Cela nr 35
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Cela nr 35
Cele magicznej części Tower of London nie charakteryzują się szczególnym luksusem, niewielkie ciemne klitki, czasem jedno, czasem dwuosobowe, pozbawione są okien na świat - wszak mieszczą się głęboko pod ziemią. Nie ma łóżek, w niektórych z cel znajdują się usypane sienniki, lecz w tej stoi jedynie drewniany stół, którego blat będzie zapewne cieplejszy od chłodnego kamienia posadzki. Przy odrobinie szczęścia niebawem przez kraty otrzymasz szklankę wody, a może nawet pajdę chleba... śpiesz się, nim zjedzą ci ją szczury.
Nie wiem ile jeszcze to będzie trwać. Ale wkurwiam się coraz bardziej, z każdą mijającą sekundą. Oni coś tam paplają o jakichś pierdołach nie zauważając prawdziwych problemów. Zajęliby się kurwa próbą wydostania się stąd, a nie jakieś pogawędki sobie urządzają. Przyjaźnie nowe chcą zawierać? Co za patałachy. Przecież wiadomo, że kumpli to się szuka przy dłuższej odsiadce, a nie tak o, teraz od razu. Chociaż może, kto wie? Jakoś tak wciąż nie mam do nich zaufania. Nie wyglądają na typowych recadewistów, więc ja nie wiem czy znajomość z nimi mogłaby się okazać intratna. Raczej nie. Jeden jest rudy, sztywny i bez ręki, w dodatku powalony, a drugi ma padakę i głupie teksty. Tak, to są żelazne argumenty świadczące o tym, że nie ma co się z nimi kumplować. Gdyby było inaczej, byliby z Mattem za pan brat, a ja tu wyczuwam subtelną nutkę mięty jakieś takie dziwne napięcie. Zresztą, już samo wywlekanie na wierzch brudów ze znikającym złotem w roli głównej jest bardzo chamskie. A ja wiem o chamstwie najwięcej, ot co.
Wtedy odzywa się ten auror niby, a ja wywracam oczami. No bo to oczywiste przecież, że nie będę myślał i bił się jednocześnie. Żeby być w czymś dobrym, to trzeba się temu poświęcić. I ja się poświęciłem bitce co nie. Jakoś tak od zawsze miałem więcej predyspozedencji do tłuczenia się, bo moja masa mięśniowa robiła swoje. Nie wiem, pewnie się już urodziłem z sześciopakiem na klacie. Nie pamiętam, a rodziny nie mam, to i przypałowe kroniki dzieciucha milczą na ten temat.
- Nie zawsze, ale często - odpowiadam rzeczowo, kiedy tak próbuję się nad tym zagadnieniem zastanowić. Szybko zaczyna boleć mnie głowa, więc przestaję. Wzruszam ramionami. Nie mam problemów z tym, że ktoś mi dobrze radzi i w ogóle. W końcu Matt to spoko ziom i nie chce przecież dla mnie na źle - szanuję.
I trochę się wkurwiam, że do rana mam tu siedzieć. Bo do rana to najlepsza imprezka będzie skończona, każdy głupi o tym wie. I to mnie wprawia w mocne niezadowolenie. Do tego jeszcze tamci kłapią ozorami i wymyślają cuda na kiju, żeby tylko mnie podjudzić. Świetnie im idzie.
- Jesteś wybredny kolego - stwierdzam z niesmakiem, ale wzruszam ramionami. Co on się kurwa smrodu boi? Może liczył na perfumerię? Cienias. - Jeszcze ognia ci do jedzenia potrzeba. Może jeszcze mi powiesz, że bez widelca niczego nie tkniesz? - kpię sobie, bo co on taki wydelikacony. Panicz jaki czy co? - A o czym tu rozmawiać, nie jadłeś nigdy? Żywisz się powietrzem? - dopytuję, tym razem szczerze już zdziwiony. Dziwny koleś. Naprawdę świrnięty, tak jak mówił Bott. Ale to nieważne, bo na słowa tego chorego to już się trochę zamotałem, gdyż patrzę to na niego, to na drugą stronę celi nie ogarniając. Ja, ofiarą? - Nie jestem ofiarą - zaprzeczam od razu, coraz bardziej zły. Próbują mi namącić w głowie, a to mi się bardzo nie podoba, bo jestem wtedy zdezorientowywany. Bardzo. I się nie kontroluję.
Wtedy odzywa się ten auror niby, a ja wywracam oczami. No bo to oczywiste przecież, że nie będę myślał i bił się jednocześnie. Żeby być w czymś dobrym, to trzeba się temu poświęcić. I ja się poświęciłem bitce co nie. Jakoś tak od zawsze miałem więcej predyspozedencji do tłuczenia się, bo moja masa mięśniowa robiła swoje. Nie wiem, pewnie się już urodziłem z sześciopakiem na klacie. Nie pamiętam, a rodziny nie mam, to i przypałowe kroniki dzieciucha milczą na ten temat.
- Nie zawsze, ale często - odpowiadam rzeczowo, kiedy tak próbuję się nad tym zagadnieniem zastanowić. Szybko zaczyna boleć mnie głowa, więc przestaję. Wzruszam ramionami. Nie mam problemów z tym, że ktoś mi dobrze radzi i w ogóle. W końcu Matt to spoko ziom i nie chce przecież dla mnie na źle - szanuję.
I trochę się wkurwiam, że do rana mam tu siedzieć. Bo do rana to najlepsza imprezka będzie skończona, każdy głupi o tym wie. I to mnie wprawia w mocne niezadowolenie. Do tego jeszcze tamci kłapią ozorami i wymyślają cuda na kiju, żeby tylko mnie podjudzić. Świetnie im idzie.
- Jesteś wybredny kolego - stwierdzam z niesmakiem, ale wzruszam ramionami. Co on się kurwa smrodu boi? Może liczył na perfumerię? Cienias. - Jeszcze ognia ci do jedzenia potrzeba. Może jeszcze mi powiesz, że bez widelca niczego nie tkniesz? - kpię sobie, bo co on taki wydelikacony. Panicz jaki czy co? - A o czym tu rozmawiać, nie jadłeś nigdy? Żywisz się powietrzem? - dopytuję, tym razem szczerze już zdziwiony. Dziwny koleś. Naprawdę świrnięty, tak jak mówił Bott. Ale to nieważne, bo na słowa tego chorego to już się trochę zamotałem, gdyż patrzę to na niego, to na drugą stronę celi nie ogarniając. Ja, ofiarą? - Nie jestem ofiarą - zaprzeczam od razu, coraz bardziej zły. Próbują mi namącić w głowie, a to mi się bardzo nie podoba, bo jestem wtedy zdezorientowywany. Bardzo. I się nie kontroluję.
no one cares
Oli Ogden
Zawód : zbir
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
- Kup mi whiskey.
- Będziesz pił whiskey? Jest 10 rano.
- W takim razie kup whiskey i płatki.
- Będziesz pił whiskey? Jest 10 rano.
- W takim razie kup whiskey i płatki.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półolbrzym
Nieaktywni
Wywróciłem ostentacyjnie oczami słysząc kolejne, dociekliwe pytanie Brendana. Nie słuchał, a ja wiedziałem że cokolwiek mu się nie powie w tym momencie to słuchać nie będzie bo już pojawiło się widmo jakiegoś oszustwa. Co z tego, że związanego z dziecinną głupotą nie mającą żadnych konsekwencji. Liczy się sam fakt oraz to że przecież oczywistością jest przecież iż w tym momencie robię bankowo jeszcze jakieś grube przekręty skoro zdążyłem sobie zebrać odpowiednio dużo doświadczenia, co nie? Oczywiście, dla pana aurora tylko to jest ważne.
- Wiedziałem, że z Gringottem nie wypali wiec kupiłem pięć kilo śnieżki stając się kilkunastoletnim baronem bałwanów. Do dziś pływam w złoto i dostatek - zakpiłem tworząc niestworzoną historię, jednocześnie mając nadzieję, że z powodzeniem przeszywając spojrzeniem Bertiego. Nic. Kurwa. Więcej. Już. Nie. Mów. Może znał skądś Weasleya, lecz wydawało mi się, że kompletnie nie zdawał sobie sprawy z tego jakim człowiekiem ten był. Nie można było przy nim rozmawiać w taki sposób - normalny.
Byłem odwrócony do krat plecami, przodem do Bertiego. Gestem dłoni przeciąłem sobie krtań dając mu do zrozumienia by nie odpowiadał Brendanowi na cokolwiek. Przecież ten jechał jak na jakimś typowym przesłuchaniu, a ten się dawał jak jakaś tania, uliczna dziwka - może jeszcze mu powiedz ile średnio schodzi mi na sranie? - wysyczałem do kuzyna przez zęby półszeptem by się to nie poniosło i zrozumiał, że ma skończyć zanim nie tyle mnie co siebie wprowadzi na minę. Jeszcze tego brakowało by Brendan zasugerował komuś trzepanie Rudery.
Na uwagę nieznajomego mi Lisa, który próbował na mnie jakichś sztuczek odpowiedziałem krótko, acz rzeczowo:
- Pieprz się~! - niestety równie głośny okazałem się być przy komentowaniu Oliego kuzynowi. Wiedziałem, że przy nim to należało być delikatnym. Nie skomentowałem więc prowokacji mającej więc nastawić półolbrzyma przeciw mnie. Weasley zaś wyraźnie przelał swoje przesłuchańcze gadanie na mało bystrego giganta, który mógł sobie zaraz napytać biedy.
- Ty znasz się na żarciu. Jak tak chcesz gadać to może o tych fasolach coś powiedz czy innych owocach
|to mój 5 postek, niech ktoś mi zrobi zt
- Wiedziałem, że z Gringottem nie wypali wiec kupiłem pięć kilo śnieżki stając się kilkunastoletnim baronem bałwanów. Do dziś pływam w złoto i dostatek - zakpiłem tworząc niestworzoną historię, jednocześnie mając nadzieję, że z powodzeniem przeszywając spojrzeniem Bertiego. Nic. Kurwa. Więcej. Już. Nie. Mów. Może znał skądś Weasleya, lecz wydawało mi się, że kompletnie nie zdawał sobie sprawy z tego jakim człowiekiem ten był. Nie można było przy nim rozmawiać w taki sposób - normalny.
Byłem odwrócony do krat plecami, przodem do Bertiego. Gestem dłoni przeciąłem sobie krtań dając mu do zrozumienia by nie odpowiadał Brendanowi na cokolwiek. Przecież ten jechał jak na jakimś typowym przesłuchaniu, a ten się dawał jak jakaś tania, uliczna dziwka - może jeszcze mu powiedz ile średnio schodzi mi na sranie? - wysyczałem do kuzyna przez zęby półszeptem by się to nie poniosło i zrozumiał, że ma skończyć zanim nie tyle mnie co siebie wprowadzi na minę. Jeszcze tego brakowało by Brendan zasugerował komuś trzepanie Rudery.
Na uwagę nieznajomego mi Lisa, który próbował na mnie jakichś sztuczek odpowiedziałem krótko, acz rzeczowo:
- Pieprz się~! - niestety równie głośny okazałem się być przy komentowaniu Oliego kuzynowi. Wiedziałem, że przy nim to należało być delikatnym. Nie skomentowałem więc prowokacji mającej więc nastawić półolbrzyma przeciw mnie. Weasley zaś wyraźnie przelał swoje przesłuchańcze gadanie na mało bystrego giganta, który mógł sobie zaraz napytać biedy.
- Ty znasz się na żarciu. Jak tak chcesz gadać to może o tych fasolach coś powiedz czy innych owocach
|to mój 5 postek, niech ktoś mi zrobi zt
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Chciał odpowiedzieć Brendanowi, olewając Matta. Bo i sądził, że ten dopytuje raczej z nudy niż faktycznego zainteresowania. Mają tu siedzieć całą noc, nie mają co robić, mogą słuchać zaczepek Matta i tego jego kumpla albo wdawać się w tę rozmowę. Wzruszył więc ramionami, jednak w tej chwili starszy Bott zaczął się irytować i rzucać sarkazmami na prawo i lewo. Bertie wywrócił oczami na jego historię o śnieżce. Jak tam sobie chcą.
Matt jednak zaczynał trochę za bardzo być sobą. Czyli fukać, obrażać się, wściekać o byle co i generalnie udawać, że jest zbyt męskim-mężczyzną żeby w ogóle mieć rodzinę, czy cokolwiek. W sumie to nawet go to bawiło.
- Na codzień czy po obiedzie u mamy? - uśmiechnął się pod nosem, zaczepnie bo i wkurzanie Matta było właściwie niemal sportem, a że w tej chwili Matt się wkurzał i bez jego jakiejś wielkiej ingerencji to trudno nie skorzystać z okazji.
- Mam rozumieć, że nie dostrzegasz uderzającego podobieństwa? - trochę rozbawiony spojrzał w drugą stronę, na Brendana i Foxa bo w sumie to bawiło go ich zachowanie, jakto mu Matta współczuli. Dla Bertiego zachowanie Matta było w sumie naturalne, czepiał się go zawsze i o wszystko, w sumie to zrzędą był nieziemską, ale do tego mendą i życiowym koszmarem dręczącym i wykorzystującym przez wiele lat przywileje bycia o kilka lat starszym. - Pomyśl kim by był gdyby nie moja mama.
Dodał jeszcze, spoglądając na Matta zaczepnie. A była w tym spora doza prawdy, Sammy Bott napracowała się i napsuła sobie nerwów nad całym tym stadkiem małych chodzących katastrof, w sumie jeden gorszy od drugiego. Zaraz jednak wrócił spojrzeniem na drugą stronę, bo tam Fox zaczynał zaczepiać olbrzyma. Ciekawie się robiło, na szczęście jednak czas leciał i mogli liczyć na to, że niedługo ich zabiorą na przesłuchania. Oby - Bott był zmęczony całą tą gorączką, która może i już przechodziła, jednak ostro dała mu przez noc popalić. Nikt z nich do tego nie spał, a atmosfera zagęszczała się właściwie z każdą chwilą, nawet Bertie w pewnym momencie nie mógł w pełni tego ignorować i trochę się zastanawiał czy zaraz się w drugiej celi nie pobiją. Cóż, zdecydowanie nie życzył tego ani Foxowi ani Brendanowi.
W końcu jednak faktycznie zabrano ich na osobne przesłuchania, by pozadawać kilka pytań które chyba nie do końca dążyły do czegokolwiek.
A potem mógł się wreszcie wyspać. I wracać na festiwal oczywiście.
zt <3
Matt jednak zaczynał trochę za bardzo być sobą. Czyli fukać, obrażać się, wściekać o byle co i generalnie udawać, że jest zbyt męskim-mężczyzną żeby w ogóle mieć rodzinę, czy cokolwiek. W sumie to nawet go to bawiło.
- Na codzień czy po obiedzie u mamy? - uśmiechnął się pod nosem, zaczepnie bo i wkurzanie Matta było właściwie niemal sportem, a że w tej chwili Matt się wkurzał i bez jego jakiejś wielkiej ingerencji to trudno nie skorzystać z okazji.
- Mam rozumieć, że nie dostrzegasz uderzającego podobieństwa? - trochę rozbawiony spojrzał w drugą stronę, na Brendana i Foxa bo w sumie to bawiło go ich zachowanie, jakto mu Matta współczuli. Dla Bertiego zachowanie Matta było w sumie naturalne, czepiał się go zawsze i o wszystko, w sumie to zrzędą był nieziemską, ale do tego mendą i życiowym koszmarem dręczącym i wykorzystującym przez wiele lat przywileje bycia o kilka lat starszym. - Pomyśl kim by był gdyby nie moja mama.
Dodał jeszcze, spoglądając na Matta zaczepnie. A była w tym spora doza prawdy, Sammy Bott napracowała się i napsuła sobie nerwów nad całym tym stadkiem małych chodzących katastrof, w sumie jeden gorszy od drugiego. Zaraz jednak wrócił spojrzeniem na drugą stronę, bo tam Fox zaczynał zaczepiać olbrzyma. Ciekawie się robiło, na szczęście jednak czas leciał i mogli liczyć na to, że niedługo ich zabiorą na przesłuchania. Oby - Bott był zmęczony całą tą gorączką, która może i już przechodziła, jednak ostro dała mu przez noc popalić. Nikt z nich do tego nie spał, a atmosfera zagęszczała się właściwie z każdą chwilą, nawet Bertie w pewnym momencie nie mógł w pełni tego ignorować i trochę się zastanawiał czy zaraz się w drugiej celi nie pobiją. Cóż, zdecydowanie nie życzył tego ani Foxowi ani Brendanowi.
W końcu jednak faktycznie zabrano ich na osobne przesłuchania, by pozadawać kilka pytań które chyba nie do końca dążyły do czegokolwiek.
A potem mógł się wreszcie wyspać. I wracać na festiwal oczywiście.
zt <3
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Bott w istocie zabłysnął. Prawie jak fajerwerki w nowy rok. Albo raczej Ignis Fatuus po nieudanym pojedynku. Zdecydowanie posiadał charakter estradowy, szkoda tylko, że nie dobrał publiki pod swoje górnolotne dowcipy. Usiadłem po turecku, opierając głowę o zimny mur, który nieźle zalatywał pleśnią, po czym przymknąłem oczy i oparłem dłonie na kolanach. Prawie gotowy do medytacji.
- Słyszałem kiedyś o takiej chorobie… coś miała z mitami wspólnego. Mitomania? - Rzuciłem jakby od niechcenia, swoje słowa, rzecz jasna, kierując do Brendana. Ciekawe, co robił Oscar. Znowu wykorzystał szansę i zwiał? W każdym razie wierzyłem, że jakiegokolwiek zajęcia sobie nie znalazł, bawił się lepiej niż ja. A już na pewno miał ubaw z racji tego, że zostałem zgarnięty przez patrol policji…
Ollie zakomunikował, że nie jestt ofiarą. Chciałem go jakoś wesprzeć. Poklepać po pleckach. Powiedzieć 'tak trzymać, kolego!' Ale nie byliśmy kolegami. I pewnie straciłbym przy tym rękę. Gra niewarta świeczek. Szkoda, okazja na dodanie półolbrzyma do profilowych znajomych uciekła mi przez palce.
Wiecie co, nawet nie było tak źle w tym Tower. Znaczy, nie byłem do końca zadowolony ze swojego położenia, ale samo doświadczenie jakoś tak nieszczególnie godziło w moją dumę. Trochę mnie to nawet bawiło, choć pewnie bawiłoby mnie bardziej, gdyby towarzystwo było skore do rozrywek, nie zaś niezbyt wyrafinowanych rozmów i nieudolnym przekomarzaniom o pozycję samca alfy. O, nawet Bott zaszczekał wulgaryzmem, w ostatecznej próbie udowodnienia swojej pozycji.
- Tobie też jedzenie w głowie - Zauważyłem, nie patrząc już w stronę Matta. - Kiedy przeszedłeś na kanibalizm? - Postanowiłem pociągnąć tę żywą konwersację, wyrażając zainteresowanie tematem. Small talk zawsze był moją mocną stroną. Zdecydowanie powinienem zainwestować więcej punktów w retorykę. I, rzecz jasna, nie mogłem wiedzieć o przypadłości, z którą Bott się borykał. I o tym, że w gruncie rzeczy wcale nie byłem aż tak daleki od prawdy. - Choć moim zdaniem do mięsa lepiej pasuje sól. - Wyraziłem swoją opinię; co prawda moje umiejętności w sztuce gotowania były raczej marne, ale sól zawsze była spoko.
No cóż… najwyraźniej resztę tego upojnego wieczoru mieliśmy spędzić na dywagacjach na temat jedzenia. Nietrafiony temat, w więzieniu cienko z obiadami. A ja aż się z tego wszystkiego zrobiłem głodny.
zt
- Słyszałem kiedyś o takiej chorobie… coś miała z mitami wspólnego. Mitomania? - Rzuciłem jakby od niechcenia, swoje słowa, rzecz jasna, kierując do Brendana. Ciekawe, co robił Oscar. Znowu wykorzystał szansę i zwiał? W każdym razie wierzyłem, że jakiegokolwiek zajęcia sobie nie znalazł, bawił się lepiej niż ja. A już na pewno miał ubaw z racji tego, że zostałem zgarnięty przez patrol policji…
Ollie zakomunikował, że nie jestt ofiarą. Chciałem go jakoś wesprzeć. Poklepać po pleckach. Powiedzieć 'tak trzymać, kolego!' Ale nie byliśmy kolegami. I pewnie straciłbym przy tym rękę. Gra niewarta świeczek. Szkoda, okazja na dodanie półolbrzyma do profilowych znajomych uciekła mi przez palce.
Wiecie co, nawet nie było tak źle w tym Tower. Znaczy, nie byłem do końca zadowolony ze swojego położenia, ale samo doświadczenie jakoś tak nieszczególnie godziło w moją dumę. Trochę mnie to nawet bawiło, choć pewnie bawiłoby mnie bardziej, gdyby towarzystwo było skore do rozrywek, nie zaś niezbyt wyrafinowanych rozmów i nieudolnym przekomarzaniom o pozycję samca alfy. O, nawet Bott zaszczekał wulgaryzmem, w ostatecznej próbie udowodnienia swojej pozycji.
- Tobie też jedzenie w głowie - Zauważyłem, nie patrząc już w stronę Matta. - Kiedy przeszedłeś na kanibalizm? - Postanowiłem pociągnąć tę żywą konwersację, wyrażając zainteresowanie tematem. Small talk zawsze był moją mocną stroną. Zdecydowanie powinienem zainwestować więcej punktów w retorykę. I, rzecz jasna, nie mogłem wiedzieć o przypadłości, z którą Bott się borykał. I o tym, że w gruncie rzeczy wcale nie byłem aż tak daleki od prawdy. - Choć moim zdaniem do mięsa lepiej pasuje sól. - Wyraziłem swoją opinię; co prawda moje umiejętności w sztuce gotowania były raczej marne, ale sól zawsze była spoko.
No cóż… najwyraźniej resztę tego upojnego wieczoru mieliśmy spędzić na dywagacjach na temat jedzenia. Nietrafiony temat, w więzieniu cienko z obiadami. A ja aż się z tego wszystkiego zrobiłem głodny.
zt
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Wsparł tył głowy ponownie o zimny mur, uświadamiając sobie, że posiedzi w tej pozycji jeszcze trochę. Westchnął, liczenie kamieni na suficie nie wchodziło w grę, dochodziło tam za mało światła - zostało bratanie się ze współwięźniami. A ich, ponoć jak rodziny, się nie wybiera.
- Ciebie winię - odparł Foxowi, wzruszając lekko ramieniem - czemu Bertiego nie mogę? - To prawda, nie można było mieć wpływu na swoją rodzinę - dopiero co patrzył w oczy jeszcze żywej Samancie. Być może dlatego na tę wzmiankę pozostał pochmurny - zaskakujące, jak jeden temat przeplatał się przez życie każdego z nich. - Więc twierdzisz, że da się upaść niżej - podjął słowa Bertiego z refleksyjnym zastanowieniem, z jednej strony im nie przecząc, z drugim nie dowierzając - traktując raczej jak interesującą zagadkę.
- Zawsze jadłem z ogniem - przyznał spokojnie, wciąż patrząc na olbrzyma - schodząc do jego słownictwa i jego składni. Dalej, wielkoludzie, porozmawiajmy o tych zeżartych ludziach. - U mnie w domu nikt nie potrafił gotować inaczej - przyznał bez ogródek - opowiesz nam, jak się to robi? Mięsa z człowieka też nigdy nie zjadłem - to prawda, że smakuje jak wieprzowina? - Zwyrodnialcy zwykli tak mówić, wiedział o tym, choć nigdy nie prowadził podobnie popapranej sprawy. Być może dzisiaj miało się to zmienić. Patrząc na półolbrzyma starał się spamiętać rysy jego twarzy, choć tak naprawdę nie było mu to potrzebne - kiedy wreszcie go oswobodzą, po prostu sprawdzi jego dokładne personalia w kartotece. Podobnych wzmianek nie powinno się puszczać płazem, nigdy.
- Sranie i śnieżka są ze sobą jakoś powiązane? - zwrócił się, nie bez zaskoczenia, do Botta - nie posądzał go o takie interesy, byłby znacznie bogatszy, gdyby wgryzł się w handel śnieżką, a słowa Botta opływały ironią. Gdzie przestępcy chowali narkotyki - to jednak wiedział każdy, a Matt powinien się nauczyć milczeć w niektórych momentach. - Istotna uwaga, postaram się, żeby to odnotowali na przyszłość. - Dokładne przeszukiwania nie były niczym przyjemnym - przynajmniej dla większości więźniów - ale Bott sam się o nie prosił.
Westchnął, wsparty o mur miał dogodną pozycję, żeby przysnąć, ale nawet o tym nie pomyślał. Był znużony i potrzebował odpoczynku, ale nie zamierzał próbować spać przy tym skretyniałym osiłku - nikt nie mógł przewidzieć, jak zachowa się w nocy.
A noc miała być długa.
zt śpiochy i ja
- Ciebie winię - odparł Foxowi, wzruszając lekko ramieniem - czemu Bertiego nie mogę? - To prawda, nie można było mieć wpływu na swoją rodzinę - dopiero co patrzył w oczy jeszcze żywej Samancie. Być może dlatego na tę wzmiankę pozostał pochmurny - zaskakujące, jak jeden temat przeplatał się przez życie każdego z nich. - Więc twierdzisz, że da się upaść niżej - podjął słowa Bertiego z refleksyjnym zastanowieniem, z jednej strony im nie przecząc, z drugim nie dowierzając - traktując raczej jak interesującą zagadkę.
- Zawsze jadłem z ogniem - przyznał spokojnie, wciąż patrząc na olbrzyma - schodząc do jego słownictwa i jego składni. Dalej, wielkoludzie, porozmawiajmy o tych zeżartych ludziach. - U mnie w domu nikt nie potrafił gotować inaczej - przyznał bez ogródek - opowiesz nam, jak się to robi? Mięsa z człowieka też nigdy nie zjadłem - to prawda, że smakuje jak wieprzowina? - Zwyrodnialcy zwykli tak mówić, wiedział o tym, choć nigdy nie prowadził podobnie popapranej sprawy. Być może dzisiaj miało się to zmienić. Patrząc na półolbrzyma starał się spamiętać rysy jego twarzy, choć tak naprawdę nie było mu to potrzebne - kiedy wreszcie go oswobodzą, po prostu sprawdzi jego dokładne personalia w kartotece. Podobnych wzmianek nie powinno się puszczać płazem, nigdy.
- Sranie i śnieżka są ze sobą jakoś powiązane? - zwrócił się, nie bez zaskoczenia, do Botta - nie posądzał go o takie interesy, byłby znacznie bogatszy, gdyby wgryzł się w handel śnieżką, a słowa Botta opływały ironią. Gdzie przestępcy chowali narkotyki - to jednak wiedział każdy, a Matt powinien się nauczyć milczeć w niektórych momentach. - Istotna uwaga, postaram się, żeby to odnotowali na przyszłość. - Dokładne przeszukiwania nie były niczym przyjemnym - przynajmniej dla większości więźniów - ale Bott sam się o nie prosił.
Westchnął, wsparty o mur miał dogodną pozycję, żeby przysnąć, ale nawet o tym nie pomyślał. Był znużony i potrzebował odpoczynku, ale nie zamierzał próbować spać przy tym skretyniałym osiłku - nikt nie mógł przewidzieć, jak zachowa się w nocy.
A noc miała być długa.
zt śpiochy i ja
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Ten cyrk się chyba nigdy nie skończy. Coraz ciężej mi się siedzi wśród tych patałachów, co to niczego nie rozumieją. A prościej nie umiem im tego wyjaśnić. Co więcej, czepiają się o wszystko. Mnie i Matta, który siedzi w celi z jakimś krewnym chyba. Nie wiem, nie nadążam za tą dziką sytuacją. Za dużo ludzi i za dużo rozmów toczących się na raz, a ja to prosty chłop jestem. Umiem w jeden tor tylko, nie w kilka.
- Ej, ale podzielisz się hajsem? - pytam starszego Botta, trochę nie ogarniając tej całej kpiny. Dopiero potem głupie podśmiechujki, prychania oraz pretensje uświadamiają mi, że pomyliłem się w interperentancji tego, co mówił. Wzdycham tylko i rozzłoszczony macham ręką, żeby dali mi święty spokój. Dobrze, że kumpel przypomniał mi o biuście Elizy, to sobie właśnie o nim marzę - dzięki temu uspokoję się trochę i nabiorę werwy oraz krzepy do dalszego zmagania się z tą podłą sytuacją, w jakiej się znajduję. Bo wolałbym być na tym całym festiwalu, żeby mnie wielbiono i składano hołd. Nie to co tutaj.
Wciskam się w jakiś obleśny kąt, żeby być jak najdalej od zarażonego syfem typka. Dobrze, że nie zdecydował się do mnie zbliżyć i poklepać po plecach, bo albo rzeczywiście wyrwałbym mu rękę, albo pryczę ze ściany - i pierdolnął go porządnie, żeby nie stwarzał zagrożenia na porządnych obywatelalai. Taki jestem dobry i współczujący. Czy jakoś tak.
Nie wiem co to kanibaleizm. I tak mi wstyd mocno, więc milczę, chociaż pytanie nie jest skierowane do mnie. Chcę coś odpowiedzieć, coś takiego super dosrywającego, ale skoro nie wiem co to słowo oznacza, to się nie wychylam za bardzo.
- W dupie byłeś i gówno widziałeś - komentuję elokawentnie stwierdzenie rudego. Tylko z ogniem. Co on wie o życiu? Ano właśnie jedno wielkie gówno. Widać, że go pod kloszem chowają. - Pozostaje mi współczuć - dodaję, chociaż bardzo nieszczerze. Mam go gdzieś, tak samo jak jego rodzinę. - Spróbuj i się przekonaj - rechoczę, bo co ja mu tam będę opowiadać. Niech się mną nie wyręcza. - Podam ci przepis, ale za odpowiednią kasę - stwierdzam wesolutko i szczerzę zębiska. Może blefuję, a może nie, oceń sam, chłoptasiu. - Nie są - mówię tonem znawcy, bo rzeczywiście nie widzę związku między tymi dwiema rzeczami. Nieważne, nie mój cyrk nie moje psy czy jakoś tak. Nie chce mi się już z nimi gadać w zasadzie, wolę jednak o tych cyckach pomyśleć - bo za zabawianie rozmową nikt mi nie płaci. Więc marzę sobie skulony w kącie, żeby na koniec zrobić awanturę i wyjść z paskudnego kicia.
zt.
- Ej, ale podzielisz się hajsem? - pytam starszego Botta, trochę nie ogarniając tej całej kpiny. Dopiero potem głupie podśmiechujki, prychania oraz pretensje uświadamiają mi, że pomyliłem się w interperentancji tego, co mówił. Wzdycham tylko i rozzłoszczony macham ręką, żeby dali mi święty spokój. Dobrze, że kumpel przypomniał mi o biuście Elizy, to sobie właśnie o nim marzę - dzięki temu uspokoję się trochę i nabiorę werwy oraz krzepy do dalszego zmagania się z tą podłą sytuacją, w jakiej się znajduję. Bo wolałbym być na tym całym festiwalu, żeby mnie wielbiono i składano hołd. Nie to co tutaj.
Wciskam się w jakiś obleśny kąt, żeby być jak najdalej od zarażonego syfem typka. Dobrze, że nie zdecydował się do mnie zbliżyć i poklepać po plecach, bo albo rzeczywiście wyrwałbym mu rękę, albo pryczę ze ściany - i pierdolnął go porządnie, żeby nie stwarzał zagrożenia na porządnych obywatelalai. Taki jestem dobry i współczujący. Czy jakoś tak.
Nie wiem co to kanibaleizm. I tak mi wstyd mocno, więc milczę, chociaż pytanie nie jest skierowane do mnie. Chcę coś odpowiedzieć, coś takiego super dosrywającego, ale skoro nie wiem co to słowo oznacza, to się nie wychylam za bardzo.
- W dupie byłeś i gówno widziałeś - komentuję elokawentnie stwierdzenie rudego. Tylko z ogniem. Co on wie o życiu? Ano właśnie jedno wielkie gówno. Widać, że go pod kloszem chowają. - Pozostaje mi współczuć - dodaję, chociaż bardzo nieszczerze. Mam go gdzieś, tak samo jak jego rodzinę. - Spróbuj i się przekonaj - rechoczę, bo co ja mu tam będę opowiadać. Niech się mną nie wyręcza. - Podam ci przepis, ale za odpowiednią kasę - stwierdzam wesolutko i szczerzę zębiska. Może blefuję, a może nie, oceń sam, chłoptasiu. - Nie są - mówię tonem znawcy, bo rzeczywiście nie widzę związku między tymi dwiema rzeczami. Nieważne, nie mój cyrk nie moje psy czy jakoś tak. Nie chce mi się już z nimi gadać w zasadzie, wolę jednak o tych cyckach pomyśleć - bo za zabawianie rozmową nikt mi nie płaci. Więc marzę sobie skulony w kącie, żeby na koniec zrobić awanturę i wyjść z paskudnego kicia.
zt.
no one cares
Oli Ogden
Zawód : zbir
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
- Kup mi whiskey.
- Będziesz pił whiskey? Jest 10 rano.
- W takim razie kup whiskey i płatki.
- Będziesz pił whiskey? Jest 10 rano.
- W takim razie kup whiskey i płatki.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półolbrzym
Nieaktywni
|25 IX
Od tygodnia skrupulatnie szafował swoim czasem pracy tak by dziś wykorzystać go na korzyść nieco bardziej prywatnego śledztwa. Nie miał dziś zaplanowanej żadnej akcji i takiej nie musiał również organizować, część otwartych śledztw czekało na ekspertyzy z innych departamentów, niektóre utknęły w martwym punkcie, były też takie czekające na omówienie z przełożonym i były też stare śmiecie, które trafiły pod jego pieczę po pożarze w Ministerstwie. Niektóre były naprawdę zamierzchłe. Nikogo więc nie dziwło kiedy dziś z kawą w jednej, a notesem w drugiej udał się z nietęgą miną w kierunku archiwum. Co prawda planował spróbować znaleźć informacje na temat kilku innych spraw, lecz jego głównym celem było znalezienie jakichś wzmianek na temat tajemniczego czarodzieja - Elijaha Bagmana. Był w jakiś sposób powiązany z grupą stojącą za zamachem, Voldemortem, Azkamandem. To co na spotkaniu przekazał im Alexander brzmiało jednak zbyt enigmatycznie by móc wyciągnąć na tej podstawie jakieś sensowne wnioski, a Anthony podejrzewał, że te mogły być istotne. W końcu personalia tajemniczego czarodzieja były obce dla każdego z zebranych tamtego dnia zakonnika, którzy jednak byli w stanie mniej lub bardziej wprost wypowiedzieć się na temat innych wymienianych przez Selwyna imion oraz nazwisk. Wokół Bagmana niezaprzeczalnie gęstniała mgła niewiedzy ciekawość Skamandera zaś rosła. Czy uda mu się dziś ją nieco rozegnać? Nie był pewien. Dokumentacja nad którą miał pracować nie była w tak kompletna oraz bogata jak sprzed czasu zamachu. Niezwykłe ilości pergaminów w całości przeobraziły się w kurz, pył lub dym. Niektórym brakowało stron sprawiając, że udokumentowane na nich historie, profile z logicznych i spójnych przekształciły się w karykaturalne twory z których więcej trzeba było się domyślać niż można było wykorzystać. Były jednak również szczęśliwe, które po zniszczeniu udało się odtworzyć dzięki temu, że pracujący nad nimi czarodzieje przeżyli katastrofę i zwyczajnie raz jeszcze poświęcili czas by doprowadzić do porządku wybrakowaną dokumentację. Szczęśliwie składało się tak, że Skamander orientował się w tym wszystkim nie najgorzej, gdyż chwilę po tragedii był jednym z tych, którzy zajmowali się segregowaniem i porządkowaniem ocalałych papierów. Towarzyszył mu wówczas Kieran. To z nim przeglądał sygnatury spraw, układał te skomplikowane puzzle odnajdując dla zagubionych, czasem nadpalonych stronic miejsce w odpowiednich teczkach. Przekładał z pudła do pudła niezliczone ilości pergaminów, które następnie nosił między celami by później nadawać im nowego miejsca w prowizorycznym archiwum stworzonym w Tower w którym obecnie urzędował cały departament. Oczywiście Anthony nie pamiętał wszystkiego. tego było zdecydowanie za dużo. Nie był też jedynym, który pomagał w przedsięwzięciu. Cototo nie - gdyby tak było do chwili obecnej siedziałby nad kartonami. Jednak był zdecydowanie bardziej rozeznany w tym co mogło, a co raczej nie znajdowało się w ich zawartości - Departamenty Przestrzegania Prawa. Postać Elijaha Bagmana mogła, a przynajmniej był przekonany, że dokumenty mogły szeptać o jakimś Bagmanie. Ale czy tym którego poszukiwał...?
Gdy tylko uchylił drzwi do wnętrza pomieszczenia nad jego głową rozbłysnął specjalnie zaklęty sufit. Jak się można domyślić z oczywistych względów nie można było tu wnosić żadnych świec oraz innych źródeł światła powiązanych z ogniem. Załamanie tego obostrzenia z oczywistych względów wzrosły represje. Pod ścianami stały rzędy ciężkich szafek, które straszyły upiornymi okuciami oraz głębokimi, szufladami w których bez większego kłopotu mieściły się teczki dokumentacji bez koniecznościach ich wyginania. Przez głębokie szuflady należało mieć namyśli takie, które można było wyciągnąć z szafki na długość szerokości pokoju, czyli tak z pięć metrów w przód. Dokumenty ustawione były w szufladach na sztorc. Rozdzielała je między sobą plejada różnobarwnych zakładek mających różne znaczenia oraz mnogość sygnatur. Miały nie tylko pomóc w utrzymaniu porządku, lecz również pomagać ustalić status dokumentu nią opieczętowanego. Skamander rozpoczął swoje poszukiwania od najbardziej oczywistego posunięcia - otworzenia szuflady z inicjałem B...
|spostrzegawczość II
Od tygodnia skrupulatnie szafował swoim czasem pracy tak by dziś wykorzystać go na korzyść nieco bardziej prywatnego śledztwa. Nie miał dziś zaplanowanej żadnej akcji i takiej nie musiał również organizować, część otwartych śledztw czekało na ekspertyzy z innych departamentów, niektóre utknęły w martwym punkcie, były też takie czekające na omówienie z przełożonym i były też stare śmiecie, które trafiły pod jego pieczę po pożarze w Ministerstwie. Niektóre były naprawdę zamierzchłe. Nikogo więc nie dziwło kiedy dziś z kawą w jednej, a notesem w drugiej udał się z nietęgą miną w kierunku archiwum. Co prawda planował spróbować znaleźć informacje na temat kilku innych spraw, lecz jego głównym celem było znalezienie jakichś wzmianek na temat tajemniczego czarodzieja - Elijaha Bagmana. Był w jakiś sposób powiązany z grupą stojącą za zamachem, Voldemortem, Azkamandem. To co na spotkaniu przekazał im Alexander brzmiało jednak zbyt enigmatycznie by móc wyciągnąć na tej podstawie jakieś sensowne wnioski, a Anthony podejrzewał, że te mogły być istotne. W końcu personalia tajemniczego czarodzieja były obce dla każdego z zebranych tamtego dnia zakonnika, którzy jednak byli w stanie mniej lub bardziej wprost wypowiedzieć się na temat innych wymienianych przez Selwyna imion oraz nazwisk. Wokół Bagmana niezaprzeczalnie gęstniała mgła niewiedzy ciekawość Skamandera zaś rosła. Czy uda mu się dziś ją nieco rozegnać? Nie był pewien. Dokumentacja nad którą miał pracować nie była w tak kompletna oraz bogata jak sprzed czasu zamachu. Niezwykłe ilości pergaminów w całości przeobraziły się w kurz, pył lub dym. Niektórym brakowało stron sprawiając, że udokumentowane na nich historie, profile z logicznych i spójnych przekształciły się w karykaturalne twory z których więcej trzeba było się domyślać niż można było wykorzystać. Były jednak również szczęśliwe, które po zniszczeniu udało się odtworzyć dzięki temu, że pracujący nad nimi czarodzieje przeżyli katastrofę i zwyczajnie raz jeszcze poświęcili czas by doprowadzić do porządku wybrakowaną dokumentację. Szczęśliwie składało się tak, że Skamander orientował się w tym wszystkim nie najgorzej, gdyż chwilę po tragedii był jednym z tych, którzy zajmowali się segregowaniem i porządkowaniem ocalałych papierów. Towarzyszył mu wówczas Kieran. To z nim przeglądał sygnatury spraw, układał te skomplikowane puzzle odnajdując dla zagubionych, czasem nadpalonych stronic miejsce w odpowiednich teczkach. Przekładał z pudła do pudła niezliczone ilości pergaminów, które następnie nosił między celami by później nadawać im nowego miejsca w prowizorycznym archiwum stworzonym w Tower w którym obecnie urzędował cały departament. Oczywiście Anthony nie pamiętał wszystkiego. tego było zdecydowanie za dużo. Nie był też jedynym, który pomagał w przedsięwzięciu. Cototo nie - gdyby tak było do chwili obecnej siedziałby nad kartonami. Jednak był zdecydowanie bardziej rozeznany w tym co mogło, a co raczej nie znajdowało się w ich zawartości - Departamenty Przestrzegania Prawa. Postać Elijaha Bagmana mogła, a przynajmniej był przekonany, że dokumenty mogły szeptać o jakimś Bagmanie. Ale czy tym którego poszukiwał...?
Gdy tylko uchylił drzwi do wnętrza pomieszczenia nad jego głową rozbłysnął specjalnie zaklęty sufit. Jak się można domyślić z oczywistych względów nie można było tu wnosić żadnych świec oraz innych źródeł światła powiązanych z ogniem. Załamanie tego obostrzenia z oczywistych względów wzrosły represje. Pod ścianami stały rzędy ciężkich szafek, które straszyły upiornymi okuciami oraz głębokimi, szufladami w których bez większego kłopotu mieściły się teczki dokumentacji bez koniecznościach ich wyginania. Przez głębokie szuflady należało mieć namyśli takie, które można było wyciągnąć z szafki na długość szerokości pokoju, czyli tak z pięć metrów w przód. Dokumenty ustawione były w szufladach na sztorc. Rozdzielała je między sobą plejada różnobarwnych zakładek mających różne znaczenia oraz mnogość sygnatur. Miały nie tylko pomóc w utrzymaniu porządku, lecz również pomagać ustalić status dokumentu nią opieczętowanego. Skamander rozpoczął swoje poszukiwania od najbardziej oczywistego posunięcia - otworzenia szuflady z inicjałem B...
|spostrzegawczość II
Find your wings
The member 'Anthony Skamander' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 82
'k100' : 82
Kiedy Skamander otworzył szufladę i przejrzał teczki na literę "B" nie odnalazł teczki należącej do Bagmana. Szukając pod "E" również nie uda mu się niczego znaleźć. Istniało prawdopodobieństwo, że poszukiwany przez Skamandera czarodziej nie był nigdy zatrzymany, lub jego dokumentacja spłonęła razem z większością dokumentacji w pożarze pod koniec czerwca.
Z pełną premedytacją podjął się ryzyka. Przy rozważaniu jego słuszności nie wziął chyba pod uwagę ewentualnego niepowodzenia, tak aktualnego i namacalnego w tej sytuacji. Nie gdybał nad tym, co poszło nie tak i doprowadziło go do takiego stanu rzeczy; winę automatycznie zrzucił na wyjątkowy brak szczęścia, wszak gdzie w tym wszystkim mogło tkwić jakieś niedopatrzenie? Hipotetyczny błąd nie miał w jego umyśle racji bytu; bynajmniej nie ten, który w istocie popełnił, a którego obecność zaważyła o wyniku rejestracji. Rezultacie, który okazał się być spełnieniem najgorszego z teoretycznych scenariuszy. Nie był w stanie przewidzieć tego, co miało się zdarzyć; słysząc powątpiewające pytania urzędnika mógł jedynie snuć domysły względem swojego losu. Pesymistyczne myśli kołatały się w głowie, a zbytnio angażujący, jak na nieszczęście Michaela, wywiad się nie kończył. Do momentu, kiedy to niefortunne egzaminowanie zostało przerwane zniknięciem mężczyzny z podrobionymi dokumentami oraz różdżką Scaletty w rękach. Krótka chwila była szansą na cichą ucieczkę - ostatecznie niewykorzystaną, bowiem zupełnie według Michaela nierozsądną. Być może powinien wtedy podjąć decyzję o opuszczeniu ministerstwa, zostawiwszy tam różdżkę; bynajmniej nie siedziałby teraz w tej zimnej i śmierdzącej celi, zgoła spanikowany i absolutnie zdezorientowany. Z tym że parę godzin temu wciąż sądził (a przynajmniej miał ku temu gorącą nadzieję), że rejestracja może ostatecznie okazać się w zupełności udaną. Stąd też nie zdecydował się wycofać, zachowawszy względny spokój aż do momentu, gdy swobodne ruchy ograniczyli mu inspektorzy magicznej policji. Bowiem dziad z komisji wcale nie przyniósł mu wyczekiwanej informacji o pomyślności swych działań; przyprowadził jedynie dwóch strażników, którym Scaletta nie poddał się od razu. Finalnie i tak wylądował tutaj, więc oczywistą kwestią pozostają konsekwencje jego buntowniczej postawy.
Ocknąwszy się od razu doznał zimna posadzki. Podniósł się do pozycji siedzącej gwałtownie, próbując zorientować się w otaczającej go ciemności. Głowa go bolała, a zwykle bliski mu rozsądek chwilowo go opuścił. Wypatrzył tylko kraty, usłyszał skrobanie i piszczenie gryzonia, poczuł zapach stęchlizny i potu, dostrzegając, sponiewieraną brudem podłogi, biel własnej koszuli. Beznamiętnie oparł się plecami o ścianę, gorączkowo myśląc, co mógłby w tejże rzeczywistości zrobić. Czekać na jakiś odzew ze strony władz? Tego raczej nie winien się spodziewać, nie czekał go przecież żaden proces. Podjąć się ucieczki, nie zważywszy na jej możliwe negatywne skutki? Ta radykalność zdawała się bardziej pasować jego porywczej naturze, teraz ograniczonej przez bezład i chaos myśli oraz metalowe drzwi zamknięte na cztery spusty. Bezszelestnie przysunął się do bliżej krat; wątła linia światła palącej się na korytarzyku świecy rozjaśniła jego twarz. Spojrzenie skupione było na powielonych zamkach; dłońmi natomiast błądził po zimnej posadzce, licząc na jakieś przydatne w zbrodni znalezisko. Kreatywne myślenie obudziło się w nim dopiero, gdy usłyszał hałasy dobiegające spoza własnej celi. Rozpiął sprzączkę paska od spodni; wyswobodził wysłużony kawałek skóry spod szlufek, koncentrując się na klamrze. Metalowa szpila była pożądanym elementem. Chciał wygiąć ją odpowiednio, stworzywszy z niej prowizoryczny wytrych. Pomysł zdawał się nie być głupim ani też nie skazywać go na porażkę - przynajmniej do momentu, gdy tak amatorskie narzędzie będzie wystarczającym do manipulacji zamkiem, a żaden ze strażników nie zainteresuje się enigmatycznym klikaniem. Teraz pracował tylko nad oddzieleniem drucika od sprzączki.
Ocknąwszy się od razu doznał zimna posadzki. Podniósł się do pozycji siedzącej gwałtownie, próbując zorientować się w otaczającej go ciemności. Głowa go bolała, a zwykle bliski mu rozsądek chwilowo go opuścił. Wypatrzył tylko kraty, usłyszał skrobanie i piszczenie gryzonia, poczuł zapach stęchlizny i potu, dostrzegając, sponiewieraną brudem podłogi, biel własnej koszuli. Beznamiętnie oparł się plecami o ścianę, gorączkowo myśląc, co mógłby w tejże rzeczywistości zrobić. Czekać na jakiś odzew ze strony władz? Tego raczej nie winien się spodziewać, nie czekał go przecież żaden proces. Podjąć się ucieczki, nie zważywszy na jej możliwe negatywne skutki? Ta radykalność zdawała się bardziej pasować jego porywczej naturze, teraz ograniczonej przez bezład i chaos myśli oraz metalowe drzwi zamknięte na cztery spusty. Bezszelestnie przysunął się do bliżej krat; wątła linia światła palącej się na korytarzyku świecy rozjaśniła jego twarz. Spojrzenie skupione było na powielonych zamkach; dłońmi natomiast błądził po zimnej posadzce, licząc na jakieś przydatne w zbrodni znalezisko. Kreatywne myślenie obudziło się w nim dopiero, gdy usłyszał hałasy dobiegające spoza własnej celi. Rozpiął sprzączkę paska od spodni; wyswobodził wysłużony kawałek skóry spod szlufek, koncentrując się na klamrze. Metalowa szpila była pożądanym elementem. Chciał wygiąć ją odpowiednio, stworzywszy z niej prowizoryczny wytrych. Pomysł zdawał się nie być głupim ani też nie skazywać go na porażkę - przynajmniej do momentu, gdy tak amatorskie narzędzie będzie wystarczającym do manipulacji zamkiem, a żaden ze strażników nie zainteresuje się enigmatycznym klikaniem. Teraz pracował tylko nad oddzieleniem drucika od sprzączki.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Przez kilka minut w celi panowała cisza – Michael bez problemu dotarł do drzwi, a rzut oka na zamek w drzwiach – starszego typu, niezbyt skomplikowany; trudno było stwierdzić, czy niezabezpieczony dodatkowo magią – pozwolił mu na obranie strategii. Zręcznie pozbył się paska, zabierając się za pracę nad sprzączką, i prawdopodobnie nawet by mu się udało zrobić z niej użytek, gdyby na korytarzu przylegającym do celi nie zabrzmiały kroki, zatrzymując się tuż przed drzwiami. Zamek szczęknął, zawiasy skrzypnęły żałośnie; po drugiej stronie przejścia stał wysoki czarodziej w starannie wyprasowanym mundurze, z więziennym strażnikiem stojącym mu za plecami. – Cofnij się – polecił tonem nie znoszącym sprzeciwu, ale i pozbawionym emocji, spokojnie przesuwając spojrzeniem wzdłuż sylwetki Michaela – na odrobinę dłużej zatrzymując wzrok na trzymanym w dłoniach pasku. Zrobił krok do przodu, wchodząc do celi; drzwi zatrzasnęły się za jego plecami, a towarzyszący mu strażnik pozostał na zewnątrz. – Ciekawe. Co jeszcze potrafisz? – zapytał mężczyzna, przesuwając się pod ścianę i opierając niedbale o kulawy stolik, który jęknął pod jego ciężarem. Sięgnął dłonią do kieszeni, wyciągając stamtąd papierośnicę, z której wyciągnął magicznego papierosa. Odpalił go przy pomocy różdżki. – Musieliśmy się nieźle nakopać, żeby ustalić, kim jesteś, Scaletta – wyjaśnił uprzejmie, zaciągając się papierosem. Oparł dłoń o krawędź stolika, popiół strzepując na brudną posadzkę. – Masz dwie minuty, żeby przekonać mnie, że nie opłaca nam się wrzucać cię do najdalszej celi w Azkabanie – dodał – po czym uniósł drugą dłoń, na której tkwił ręczny zegarek i stuknął w jego tarczę palcem dwa razy. Przez cały czas ani na moment nie spuszczał spojrzenia z twarzy Michaela.
Ze skupieniem obserwował mechanizm klamry; szukał w nim miejsca wadliwego, umożliwiającego wyłamanie pożądanego elementu. W głowie opracowywał plan działania, począwszy od stworzenia prowizorycznego napinacza, skończywszy na praktycznym wykorzystaniu go przy manipulacji przestarzałym, choć powielonym zamkiem. Być może ostatecznie oddzieliłby metalową szpilę od sprzączki; być może wygiąłby ją nawet i w konsekwencji stworzył amatorski wytrych. Wiedział, jak należałoby się nim posłużyć, zapewne z powodzeniem otworzyłby też drzwi celi; dalsze losy swojej ucieczki pozostawiłby już raczej sile przypadku i spontaniczności, co bynajmniej nie świadczyło o żadnej bezradności w tej materii. Różdżkę odebrano mu w ministerstwie, jednak zawziętości i bezkompromisowości działań nie był w stanie ograniczyć nawet deficyt czarodziejskich mocy. W obliczu hipotetycznego przyjęcia narzucanych mu zakazów, budziła się w nim ta buntownicza, zupełnie sprzeczna znamiennemu opanowaniu, pełna radykalności i porywczości, natura, nieznająca wyjątków oraz ustępstw. Zmotywowany poszukiwał światła, którego źródła upatrywać mógł za kratami. Wąski korytarzyk poniósł za sobą pogłos stawianych kroków; odsunął twarz od drzwi, chciał też porzucić gdzieś wysłużony pasek, choć świadom ostateczności destrukcji klamry, nie uwolnił dłoni. Nie on jedyny siedział przecież w lochach Tower of London; wiele cel przylegało do ścian tej o numerze trzydzieści pięć, w której tkwił teraz Scaletta. Nie spodziewając się postury urzędnika i strażnika tuż przed wejściem do zatęchłej izby, siedział po turecku opierając się plecami o wychłodzony mur, w rękach ściskając zbawienny w tej rzeczywistości przedmiot. Nie podniósł się od razu, przyglądając się twarzy mężczyzny w mundurze, który pozostał w sieni; później wzrok przeniósł na urzędnika, który z widocznym zaciekawieniem lustrował sylwetkę Michaela. W końcu jednak odsunął się znacznie od krat; odpuścił też to gorączkowe napinanie drucika, ślepo poszukując szlufek, w które mógłby z powrotem wcisnąć pas. Pytanie retoryczne połączone z komentarzem zignorował. Wstał, ciasno zapinając akcesorium; w sztywnej pozie stanął dokładnie naprzeciw nieznajomego. Dym przypomniał mu o nękającym głodzie nikotynowym, dotychczas przyćmionym bólem głowy i potrzebą wydostania się ze śmierdzącego wilgocią dołka. Tak cholernie chciało mu się palić. Milczał i słuchał; gdyby nie ten kuszący papieros i brak ochoty na pogaduszki pewnie odburknąłby coś ironicznego, zapewne niekoniecznie stosownego. Miał jeszcze przekonywać tego faceta, dostał całe dwie minuty na imponujący wykład, gdzie winien przedstawić szereg rozsądnych argumentów. Scaletta opracował jednak inną strategię, która nie obejmowała litościwych błagań czy pragmatycznych rozważań. Westchnął i odezwał się dopiero po jakichś piętnastu sekundach:
- Słyszałem, że potwornie tam karmią... a ja cholernie lubię jeść. - Zapewne taka głupawa motywacja nie zapewni mu wolności, a co najwyżej zirytuje rozmówce, przesądzając o rezultacie tego miernego monologu. Ale to było pierwszym, co przyszło mu do głowy - nie zakrawało o łaskawość, ani nie było wyrazem jakiejś pokrętnej perswazji. - Ale abstrahując już od moich indywidualnych pobudek, przypuszczam, że osadzenie niewinnego, młodego, zdolnego do pracy i przedłużania czarodziejskiego gatunku obywatela byłoby po prostu bezsensownym, a w większej skali mogłoby doprowadzić do gospodarczej klęski - dodał pospiesznie, nie chcąc swojej decyzji o wolności opierać tylko na humorystycznych wnioskach. Brzmiał rozsądnie, choć w praktyce daleko mu było do tej młodzieńczej wizji pracy i rodziny. Na szczęście jego kartoteka czysta była od zarzutów o kradzieże, a planów co do potomka nikt nie mógł zweryfikować.
- Słyszałem, że potwornie tam karmią... a ja cholernie lubię jeść. - Zapewne taka głupawa motywacja nie zapewni mu wolności, a co najwyżej zirytuje rozmówce, przesądzając o rezultacie tego miernego monologu. Ale to było pierwszym, co przyszło mu do głowy - nie zakrawało o łaskawość, ani nie było wyrazem jakiejś pokrętnej perswazji. - Ale abstrahując już od moich indywidualnych pobudek, przypuszczam, że osadzenie niewinnego, młodego, zdolnego do pracy i przedłużania czarodziejskiego gatunku obywatela byłoby po prostu bezsensownym, a w większej skali mogłoby doprowadzić do gospodarczej klęski - dodał pospiesznie, nie chcąc swojej decyzji o wolności opierać tylko na humorystycznych wnioskach. Brzmiał rozsądnie, choć w praktyce daleko mu było do tej młodzieńczej wizji pracy i rodziny. Na szczęście jego kartoteka czysta była od zarzutów o kradzieże, a planów co do potomka nikt nie mógł zweryfikować.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Mężczyzna stojący naprzeciwko Michaela przyglądał mu się uważnie, z przekrzywioną lekko głową ćmiąc magicznego papierosa. Nie umknęło mu spojrzenie rzucone w jego kierunku; widząc je, uśmiechnął się krzywo, po czym raz jeszcze sięgnął do kieszeni, by po chwili wyciągnąć rozsunięte, metalowe pudełeczko w kierunku Scaletty. Nie namawiał go, mało obchodziło go, czy czarodziej się poczęstuje – ale dawał mu taką możliwość.
Słysząc pierwszą odpowiedź, prychnął pod nosem, bardziej z irytacją niż rozbawieniem, nie przerwał jednak więźniowi, nie odzywając się jeszcze przez chwilę po tym, jak ten zamilkł. Przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą, stolik znów skrzypnął żałośnie – ale jeżeli to zauważył, to nie zwrócił na to uwagi. – Rozumiem, że to ta niewinność skłoniła cię do próby oszukania powołanej przez Ministerstwo Magii komisji? – zapytał konwersacyjnie, tonem, którym równie dobrze mógłby zagadać Michaela o jego plany na popołudnie. – Mało obchodzi mnie twoja zdolność do spłodzenia potomka. Gwarantuję, że większość zbrodniarzy, którzy tu siedzą, mogłaby powiedzieć to samo – odparł, wykonując niesprecyzowany gest dłonią i zataczając nierówne koło. Westchnął. – No dobra, kiepsko ci idzie, a ja nie mam całego wieczoru, więc ci pomogę. – Powoli zaciągnął się papierosem, by leniwie wydmuchać dym w górę, ku zawilgoconemu sufitowi; wbrew własnym słowom, nie wyglądał, jakby mu się gdzieś spieszyło. – Masz dwie opcje. – Uniósł w górę jeden palec. – Możesz poczęstować mnie jeszcze kilkoma idiotycznymi żartami i przekonać się na własnej skórze, jak źle karmią w Azkabanie. – Uniósł drugi palec. – Albo możesz wyjść na świeże powietrze jeszcze dzisiaj, razem ze swoją różdżką – i udowodnić, że nie jesteś jednym z tych samozwańczych buntowników, walczących o prawa szlam i mugoli. Będziesz żył jak do tej pory, ale będziesz rozglądał się bardzo uważnie – a pod koniec każdego miesiąca na moim biurku pojawi się spisany twoją ręką raport z tego, co zauważyłeś. Częściej, jeżeli będzie o czym pisać. Raz spóźnisz się z raportem albo coś przed nami ukryjesz – i już nie zaoferujemy ci drugiej szansy. – Odepchnął się lekko od stolika, stając na wyprostowanych nogach. Popiół z papierosa spadł na posadzkę. – Twoja decyzja? – zapytał, unosząc wyżej brew. Było jasne, że nie planował dawać Michaelowi czasu na rozważenie za i przeciw.
Przepraszam najmocniej za obsuwę!
Słysząc pierwszą odpowiedź, prychnął pod nosem, bardziej z irytacją niż rozbawieniem, nie przerwał jednak więźniowi, nie odzywając się jeszcze przez chwilę po tym, jak ten zamilkł. Przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą, stolik znów skrzypnął żałośnie – ale jeżeli to zauważył, to nie zwrócił na to uwagi. – Rozumiem, że to ta niewinność skłoniła cię do próby oszukania powołanej przez Ministerstwo Magii komisji? – zapytał konwersacyjnie, tonem, którym równie dobrze mógłby zagadać Michaela o jego plany na popołudnie. – Mało obchodzi mnie twoja zdolność do spłodzenia potomka. Gwarantuję, że większość zbrodniarzy, którzy tu siedzą, mogłaby powiedzieć to samo – odparł, wykonując niesprecyzowany gest dłonią i zataczając nierówne koło. Westchnął. – No dobra, kiepsko ci idzie, a ja nie mam całego wieczoru, więc ci pomogę. – Powoli zaciągnął się papierosem, by leniwie wydmuchać dym w górę, ku zawilgoconemu sufitowi; wbrew własnym słowom, nie wyglądał, jakby mu się gdzieś spieszyło. – Masz dwie opcje. – Uniósł w górę jeden palec. – Możesz poczęstować mnie jeszcze kilkoma idiotycznymi żartami i przekonać się na własnej skórze, jak źle karmią w Azkabanie. – Uniósł drugi palec. – Albo możesz wyjść na świeże powietrze jeszcze dzisiaj, razem ze swoją różdżką – i udowodnić, że nie jesteś jednym z tych samozwańczych buntowników, walczących o prawa szlam i mugoli. Będziesz żył jak do tej pory, ale będziesz rozglądał się bardzo uważnie – a pod koniec każdego miesiąca na moim biurku pojawi się spisany twoją ręką raport z tego, co zauważyłeś. Częściej, jeżeli będzie o czym pisać. Raz spóźnisz się z raportem albo coś przed nami ukryjesz – i już nie zaoferujemy ci drugiej szansy. – Odepchnął się lekko od stolika, stając na wyprostowanych nogach. Popiół z papierosa spadł na posadzkę. – Twoja decyzja? – zapytał, unosząc wyżej brew. Było jasne, że nie planował dawać Michaelowi czasu na rozważenie za i przeciw.
Przepraszam najmocniej za obsuwę!
Papierosa przyjął bez zastanowienia - wsunął go luźno między wargi, oczekując źródła ognia z różdżki mężczyzny. Wraz z rozżarzeniem końcówki rozjaśnił się umysł, pobudziły się też inne zmysły. Gość nie może być przecież zupełnym bucem, myślał Scaletta, łapczywie zaciągając się dymem. Wiedział już też, że niezależnie od tego co powie, opuści dziś celę oznaczoną numerem trzydziestym piątym. Dostał możliwość powiedzenia czegokolwiek, facet nawet poczęstował go tytoniowym wyrobem; kryminaliści nie mają prawa głosu, co najwyżej oczekują na rozprawę opartą o inkwizycyjny model procesu. Zwykle więźniowie nie dostają dwóch minut na przedstawienie szeregu mniej lub bardziej sensownych argumentów, zwykle też nie palą w zatęchłym karcu; nie obawiał się już o swoją domniemaną wolność - próbował wpaść tylko na to, jaki w tym wszystkim kryje się haczyk. W innej sytuacji zapewne z przejęciem drżałaby mu ręka, a w głowie kołatały się pełne wątpliwości myśli (w istocie było też tak i teraz, choć próbował nie dać po sobie tego poznać).
Retoryka zdawała się być zupełnie obcą mu sztuką, prawdopodobnie też zbyt skomplikowaną i niezgodną z typową dla niego oszczędną formą wyrazu. Znał tylko dosłowny rodzaj perswazji, ten zakrawający już o agresję i pejoratywne frazy. Bynajmniej nie determinowało to jednak żadnego rodzaju tendencji w zachowaniu, wręcz przeciwnie - spokojne, skłonne do pokojowego jestestwa usposobienie jednogłośnie zaprzeczało takiemu stwierdzeniu. Stąd też polegać musiał na dobrze znanej mu ironii połączonej z satyrą, zwłaszcza, że godność nie zezwalała mu na żadne litościwe kajanie się ani propozycję dziwacznej współpracy. Nie chciał tkwić w żadnej pokrętnej formie symbiozy, nie sądził też, że mógłby się ministerstwu jakkolwiek przydać; dlatego właśnie odniósł się do tak pretensjonalnej rzeczy (przynajmniej w skali powagi sytuacji), prezentując się przy tym jak daleki rozsądkowi, niespecjalnie błyskotliwy, ćwierćinteligent. Nie obchodziło go w tym wszystkim pierwsze wrażenie ani pozyskana sympatia, być może tak naprawdę właśnie taki był, choć wybujałe ego nie pozwoliło mu tego zarejestrować; liczyła się różdżka, liczyła się obawa przed pozbawieniem wolności, a przede wszystkim liczył się podstęp. Zapewne obrana przez niego droga była kiepską, wszak nie zapewniała koegzystencji; niemniej była zgodną z jego - i tak już nieczystym - sumieniem. Krótka, rzeczowa przemowa, nijak pokrywająca się z prawdą, acz w jego ustach brzmiąca rezolutnie; rozpoczęta głupawym tekstem, zakończona przemyślną i patriotyczną wizją w kontekście zjednoczonej społeczności czarodziejów. Dumna idea, puste hasło; pozbawione jednak aspektu najistotniejszego dla podejmowanej sprawy. Wysłuchał czarodzieja ze skupieniem, pozostałości po papierosie gasząc na drewnianej powierzchni rozwalającego się stolika. Dopiął swego, wyznał w końcu warunki umowy; reguły, których Michael nie mógł w żaden sposób nagiąć czy choćby z nich zrezygnować, nawet jeśli nie godziły się z wyznawanymi przez niego wartościami. Nie miał wyboru, znalazł się w sytuacji bez wyjścia, bowiem nie traktował opcji gnicia w Azkabanie jako alternatywę dla wyznaczonej formy kolaboracji. Na zapytanie nieznajomego odpowiedział pytaniem:
- Jak miałyby wyglądać takie raporty? - Był dobrym obserwatorem, ale czy zdolnym do wylewnych sprawozdań? Proponowany układ nie był akceptowalny, bynajmniej pod względem samego faktu partnerstwa z ministerstwem - instytucją, która właśnie rozpoczęła wysiedlanie mugolaków i mugoli. To samo stałoby się też z jego ojcem, gdyby żył dalej; to samo stałoby się z nim, gdyby matka nie była czystej krwi. Przecież to zupełnie wykluczało kontynuację doliniarskich występków; zmuszało go do zatracenia transparentności, polegało na donosicielstwie. Nie mógł myśleć teraz o moralności czy rozsądzać brak słuszności tych działań. Musiał się dostosować i to zamierzał zrobić, nawet jeśli kolidowało to z wyznawanymi autorytetami.
Retoryka zdawała się być zupełnie obcą mu sztuką, prawdopodobnie też zbyt skomplikowaną i niezgodną z typową dla niego oszczędną formą wyrazu. Znał tylko dosłowny rodzaj perswazji, ten zakrawający już o agresję i pejoratywne frazy. Bynajmniej nie determinowało to jednak żadnego rodzaju tendencji w zachowaniu, wręcz przeciwnie - spokojne, skłonne do pokojowego jestestwa usposobienie jednogłośnie zaprzeczało takiemu stwierdzeniu. Stąd też polegać musiał na dobrze znanej mu ironii połączonej z satyrą, zwłaszcza, że godność nie zezwalała mu na żadne litościwe kajanie się ani propozycję dziwacznej współpracy. Nie chciał tkwić w żadnej pokrętnej formie symbiozy, nie sądził też, że mógłby się ministerstwu jakkolwiek przydać; dlatego właśnie odniósł się do tak pretensjonalnej rzeczy (przynajmniej w skali powagi sytuacji), prezentując się przy tym jak daleki rozsądkowi, niespecjalnie błyskotliwy, ćwierćinteligent. Nie obchodziło go w tym wszystkim pierwsze wrażenie ani pozyskana sympatia, być może tak naprawdę właśnie taki był, choć wybujałe ego nie pozwoliło mu tego zarejestrować; liczyła się różdżka, liczyła się obawa przed pozbawieniem wolności, a przede wszystkim liczył się podstęp. Zapewne obrana przez niego droga była kiepską, wszak nie zapewniała koegzystencji; niemniej była zgodną z jego - i tak już nieczystym - sumieniem. Krótka, rzeczowa przemowa, nijak pokrywająca się z prawdą, acz w jego ustach brzmiąca rezolutnie; rozpoczęta głupawym tekstem, zakończona przemyślną i patriotyczną wizją w kontekście zjednoczonej społeczności czarodziejów. Dumna idea, puste hasło; pozbawione jednak aspektu najistotniejszego dla podejmowanej sprawy. Wysłuchał czarodzieja ze skupieniem, pozostałości po papierosie gasząc na drewnianej powierzchni rozwalającego się stolika. Dopiął swego, wyznał w końcu warunki umowy; reguły, których Michael nie mógł w żaden sposób nagiąć czy choćby z nich zrezygnować, nawet jeśli nie godziły się z wyznawanymi przez niego wartościami. Nie miał wyboru, znalazł się w sytuacji bez wyjścia, bowiem nie traktował opcji gnicia w Azkabanie jako alternatywę dla wyznaczonej formy kolaboracji. Na zapytanie nieznajomego odpowiedział pytaniem:
- Jak miałyby wyglądać takie raporty? - Był dobrym obserwatorem, ale czy zdolnym do wylewnych sprawozdań? Proponowany układ nie był akceptowalny, bynajmniej pod względem samego faktu partnerstwa z ministerstwem - instytucją, która właśnie rozpoczęła wysiedlanie mugolaków i mugoli. To samo stałoby się też z jego ojcem, gdyby żył dalej; to samo stałoby się z nim, gdyby matka nie była czystej krwi. Przecież to zupełnie wykluczało kontynuację doliniarskich występków; zmuszało go do zatracenia transparentności, polegało na donosicielstwie. Nie mógł myśleć teraz o moralności czy rozsądzać brak słuszności tych działań. Musiał się dostosować i to zamierzał zrobić, nawet jeśli kolidowało to z wyznawanymi autorytetami.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Czarodziej bez słowa podpalił koniec papierosa, którym poczęstował się Michael, używając do tego własnej różdżki. Jego mina świadczyła o mieszaninie znudzenia i nieco wymuszonej determinacji, wyglądał jak ktoś, kto miał do wykonania zawodowy obowiązek, ale najchętniej zamknąłby już za sobą drzwi biura i poszedł do domu. Na rzucone mu pytanie zareagował jednak ze spokojem, choć w jego głosie pobrzmiewało ledwie zauważalnie zniecierpliwienie. - To nie jest skomplikowana numerologia, Scaletta - odpowiedział, unosząc wyżej brwi. - Ludzie Longbottoma są ostrożni, ale nie aż tak ostrożni. Ci, którzy zdecydują się ukrywać niezarejestrowanych i zbiegów - jeszcze mniej. Cokolwiek usłyszysz, cokolwiek zobaczysz, cokolwiek wyda ci się podejrzane - przekazujesz nam. Adresy, nazwiska, rozmowy. Jeżeli nie chcesz pisać, możesz się tu stawiać osobiście, wszystko mi jedno, chociaż założyłem, że wolałbyś tego uniknąć. - Spojrzał na niego, przekrzywiając głowę, po czym zerknął w stronę drzwi - nawet nie starając się tego ukryć. - Kto wie, może jak przysłużysz się władzy szczególnie, to nawet dobrze na tym wyjdziesz - dodał po chwili, ponownie przenosząc spojrzenie na Michaela. - Jeszcze jakieś pytania? - zapytał, ramiona krzyżując na klatce piersiowej.
Cela nr 35
Szybka odpowiedź