne tajemnice za pomocą racjonalnych słów — to jedyne co wiedział na ten temat i musiało wystarczyć na niezobowiązująca pogawędkę. Młoda arystokratka stała blisko niego, na tyle, że niestosownie było na nią patrzeć z góry, ślizgając się przy tym po jej sylwetce. Przeniósł wzrok na Sallowa, kiedy lady wystosowała nie tyle prośbę, co żądanie w jego kierunku. Nie wiedział, jakie relacje łączą tę dwójkę, ale postanowił pomóc towarzyszowi w podłej niezręczności, która ogromnie mu umniejszała. Cornelius był zasłużonym Rycerzem Walpurgii, nigdy na zawiódł — szanował i jego prace i umiejętności i zaangażowanie w sprawy Lorda Voldemorta. — Ja się tym zajmę — zaproponował przelotnie zerkając na Cordelię z uprzejmym uśmiechem. — I tak się wybierałem. Czego się panie napiją? — spytał, przenosząc wzrok na Evelyn i zatrzymując je ostatecznie na Cassandrze na dłużej, oczekując na najbardziej finezyjne życzenia, których spełnienie pozwoli mu złapać oddech na nieco dłużej.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Niczym cień, niczym mgła rozniesiona wśród postur wszelakiej maści, wędrowała w celu odnalezienia najlepszego miejsca. Ta gromko osadzona w filozoficznych epitetach półwila krew, zdawała się teraz wpasowywać w rysujący się kolejami decyzji obrazek. Ciemny kobalt sukni falował łagodnie, nadawał jej coś na kształt lekkości - wpasowywał się bowiem w pobladłą skórę i jasne włosy, chłodem odcieni dominując w tym ogólnym rozrachunku. Chłód ubrała również na twarz, w malinowej pomadce dopatrując się ledwie jedynego sygnału otwartości na zewnętrzne bodźce - usta układały się w delikatny uśmiech, gdy to skinięciami głowy witała kolejnych możnych, starając się - zgodnie z wolą matki - pokazać odrobinę bijącego silnie, acz boleśnie serca. Podjęła się więc wspomnień, które w owym geście upatrywały zgoła wyższy cel niż jedynie zaprezentowanie wśród istotnych i rozpoznawalnych, bo sama w istocie taką nie była - ledwie skryty w wieży podlotek nie mógł jeszcze wyfrunąć, nie w pełni - winna czekać na sprzyjające wiatry. Przed oczyma było dzieciństwo, słodki smak beztroski i letnia sukienka matki, która dłonią przesypywała między palcami pomniejsze grudki ziemi. Piwonie, ukochane do teraz przez młodszą lady Travers, były owiane tym wspomnieniem - rozmową, zapachem kwiatów, scenerią troskliwości i ciepłego domu, mimo kojarzonego z chłodną, morską bryzą Cobernic. Dziewczę z tejże mary delikatnie, niemalże czule, przesypało między palcami ziemię, pieściły dar matki natury w najprostszy jej sposób - podarowując jej drugie życie. Złapała się więc finalnie na tym, że jej myśli odchodziły od samej ceremonii, skupiały się zaś na zielonkawej strukturze, której nadała teraz nowe - otoczone podobnymi jej - życie. Było w tym coś satysfakcjonującego, otwarcie przyjemnego, taka sprawczość i duma z możliwości, którą jako kobieta dzierżyła w swoim ciele i kiedyś, jako godna kobieta, powinna tę powinność wynikającą z biologii spełnić. Tego je uczono, czyż nie?
Obserwowała to z widocznego, acz bezpiecznie oddalonego miejsca, gdy głos dobył się i spowodował na bezemocjonalnej masce rysę delikatnego uśmiechu. Niemalże niezauważalną, wprost chłodną, a jednak obecną w momencie, w którym wydała pierwsze słowa.
— Lady Fawley, Babette. — Skinęła głową, nim kontynuowała, spoglądając na blondynkę z odrobiną zaciekawienia w spojrzeniu. Nie znały się zbyt dobrze, choć były w podobnym wieku. Babette otaczała bowiem łuna słodkiej niedostępności, jak gdyby skrywała się w obłokach i pozostawała czuła na sygnały, gesty czy scenerie, które u Imogen nie wywoływały żadnych emocji. Przyziemność lady Travers była momentami dojmująca, bowiem tuż obok idących daleko marzeń o świecie, była chłodna analiza i absolutna utrata jakiegokolwiek, artystycznego talentu po matce. Eurydice malowała, tańczyła, wybitnie wprost śpiewała. Jej córka, mimo urzekająco niskiego - ponoć hipnotyzującego, ale kto by wierzył niesłownym pod wpływem uroku mężczyznom - głosu, potrafiła śpiewać na tyle, jak dalece starczył jej rok podejmowanych zajęć. Wszystkie pozostałe miesiące, czy nawet lata, spędzała w księgach, mapach i słownikach, wśród właśnie leksykonów znajdując swój prawdziwy dar. Wolała algebrę nad pianino, brutalność natury nad jej zatrważające piękno i łagodność rysów. Nawet teraz utrzymywała pozorny chłód, który nadawał jej aury wyższości. Ale się odezwała, a słowa przeczyć miały temu, co malowała na porcelanowej twarzy.
— Chyba musimy uważać, aby wiedzieć kiedy klaskać. — Złośliwość wybrzmiała cichym szeptem, trafiając jedynie do będącej obok damy. W kącikach ust zatańczyło rozbawienie, spojrzenie odeszło od twarzy Babette na filantropów - i ponownie oddała się mało skupionej obserwacji.
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
Nie mogło ich tutaj zabraknąć. Choć namówienie Manannana do opuszczenia przytulnego - a może bardziej prywatnego - namiotu i podniesienia się nie należało do łatwych. Zwłaszcza, że jej samej podobało się słodkie lenistwo Letniego Festiwalu. Nie istniała jednak siła na ziemi, która tym razem - bo w większości ostatnich dni, zdecydowanie pozwalała sobie na odprężenie i lenistwo - byłaby w stanie pomóc Traversowi zatrzymać ją przy sobie. Mógł za nimi nie przepadać i mógł się nie przejmować kreowanym wizerunkiem, ale w takim razie od tego, by się tym zająć miała być ona. Pozory były ważne - a istnienie w świadomości innych czasami przydatne. Więc najzwyczajniej w świecie go przekonała - najpierw ignorując - wołając Anithę, która rozpoczęła przygotowania, wybierając suknię, rozpoczynając układanie ciemnych włosów, odnajdując kolejne dodatki, nakładając na jej twarz makijaż, kiedy jej mąż irytująco nadal nie ruszał się z poduszek. W końcu zwróciła w jego stronę głowę mrużąc lekko oczy z niezadowoleniem. Wypowiadając ku niemu kolejne zdania i obietnice. Wystarczy, że z nią pójdzie. Uśmiechnie się do reporterów, zaprezentują się siłą i jednością. To zajmie tylko chwilę. A zaraz obok - jeśli ma ochotę, może przecież podjąć się polowania. Czyż Król Polowania nie brzmiał dumnie? Ona w tym czasie chętnie odwiedzi jarmark, może zakupi jedno czy drugie. A gdy noc nadejdzie, a ludzi zmorzy alkohol, życia nie będzie bo większość sen obejmie, może - ale tylko może - udaliby się wspólnie nad jezioro. W ciemności, niewiele oczu będzie mogło ich dostrzec, czyż nie?
Podejrzewała, że wiedział to wszystko - ale drażnił się z nią, tak samo, jak ona drażniła się z nim czasem tylko po to, by zagrać mu na nerwach. Nie był jej w tym dłużnym, do irytacji doprowadzając równie szybko, co do lekkiego, dźwięcznego śmiechu. W końcu stał przed nią, odziany i gotowy. Zbliżyła się, biodrami opierając o niego, poprawiając kołnierz koszuli, umykając, układając palec na jego wargach, kiedy pochylił się chcąc skraść jej pocałunek. Wieczorem - mruknęła tylko, wychodząc z namiotu w ramach niewypowiedzianej kary, za drażnienie jej wcześniej. Przed nim poczekała na niego, oplatając rękę wokół wystawionego prawego ramienia.
Dotarcie na miejsce sadzenia sadzonek nie zajęło im długo. Wokół panował gwar - wśród tłumu łatwo było dostrzec kilka znajomych jednostek z którymi przywitała się uśmiechami i krótkim skinieniem głowy. A samo podjęcie się działania nie zabrało wiele dłużej. Odebranie kilkunastocentymetrowej sadzonki. Kilka uśmiechów ku reporterom kiedy - tak jak podczas rytuału - razem z mężem kucali przy przygotowanym wyżłobieniu w ziemi, by wsunąć w nie sadzonkę. Stopklatki, wdzięczne spojrzenie pełne uśmiechu, pięknie wykalkulowane, specjalnie dla tych stojących z aparatami. Byli przecież szczęśliwi, chwilami nawet zgrani - teraz nie musiała starać się tego wykreować. Uścisk Ministra i gotowe.
Gotowe, ale ważne. Słowa, które wypowiadał niosły w sobie prawdę. Mugole byli jak trucizna dla tego świata. Dla natury, dla ziemi samej w sobie. Przemknęła na bok robiąc miejsce kolejnym, pozwalając na jeszcze kilka zdjęć nim pozwolili sobie na chwilę dla siebie.
Ruszyła w kierunku jarmarku, zapowiadając Manannanowi, że właśnie tam będzie kiedy dostrzegł jednego ze swoich znajomych. Z tym konkretnym niewiele miała wspólnych tematów, a on sam nie przedstawiał dla niej żadnych większych korzyści. Poza tym, mogła na chwilę zwrócić go światu - jak od początku podejrzewała, zakładała i chciała - do nich, należeć miały noce. Ruszyła więc, niemal tanecznie sunąc w obranym kierunku, poprawiając przypiętą do błękitnej sukni gałązkę - bez żalu, czy też strachu, pewna, że i tam spotka kogoś znajomego. Nie wiele zdążyła odejść od głównego skupiska ludzi. Właściwie ledwie kilka kroków kiedy się przed nią pojawił. Jej usta objął uśmiech, dłonie splotły przed sobą.
- Od czasu, kiedy doszły mnie słowa o twoim powrocie podejrzewałam, że w końcu przyjdzie mi na ciebie wpaść, lordzie Selwyn - orzekła przekrzywiając odrobinę głowę. Oczy zmrużyły się odrobinę, praktycznie niewidocznie. To nie tak, że nie dostrzegła go wcześniej, ale nigdy nie zabiegała o jego uwagę - nie potrzebowała jej też teraz. Teraz jednak znajdował się zaraz przed nią. Niegrzecznym byłoby go zignorować, alb zbyć krótki słowem. Zresztą, miała chwilę, którą mogła mu ofiarować. - Mam nadzieję, że Anglia przyjęła cię dobrze. - dodała ze swobodnie zatrzymując się w końcu kilka kroków przed nim. Nie sprawdzając, czy wzrok jej męża podążył za nią. Blaise był znajomym Tristana ich dwójkę łączyło właściwie niewiele więcej ponad to, kilka nic nie znaczących tańców, rozmów i spojrzeń.
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
You will crumble for me
like a Rome.
Czy jej mąż zdąży podzielić się z nią tłumaczeniem, dlaczego ta małolata obdarza go taką uwagą?
- Nie - odpowiedziała mu krótko i beznamiętnie, ale ze zdecydowaniem, tracąc zainteresowanie Cordelią. Na dłużej zatrzymała wzrok na twarzy Corneliusa, kiedy skinął jej głową, utrzymując kontakt wzrokowy o ułamek sekundy zbyt długo, by uznać to za zbieg okoliczności, spojrzenie jednak przemknęło wnet ku rozmówcom. Kobieta, której naprawdę tutaj szukali, wydawała jej się ciekawszym towarzystwem od zagubionej małolaty, dostrzegała w jej spojrzeniu coś przedziwnie znajomego. Doświadczonego.
- Wedle życzenia - Kiwnęła głowa na znak zgody, gdy zaproponowała pominięcie grzecznościowych tytułów. W ostatnim czasie czytała Poradnik Dobrych Manier napisany przez wyjątkowo pompatyczną czarowncę, dawna ona wyśmiałaby przyszłą ją za samą próbę przebrnięcia przez to tomiszcze, z pierwszych rozdziałów zapamiętała jednak, że z racji pozycji Ramseya kwestia pomijania grzecznościowych tytułów powinna wychodzić od niej, ale wciąż wydawało jej się to obce i nie na miejscu. Evelyn wywarła na niej bardzo dobre wrażenie oddając hołd matce naturze, nie wszyscy potrafili zrozumieć, jak ważny był szacunek do ziemi i do lasu, do chmur i do nieba.
- Życie jest służbą - zgodziła się z nią. - A służba zawsze obowiązkiem. To, co wielkie, zasługuje na bezgraniczny szacunek i na nasze oddanie. Rada jestem, że mogę być dziś tego częścią. - Skinęła głową z szacunkiem, po części wobec natury, po części ceniąc wypowiedziane przez nią słowa. Nie pomyliła się, pochopnie oceniając jej mądrość po samym tylko spojrzeniu. Zwątpienie w sprawę, która w rzeczywistości ją tutaj przywiodła, podkreślało tylko jej zaangażowanie - nie dane jej było jednak skończyć myśli, gdy obok zjawiła się wielkooka złotowłosa, wpierw obdarzyła Evelyn współczującym spojrzeniem.
Dziewczyna w pudrowej sukience przypominała ledwie dziecko, a wziąwszy pod uwagę przybrane barwy pewnie nim jeszcze była. Cassandra uniosła wzrok, raz jeszcze przenosząc go na Ramseya, pytająco, czy miał coś wspólnego z tym podlotkiem? Spojrzała na nią z pobłażliwością matki w umiarkowanym stopniu zainteresowanej dzieckiem, które wtrąca się w rozmowy dorosłych. Nieznacznie złagodniała, kiedy lady Malfoy - Ramsey zdążył ją przedstawić zanim Cassandra spytała ją o nazwisko po to tylko, by uderzyć w pewność siebie zbyt młodej ślicznotki - zdradziła, że nie znała wcześniej Ramseya. Wieści o tym, że jej mąż uwielbia poezję, nieco zbiły ją z tropu i zaczęła zastanawiać się, czy aby dziewczę nie pomyliło ich z inną parą, nie wskazywały na to jednak żadne z dalszych słów. - Doprawdy? - spytała Ramseya, gdy zapewnił to dziecko, że słyszeli o nim wiele wspaniałości. Na litość - co w ogóle można mówić o dziewczynie w tym wieku?
- Ależ tak - przytaknęła dziewczynie pobłażliwie, gdy zatoczyła dłonią filozoficzny krąg życia. - To równie ważne - I obyś nigdy nie widziała, jak front wygląda naprawdę. Miała nadzieję, że nie otaczają jej tutaj same kobiety, którym wydawało się, że uśmiechanie się do zdjęć było tym samym, co mierzenie się z konsekwencjami prawdziwości tej wojny, obserwując zdecydowanie przekroczoną granicę bliskości pomiędzy promiennie uśmiechniętą Cordelią a jej mężem w milczeniu, które wiele ją kosztowało. - Czy możemy usłyszeć więcej o zainteresowaniu Namiestnika poezją? Ukrywał swoje zamiłowania przed światem, a to taki wdzięczny temat. Zapewne skromność nie pozwalała mu nigdy powiedzieć więcej. - Uśmiechnęła się do Cordelii, kiedy jej mąż przytaknął absurdom wygłaszanym spod tych słodkich rzęs. Tego chcesz, mój miły?
- Jest pan służącym panienki? - spytała uprzejmie mężczyzny, ukrywając prowokację w tembrze głosu, ale nie w powłóczyście skierowanym ku niemu spojrzeniu. Cordelia zwróciła się do niego obcesowo - że sługą nie był, wydawało jej się bardziej niż oczywiste, nie wskazywał na to strój ani dojrzalszy wiek, w którym jako sługa dawno już zostałby podręcznym ojca tej wygadanej dziewki. Był jej mężem? Wątpliwe, dziewczyna nie miała na palcu obrączki. Ojcem też nie, skoro mówiła mu po imieniu. Krewnym? W każdym wypadku rozkapryszona dziewczyna powinna zostać co najmniej upomniana - a Cassandra nie miała wątpliwości, że pozwalano jej na to tylko dlatego, że jej usta miały odcień malin, skóra przypominała lśniący alabaster, a każdą głoskę podkreślał trzepot gęstych rzęs. Ramsey jednak wywabił nieznajomego znajomego od przykrego obowiązku. - Wina, dziękuję - poprosiła o trunek najprostszy, po który wykonać mógł nie więcej, niż kilka kroków. - Z nutą marakui - dodała po chwili, przyglądając się Cordelii.
prządką
Nie tak planował spędzić to popołudnie, idealne by rozpocząć zagłębianie się w rozrywkach oferowanych na festiwalu. Podciągając do łokci rękawy koszuli, zdążył wyjść z namiotu, gdy dotarły do niego słowa żony. Ciche upomnienie, że dziś musiał wrócić do bardziej oficjalnej części swego życia, gdzie rozrywki schodziły na dalszy plan. Zapomniał o sadzonkach, faktycznie puścił to w niepamięć, jak nieprzyjemny obowiązek, który teraz zdawał się tylko psuć zabawę. Jakaś zaciekła część jego natury, ta, która teraz nie chciała powrotu w sztywne ramy, była gotowa się zbuntować. Niestety rozsądek wygrywał, a obowiązki powracały na pierwszy plan. Na rękę pozostawało mu jedynie to, że jego rozpoznawalność pozostała poza granicami kraju, a w Anglii mimo nazwiska Selwyn mógł poczuć się jeszcze nieco anonimowy, a przynajmniej póki w pobliżu nie było kogoś, kto znał go od dawna. Tych jednostek z arystokratycznego świata, które wiedziały dobrze, kim był. Właśnie dlatego przełamując początkowy opór, zjawił się z żoną w odpowiednim miejscu i czasie, obserwując przez chwilę Ministra Magii. Znał tę schematyczność działania; gest, przerwa, gest, przerwa. Wszystko dla publiki i sztuczne do przesady, jednak na tym to właśnie polegało, gdy stało się na piedestale. Pozornie proste schematy w jakich trzeba było funkcjonować. Miał okazję obserwować to za granicą, dostrzegając jedynie subtelne różnice w zależności jaki kraj.
Później ku sadzonkom ruszyli kolejni, by dać się sfotografować z Ministrem, dotknąć powiewu wyższości, jeżeli któreś z tych zdjęć trafi do gazety przepełnionej piękną propagandą z której obecne Ministerstwo mogło być dumne. Ci, którzy się tym zajmowali, robili kawał roboty i od niedawna wiedział, kto jeszcze maczał w tym palce. Nie dziwiło go to wcale, bo Sallow pasował od zawsze na tak śliskiego człowieka. Szybko dopiął to, po co tu przyszedł, sadzonka znalazła się w przygotowanym dołku, a on mógł wrócić do poprzednich zajęć. Nie pozwolił sobie jednak na pośpiech zdradzany w gestach czy kroku. Spojrzał z uwagą na lady Selwyn, mając ją nadal u boku. Powrót do kraju nie zmienił wiele między nimi, prawie wszystko pozostało tak, jak dotąd przekłamane. Udane małżeństwo na zewnątrz i trudne wewnątrz. Przez czas, który zmarnowali, nauczyli się żyć obok siebie, tolerować się i stworzyć namiastkę przyjaźni, by nie oszaleć w potrzasku wspólnego życia. Gdzieś nad nimi ciążył jedynie ostatni obowiązek, który za pierwszym razem okazał się niepowodzeniem i stworzeniem krótko trwającej niechęci wobec siebie. Nie zamierzał rozważać tego dziś, póki trwał festiwal, zmienił priorytety. Zatrzymał się dopiero kawałek dalej, by przytaknąć żonie, kiedy zdecydowała się wrócić do kobiecego towarzystwa. Nie zamierzał jej zatrzymywać, przeciągać w czasie momentu, gdy każde pójdzie w swoją stronę.
Ruszył się z miejsca, dopiero kiedy smukła sylwetka zniknęła w tłumie. Zamierzał w dość przypadkowym kierunku, gdy do rzeczywistości przywołał go głos. Spojrzał na kobietę, która zjawiła się jak znikąd. Stanął znów w miejscu, obserwując niespodziewaną towarzyszkę.
- Podejrzewałaś? – on za to wcale, chociaż przecież trudno było nie skrzyżować swych dróg ze szlachetnie urodzoną częścią społeczeństwa, a już zwłaszcza z Rosierami, nawet jeżeli obecnie nosili inne nazwisko.- Myślisz, że to doby moment ku temu spotkaniu, lady Travers? – spytał, a jego głos pozostawał uprzejmie łagodny. Nosił te charakterystyczne dla niego brzmienie.- Doceniam twą nadzieję, a Anglia przyjęła mnie tak dobrze, jak tylko mogła.- odparł, rozmijając się z prawdą bez zająknięcia. Kłamanie było łatwe, a już zwłaszcza w tak nieistotnych kwestiach.
- Nie sądziłem, że przyjdzie nam się tu spotkać.- podjął, nawiązując do wcześniejszego.- A już zwłaszcza, gdy będziesz tu sama.- dodał, bo chociaż naturalnie wokół było pełno osób, to spodziewał się, że przy jej boku będzie trwał mąż.- Jak ci się podoba festiwal? – spytał, sięgając po najłatwiejszy temat.
-Oczywiście, że tak jest. - przytaknął bez zawahania. -Wszyscy są najbardziej zainteresowani rodziną Ministra. - potwierdził tak, aby nie skłamać. Fotogeniczność nie miała nic do tego, Cronus Malfoy dzierżył władzę w kraju, a Cordelia była piękną panną na wydaniu, rzecz jasna budziło to zainteresowanie. W dodatku szczerze kochała swojego ojca i brata, co było niezaprzeczalnym atutem - gdyby tylko wiedziała, kiedy milczeć…!
-Pan Mulciber nigdy nikogo by nie skrzywdził. To bardzo uczony człowiek, a tezy przez niego stawiane są trudne, ale prawdziwe. - wyjaśnił Cordelii, szczerze wierząc w społeczną przydatność artykułu Ramseya. Wcześniej nie wiedział zbyt wiele o jego pracy, a jego tezami zachwycił się szczerze - pięknie można było je wpasować w propagandę oraz w prywatne życie samego Corneliusa, kochającego kontrolę.
-Ja… - podziękował sobie w myślach za to, że oddalili się od Joyce i dziennikarka nie jest w stanie usłyszeć tego, jak okrutnie i szczegółowo Cordelia komentuje strój Cassandry Mulciber. Być może dzięki szybkiej reakcji został dziś bohaterem - niesolidarna krytyka Cassandry nie przedostanie się do prasy. -…nie znam się na modzie. - odpowiedział, poprawiając mankiet swojej nowej, podobno modnej szaty uszytej przez Yelenę. …ale może ta suknia ma coś symbolizować? Warwickshire do niedawna było w… smutnej sytuacji, zanim namiestnik Mulciber objął rządy. A jego krewna pracuje w “Cynobrowym Świergotniku”. - na pewno zadbałaby o brokat na sukni Cassandry gdyby uważała to za konieczne. Skromniejszy strój pasował do powagi czarownicy, do jej chłodnej urody. Poza powitaniami na Polanie Świetlików nie poznał jej jeszcze osobiście, ale czekał na oficjalną możliwość, nie przypuszczając nawet, że Cordelia przyśpieszy tą okazję.
-Warwickshire to tereny wojenne, szpital jest tam niezbędny - ratuje ludzkie życia, gdy szybki transport do Munga jest niemożl... - zaczął cierpliwie tłumaczyć młodej damie, ale wtem ona wyrwała się do przodu. …co? - Merlinie, nie, skąd młode panny mają tyle energii i dlaczego chodziła tak szybko w tym gorsecie? Podążył za nią, bo czy miał wybór? Czuł się jak skazaniec, ale starał się mieć podniesiony podbródek i wyprostowane plecy, nie może być tak źle…
Było źle, gorzej niż się spodziewał. Wstęp, szczebiotliwy, ale o niczym, był jeszcze znośny, choć sztuczny uśmiech brunetki wydawał się odbijać jego własny dyskomfort, ale Cordelia nagle zaczęła mówić o tajemnicach poezji, a on prawie osłupiał. Do rzeczywistości przywołała go prośba o wino od Cordelii i - nieskończenie bardziej upokarzające - bezpośrednie pytanie Cassandry. Jej wzrok zdradzał prowokację i fakt, że nie wierzyła szczerze w swoje słowa, a jego - musiał zdradzić narastającą konsternację, bo z pomocą przyszedł mu sam Ramsey.
Uśmiechnął się sztucznie, dławiąc wstyd.
-Lady Malfoy, służący odebrał już zapłatę za nasze wino. - upomniał Cordelię, choć wątpliwe, by w jego ociekającym uprzejmością tonie wychwyciła prawdziwe upomnienie. Jak zwracał się do niej Minister, jak poradzić sobie z nastolatką? -Cornelius Sallow, jestem Rzecznikiem Ministra, z dumą współpracuję też czasem z Pani Mężem. - organizował koncert charytatywny zbierający środki na założony przez nią szpital, który tak gorliwie krytykowała Cordelia, agitował też wśród elit Shropshire w celu wsparcia leżącego niedaleko Warwickshire, jego nazwisko przewijało się w Warwick. -Mam nadzieję, że będzie nam dane porozmawiać spokojniej i oficjalnie, a tymczasem zamówimy pań wino. - skłonił się lekko, z lisim uśmiechem, udając, że nic się nie stało. Podniósł wzrok na nieznajomą, czyżby faktycznie krewną Mulciberów? -Miło mi panią poznać, pani… - zwrócił się do Evelyn, czekając aż się przedstawi, a następnie odszedł o kilka kroków z Ramseyem i zniżył głos.
-Dziękuję. I przepraszam, nie wiem co wpadło jej do głowy, by przerywać waszą rozmowę. - mruknął do niego gdy się oddalili, będąc już poza zasięgiem słuchu pań. -Zaraz będę musiał iść, doglądam uroczystości dla Ministra - ale musiałem odciągnąć lady Cordelię od rozmowy sam na sam z redaktor Czarownicy, przecież tamta dziennikarka by ją zniszczyła. Wygląda jak róża Wiltshire, ale sam słyszałeś… - machnął ręką. Co wygaduje. -Widziałeś gdzieś Abraxasa? - jak na złość, nie mógł go wypatrzeć wśród zgromadzonych. -Powinna pozostać pod opieką kogoś… powściągliwego. - i obrotnego, jak pani Mulciber, ale ona była przecież zajęta. -To miłe, że twoja żona dotrzyma jej przez chwilę towarzystwa. - podziękował, nie mogąc powiedzieć na głos, że ma nadzieję, że Cordelia nie będzie dla Cassandry zbyt męczącym towarzystwem - ale właśnie to mówiła jego mina. Już się zmęczył. Podziękował Ramseyowi raz jeszcze, a dostrzegając w oddali własną rodzinę - pokazali się tu nawet jego rodzice, matka była dziś w dobrej formie - pożegnał się uprzejmie, by samemu zasadzić drzewko i dołączyć do zdjęć.
/zt
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.