Dróżka na skraju lasu
Na początku 1900 roku królewski Waltham Forrest był jednym z większych obszarów leśnych w tej części kraju. Jako ulubione miejsce polowań na jelenie, zające i lisy był często odwiedzany przez czarodziejów w celach rozrywkach. Mugolskie władze, potrzebując miejsca na rozbudowę swoich miast, dróg i szkół rozpoczęły proces intensywnej wycinki lasu. Kurczące się granice i przerzedzenia doprowadziły do zmian w strukturze lasu, nad którymi nieustannie pracowali zielarze i leśnicy, lecz nieprzerwana ingerencja mugoli nie umożliwiała skutecznego odtworzenia zniszczonych terenów. Dopiero pozbycie się mugoli z Londynu w Bezksiężycową Noc umożliwiło uczynienie ze stolicy bezpiecznego miejsca przyjaznego czarodziejom, ale jak się okazało, także Matce Ziemi, którą czcimy w trakcie tego tradycyjnego święta. Ministerstwo Magi postanowiło przyczynić się do odbudowy zniszczonej flory ,a z okazji Brón Trogain, święta płodności, zachęca przy tym wszystkich czarodziejów do pomocy i wspólnego budowania nowej, lepszej rzeczywistości.
Takie słowa padły z ust Ministra Magii 10 sierpnia przed szeregiem dziennikarzy na skraju lasu. Z rąk gajowego, Johna Wilkesa, odebrał kilkunastocentymetrową sadzonkę sosny, by włożyć ją w zwolnionym tempie do wykopanego wcześniej (oczywiście przez gajowego) dołka. Minister Magii zatrzymał się przy ziemi, dając czas reporterom na uwiecznienie tej chwili i dokładne jej zrelacjonowanie. Po wszystkim wyprostował się i zaprosił pierwszych filantropów do wsparcia tej słusznej sprawy. Każdy z kolejnych czarodziejów przyjmował tę samą pozycję przed reporterami, wkładając do wykopanej przez zaklętą łopatkę dziury sadzonkę sosny. Obecny przy tym nieustannie Minister każdemu z nich dziękował osobiście uściśnięciem dłoni (w chwilowo zamrożonym geście by dać szansę reporterom).
Aby przyczynić się do odbudowy zniszczonej przez mugoli przyrody wystarczy podejść do gajowego i odebrać od niego kilkunastocentymetrową sadzonkę drzewka, a następnie włożyć ją do przygotowanego wcześniej dołka (uśmiechając się przy tym do reporterów, którzy będą zainteresowani każdą postacią z poziomem rozpoznawalności II i większym).
Po wszystkim młoda czarownica ubrana w lnianą, jasną sukienkę do ziemi, w wianku splecionym ze źdźbeł trawy i zbóż ofiaruje ci lub (a jeśli otrzyma zgodę) przypnie do stroju pamiątkową gałązkę sosnowego darczyńcy. Wedle dawnych wierzeń, otrzymana za zasługi, zabrana do domu i powieszona nad progiem zapewni jego mieszkańcom pomyślność tak długo, póki nie straci wszystkich igieł.
Tradycja polowań sięga odległych czasów. Zdażało się mawiać przy tym: kto idzie na niedźwiedzia, niech gotuje łoże, a kto na dzika – mary. I choć lasy Waltham pozbawione są już dzisiaj niedźwiedzi i dzików to można w nich spotkać lisy, zające, jelenie, sarny oraz rozmaite ptactwo.
Na syto zastawionych stołach podczas festiwalu płodności nie brakuje dziczyzny, ta jednak jak wszystko w trakcie obchodów Brón Trogain jest darem Matki Natury, który należy odpowiednio zdobyć, oprawić i przyrządzić, a ostatecznie tradycyjnie podać. Każdej nocy, od rozpoczęcia festiwalu organizowane są zbiorowe pościgi za zwierzyną. W trakcie nocnych gonitw czarodzieje rywalizują ze sobą o tytuł króla polowań, ten zaś przypada czarodziejowi, który dopadnie największą lub najrzadszą zwierzynę. Każdą ustrzeloną zdobycz czarodzieje zabierają na Polanę Świetlików, w miejsce wielkiej uczty, gdzie czekają na nich już ścięte gałęzie drzew sosnowych, tataraku i trzciny, gdzie z wyrazem szacunku układa się ją celu oddania jej hołdu, a ich wielkość lub rzadkość poddaje się ocenie. Każdego myśliwego symbolicznie honoruje się uciętą gałązką sosny, która jest wyrazem czci upolowanej zwierzyny. Myśliwemu przysługuje przywilej noszenia jej do końca festiwalu. Ogłoszenie i koronacja zwycięzcy z poprzedniego dnia(spośród wszystkich myśliwych biorących udział danej nocy) odbywa się codziennie tuż po zachodzie słońca na Polanie Świetlików. Wieniec z liści laurowych zdobi głowę zwycięzcy.
Jeżeli gracz wybranego przez siebie dnia uda się na polowanie i upoluje zwierzynę, rozpoczyna w ten sposób rywalizację o tytuł króla polowania. Pozostali gracze udający się na polowanie w przeciągu realnych dwóch tygodni od momentu zgłoszenia udanego polowania w niniejszym temacie (tryumfalnego powrotu postaci ze zwierzyną z wyraźnym oznaczeniem daty) muszą przybrać tą samą datę. Rywalizacja kończy się po upływie dwóch tygodni, postać, która upoluje najrzadszą zwierzynę, zostaje królem polowania i zostaje koronowana w trakcie kolejnego zmierzchu wieńcem plecionym z liścia laurowego.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Tej nocy nie gubił się w lesie, śnił o czymś innym, o ogniu, który odcina ludziom drogę ucieczki, o swądzie spalonych ciał, o tym, jak i jego dosięgają płomienie, bo magia zawodzi go raz za razem, nie jest w stanie posłużyć się nią do tego, by się obronić.
(Magia zawodzi - czy on sam?)
Znowu im się nie udało. Wtedy, wczoraj, w tamtej uliczce czuł się po prostu bezużyteczny. Oglądał się przez ramię, patrząc na plątaninę różnobarwnych zaklęć, w uszach wciąż dźwięczał czyjś krzyk. Uciekli - ale w pakcie milczenia zawarli bezgłośne przyrzeczenie; jasne było to, że wrócą ponownie. Raz jeszcze. Dzień po dniu. Tydzień po tygodniu - jeśli tylko będzie trzeba.
Jeśli istniał choć cień szansy, że kiedyś się uda, musieli próbować. Nie nazwałby tego szaleństwem, lecz jedyną słuszną decyzją. Potrzebowali dotrzeć do tego przejścia, każdego dnia coraz bardziej. Dziś zmienili więc nieco strategię, podeszli od innej strony, licząc na to, że cokolwiek działo się w terenie zabudowanym, tutaj tego nie odczują - musieli wedrzeć się do lasu nie tracąc już dłużej czasu.
- Ten taniec? - i choć roześmiał się cicho, w jego głosie pobrzmiewało echo zmęczenia; niemniej, dla niej byłby w stanie wykrzesać z siebie nieco sił, nauczyłby ją krok po kroku jak oswoić garboroga, skoro tak bardzo jej się to podobało. - Jak wpadłem ostatnio do Tower, to niestety nikt nie raczył oprowadzić mnie po wnętrzu, ale podejrzewam, że cele to raczej małe mają, nie wiem, czy wystarczyłoby w niej miejsca na taniec potrzebujący sporej przestrzeni, ale... pewnie mieliśmy tam innego rodzaju zabawy, no wiesz, złap mnie, jeśli potrafisz i tym podobne - nie siedziałby przecież bezczynnie, próbowałby się jakoś wydostać.
Pytanie o to, czy jest w porządku skwitował tylko skinieniem głowy, nie chciał już do tego wracać, powinni zostawić tamte próby za sobą i dzisiaj skoncentrować się maksymalnie na tym, co ich czeka. Drgnął, słysząc gdzieś w oddali zaklęcia, te jednak zdawała się oddzielać od nich kurtyna mgły, tworzącej rozpływającą się wokół nich ciszę.
Wojna była obok, gdzieś dalej. A przed nimi zamajaczył las.
- Myślisz, że najgorsze za nami? - czy dopiero przed nimi?
zt x2
idziemy tu
sing the rebel song
Zdecydowanie zaczęła się już gubić w dniach. Ktoś kto obserwowałby ich z boku na pewno pomyślałby o nich jak o wariatach lub fanatykach. Właściwie po głębszym rozpatrzeniu sprawy naprawdę o wiele lepiej by im było gdyby wzięli ze sobą namioty i po prostu zamieszkali w tym lesie. Może i było w tym trochę szaleństwa; każdy posiadający zdrowe zmysły naturalnie by już odpuścił, ale nie oni. Zbyt wiele czasu spędzili już na próbach dotarcia do garboroga by teraz gdy byli już naprawdę blisko odpuścić.
Wiedziała, że Keat myśli podobnie choć nie miała zamiaru poruszać tego tematu głośno. Znała się na ludziach wystarczająco by wiedzieć, że czarodziej pluje sobie w twarz za nieudane próby. Lucinda uważała, że wcale nie powinien. To było ryzyko, którego się podejmowali i tak naprawdę to blondynka czuła się przegrana nie mogąc tak naprawdę mu pomóc. Taniec był tym co musiał zrobić sam i bez względu na to czym mu się to uda czy też nie to nie miała prawa go za to krytykować. Byłaby przecież straszną zołzą.
Kolejny dzień rozpoczynali w ten sam sposób. Miała nadzieje, że i tym razem nie natkną się na nachalnych pracowników Ministerstwa. - Masz jeszcze jakąś fuchę oprócz zaangażowanego gajowego? - zapytała uśmiechając się przy tym szeroko. Teraz oboje należeli do bardzo rzadkiego gatunku Ludzi Lasu. Tak naprawdę wcale jej to nie przeszkadzało. Oczywiście była sfrustrowana tym, że tak wiele rzeczy stało im na drodze, ale z drugiej strony nikt nie powiedział, że ratowanie świata będzie łatwe. - I w sumie jakie są twoje odczucia względem Zakonu jak już bliżej go poznałeś? - zapytała mając w pamięci ich ostatnią rozmowę podczas jego pierwszej misji sojuszniczej. Od tamtej pory minęło trochę czasu więc była ciekawa jak teraz to widział. Oczywiście wiele też się zmieniło od tej rozmowy, świat jeszcze bardziej stanął na głowię, a w przekonaniu blondynki miało być tylko jeszcze gorzej.
Szlachcianka rozejrzała się po skraju lasu. Jeszcze mieli przed sobą kawał drogi, ale miała nadzieje, że już nic ich nie zaskoczy. Nie mogło być przecież jeszcze trudniej.
'Londyn' :
Odkąd Zakon Feniksa przejął trzy kluczowe miejsca w londyńskim lesie, London Borough of Waltham zdawało się najbardziej oczywistą drogą ucieczki z miasta. Najpierw uciekinierów przerzucano tędy dyskretnie, potajemnie. Zakon Feniksa zdołał zyskać kontrolę nad Podziemnym Korytarzem, doskonałą kryjówką, która nie powinna zostać odkryta. Potem jednak okazało się, że większe grupki mugoli uciekają przez las i tak. Sytuacja w mieście zaostrzyła się zwłaszcza po urodzinach Ministra i wybuchu w porcie - doki zaczęły być dokładnie kontrolowane przez ministerialne służby, a ponoć także przez Rycerzy Walpurgii. Dlatego mugole i mugolacy coraz tłumniej garnęli się do lasu, dołączali do nich również obawiający się nowej władzy czarodzieje półkrwi. Wielu z nich zostało przecież w mieście w kwietniu, pozornie bezpiecznych, karmiąc się złudzeniami na normalność - ta jednak nie nastawała, w mieście zaczęły pojawiać się olbrzymy i zdawało się, że względna czystość krwi nie gwarantuje już bezpieczeństwa. Michael sam musiał żył ze świadomością, że działania Biura Aurorów i Zakonu Feniksa mogą skierować uwagę i gniew Ministerstwa przeciw czarodziejom o każdej czystości krwi. Sam namówił do współpracy właścicieli Dziurawego Kotła, sam nakładał pułapki na biznesy niegdyś sprzyjające mugolakom, sam zdawał sobie sprawę z istnienia ruchu oporu. Może on wiedział, gdzie szukać sojuszników, ale uwaga Ministerstwa może być wybiórcza, pochopna, niebezpieczeństwo może dotknąć również niewinnych i obojętnych.
Strach szerzył się w mieście i skłaniał ludzi do ucieczek - coraz bardziej panicznych, gdy zrozumieli, że w porcie szerzą się patrole i perspektywa dyskretnego wypłynięcia do Francji jest już tylko ułudą.
Panika stwarzała ryzyko nazbyt pochopnych akcji, nieskoordynowane ucieczki mogły zostać wykryte, a wysiłki zabezpieczenia drogi przez las zniweczone. Na szczęście Michael i Figg zdołali porozmawiać już z dowódcą grupy mugolaków, którzy przygotowali szlak ucieczki wzdłuż zapomnianego toru. Były auror i policjantka zdołali wtedy nie tylko dogadać się z uciekinierami i wziąć ich pod protekcję Zakonu, ale też zabezpieczyć całą drogę ucieczki. Od zeszłego tygodnia Zakon kontrolował już trzy kluczowe miejsca w całym lesie - Tonks kojarzył jeszcze laboratorium pewnego naukowca, które wypadałoby odwiedzić, ale droga ucieczki i tak była stabilna.
Pozostało zająć się eskortą uciekinierów. Krzykacz zapewniał im bezpieczeństwo na drodze na skróty, z miasta, potem ścieżką wzdłuż zapomnianego toru, w razie niebezpieczeństwa można było przeczekać w korytarzu...
Kluczowym momentem było patrolowanie obrzeży lasu, upewnianie się, że nie kręcą się tu niepowołane patrole Ministerstwa i spotykanie się tutaj z grupami uciekinierów.
Biuro Aurorów zorganizowało specjalne patrole, zajmujące się wyprowadzaniem ludzi z miasta, a Michael od razu zgłosił się do tego zadania. Potrzebował się czymś zająć, potrzebował zmyć ze swoich rąk krew mugoli, których nie zdążył uratować w połowie kwietnia. Nade wszystko, myślał jednak praktycznie. Zabezpieczył już dwa miejsca w tym lesie, a od początku kwietnia kilkakrotnie zdołał niezauważony przedostać się do Londynu. Wiedział, czego się tutaj spodziewać - a choć wielu aurorów nadal pracowało dla Longbottoma i Rineheart'a i brało udział w zorganizowanych Kierana patrolach, to nie wszyscy byli zaznajomieni akurat z tą częścią lasu. Nie wszyscy czarodzieje potrafili też zyskać zaufanie podejrzliwych mugoli - Michael nadal z bladym uśmiechem wspominał, jak przywódca uciekinierów zapytał Marcellę o hasła związane z mugoloznastwem.
Dzisiaj Tonks miał eskortować grupkę uciekinierów wraz z dwoma zaufanymi kolegami z Biura i Zakonu. Młody O'Donnell, kursant, został sojusznikiem sprawy Zakonu już w kwietniu, bez najmniejszego namysłu. Grant, niewiele młodszy od Michaela, brał udział w walkach Bezksiężycowej Nocy, ale najpierw został ciężko ranny, a potem chciał zapewnić bezpieczeństwo swoim rodzicom (mieszkali w małym miasteczku na północy Anglii, ale nazwisko zbuntowanego syna narażało ich na niebezpieczeństwo) i zdołał wśliznąć ich na statek do Francji. Tonks myślał, że Grant pojedzie z nimi, ale pod koniec czerwca zobaczył kolegę w Oazie. Pomogłem uciec rodzinie, teraz muszę pomóc innym.
O'Donnell miał dopiero dwadzieścia lat, Grant dopiero od miesiąca angażował się czynnie w patrole Zakonu, więc pomimo formalnego braku hierarchii, Michael naturalnie objął dowodzenie. Był skupiony, czujny, ale i spięty.
W dzisiejszej grupie miała być Kathleen, żona Petera. Z niemowlęciem.
Młodszy kolega partnerował Michaelowi w większości akcji podczas ostatniego roku, aż do kwietnia. Poznali się w lecie, gdy Tonks wrócił do czynnej pracy, a czystokrwisty Peter nigdy nie patrzył na niego krzywo i nigdy nie pytał o likantropię. Wręcz przeciwnie, chętnie (i zdumiewająco szybko) uczył się od nowego, starszego kolegi i z błyszczącymi oczyma wypytywał o opowieści z Norwegii. Pracowało im się dobrze, bardzo dobrze. W jesieni Michael wziął za Petera sporo zastępstw - młody ojciec brał tyle wolnego, na ile pozwalała Bones i cieszył się z narodzin córeczki.
Potem Bones zabito, a Peter przestał się tak często uśmiechać.
Ostatni raz Michael widział partnera w akcji, przyjaciela podczas zebrania, na które zwołał wszystkich Rineheart w nocy trzydziestego pierwszego marca.
A później, pod koniec kwietnia Peter zaginął.
Intuicja mówiła Michaelowi jedno, ale umysł i serce próbowały się łudzić. Może postanowił się zająć żoną i córką, z nimi też nie sposób się skontaktować. Może już dawno są za granicą. Tak bym zrobił na jego miejscu - był... jest młody ojcem, świetnym czarodziejem. Nic mu się nie stało, po prostu wyjechał - tak byłoby najroztropniej, a zawsze był rozsądny.
Wygodnie było żyć złudzeniami.
List od Kathleen i wiadomość o zaginię...o prawdopodobnej śmierci Petera otrzymał dwa dni temu. Żona też w nią nie wierzyła, bardzo długo. Ukrywała się w piwnicy przyjaciół, wytrwale czekając na jego powrót. W końcu minęły cztery miesiące, zrozumiała, że już nie wróci, coraz więcej mieszkań było przeszukiwanych i Kathleen wreszcie postanowiła napisać do Tonksa.
Michael nie wiedział, jak spojrzy jej w oczy. Wiedział za to doskonale, jak najszybciej wyprowadzić ją z miasta. Sam nie chciał, nie powinien spotykać się z nią w Londynie - choć eskortował już z Dearbornem rodzinę z Fleet Street, to przecież mieli wtedy ogon. Zaangażował więc jednego z zaufanych ludzi z zarejestrowaną różdżką, który organizował grupy uciekinierów w Dziurawym Kotle. Zabezpieczenie lokalu w czerwcu zapewniło Tonksowi regularny kontakt z właścicielami i możliwość dowiadywania się o ucieczkach, które tam organizowano. Kathleen miała dołączyć do jednej z grup i do lasu przyjść już pod eskortą szlachetnego przemytnika oraz w towarzystwie trójki innych uciekinierów. Tu mieli się rozdzielić - człowiek z Londynu miał niepostrzeżenie wrócić do stolicy, a aurorzy przejąć eskortę nad grupą i bezpiecznie wyprowadzić ich z terenów objętych zakazem teleportacji.
Aurorzy stali ukryci za Salvio Hexia, ale na widok uciekinierów, Michael postąpił krok, by wyjść zza bariery. Zanim znalazł się na widoku, wyszeptał jeszcze Homenum Revelio.
Zaalarmowała go pojedyncza sylwetka wśród drzew.
-Na prawo ode mnie, godzina siódma, ktoś stoi między drzewami. - szepnął do aurorów, a potem precyzyjnie posłał w tamtą stronę silnego Petryficusa. Rozbłysła tarcza, ale nie dość silna - a światło nakierowało różdżki O'Donnella i Granta. Pierwszy rzucił Expelliarmus, drugi Esposas - a Michael wyszedł wreszcie na spotkanie uciekinierów. Napotkał smutny wzrok Kathleen, skinął jej głową, szybko przeniósł wzrok na ich przewodnika. Po wymianie porozumiewawczych spojrzeń i hasła, tamten ruszył w drogę powrotną, a Tonks wprowadził grupkę za barierę niewidzialności.
-Ruszajcie, ja zajmę się tamtym i was dogonię. - poprosił aurorów i za pomocą Ascendio ruszył ku skutej sylwetki wśród drzew.
Podniósł różdzkę nieznajomego mężczyzny, upewnił się, że jest objęty Esposas i zdjął z niego Petryficusa. Nie było tu nikogo innego, nikt nie usłyszy krzyku. Ale mężczyzna nie krzyczał - tłumaczył się szybko i gorączkowo, choć z obleśnym uśmiechem. Nie był z policji, nie. Pracował dla siebie. Widywał uciekinierów w lesie, ale nic nie powie, nikomu - jeśli dostanie pieniądze za milczenie.
Niegdyś Michael by się zawahał, niegdyś poprzestałby pewnie na Oblivate, niegdyś łudziłby się, że jednorazowa zapłata wystarczy.
Teraz wiedział, że nie wystarczy. W oczach mężczyzny o orlim nosie błyszczała chciwość, a Michael wiedział, że na zawsze zapamięta ten nos i te oczy. Nie był z rodzaju tych, którzy zapominają.
Coś musiało się zmienić w jego twarzy, skuty intruz zaczął pochopnie wycofywać się z szantażu, mówić coraz szybciej, prosić.
Oblivate nie wystarczy - tacy jak oni jeszcze tu wrócą. I narażą wszystko na ryzyko.
Michael przymknął na moment oczy, przypomniał sobie krew mugoli zarżniętych jak zwierzęta przez Miu.
Przypomniał sobie uśmiech Petera i smutne spojrzenie Kathleen.
A potem rzucił Lamino - szybko, precyzyjnie, celując w tętnicę szyjną.
Wiedział, gdzie kierują się uciekinierzy - zdąży przenieść ciało Levicorpusem wgłąb lasu i zatrzeć ślady Chłoszczyściem. Droga musi pozostać jak najdalej od podejrzeń. Bezpieczna.
/zt
Can I not save one
from the pitiless wave?
Na początku 1900 roku królewski Waltham Forrest był jednym z większych obszarów leśnych w tej części kraju. Jako ulubione miejsce polowań na jelenie, zające i lisy był często odwiedzany przez czarodziejów w celach rozrywkach. Mugolskie władze, potrzebując miejsca na rozbudowę swoich miast, dróg i szkół rozpoczęły proces intensywnej wycinki lasu. Kurczące się granice i przerzedzenia doprowadziły do zmian w strukturze lasu, nad którymi nieustannie pracowali zielarze i leśnicy, lecz nieprzerwana ingerencja mugoli nie umożliwiała skutecznego odtworzenia zniszczonych terenów. Dopiero pozbycie się mugoli z Londynu w Bezksiężycową Noc umożliwiło uczynienie ze stolicy bezpiecznego miejsca przyjaznego czarodziejom, ale jak się okazało, także Matce Ziemi, którą czcimy w trakcie tego tradycyjnego święta. Ministerstwo Magi postanowiło przyczynić się do odbudowy zniszczonej flory ,a z okazji Brón Trogain, święta płodności, zachęca przy tym wszystkich czarodziejów do pomocy i wspólnego budowania nowej, lepszej rzeczywistości.
Takie słowa padły z ust Ministra Magii 10 sierpnia przed szeregiem dziennikarzy na skraju lasu. Z rąk gajowego, Johna Wilkesa, odebrał kilkunastocentymetrową sadzonkę sosny, by włożyć ją w zwolnionym tempie do wykopanego wcześniej (oczywiście przez gajowego) dołka. Minister Magii zatrzymał się przy ziemi, dając czas reporterom na uwiecznienie tej chwili i dokładne jej zrelacjonowanie. Po wszystkim wyprostował się i zaprosił pierwszych filantropów do wsparcia tej słusznej sprawy. Każdy z kolejnych czarodziejów przyjmował tę samą pozycję przed reporterami, wkładając do wykopanej przez zaklętą łopatkę dziury sadzonkę sosny. Obecny przy tym nieustannie Minister każdemu z nich dziękował osobiście uściśnięciem dłoni (w chwilowo zamrożonym geście by dać szansę reporterom).
Aby przyczynić się do odbudowy zniszczonej przez mugoli przyrody wystarczy podejść do gajowego i odebrać od niego kilkunastocentymetrową sadzonkę drzewka, a następnie włożyć ją do przygotowanego wcześniej dołka (uśmiechając się przy tym do reporterów, którzy będą zainteresowani każdą postacią z poziomem rozpoznawalności II i większym).
Po wszystkim młoda czarownica ubrana w lnianą, jasną sukienkę do ziemi, w wianku splecionym ze źdźbeł trawy i zbóż ofiaruje ci lub (a jeśli otrzyma zgodę) przypnie do stroju pamiątkową gałązkę sosnowego darczyńcy. Wedle dawnych wierzeń, otrzymana za zasługi, zabrana do domu i powieszona nad progiem zapewni jego mieszkańcom pomyślność tak długo, póki nie straci wszystkich igieł.
Tradycja polowań sięga odległych czasów. Zdażało się mawiać przy tym: kto idzie na niedźwiedzia, niech gotuje łoże, a kto na dzika – mary. I choć lasy Waltham pozbawione są niedźwiedzi to można w nich spotkać dziki, lisy, zające, jelenie, sarny oraz rozmaite ptactwo.
Na syto zastawionych stołach podczas festiwalu płodności nie brakuje dziczyzny, ta jednak jak wszystko w trakcie obchodów Brón Trogain jest darem Matki Natury, który należy odpowiednio zdobyć, oprawić i przyrządzić, a ostatecznie tradycyjnie podać. Każdej nocy, od rozpoczęcia festiwalu organizowane są zbiorowe pościgi za zwierzyną. W trakcie nocnych gonitw czarodzieje rywalizują ze sobą o tytuł króla polowań, ten zaś przypada czarodziejowi, który dopadnie największą lub najrzadszą zwierzynę. Każdą ustrzeloną zdobycz czarodzieje zabierają na Polanę Świetlików, w miejsce wielkiej uczty, gdzie czekają na nich już ścięte gałęzie drzew sosnowych, tataraku i trzciny, gdzie z wyrazem szacunku układa się ją celu oddania jej hołdu, a ich wielkość lub rzadkość poddaje się ocenie. Każdego myśliwego symbolicznie honoruje się uciętą gałązką sosny, która jest wyrazem czci upolowanej zwierzyny. Myśliwemu przysługuje przywilej noszenia jej do końca festiwalu. Ogłoszenie i koronacja zwycięzcy z poprzedniego dnia(spośród wszystkich myśliwych biorących udział danej nocy) odbywa się codziennie tuż po zachodzie słońca na Polanie Świetlików. Wieniec z liści laurowych zdobi głowę zwycięzcy.
Jeżeli gracz wybranego przez siebie dnia uda się na polowanie i upoluje zwierzynę, rozpoczyna w ten sposób rywalizację o tytuł króla polowania. Pozostali gracze udający się na polowanie w przeciągu realnych dwóch tygodni od momentu zgłoszenia udanego polowania w niniejszym temacie (tryumfalnego powrotu postaci ze zwierzyną z wyraźnym oznaczeniem daty) muszą przybrać tą samą datę. Rywalizacja kończy się po upływie dwóch tygodni, postać, która upoluje najrzadszą zwierzynę, zostaje królem polowania i zostaje koronowana w trakcie kolejnego zmierzchu wieńcem plecionym z liścia laurowego.
A co się stanie, kiedy to niedźwiedź wzniesie kuszę? Byliśmy tam, my, niedźwiedzie. W lasach wysoko wznosiliśmy głowy, w lasach jak te bestie ostrzyliśmy pazury, gotowi zaryczeć i rozerwać ofiarę na strzępy. Mój brat i ja byliśmy drapieżnikami. Do krainy drzew wchodziliśmy jak do siebie. Waltham nie mogło równać się z ulubionymi terenami na wschodzie, ale to nie miało znaczenia. Spośród wszystkich atrakcji letniego festiwalu, to właśnie ta przyciągała mnie najbardziej. Na większość spoglądałam z niechęcią, nie nęciły mnie tańce i uczuciowe, słoneczne rytuały. Nie bawiły mnie melodie zbyt lekkie i radosne – wręcz mdlące. Byłam tam, bo należało się pokazać, w idealnie skrojonym, uszytym przez Yelenę łowieckim stroju, z morderczym oporządzeniem u boku, z wyraźnie rzuconym wyzwaniem. Nie im wszystkim, nie gromadzącym się angielskim łowcom, ale temu drugiemu niedźwiedziowi, który razem ze mną zamierzał przystąpić do rywalizacji. Lubiliśmy to, lubiliśmy wyścig, wyrywanie sobie zwycięstw i tę dziwną nostalgię, która na powrót wpychała nas między tamte lasy, tamte szczenięce lata, gdy mieliśmy zbyt małe łapy, aby zagrozić światu, a i tak chcieliśmy zagarnąć to wszystko dla siebie.
Wydarzenie było ważne, należało się pokazać. Pozostawić wyraźne ślady, okazać zaangażowanie. Byliśmy daleko od Warwick, ale wciąż dbaliśmy o chwałę rodziny. Pamiętałam wiele głosów wędrujących ze wskazówkami, ale i upomnieniem. Nie byliśmy przypadkowi, nie byliśmy do końca wolni, nieśliśmy dziedzictwo. Oswajałam się z tym uczuciem. Gdy powinność łączyła się z pasją, gdy odpowiadała na głód przygody i potrzebę zagarnięcia ofiary, zaczynała smakować jeszcze inaczej. Uzależniająco. To mogłam robić, tak mogłam rozrzucać po angielskiej ziemi ślady. Gdy w grę wchodziła kusza, stawałam się ambitna i jeszcze bardziej bezlitosna. Nie zamierzałam wyjść z lasu z byle ptaszyskiem. Chciałam bestii, chciałam trofeum. Niedźwiedzie budziły grozę. Zamierzałam złapać porządny trop. Tych terenów wcale nie znałam, nie dotarłam tutaj podczas krótkiego pobytu w Londynie. Ta nieznajomość mogła osłabić łowcę, ale z drugiej strony w Rosji robili tak samo. Wysyłali nas na nieoswojone, pełen zagadek ziemie i kazali szukać. Powrót z pustymi rękami był jak wyrok śmierci.
Na skraj lasu dotarliśmy bez przeszkód. Rzucane między sobą ostre spojrzenia podsycały atmosferę o wiele bardziej niż głosy organizatorów czy obecność zupełnie obcych konkurentów. Bawiliśmy się, broń grzała się przy piersi, wewnątrz ciała coś dudniło w ekscytującej melodii. Nic nie sprawiało mi większej przyjemności. Zbudzony drapieżnik potrzebował krwi. Zapach wabiących, lekko wilgotnych drzew niemożliwie wręcz kusił. Tajemnicza, przykryta ciemną zasłoną zieleń zapraszała w nieznaną historię pełną zakamuflowanych wskazówek. Nocna gonitwa wkrótce miała się rozpocząć. Ostatni raz obróciłam głowę w stronę brata. Wiedziałam, że tak jak ja, on nie zamierzał odpuścić. Korona króla łowów nie była jedynym powodem.
Wreszcie wkroczyliśmy do nocnego lasu.
1. K100 na podjęcie tropu
2. K100 na rodzaj zwierzyny, jeżeli udał się trop.
'k100' : 15, 79
Miałem odwagę sięgać po wszystko - i tak miało być też tej nocy.
Rywali miałem wielu, ale prawdziwą rywalkę - tylko jedną. Varya była uosobieniem mojej słabości, zachwianej wiary we własne możliwości, próbą, na którą nieustannie wystawiałem samego siebie. Stalem obok niej, z dumnie uniesiona głową, nie patrząc w jej kierunku. Kiedy polowania ruszyły nie życzyłem jej powodzenia. Nie musiałem. I bez nich miała poradzić sobie świetnie. Kiedy wyruszyła w las, poczekałem chwilę, odprowadzając wzrokiem jej sylwetkę. Zanim zniknęła w gąszczu granatowego lasu, nasze spojrzenia spotkały się jeszcze na chwilę, a w tym krótkim geście wybrzmiało wszystko, co mieliśmy sobie do powiedzenia. Później ruszyłem i ja - jak zawsze swoją ścieżką, swoim sposobem.
I tak mieliśmy się znowu spotkać.
1. K100 na podjęcie tropu
2. K100 na rodzaj zwierzyny, jeżeli udał się trop
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
'k100' : 65, 39
Tej nocy nie chodziło jednak o znalezienie bratniej duszy. To była rywalizacja, soczyste, krwawe łowy, letnie wyścigi z kuszą, zderzenie z obcymi drzewami i ich drapiącym mrokiem. W niezmąconych ciemnościach musieliśmy iść za uszami i wskazówką nieoczywistych cieni. Mdłe widoki, zakamuflowane w porze nocy odciski łap i ekscytacja czerwieniejąca pod skórą łowcy. Do lasu wchodziłam jak do domu, nawet jeżeli układu tej roślinności nie znałam. Nieważne. Wiedziałam, jak chodzić i czego wypatrywać. To był po prostu kolejny raz, niewiele różniący się od poprzednich. Kusza ważniejsza od różdżki, uszy czulsze od oczu. Oswojone z mrokiem spojrzenie nie ustawało w staraniach. Choć senna zwierzyna mogła się pochować, to wciąż istniały gatunki chętnie polujące i wysuwające się z nor w porze księżyca. Tak jak i my. Wysoki skórzany but pewnie, ale bezszelestnie wciskał się w ściółkę. Mijałam pnie, wchodziłam coraz głębiej. Za sobą zostawiłam sylwetki konkurentów. Teraz byłam tylko ja, ten las i niewiadoma ofiara. Co jakiś czas pochylałam się, palcami mierzyłam szerokość śladów, badałam nierówność łamanych gałęzi. Choć las wydawał się być jednym wielkim labiryntem, to wciąż posiadał punkty bardziej komfortowe dla niektórych gatunków stworzeń. Badałam suchość i wilgoć, mnogość roślinności albo jej brak. W żywiole polowania wszystko nagle odchodziło na dalszy plan, tylko ja i mój trop.
Wtem coś wyczułam. Znalazłam się bliżej wody, dotyk ziemi pod palcami wyraźnie się zmienił. Miękki puch złapany w garść był jak wyraźny, migający wskaźnik, jak lumos pośrodku niczego. Miałam to. Ptaszysko, pływające ptaszysko. Klęczałam, ale gdy podniosłam głowę i czujnym okiem objęłam widok przy niewielkim akwenie oddalonym ode mnie, ciało zesztywniało jeszcze bardziej. Kaczka krzyżówka. Nawet w słabym świetle gwiazd dało się wyłapać charakterystyczne kolory. Sięgnęłam po kuszę, prędko oceniając odległość od zwierzęcia.
k60 na odległość w metrach.
'k60' : 27
Mieli udać się tutaj z Valerie i Hersilią - jakże mogliby to przegapić? - ale zanim samemu stanie z żoną w świetle kamer, musiał dopilnować aby zakulisowo wszystko przebiegło bez problemów. Uroczystość miała określony przebieg, który samemu wszak reżyserował - najpierw przemowa Ministra, potem sadzonkę zasadzi on i inni Malfoyowie, potem najznamienitsi szlachcice. Potem przyjdzie kolej i na Sallowów, a Cornelius miał jeszcze kwadrans by upewnić się, że wszystko przebiega jak z płatka zanim stanie z rodziną przed kamerami i zasadzi drzewo. Zasadź drzewo, zbuduj dom, spłodź syna - to powiedzenie zawsze wydawało mu się głupie, zwłaszcza gdy był młodszym bratem i po tym jak musiał porzucić (musiał, nie miał wyboru, to była przecież decyzja Layli - tłumaczył sobie zawsze, szczególnie odkąd słowa czarownicy na pierwszosierpniowym rytuale wzbudziły w nim nieprzyjemne ukłucie sumienia) własnego bękarta. Teraz jednak wiele się zmieniło - został dziedzicem Sallow Coppice (czego nie chciał, nigdy nie chciał, zawsze będzie tęsknił za bratem, ale bycie jedynym synem było w sumie całkiem wygodne) i jego piękna, młoda żona była w ciąży i da mu czystokrwiste dziecko, a w propagandowym sadzeniu nowego lasu było coś autentycznie wzruszającego. Nie mógł się doczekać aż skończy na chwilę pracę i zasadzi własną sadzonkę (Dirk pokazał mu, jak to się robi), ale na razie trzymał się jeszcze z tyłu, lustrując przebieg wszystkiego czujnym wzrokiem.
Przemowa Ministra, bazująca zresztą na notatkach dostarczonych przez Corneliusa (czas Ministra był zbyt cenny by spędzać go na pisaniu o drzewach), wybrzmiała mocno i perfekcyjnie. Cronus z synem i córką wyglądał niczym rodzina z obrazka, a reporterzy uwiecznili pierwsze posadzone drzewo: moment na okładkę nowego "Walczącego Maga" i "Czarownicy", moment jednoczący patriotów i ogrodników i kury domowe.
Był zadowolony.
Trzymał się z boku, by nie odciągać od nikogo uwagi - choć na ciemnozielonej, nowej szacie lśniły dumnie medale wojenne, a on był gotowy uśmiechnąć się do kamer - i spoglądał na Ministra ściskającego rękę kolejnym czarodziejom, na dziennikarza rozmawiającego z lordem i lady Nott (doskonale, uśmiechali się czarująco, jak to Nottowie), na reporterkę "Czarownicy" wciągającą w rozmowę Cordelię Malfoy...
...co?!
Jakim cudem ta harpia zdołała stanąć na stronie z młodą arystokratką? Zdławił falę złych, bardzo złych przeczuć, zdławił wspomnienie ciężkiego westchnięcia po tym, jak zobaczył w "Czarownicy" wiersze Cordelii i wziął bardzo głęboki oddech. Rozejrzał się jeszcze raz, jakby licząc na to, że ochroniarz i przyzwoitka Cordelii prędko utną rozmowę i wyprowadzą stąd młodą damę, ale nic takiego się nie działo i nie powinno zdarzyć. Wkoło było zbyt wiele dziennikarzy, trzeba to wszystko rozegrać subtelnie i z klasą.
-Lady Malfoy. - skłonił się i uśmiechnął się uprzejmie, podchodząc do dwójki kobiet. -Pani Umbridge. - promienny uśmiech skierowany w stronę Joyce Umbridge nie zdradzał jeszcze groźby , ostatni artykuł o Corneliusie i Valerie był nadzwyczaj sympatyczny i Sallow miał zamiar pielęgnować dobre relacje z redakcją.
Oraz pielęgnować reputację rodziny swojego przełożonego.
-Ojciec na pewno jest z milady dumny. - odezwał się do Cordelii, czy nie powinna teraz stać u jego boku? -Czy dołączy pani do sadzenia sadzonek, pani Umbridge? - jak on i Valerie, za zaplanowany kwadrans, musiał szybko uciąć ten drobny kryzys.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Zamyślona nad tajemnicami przyszłości niemal nie zauważyła, gdy przemowa Cronusa dobiegła końca. Szybko się jednak otrząsnęła i przygotowała do krótkiej sesji zdjęciowej. Poprawiła jasnoróżową sukienkę, prostszą w kroju niż zazwyczaj, wykończoną jednak białą koronką na dekolcie i rozszerzanych rękawach, po czym potrząsnęła kilka razy głową, by ułożone w loki włosy roztrzepały się uroczo. Potem - uśmiechnęła się najśliczniej, jak potrafiła, pozując u boku ojca i brata do kilku fotografii, zanim usunęła się w cień, tak, jak jej polecono. To sadzonki Cronusa i Abraxasa miały znajdować się w centrum uwagi. Nie zazdrościła im tego, nie chciała sobie ubrudzić rąk, dlatego z gracją wyminęła zacieśniający się wokół Ministra Magii tłumek, przystając nieopodal, pod drzewem ocieniającym ją i chroniącym łaskawie od blasku letniego słońca.
Samotność nie zdążyła jej doskwierać, bowiem tuż obok, jakby spod ziemi, wykwitła ciemnowłosa dziennikarka, posyłając młodziutkiej szlachciance piorunujący uśmiech - oraz przeszywające spojrzenie.
- Lady Malfoy, co za wspaniała okazja, by przekazać spragnionemu społeczeństwu swe przemyślenia dotyczące aktualnych kwestii! - zaświergotała od razu, wyciągając zza pazuchy samopiszące pióro, już unoszące się w powietrzu nad pergaminem, by zapisać zmieniające życie refleksje Cordelii.
Nie wyczuwającej zagrożenia, była ufna, a choć nie znała dziennikarki, to przecież szanowała pracę mediów, zwłaszcza Czarownicy, oferujących społeczeństwu sprawdzone i rzetelne informacje. Arystokratka odwzajemniła uśmiech i już otwierała usta, by wyrzucić z siebie jakąś zmieniającą życie myśl, gdy obok nich zmaterializowała się kolejna osoba. Cornelius Sallow, jej ulubiony podwładny ojca - bo tak go postrzegała, nie jako pracownika czy prawą rekę, a po prostu nieco elegantszego służącego - wyglądał zadziwiająco dobrze w ciemnozielonej szacie.
- Corneliusie, jak cudownie cię widzieć! Żałuję, że nie udało się nam spędzić razem żadnego z festiwalowych popołudni - powitała polityka entuzjastycznie, łaskawie wyciągając dłoń, by zaprezentował godne córki Ministra powitanie. Kątem oka zerknęła na Umbridge, dobrze było połączyć nazwisko z twarzą, chociaż teraz, w obecności Sallowa, to z nim wolałaby konwersować. - Och, dziękuję, oczywiście, że tak. A ja jestem dumna, że mogę reprezentować naszą rodzinę i pokazać, jak wiele znaczy dla nas odbudowa magicznych terenów oraz wspólna celebracja najważniejszych, tradycyjnych wartości, tak bliskich sercom każdego szanującego się czarodzieja - wyrecytowała z emfazą, wyuczona formułki na pamięć, wypowiadała jednak kolejne słowa z szczerym przejęciem, wierząc w to, że zasadzenie kilku drzewek przez obrzydliwie bogatych przedstawicieli elity przynosi ulgę, pociechę i nadzieję całemu narodowi przemęczonemu wojną. - Jak się czuje twoja małżonka, Corneliusie? - dopytała jeszcze, zwracając się bezpośrednio do Sallowa, na razie ignorując podejrzliwe spojrzenia Umbridge, wyczekującej barwnej odpowiedzi na zadane wcześniej pytanie.
-Minister wspaniałomyślnie dał mi kilka dni wolnego na spędzenie tego czasu z rodziną. Ale, jak milady widzi, już towarzyszę sir Malfoyowi. - naprostował to szybko, podkreślając, że Cordelii chodzi z pewnością o stosunku profesjonalne - sama entuzjastyczna szlachcianka nie odczuje chyba różnicy? - i dopiero wtedy ucałował jej dłoń, krótko i dżentelmeńsko, zgodnie ze zwyczajem. Wyprostował się i zerknął na Umbridge niemalże z wyzwaniem, ale Joyce dygnęła tylko sztywno. Najwyraźniej należała do nowoczesnych kobiet, co Cornelius zaobserwował już wcześniej i co powinien mimochodem podkreślić w rozmowie z naczelną jeśli artykuł z sadzenia sadzonek okaże się nieprzystający do jego oczekiwań.
Nie mógł jednak karać Joyce za szczerość Cordelii, więc mimowolnie wstrzymał oddech gdy szlachcianka odezwała się znowu, ale formułka była na szczęście idealna. Ojciec lub brat pewnie kazali się jej tego nauczyć. Spojrzał na Malfoyównę z nieskrywaną dumą, a potem - bardzo wymownie - na Joyce.
-Wspaniały cytat do reportażu, nieprawdaż? Lady Malfoy tak mądrze i wyczerpująco podsumowała tradycję Brón Trogain. Miło było panią zobaczyć. - skwitował wymownie, a potem odwrócił się tak by niejako odgrodzić od dziennikarki Cordelię i z przymilnym uśmiechem zwrócił do samej szlachcianki:
-Czuje się wspaniale, dziękuję za pamięć. - odpowiedział zbywająco na pytanie o Valerie (w głębi duszy bardzo z niego zadowolony, rozwiewało bowiem wydźwięk pierwszego, o wspólne popołudnie). -Czy mogę odprowadzić milady w stronę napoi i - cienia, chciał powiedzieć, ale niestety stali już w cieniu. -miejsc do siedzenia? Lord Malfoy nieprędko upora się z obowiązkami. - zaoferował Cordelii, przecież stanie w cieniu musiało ją nużyć - a do zdjęć już zapozowała. Najchętniej pokazałby jej jakiegoś przystojnego lorda, ale jak na złość, żadnego nie było w zasięgu ich wzroku - a poza tym od lordów też lepiej trzymać ją z daleka, gdy Joyce patrzy na wszystkich jak jastrząb.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Zmarszczyła jasne brwi, gotowa zwrócić mu uwagę, lecz umiejętnie obrócił całą sytuację na swoją korzyść. Najmłodsza lady Malfoy uwielbiała komplementy, także te dotyczące reprezentowania swej rodziny. Rozpromieniła się i skinęła uprzejmie głową pazernej reporterce. - Proszę nie skupiać się na mnie w swoim reportażu, jestem tu zaledwie jedną z dziesiątek osób, które postanowiły wesprzeć dobrą sprawę skromnym datkiem oraz swą obecnością. Wierzę, że idea, w którą wszyscy tak mocno wierzymy, będzie rosła z każdym dojrzewającym tutaj drzewem! - powiedziała śmiało, pełna emocji, tym razem wykraczając poza wyuczony skrypt, szczera i otwarta, idealne mięso dla dziennikarzy. Nie zdawała sobie sprawy z medialnego ryzyka, zakusy Corneliusa na oddzielenie jej od Umbride niezbyt się jej jednak spodobały, powstrzymała jednak skrzywienie ust. - Oczywiście, chętnie skosztuję festiwalowych trunków. Słyszałam, że sprowadzono tutaj prawdziwe przysmaki! Mam nadzieję, że uda nam się porozmawiać później, pani Umbridge - posłała dziennikarce ujmujący, słodki uśmiech, ocieplający nawet najbardziej zatwardziałe serca, po czym pozwoliła Sallowowi skierować swe kroki nieco w bok, w bardziej zacienione miejsce, prowadzące ku rzemieślniczym stanowiskom z magicznymi napitkami różnej maści. Kuszącymi, upał narastał i stawał się nie do zniesienia, ale pogawędka z wpływową dziennikarską wydawała się jeszcze bardziej interesująca niż zaspokajanie podstawowych potrzeb. - Dlaczego mnie odciągnąłeś? - spytała z niezbyt dobrze ukrywaną pretensją w głosie, miała jeszcze wiele wspaniałych myśli do wypowiedzenia. Gotowa była się obrazić albo pozwolić sobie na pełen pretensji wywód, gdy dotarła do niej inna perspektywa. Rozpogodziła się natychmiast i zwróciła błękitne, pełne nadziei oczy ku Sallowowi. - Ojciec mnie wzywał? Potrzebuje mnie? - spytała z przejęciem, głodna atencji, ale przede wszystkim - akceptacji Cronusa Malfoya. Perspektywa pomocy Ministrowi Magii w wypełnianiu jego obowiązków wydawała się więcej niż wspaniała, nie tylko dlatego, że Cordelia uwielbiała znajdywać się w blasku fleszy - naprawdę chciała pomóc ojcu i jak najlepiej wypełnić swe obowiązki córki. To, jak dobrze sprawdzi się w tej roli, miało wpływ na samopoczucie Delii bardziej niż mogłoby się wydawać osobom postronnym, uznającym ją za głupią, rozkapryszoną księżniczkę.