Zachodni Port
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zachodni Port
Krzyki, wulgarne wyzwiska, przyśpiewki marynarzy, cumujące barki; zapach ciężkiej pracy, starych ryb i brudnej rzeki. Port na Tamizie jest olbrzymim, prężnie prosperującym ośrodkiem Londynu, największym portem rzecznym Anglii. Cumują przy nim statki przede wszystkim handlowe, rzadziej wycieczkowe i wojskowe, a także prywatne łodzie. Po brzegu biegają szczury, tęsknie wypatrujące nadpływających statków... W porcie zawsze znajdzie się robota dla krzepkiej, pracowitej osoby.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 12.01.19 16:56, w całości zmieniany 1 raz
Susanne udało się odpowiednio podejść kelpię, uspokoić ją, okiełznać gniew oraz rozjuszenie - zwierzę parsknęło kilkukrotnie, chrapy konia rozszerzyły się, ale w końcu istota zaprzestała ataku, powracając do swego naturalnego środowiska. Czarownice mogły bez większego problemu podtrzymać działanie zaklęć i dokończyć naprawdę anomalii. Od tej pory to ustabilizowane miejsce staje się terenem sprzyjającym rzucaniem czarów przez wszystkich członków Zakonu Feniksa. Sukces zagwarantował im bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów podczas kolejnych gier w tej lokacji. Chwała wam za to, pewnego dnia świat za to podziękuje.
Bała się. Jednak to nie lęku należało się wstydzić, a tego, jeśli nie starało się go przezwyciężyć. Stąd Ria dusiła w sobie strach jaki odczuła na widok groźnej, niezmienionej kelpie. Wyglądała przerażająco z drżącymi chrapami, sitowiem na całym ciele oraz chęcią mordu zaklętą w wielkich oczach. Nie miała na sobie wędzidła, dlatego w każdej chwili mogła je porwać wprost w wodę, gdzie skonsumowałaby dwie czarownice bez żadnego trudu. Miały być jej jedzeniem na wynos. Weasley dostrzegła to w jej postawie, choć nie była wcale znawcą magicznych stworzeń. W tym przodowała Susie, więc to blondynce oddała stery przywództwa w tym etapie. Całkiem naturalnie zresztą - i bez żalu. Musiały zrobić to dobrze - nie będzie kolejnych szans.
Rhiannon poprawiła uchwyt na rękojeści różdżki, w każdej chwili będąc gotową na reakcję. Na najgorsze. Stratowanie przez rozjuszonego konia? Porwanie w głąb Tamizy? Wszystko było możliwe. - Dobrze - potwierdziła na słowa Lovegood. Skinęła też głową, automatycznie. W napięciu obserwowała zmagania przyjaciółki z zaklęciem oraz demonem. Założyć wędzidło, założyć wędzidło - powtarzała w duchu. Nie wiedzieć dlaczego Harpia założyła od razu najgorsze, choć przecież Sue była naprawdę dobra w oswajaniu dzikich i niebezpiecznych stworzeń.
Wiatr zaczął się wzmagać, przenikać przez szatę aż do wnętrza. Wzdrygnęła się, nie odpuszczając spojrzenia. Tętent kopyt odbijał się o bruk, aż ucichł. W momencie, w którym druga z czarownic okiełznała dziką kelpie. Zmiana prezentowała się niesamowicie - wraz z ujarzmieniem nieokiełznanego demona zniknęła w nim złość, pragnienie zabijania. Stał się całkiem potulny, aż wreszcie wskoczył z powrotem do chłodnego nurtu Tamizy. Ria opuściła różdżkę, zaś rękę wzdłuż ciała. Jeszcze chwilę obserwowała wzburzone lustro wody; jakby w obawie, że wodny potwór za chwilę ponownie wynurzy się z kryjówki i zaatakuje kobiety ponownie. Sekundy jednak mijały, aż wreszcie rudowłosa uspokoiła skołatane nerwy. Nie patrzyła już w tamtą stronę, patrzyła na miejsce, gdzie przed chwilą znajdowała się anomalia. Teraz nie było po niej śladu. Dokonały jej ostatecznego unicestwienia - przynajmniej w tym miejscu. - To potwornie ekscytujące - stwierdziła z uśmiechem. - Wszystko w porządku? - dopytała zbliżając się do Susie. Miała nadzieję, że kelpie nie zrobiła jej krzywdy, choć na to nie wyglądało. - Będziemy musiały się stąd zbierać - zauważyła rozglądając się wokół. Nawet jeśli zakrzywienie magii zostało wyprostowane, to w każdej chwili mogły zostać zauważone przez patrol urzędników Ministerstwa Magii.
Rhiannon poprawiła uchwyt na rękojeści różdżki, w każdej chwili będąc gotową na reakcję. Na najgorsze. Stratowanie przez rozjuszonego konia? Porwanie w głąb Tamizy? Wszystko było możliwe. - Dobrze - potwierdziła na słowa Lovegood. Skinęła też głową, automatycznie. W napięciu obserwowała zmagania przyjaciółki z zaklęciem oraz demonem. Założyć wędzidło, założyć wędzidło - powtarzała w duchu. Nie wiedzieć dlaczego Harpia założyła od razu najgorsze, choć przecież Sue była naprawdę dobra w oswajaniu dzikich i niebezpiecznych stworzeń.
Wiatr zaczął się wzmagać, przenikać przez szatę aż do wnętrza. Wzdrygnęła się, nie odpuszczając spojrzenia. Tętent kopyt odbijał się o bruk, aż ucichł. W momencie, w którym druga z czarownic okiełznała dziką kelpie. Zmiana prezentowała się niesamowicie - wraz z ujarzmieniem nieokiełznanego demona zniknęła w nim złość, pragnienie zabijania. Stał się całkiem potulny, aż wreszcie wskoczył z powrotem do chłodnego nurtu Tamizy. Ria opuściła różdżkę, zaś rękę wzdłuż ciała. Jeszcze chwilę obserwowała wzburzone lustro wody; jakby w obawie, że wodny potwór za chwilę ponownie wynurzy się z kryjówki i zaatakuje kobiety ponownie. Sekundy jednak mijały, aż wreszcie rudowłosa uspokoiła skołatane nerwy. Nie patrzyła już w tamtą stronę, patrzyła na miejsce, gdzie przed chwilą znajdowała się anomalia. Teraz nie było po niej śladu. Dokonały jej ostatecznego unicestwienia - przynajmniej w tym miejscu. - To potwornie ekscytujące - stwierdziła z uśmiechem. - Wszystko w porządku? - dopytała zbliżając się do Susie. Miała nadzieję, że kelpie nie zrobiła jej krzywdy, choć na to nie wyglądało. - Będziemy musiały się stąd zbierać - zauważyła rozglądając się wokół. Nawet jeśli zakrzywienie magii zostało wyprostowane, to w każdej chwili mogły zostać zauważone przez patrol urzędników Ministerstwa Magii.
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Myśli białowłosej pędziły wraz z majestatyczną postacią demona wodnego, który rzeczywiście zerwał się do gwałtownej szarży, nie zwlekając i nie czekając na najlepszy moment - każdy był dobry, dziewczęta i tak zyskały bardzo dużo czasu, mogąc wymienić parę słów zanim kelpie ruszyła do ataku. Kusiło ją, tak bardzo ją kusiło by sprawdzić, czy może być tak szybka i zwinna jak przeciwnik, chciała wirować i poczuć moc, jaką stworzenie nosiło w sobie - lecz rozsądek wygrał. Nie mogła narażać ani siebie, ani Rii, ani zaprzepaszczać prawie wyciszonej anomalii tylko ze względu na swoje szaleńcze porywy. Zaklęcie okazało się udane, prędko poskramiając dziką naturę zwierzęcia i udaremniając mu dalsze ataki. Znieruchomiała na chwilę, przypatrując się z niemym zachwytem spokojnej już postaci, po czym odwróciła się do Rii, kiwając energicznie głową, na potwierdzenie zarówno stwierdzenia, jak i pytania, które od niej usłyszała. Nie mogła jednak odpuścić i podeszła prędko do stworzenia, chcąc go dotknąć, póki miała ku temu okazję. Nie mówiąc już o przemożnej chęci odbycia wspaniałej podróży na jego grzbiecie, nawet portowy smród nie przytłumiał tych pięknych wyobrażeń - tu jednak postanowiła się opanować. Największy udział w tym rozsądku miały słowa panny Weasley - to prawda, nie mogły zostać w porcie długo. Ostatnim, czego pragnęła po takim sukcesie - w końcu pierwsza naprawiona anomalia musiała zapaść w pamięć - było zgarnięcie przez patrol albo atak jakichś parszywców, czy nawet rycerzy.
- Ria - odezwała się, głosem jaki ostatnio nie zdarzał jej się często - prawdziwie lekkim, subtelnym, szczęśliwym. Głosem, który przed paroma miesiącami był kwintesencją roztańczonej postaci, tym sprzed okresu permanentnego smutku. Dłoń jeszcze raz pogładziła sitowie, pokrywające ciało nowej morskiej przyjaciółki, zanim pozwoliła jej zniknąć w ciemnej toni, wtedy też kończąc zdanie, urwane w połowie na czas pożegnania z kelpie - jesteś moim talizmanem szczęścia - oznajmiła, ze zwiewnym krokiem pozwalając sobie na pokonanie dzielącego je dystansu i objęcia rudowłosej w pasie. - Dziękuję, świetnie sobie poradziłyśmy - uzupełniła cicho, odsuwając się i zdejmując jeden ze swoich naszyjników, z bursztynem przytwierdzonym do białej muszelki, utwardzonej zaklęciem. - Szczęście nie lubi stać w miejscu - uznała, wręczając amulet Rii.
- Zniknijmy w dobre miejsce. Herbata w Ruderze smakuje znakomicie, mam nawet ciasteczka, choć do tych Bertiego się nie umywają - nie było szans na przyjmowanie jakichkolwiek odmów.
- Ria - odezwała się, głosem jaki ostatnio nie zdarzał jej się często - prawdziwie lekkim, subtelnym, szczęśliwym. Głosem, który przed paroma miesiącami był kwintesencją roztańczonej postaci, tym sprzed okresu permanentnego smutku. Dłoń jeszcze raz pogładziła sitowie, pokrywające ciało nowej morskiej przyjaciółki, zanim pozwoliła jej zniknąć w ciemnej toni, wtedy też kończąc zdanie, urwane w połowie na czas pożegnania z kelpie - jesteś moim talizmanem szczęścia - oznajmiła, ze zwiewnym krokiem pozwalając sobie na pokonanie dzielącego je dystansu i objęcia rudowłosej w pasie. - Dziękuję, świetnie sobie poradziłyśmy - uzupełniła cicho, odsuwając się i zdejmując jeden ze swoich naszyjników, z bursztynem przytwierdzonym do białej muszelki, utwardzonej zaklęciem. - Szczęście nie lubi stać w miejscu - uznała, wręczając amulet Rii.
- Zniknijmy w dobre miejsce. Herbata w Ruderze smakuje znakomicie, mam nawet ciasteczka, choć do tych Bertiego się nie umywają - nie było szans na przyjmowanie jakichkolwiek odmów.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Domyślała się, że cała uwaga Susie skoncentruje się właśnie na kelpie. W końcu czarownica uwielbiała magiczne stworzenia. Ria… miała do nich stosunek obojętny - przynajmniej do tych niebezpiecznych. Poniekąd fascynowała ją ta siła oraz potęga jakie w sobie miały, ale zdecydowanie nie marzyła o znalezieniu się blisko nich. Choć może powinna? Sądząc po tym jak Lovegood sobie świetnie poradziła z groźnym demonem z głębin wód, to może w jej towarzystwie rudowłosa byłaby bezpieczna? Dzięki czemu razem mogłyby zdobywać niebezpieczny świat bestii? Nie, już nie mogła tego robić - Weasley miała przecież pewne zobowiązania, które okazały się dla niej bardzo ważne. Nie mogła tego zmienić; przede wszystkim nawet nie chciała tego robić. Ostatecznie nosiła w duszy ogromne szczęście… na razie powstrzymywane przez anomalie oraz trwającą wojnę ze złem. Gdyby nie to wszystko… na pewno wyglądałaby jak najszczęśliwszy człowiek na ziemi.
Tymczasem pozostawała przerażona oraz niepewna tego, co ma się za chwilę wydarzyć. Powinna bardziej ufać zdolnościom koleżanki. Na ułamek sekundy Rhiannon zawstydziła się, że dała się porwać lękom zamiast po prostu stać i czekać na perfekcyjną reakcję Susanne, ale kobieta szybko przestała się tym zadręczać. Przecież… udało im się! Naprawdę tego dokonały! Anomalia zniknęła, pozostawiając powietrze czystym. Niezanieczyszczonym niebezpieczną, czarną magią, która pulsowała złowieszczo między nimi. Pozbyły się jej. Przynajmniej do czasu.
- Tak, jesteśmy zgranym zespołem - zaśmiała się szczerze. Może odrobinę zbyt głośno, jakby w ten sposób spuszczała z siebie ciśnienie związane z ujrzenia prawdziwego, zielonego potwora. Nie tylko zresztą. Anomalie stanowiły zagrożenia dla wszystkich ludzi, powodowały krzywdę. Mogło stać im się coś złego, ale zamiast ponieść klęskę, dokonały tego. Odparły atak niszczycielskich mocy. Czekało na nich jeszcze wiele do zrobienia!
- To ja dziękuję. Chyba… spanikowałabym jakbym miała borykać się z kelpie - przyznała bez ogródek podczas odwzajemniania uścisku. Wzrok Rii automatycznie podążył do tafli wody. Teraz już spokojnej. Niezmąconej bulgotaniem powietrza należącego do wynurzającego się stworzenia. Całe szczęście. - Och, dziękuję Susie, ale to chyba… nie wiem czy mogę go przyjąć? - spytała zaskoczona kiedy czarownica wręczała jej muszelkowy amulet. Wyciągnęła rękę, ale zamrugała szybko, z rozchylonymi lekko ustami oraz pytającym spojrzeniem utkwionym w twarzy blondynki. - Za to herbacie i ciastkom nie odmówię. I wiesz co? Dobrze, że te nie są od Bertiego. Wiesz, że raził mnie kiedyś piorunem? - wyznała konspiracyjnie, z niedowierzaniem wymalowanym na twarzy. Choć nie miała Bottowi tego za złe, ponieważ chwilę później zaczęła się śmiać, to… zasługiwał na droczenie się z nim. Lovegood na pewno nie zawiedzie Weasley na tym polu.
Tymczasem pozostawała przerażona oraz niepewna tego, co ma się za chwilę wydarzyć. Powinna bardziej ufać zdolnościom koleżanki. Na ułamek sekundy Rhiannon zawstydziła się, że dała się porwać lękom zamiast po prostu stać i czekać na perfekcyjną reakcję Susanne, ale kobieta szybko przestała się tym zadręczać. Przecież… udało im się! Naprawdę tego dokonały! Anomalia zniknęła, pozostawiając powietrze czystym. Niezanieczyszczonym niebezpieczną, czarną magią, która pulsowała złowieszczo między nimi. Pozbyły się jej. Przynajmniej do czasu.
- Tak, jesteśmy zgranym zespołem - zaśmiała się szczerze. Może odrobinę zbyt głośno, jakby w ten sposób spuszczała z siebie ciśnienie związane z ujrzenia prawdziwego, zielonego potwora. Nie tylko zresztą. Anomalie stanowiły zagrożenia dla wszystkich ludzi, powodowały krzywdę. Mogło stać im się coś złego, ale zamiast ponieść klęskę, dokonały tego. Odparły atak niszczycielskich mocy. Czekało na nich jeszcze wiele do zrobienia!
- To ja dziękuję. Chyba… spanikowałabym jakbym miała borykać się z kelpie - przyznała bez ogródek podczas odwzajemniania uścisku. Wzrok Rii automatycznie podążył do tafli wody. Teraz już spokojnej. Niezmąconej bulgotaniem powietrza należącego do wynurzającego się stworzenia. Całe szczęście. - Och, dziękuję Susie, ale to chyba… nie wiem czy mogę go przyjąć? - spytała zaskoczona kiedy czarownica wręczała jej muszelkowy amulet. Wyciągnęła rękę, ale zamrugała szybko, z rozchylonymi lekko ustami oraz pytającym spojrzeniem utkwionym w twarzy blondynki. - Za to herbacie i ciastkom nie odmówię. I wiesz co? Dobrze, że te nie są od Bertiego. Wiesz, że raził mnie kiedyś piorunem? - wyznała konspiracyjnie, z niedowierzaniem wymalowanym na twarzy. Choć nie miała Bottowi tego za złe, ponieważ chwilę później zaczęła się śmiać, to… zasługiwał na droczenie się z nim. Lovegood na pewno nie zawiedzie Weasley na tym polu.
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Wątek prackowy - wrześniopaździernik
20.10
To miała być standardowa robota. Żadnych niespodzianek czy nieoczekiwanych wydarzeń. Transport tego towaru była zaplanowana już od dawna, wszystkie ważne papiery leżały na biurku w jego gabinecie, a ładunek grzecznie czekał w dokach, aby go załadować na statek i popłynąć w siną dal. Towar, swoją drogą, był pierwsza klasa. Burke już dawno nie widział tak pięknie grawerowanych czar goryczy. Kiedy pewnego dnia otrzymał zamówienie na pół tuzina tych niezwykłych, czarnomagicznych naczyń, był odrobinę zaskoczony. Nieczęsto miewał klientów, których pragnieniem było skontaktowanie się z kimś umarłym, ogólnie klientela zaglądająca do sklepu interesowała się raczej przeróżnymi sposobami aby jak najskuteczniej kogoś życia pozbawić, nie by móc jeszcze raz zamienić słowo z kimś, kto już zabrał się na tamten świat. Nie jemu było to jednak oceniać. To było jedną z niepisanych zasad, którymi kierował się przy realizacji zamówień - nie zadawać zbędnych pytań. Klienci tego nie lubili. A przecież jemu zależało głównie na zadowoleniu klientów - oraz na tym, czy byli wypłacalni. Nie mógł w końcu oddawać tak cennych towarów za grosze.
Pogoda nie była tego wieczora najlepsza - niebo zasnuwały ciemne chmury, a w powietrzu panował już dotkliwy chłód. Były to niezaprzeczalne sygnały, że lato już dawno przeminęło. Lada moment miała nadejść paskudna, angielska zima. Ulice znów będą non stop mokre, zimno będzie wkradać się w kości, a porywisty wiatr za wszelką cenę będzie usiłował porwać kapelusze czarodziejów przemykających po mieście. W oczekiwaniu na kupca Burke pozwolił sobie na zapalenie papierosa. Gryzący dym podrapał go przyjemnie w płuca, na chwilę owiewając twarz, gdy wypuścił go powoli przez usta. Razem z nim czekało trzech osiłków - typowa obstawa, konieczna przy tego typu transakcjach. Nawet jeśli Burke nie interesował się za bardzo osobą swojego klienta, nigdy nie pozwalał sobie na to, aby takowemu zbytnio zaufać. Nie raz i nie dwa już przejechał się na oszustach, którzy próbowali go wyrolować. Na szczęście na palcach jednej ręki potrafił wyliczyć przypadki, w których komuś faktycznie udało mu się go oszukać. Za długo siedział w tym biznesie, by pozwolić sobie na więcej takich akcji.
Robiło się coraz zimniej, niebo z szaro-burego przybrało już barwę niemal czarną. Wybiła właściwa godzina, a jednak Burke nigdzie nie dostrzegał swojego kupca. Po okolicy kręcili się ludzie, ale pośród przemykających sylwetek wciąż nie dostrzegł tej jednej, konkretnej, której twarz była ozdobiona charakterystycznym, sumiastym wąsem. Minęło kilka kolejnych minut i Burke zaczął się niecierpliwić. Nigdy nie lubił czekać, a już w szczególności gdy miało dość do momentu sprzedaży. Zawsze trochę ryzykować, pojawiając się w takich miejscach osobiście, zamiast po prostu posłać do tej roboty swoich zaufanych ludzi - na przykład Larsona. Tym razem jednak kwota była zbyt wysoka, aby Craig zdecydował się pozwolić komuś innemu przemierzać ulice Londynu z kluczem od jego doków w jedną stronę, a potem z sakwą pełną galeonów podczas powrotu. Burke zaklął cicho pod nosem, kończąc dopalać papierosa. Niedopałek wdeptał w ziemię, odrobinę zbyt gwałtownie niż było trzeba. Zerknął na towarzyszących mu ludzi, dając im znak, żeby się zbierali. Brał pod uwagę to, że kupiec mógł próbować wystawić go władzom - stąd to spóźnienie. Klasyczna sztuczka - umówić się z handlarzem w konkretnym miejscu a potem wystawić go szpiclom. Niestety, nawet gdyby podobna sytuacja miała miejsce właśnie dziś, on był przygotowany. Nie bez powodu zawsze załatwiał swoim towarom fałszywe papiery, a skrzynie w których przechowywał towar były szczelnie zamknięte zaklęciami. Burke powoli tracił cierpliwość, i w pewnym momencie zdecydował się już zawinąć - ale w momencie gdy oderwał się od ściany, w kątem oka dostrzegł tę charakterystyczną postać. Widział go już wiele razy w sklepie, od razu poznał swojego dzisiejszego klienta, który zbliżał się do nich, nie troszcząc się nawet o to, by zakryć swoją twarz jakimś kapturem. Ale to w sumie dobrze. Bo przecież ubijali dziś normalny, legalny interes, prawda?
Gdy mężczyzna do nich podszedł, dryblasy Burke'a, dwójka wielkoludów pokrytych tatuażami własnego autorstwa, spojrzała na niego czujnie. On zaszczycił ich jednak tylko przelotnym spojrzeniem, swoją uwagę skupiając głównie na Craig'u.
- Drobne problemy w domu - mruknął beztrosko, zupełnie jakby wspominał o zatkanym kominie lub żonie, która zaczęła histeryzować na widok szczura. Jednak krew, którą w mroku nocy ciężko było dostrzec, a którą widać było na materiale jego płaszcza, całkiem jasno tłumaczyła prawdziwą naturę tych problemów. Craig sapnął tylko, wyciągając w jego kierunku rękę - i tak oto po chwili mógł poczuć w dłoni całkiem znaczny i dość przyjemny ciężar skórzanej sakwy wypełnionej brzęczącymi monetami. Nie omieszkał zajrzeć do środka, by upewnić się, że na pewno ma w rękach prawdziwe złoto. I było prawdziwe. Reszta procedury była już właściwie standardowa - najpierw krótka prezentacja dóbr. Na widok czarek oczy mężczyzny zaświeciły się niemal jak dwie latarenki. Burke nawet pozwolił mu wziąć jedną z nich do ręki. Po zachwycie, który malował się na twarzy kupca, można było wywnioskować, że prawdopodobnie dałoby się go naciągnąć aby zapłacił za te grawerowane, czarnomagiczne naczynia jeszcze więcej. Burke nie zamierzał jednak kombinować i przeciągać struny aż tak bardzo - to źle by wróżyło na przyszłość. Póki klient był zadowolony, wracał do sprzedawcy po więcej. Craig wiedział, że tak będzie i w tym przypadku. Mężczyzna niemal z namaszczeniem umieścił czarkę z powrotem w skrzyni a następnie zatrzasnął wieko. Wszystkie czary goryczy zmieściły się w jednym sporym drewnianym pudle, więc transport na statek był bardzo prosty. Na dany przez Burke'a znak, dwójka jego ludzi bez większego trudu podniosła skrzynię i po krótkim spacerku wszyscy dostrzegli statek, na którym miał wylądować towar. Przepięknej urody trójmasztowiec o wdzięcznym imieniu "Flammable" wyglądał, jakby nie mógł się doczekać, aby wyrwać się z okowów lin, przytrzymujących go przy brzegu i popłynąć z falami. Nawet Burke, który nigdy nie był zbyt wielkim miłośnikiem statków ani podróży morskich, musiał przyznać, że była to piękna łajba. Piękna, a także wypełniona po brzegi czarnomagicznymi wspaniałościami - tego oczywiście nie mógł być pewien, nikt mu o tym nie powiedział wprost, ale gdy Burke spoglądał na ładownię wypełnioną różnymi nieoznakowanymi pakunkami, niemal czuł jak gęste jest powietrze pod pokładem. Flammable chowała w swoim brzuchu towar o wartości dużo większej, niż sama była warta.
Ostatnią z formalności, które należało wypełnić, było przekazanie nowemu właścicielowi odpowiednich papierów. Tak porządny statek nie powinien przyciągać niepowołanych spojrzeń, ale nigdy nie można było być zbyt pewnym. Była to właściwie formalność, Burke z zadowoleniem przekazał swojemu klientowi odpowiednie zwitki pergaminu. Mężczyzna nie omieszkał rozwinąć ich i przelecieć spojrzeniem po zapisanych literach a także po widniejącej na dole listu przewozowego pieczęci. Wedle dokumentów, które właśnie trzymał w rękach, w skrzyni znajdowała się piękna, zdobiona z największą starannością, szesnastowieczna porcelana. Niemalże antyk! Jakiekolwiek niepowołane wstrząsy, a nawet niepotrzebne otwieranie wieka, mogłoby narazić delikatne naczynia na niebezpieczeństwo. Była to przykrywka niemalże idealna. Mało kto odważyłby się faktycznie narazić tak cenny ładunek na szwank - a z tym wiązały się naprawdę poważne koszta. Skrzynia powinna więc mieć spokój nie tylko przez całą podróż, ale także przy wyładunku i przewozie.
Interes doszedł więc do skutku - Burke otrzymał swoje złoto, a kupiec miał towar w ładowni oraz dokumenty w kieszeni. Dwójka dryblasów także została nagrodzona kilkoma złotymi monetami za swoją robotę. Craig na sam koniec pozwolił sobie na wymianę uścisku dłoni z kupcem - zupełnie jakby byli starymi przyjaciółmi, którzy wypili przed chwilą parę głębszych.
- Polecam się na przyszłość - Burke ostatni raz zerknął na piękny statek, który miał niebawem odbić od portu, po czym dał znak swoim ludziom. Tym razem naprawdę się stąd zabierali - i nie minęło kilka chwil, a oni zniknęli w mroku nocy.
zt
20.10
To miała być standardowa robota. Żadnych niespodzianek czy nieoczekiwanych wydarzeń. Transport tego towaru była zaplanowana już od dawna, wszystkie ważne papiery leżały na biurku w jego gabinecie, a ładunek grzecznie czekał w dokach, aby go załadować na statek i popłynąć w siną dal. Towar, swoją drogą, był pierwsza klasa. Burke już dawno nie widział tak pięknie grawerowanych czar goryczy. Kiedy pewnego dnia otrzymał zamówienie na pół tuzina tych niezwykłych, czarnomagicznych naczyń, był odrobinę zaskoczony. Nieczęsto miewał klientów, których pragnieniem było skontaktowanie się z kimś umarłym, ogólnie klientela zaglądająca do sklepu interesowała się raczej przeróżnymi sposobami aby jak najskuteczniej kogoś życia pozbawić, nie by móc jeszcze raz zamienić słowo z kimś, kto już zabrał się na tamten świat. Nie jemu było to jednak oceniać. To było jedną z niepisanych zasad, którymi kierował się przy realizacji zamówień - nie zadawać zbędnych pytań. Klienci tego nie lubili. A przecież jemu zależało głównie na zadowoleniu klientów - oraz na tym, czy byli wypłacalni. Nie mógł w końcu oddawać tak cennych towarów za grosze.
Pogoda nie była tego wieczora najlepsza - niebo zasnuwały ciemne chmury, a w powietrzu panował już dotkliwy chłód. Były to niezaprzeczalne sygnały, że lato już dawno przeminęło. Lada moment miała nadejść paskudna, angielska zima. Ulice znów będą non stop mokre, zimno będzie wkradać się w kości, a porywisty wiatr za wszelką cenę będzie usiłował porwać kapelusze czarodziejów przemykających po mieście. W oczekiwaniu na kupca Burke pozwolił sobie na zapalenie papierosa. Gryzący dym podrapał go przyjemnie w płuca, na chwilę owiewając twarz, gdy wypuścił go powoli przez usta. Razem z nim czekało trzech osiłków - typowa obstawa, konieczna przy tego typu transakcjach. Nawet jeśli Burke nie interesował się za bardzo osobą swojego klienta, nigdy nie pozwalał sobie na to, aby takowemu zbytnio zaufać. Nie raz i nie dwa już przejechał się na oszustach, którzy próbowali go wyrolować. Na szczęście na palcach jednej ręki potrafił wyliczyć przypadki, w których komuś faktycznie udało mu się go oszukać. Za długo siedział w tym biznesie, by pozwolić sobie na więcej takich akcji.
Robiło się coraz zimniej, niebo z szaro-burego przybrało już barwę niemal czarną. Wybiła właściwa godzina, a jednak Burke nigdzie nie dostrzegał swojego kupca. Po okolicy kręcili się ludzie, ale pośród przemykających sylwetek wciąż nie dostrzegł tej jednej, konkretnej, której twarz była ozdobiona charakterystycznym, sumiastym wąsem. Minęło kilka kolejnych minut i Burke zaczął się niecierpliwić. Nigdy nie lubił czekać, a już w szczególności gdy miało dość do momentu sprzedaży. Zawsze trochę ryzykować, pojawiając się w takich miejscach osobiście, zamiast po prostu posłać do tej roboty swoich zaufanych ludzi - na przykład Larsona. Tym razem jednak kwota była zbyt wysoka, aby Craig zdecydował się pozwolić komuś innemu przemierzać ulice Londynu z kluczem od jego doków w jedną stronę, a potem z sakwą pełną galeonów podczas powrotu. Burke zaklął cicho pod nosem, kończąc dopalać papierosa. Niedopałek wdeptał w ziemię, odrobinę zbyt gwałtownie niż było trzeba. Zerknął na towarzyszących mu ludzi, dając im znak, żeby się zbierali. Brał pod uwagę to, że kupiec mógł próbować wystawić go władzom - stąd to spóźnienie. Klasyczna sztuczka - umówić się z handlarzem w konkretnym miejscu a potem wystawić go szpiclom. Niestety, nawet gdyby podobna sytuacja miała miejsce właśnie dziś, on był przygotowany. Nie bez powodu zawsze załatwiał swoim towarom fałszywe papiery, a skrzynie w których przechowywał towar były szczelnie zamknięte zaklęciami. Burke powoli tracił cierpliwość, i w pewnym momencie zdecydował się już zawinąć - ale w momencie gdy oderwał się od ściany, w kątem oka dostrzegł tę charakterystyczną postać. Widział go już wiele razy w sklepie, od razu poznał swojego dzisiejszego klienta, który zbliżał się do nich, nie troszcząc się nawet o to, by zakryć swoją twarz jakimś kapturem. Ale to w sumie dobrze. Bo przecież ubijali dziś normalny, legalny interes, prawda?
Gdy mężczyzna do nich podszedł, dryblasy Burke'a, dwójka wielkoludów pokrytych tatuażami własnego autorstwa, spojrzała na niego czujnie. On zaszczycił ich jednak tylko przelotnym spojrzeniem, swoją uwagę skupiając głównie na Craig'u.
- Drobne problemy w domu - mruknął beztrosko, zupełnie jakby wspominał o zatkanym kominie lub żonie, która zaczęła histeryzować na widok szczura. Jednak krew, którą w mroku nocy ciężko było dostrzec, a którą widać było na materiale jego płaszcza, całkiem jasno tłumaczyła prawdziwą naturę tych problemów. Craig sapnął tylko, wyciągając w jego kierunku rękę - i tak oto po chwili mógł poczuć w dłoni całkiem znaczny i dość przyjemny ciężar skórzanej sakwy wypełnionej brzęczącymi monetami. Nie omieszkał zajrzeć do środka, by upewnić się, że na pewno ma w rękach prawdziwe złoto. I było prawdziwe. Reszta procedury była już właściwie standardowa - najpierw krótka prezentacja dóbr. Na widok czarek oczy mężczyzny zaświeciły się niemal jak dwie latarenki. Burke nawet pozwolił mu wziąć jedną z nich do ręki. Po zachwycie, który malował się na twarzy kupca, można było wywnioskować, że prawdopodobnie dałoby się go naciągnąć aby zapłacił za te grawerowane, czarnomagiczne naczynia jeszcze więcej. Burke nie zamierzał jednak kombinować i przeciągać struny aż tak bardzo - to źle by wróżyło na przyszłość. Póki klient był zadowolony, wracał do sprzedawcy po więcej. Craig wiedział, że tak będzie i w tym przypadku. Mężczyzna niemal z namaszczeniem umieścił czarkę z powrotem w skrzyni a następnie zatrzasnął wieko. Wszystkie czary goryczy zmieściły się w jednym sporym drewnianym pudle, więc transport na statek był bardzo prosty. Na dany przez Burke'a znak, dwójka jego ludzi bez większego trudu podniosła skrzynię i po krótkim spacerku wszyscy dostrzegli statek, na którym miał wylądować towar. Przepięknej urody trójmasztowiec o wdzięcznym imieniu "Flammable" wyglądał, jakby nie mógł się doczekać, aby wyrwać się z okowów lin, przytrzymujących go przy brzegu i popłynąć z falami. Nawet Burke, który nigdy nie był zbyt wielkim miłośnikiem statków ani podróży morskich, musiał przyznać, że była to piękna łajba. Piękna, a także wypełniona po brzegi czarnomagicznymi wspaniałościami - tego oczywiście nie mógł być pewien, nikt mu o tym nie powiedział wprost, ale gdy Burke spoglądał na ładownię wypełnioną różnymi nieoznakowanymi pakunkami, niemal czuł jak gęste jest powietrze pod pokładem. Flammable chowała w swoim brzuchu towar o wartości dużo większej, niż sama była warta.
Ostatnią z formalności, które należało wypełnić, było przekazanie nowemu właścicielowi odpowiednich papierów. Tak porządny statek nie powinien przyciągać niepowołanych spojrzeń, ale nigdy nie można było być zbyt pewnym. Była to właściwie formalność, Burke z zadowoleniem przekazał swojemu klientowi odpowiednie zwitki pergaminu. Mężczyzna nie omieszkał rozwinąć ich i przelecieć spojrzeniem po zapisanych literach a także po widniejącej na dole listu przewozowego pieczęci. Wedle dokumentów, które właśnie trzymał w rękach, w skrzyni znajdowała się piękna, zdobiona z największą starannością, szesnastowieczna porcelana. Niemalże antyk! Jakiekolwiek niepowołane wstrząsy, a nawet niepotrzebne otwieranie wieka, mogłoby narazić delikatne naczynia na niebezpieczeństwo. Była to przykrywka niemalże idealna. Mało kto odważyłby się faktycznie narazić tak cenny ładunek na szwank - a z tym wiązały się naprawdę poważne koszta. Skrzynia powinna więc mieć spokój nie tylko przez całą podróż, ale także przy wyładunku i przewozie.
Interes doszedł więc do skutku - Burke otrzymał swoje złoto, a kupiec miał towar w ładowni oraz dokumenty w kieszeni. Dwójka dryblasów także została nagrodzona kilkoma złotymi monetami za swoją robotę. Craig na sam koniec pozwolił sobie na wymianę uścisku dłoni z kupcem - zupełnie jakby byli starymi przyjaciółmi, którzy wypili przed chwilą parę głębszych.
- Polecam się na przyszłość - Burke ostatni raz zerknął na piękny statek, który miał niebawem odbić od portu, po czym dał znak swoim ludziom. Tym razem naprawdę się stąd zabierali - i nie minęło kilka chwil, a oni zniknęli w mroku nocy.
zt
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Susanne niestety daleko było do najszczęśliwszego człowieka na ziemi, próbowała ratować się drobnostkami i tą jasną częścią teraźniejszości, która wbrew pozorom potrafiła pojawić się nawet w trudnych czasach (albo trzeba było umieć ją odszukać) - mimo tego, poniesiona strata nie dawała o sobie zapomnieć, a kierunek, w jakim zmierzał świat, skutecznie rzucał złowieszczy cień na przemyślenia białowłosej. Dawna energia i radość były ciężkie do uchwycenia, wymykały się w mig.
Przezorność Rii mogła być przez Lovegood tylko i wyłącznie pochwalona - mimo umiejętności i wiedzy, Sue spotykała się z kelpie po raz pierwszy, dlatego sama nie mogła mieć pewności co do powodzenia. Zachowała zimną krew dzięki posiadanym informacjom, ale całe zajście mogło potoczyć się na różne sposoby, także niekorzystne i niebezpieczne. Poza wiedzą miały więc sporo szczęścia. Zaśmiała się dźwięcznie, w pierwszej chwili chcąc powiedzieć, że przecież stworzenie nic by pannie Weasley nie zrobiło, ale w czas dotarła do niej odwrotność tego stwierdzenia. Wręcz przeciwnie. Mogło zrobić wiele.
- Teraz już wiesz, co robić - odpowiedziała zamiast lekceważyć zagrożenie ze strony demona wodnego. - Okiełznana jest taka przeurocza, prawda? - nieprawda, lecz wszyscy doskonale wiedzieli, że przekonywanie Sue, iż jest inaczej, mijało się z celem i sensem. Wiedziała swoje. Pokiwała energicznie głową, zapewniając w ten sposób rudowłosą, że amulet przechodzi w jej ręce. Tam było jego miejsce, a Sue czuła, że jest to jedyna właściwa decyzja. - Oczywiście, czekał na to parę lat - uśmiechnęła się lekko, gdy krótko zerknęła na znajomy naszyjnik. - Gdybyś kiedyś czuła potrzebę przekazania komuś odrobiny szczęścia, powinnaś przekazać go dalej - wyjaśniła spokojnie, unosząc dłonie do palców Rii i delikatnie zamykając je wokół podarunku. - Ale daj mu czas. Będzie czerpał trochę szczęścia od ciebie i czasem je zwróci. Sprzyja mu zieleń i światło słoneczne, szum morza i piasek, koniecznie z zatoki - stamtąd pochodził.
- Bertie, piorunem? - zapytała zaskoczona, unosząc brwi. Teoretycznie wiedziała, że był do tego zdolny - to znaczy naprawdę świetnie radził sobie z urokami, ale żeby pannę Weasley traktować piorunem? - Chyba trzeba będzie znaleźć jakąś łajnobombę dla pana Botta - stwierdziła, rozglądając się przebiegle, gdy dosiadała miotły, by mogły opuścić dzielnicę portową.
| zt x2
Przezorność Rii mogła być przez Lovegood tylko i wyłącznie pochwalona - mimo umiejętności i wiedzy, Sue spotykała się z kelpie po raz pierwszy, dlatego sama nie mogła mieć pewności co do powodzenia. Zachowała zimną krew dzięki posiadanym informacjom, ale całe zajście mogło potoczyć się na różne sposoby, także niekorzystne i niebezpieczne. Poza wiedzą miały więc sporo szczęścia. Zaśmiała się dźwięcznie, w pierwszej chwili chcąc powiedzieć, że przecież stworzenie nic by pannie Weasley nie zrobiło, ale w czas dotarła do niej odwrotność tego stwierdzenia. Wręcz przeciwnie. Mogło zrobić wiele.
- Teraz już wiesz, co robić - odpowiedziała zamiast lekceważyć zagrożenie ze strony demona wodnego. - Okiełznana jest taka przeurocza, prawda? - nieprawda, lecz wszyscy doskonale wiedzieli, że przekonywanie Sue, iż jest inaczej, mijało się z celem i sensem. Wiedziała swoje. Pokiwała energicznie głową, zapewniając w ten sposób rudowłosą, że amulet przechodzi w jej ręce. Tam było jego miejsce, a Sue czuła, że jest to jedyna właściwa decyzja. - Oczywiście, czekał na to parę lat - uśmiechnęła się lekko, gdy krótko zerknęła na znajomy naszyjnik. - Gdybyś kiedyś czuła potrzebę przekazania komuś odrobiny szczęścia, powinnaś przekazać go dalej - wyjaśniła spokojnie, unosząc dłonie do palców Rii i delikatnie zamykając je wokół podarunku. - Ale daj mu czas. Będzie czerpał trochę szczęścia od ciebie i czasem je zwróci. Sprzyja mu zieleń i światło słoneczne, szum morza i piasek, koniecznie z zatoki - stamtąd pochodził.
- Bertie, piorunem? - zapytała zaskoczona, unosząc brwi. Teoretycznie wiedziała, że był do tego zdolny - to znaczy naprawdę świetnie radził sobie z urokami, ale żeby pannę Weasley traktować piorunem? - Chyba trzeba będzie znaleźć jakąś łajnobombę dla pana Botta - stwierdziła, rozglądając się przebiegle, gdy dosiadała miotły, by mogły opuścić dzielnicę portową.
| zt x2
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
3 grudnia
Od wczoraj gościła u ciotki w Londynie. Przez te wszystkie wydarzenia ostatnich dni musiała uciec z Beaulieu choćby na chwilę. Męczyły ją te ciekawe spojrzenia prześlizgujące się po jej sylwetce. Nic nie mówili, ale ona i tak słyszała te szepty. Zbliżało się coś wielkiego. Tego nie dało się nie wyczuć. Bała się. Uciekała im do cieplarni, przedzierając się przez tańczące w burzy gałęzie w ogrodzie. Moczyła sukienkę i doprowadzała swoje włosy do chaotycznej plątaniny, ale to wszystko nic. Kiedy jednak i towarzystwo jej małego, szklanego azylu było już niewystarczające, wysłała sowę. Matka się ucieszyła. Uznała, że to dobra okazja, aby córka obkupiła się w Londynie i odwiedziła nową wystawę w muzeum O tak, ona uciekała, a oni i tak już co do godziny próbowali zaplanować jej wyjazd. Najgorszy był jednak brat. W tym wszystkim chłód jego spojrzenia wydawał się ciąć ją na drobne kawałki. Wciąż ją ganił, chodził tak bardzo niezadowolony, że aż cicho w myśli Bella wyobrażała sobie, jak swą aurą zabija wszystko wokół. Była tym wszystkim rozgoryczona i czym prędzej kazała spakować walizki. Wielkie miasto było jej milsze, niż własny dom. To paranoja!
A jednak prawda. Serdeczność ciotki ukoiła jej niepewne serce, choć wiedziała, że nie uniknie pytań. Nagle wszyscy tak mocno zaczęli się nią interesować. Trzeba przyznać, że lubiła być w centrum uwagi, ale ta atmosfera zaczynała być dusząca. Tamtego dnia zasnęła szybko, czując w ustach wciąż słodki smak ciasteczek prosto z najlepszych londyńskich cukierni (rip cukiernia). Obudził ją gwar ulicy. Ciotka mieszkała w uroczej kamienicy, ale była ona dość blisko centrum, więc nie można było uświadczyć ciszy. Po nieobecnym i zapewne wciąż niewyspanym słońcu rozpoznała, że jest bardzo wcześnie. Zapaliła światło i zaczęła się ubierać. Niespodziewanie zapragnęła ujrzeć Londyn w surowym poranku, kiedy rozmazane twarze połykały chłodną mgłę. Miasto dopiero się miało obudzić, ale i tak było już słychać głosy. Białe sukienki. Bella i wieczne białe sukienki. Aż pożałowała, że nie wzięła jakiejś czarnej, bo chyba taki właśnie nastrój miała od kilku dni. Ponury, spłoszony. Pokręciła lekko głową i postanowiła wyrzucić te wszystkie myśli ze swojej głowy.
Wyszła z domu, zanim ciotka zdołała się przebudzić. Opatulona w ciepłą, błękitną pelerynkę spacerowała powoli po jaśniejących już ulicach. Ludzie kręcili się w dziwnym szale. Sklepy ożywały, gdzieś w domach migotały światła. A jednak nie mogła się oprzeć wrażeniu, że miasto wciąż śpi, że to nie jest ten Londyn, jaki zdołała do tej pory poznać.
Bardzo długo wędrowała. Błądziła, odważnie skręcała w nieznane uliczki, aż wreszcie uderzył ją chłód wody. Port. Tam nie było już miejsca na ziewanie. Tam iskrzyło się życie. Szła przy samym brzegu, podglądała pracujących tutaj ludzi i czasem zerkała na taflę wody, ale nie widziała w niej swojego odbicia. Marzły jej dłonie, ale nie przejmowała się tym, z zaciekawieniem obserwowała otoczenie.
Port zawsze mnie do siebie przyciągał - ciągłym hałasem, swoim kolorytem i tym nieprzyjemnym zapachem, przez który przebijała się lekka woń Tamizy. To było moje miejsce, mój prawdziwy dom, choć ten aktualnie znajdował się gdzieś daleko. W Dolinie Godryka co prawda czułem się coraz bardziej swobodnie, ale to londyńskie doki znałem jak własne kieszenie i to będąc tutaj czułem, że naprawdę żyję. A w ostatnim czasie brakowało mi tego uczucia; owszem, spełniałem się w malarstwie, różne zlecenia bombardowały mnie jak grad, lecący z ciemnych chmur kłębiących się nad Wielką Brytanią - kończyłem freski w dworze Prewettów, wciąż biegałem do Ogniska Artystycznego, wciąż ćwiczyłem rękę, oko i wyobraźnię, a w końcu przygotowywałem się do kolejnych wystaw i przedstawień. Chociaż przygotowywałem to chyba za dużo powiedziane... Niemniej czułem się lekko przytłoczony tym wszystkim i chociaż można by pomyśleć, że taki natłok obowiązków powinien odciągnąć mnie od depresyjnych myśli, ja wciąż tęskniłem. Za zapachem morza, za widokiem nieokiełznanych fal, za nieznanymi miejscami i przygodą. Nawet śpiew złotych monet, coraz częściej zapełniających moje kieszenie nie był tak pięknym jak arie wiatru nad niespokojną taflą wody... Więc rzuciłem wszystko i zachlałem pałę w porcie, włócząc się wraz ze szczurami od jednej karczmy do drugiej, a skończyłem dopiero gdy zaczęło świtać. Londyn budził się do życia, ale port właściwie nigdy nie usypiał, po prostu zmienialiśmy wartę - my, degeneraci i pijusy, ustępowaliśmy miejsca oszustom, handlarzom i marynarzom, którzy dobijali do brzegu skoro świt. Ja także szukałem odpoczynku i znalazłem go pod zadaszonym stoiskiem ze śledziami. Spoczywałem na jednej z beczek, co rusz dzieląc się piersiówką ze starym sprzedawcą. Trochę rozmawialiśmy, a trochę po prostu obserwowałem okolicę, łapiąc kolejne grzdyle alkoholu. I właśnie podczas tych niemych oględzin, moje spojrzenie zatrzymało się na sylwetce, która nijak nie pasowała do reszty portu. Błękitna peleryna otulała wątłe ciało, biel wystającej spod niej sukni śmiesznie kontrastowała z wszechobecnym błotem, zaś młode, delikatne lico nawet w jednym procencie nie przypominało tych wszystkich zachlanych mord, których pełno było w porcie. To był ktoś z innego świata. Z bogatego świata. Ze świata, który stopniowo odzierałem ze wszystkich klejnotów... Kiedyś. Bo ostatnio miałem bardzo mało czasu na swoje drugie hobby. Więc żegnam się ze sprzedawcą ryb, chowam piersiówkę w kieszeń i ruszam w kierunku dziewczyny, zachodząc jej drogę. Uważnie lustruję jej sylwetkę w poszukiwaniu sakiewek tudzież torebek, w których mogłaby przechowywać coś cennego.
- Cześć, zgubiłaś się? - pytam, a moje usta wyciągają się w lekkim uśmiechu. Co prawda wali ode mnie na kilometr wódką i śledziami, ale staram się wyglądać w miarę porządnie, czy coś w tym guście. No żeby jej nie odstraszyć od razu.
- Cześć, zgubiłaś się? - pytam, a moje usta wyciągają się w lekkim uśmiechu. Co prawda wali ode mnie na kilometr wódką i śledziami, ale staram się wyglądać w miarę porządnie, czy coś w tym guście. No żeby jej nie odstraszyć od razu.
Nowy głos, nowy zapach. Wiatr mieszał wszystkie portowe zapachy w jedną, nierozpoznawalną całość. Nie dało się rozróżnić, gdzie kończyła się ryba, a zaczynał człowiek. Stał przed nią i nie wyglądał zachęcająco. Coś w niej drgnęło, jakby chciała zaraz odwrócić się na pięcie i uciec. Została – w przeciwieństwie do ptaka, który z piskiem wzbił się w powietrze gdzieś za jej plecami. Mężczyzna mógł nie zauważyć, jak przez moment zamarło jej ciało. Zaczepił ją. Och, przecież to tak beznadziejnie oczywiste. Nie wyglądał najlepiej, ale nie mogło jej to zniechęcać. Bardziej skupiła się na twarzy. Był młody, ale wydawał się okrutnie zmęczony życiem. Wzięła powolny wdech i ścisnęła usta, jakby mnóstwo słów próbowało się przez nie wydostać, ale to nie mogło mieć miejsca. Popatrzyła w gęsty sznur wody, który znajdował się zaledwie metr od niej, a potem znów na niego. Przecież nie mógł być groźny wokół było mnóstwo ludzi. Pytanie tyko, czy przyjaznych jej czy jednak jemu.
- Dziękuję, Panie – odpowiedziała najpierw, uwalniając pogodne spojrzenie. Selwynowie, banda cwanych aktorów, która zawsze wierzy, że ugra coś dobrym słowem i odpowiednią mimiką. Isabella zastanowiła się też, jak powinna się do niego zwracać. Był rybakiem? A może przypadkowym przechodniem? Strój wskazywał, że to ktoś z totalnie obcego jej świata. – Nie zgubiłam się – dodała po chwili i, faktycznie, można było jej uwierzyć, ale sama głęboko w sobie za dobrze wiedziała, że nie wie, gdzie dokładnie jest. Grube księgi szlacheckiej etykiety nie zakładały takich rozmów, a już na pewno nie znajomości, ale naprawdę rzadko kiedy postępowała w zgodzie z tymi zasadami.
Wcisnęła dłonie bardziej pod pelerynkę i odważnie zrobiła krok w jego stronę, bo przecież stanął jej na drodze. Dopiero teraz poczuła ten alkoholowy odór, ale spróbowała się nie skrzywić. Mógł pachnieć jakąś starą rybą, ale jej bardziej się to kojarzyło z zapachem beznadziejnej rozpaczy. Nie mogła się powstrzymać i zerknęła na jego twarz z tej już nieco bliższej odległości. Był pijany? Och, bardzo się na tym nie znała. Mógł ją skrzywdzić? Matka pewnie kazałaby uciekać, wierząc, że to jakaś podła kanalia. Bella nie była swoją matką. – Potrzebujesz czegoś? Czy mógłbyś mnie przepuścić? – spytała spokojnie, czekając, aż chłopak potulnie usunie się jej z drogi. Wolałaby dłużej z nim nie rozmawiać. Tym bardziej, że ostatnio dopadała ją naprawdę nieprzyjazna sieć przypadków. Mógł być kolejnym? Najbezpieczniej było po prostu odejść, póki był spokojny. Nie znała jego ukrytej intencji, ale wiedziała zbyt dobrze, że rzadko kiedy zaczepia się obcego tak po prostu. Byli obcy – tak obcy, że bardziej już być nie można. I na pewno nie chciał uprzejmie odprowadzić do domu zagubionej damy. Przestała na niego patrzeć. Przeanalizowała ewentualną drogę ucieczki. Mogła wskoczyć do wody albo wspiąć się po starym budynku. Bardzo dobre opcje.
Ten jeden jedyny raz nie wciskała się w paszczę lwa. Ale czy na pewno?
- Dziękuję, Panie – odpowiedziała najpierw, uwalniając pogodne spojrzenie. Selwynowie, banda cwanych aktorów, która zawsze wierzy, że ugra coś dobrym słowem i odpowiednią mimiką. Isabella zastanowiła się też, jak powinna się do niego zwracać. Był rybakiem? A może przypadkowym przechodniem? Strój wskazywał, że to ktoś z totalnie obcego jej świata. – Nie zgubiłam się – dodała po chwili i, faktycznie, można było jej uwierzyć, ale sama głęboko w sobie za dobrze wiedziała, że nie wie, gdzie dokładnie jest. Grube księgi szlacheckiej etykiety nie zakładały takich rozmów, a już na pewno nie znajomości, ale naprawdę rzadko kiedy postępowała w zgodzie z tymi zasadami.
Wcisnęła dłonie bardziej pod pelerynkę i odważnie zrobiła krok w jego stronę, bo przecież stanął jej na drodze. Dopiero teraz poczuła ten alkoholowy odór, ale spróbowała się nie skrzywić. Mógł pachnieć jakąś starą rybą, ale jej bardziej się to kojarzyło z zapachem beznadziejnej rozpaczy. Nie mogła się powstrzymać i zerknęła na jego twarz z tej już nieco bliższej odległości. Był pijany? Och, bardzo się na tym nie znała. Mógł ją skrzywdzić? Matka pewnie kazałaby uciekać, wierząc, że to jakaś podła kanalia. Bella nie była swoją matką. – Potrzebujesz czegoś? Czy mógłbyś mnie przepuścić? – spytała spokojnie, czekając, aż chłopak potulnie usunie się jej z drogi. Wolałaby dłużej z nim nie rozmawiać. Tym bardziej, że ostatnio dopadała ją naprawdę nieprzyjazna sieć przypadków. Mógł być kolejnym? Najbezpieczniej było po prostu odejść, póki był spokojny. Nie znała jego ukrytej intencji, ale wiedziała zbyt dobrze, że rzadko kiedy zaczepia się obcego tak po prostu. Byli obcy – tak obcy, że bardziej już być nie można. I na pewno nie chciał uprzejmie odprowadzić do domu zagubionej damy. Przestała na niego patrzeć. Przeanalizowała ewentualną drogę ucieczki. Mogła wskoczyć do wody albo wspiąć się po starym budynku. Bardzo dobre opcje.
Ten jeden jedyny raz nie wciskała się w paszczę lwa. Ale czy na pewno?
Kiedy z jej ust padają pierwsze słowa, to przechylam lekko głowę na jedną stronę, a z mojego lica znika delikatny uśmiech, ustępując miejsca wyraźnie zmarszczonym brwiom oraz niejakiemu skupieniu.
- A tak? Nie wyglądasz jak ktoś stąd, po co więc tu przyszłaś? - nie wyglądała także na kogoś, kto umiałby sobie poradzić z grupą rozbawionych marynarzy, ani tym bardziej rozochoconych bandytów i w tym momencie naprawdę było mi jej żal, bo chyba jeszcze nie zdawała sobie sprawy, że właśnie pcha się prosto w paszczę lwa. Albo rekina, o tak, rekin zdecydowanie bardziej pasował do portowej rzeczywistości. Była jak zraniony plażowicz próbujący zbiec przed rozwartymi szczękami głębinowego potwora, nie widząc go pod taflą wody, ale wystarczyło rzucić okiem naokoło, by dostrzec, że nie byłem jedyną rybką w tym stawie, która zainteresowała się pojawieniem nieznajomej. Mogłem jednak tylko podejrzewać, że tą najbardziej łagodną; owszem, chciałem położyć swoje lepkie łapska na jej skarbach, ale w tym wszystkim nie zwykłem posuwać się do obrzydliwych aktów przemocy ani innych takich. Nawet nie drgnąłem, gdy się zbliżyła, wciąż lustrując wzrokiem jej sylwetkę.
- Mógłbym cię przepuścić. - kiwam powoli głową, jednak jak na złość, ani drgnę, wciąż stojąc jej na drodze. Milczę przez kilka krótkich sekund, aż w końcu moje usta układają się w kolejne słowa. Bo zawsze przecież jest jakieś ale.
- Ale nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł. Chyba nie wiesz w co się pakujesz. - mówię, zgodnie zresztą z prawdą, chociaż nie sądzę by wzięła moje słowa na poważnie, bo sam wyglądałem przecież jak jakiś obdartus, który tylko czeka na takie łatwe kąski. Może gdyby rum nie szumiał tak głośno w głowie, to po prostu dałbym sobie siana, machnął na to wszystko ręką i se poszedł w siną dal, dalej grandzić gdzieś w dokach, ale w tym momencie włączyła mi się jakaś dziwna faza wybawiciela, czy innego gównorycerza i sam już nie wiedziałem czy w tym wszystkim wciąż chodzi o pieniądze czy jednak już o dziewczynę.
- Lepiej chodź ze mną. - kiwam łepetyną, po czym wyciągam ku niej rękę, mocno zaciskając palce wokół jednego z dziewczęcych nadgarstków; drugą zaś dłonią szukam drugiego, by nie dać jej szansy na atak. Chociaż w gruncie rzeczy wcale nie miałem takich złych intencji, to moje zachowanie mogło zostać mylnie odczytane; nikt jednak nie reagował, bo kłótnie w porcie nie były niczym dziwnym - krzyki rozbrzmiewały tutaj od samego rana aż do wieczora i później od zmroku po świt, normalka.
- A tak? Nie wyglądasz jak ktoś stąd, po co więc tu przyszłaś? - nie wyglądała także na kogoś, kto umiałby sobie poradzić z grupą rozbawionych marynarzy, ani tym bardziej rozochoconych bandytów i w tym momencie naprawdę było mi jej żal, bo chyba jeszcze nie zdawała sobie sprawy, że właśnie pcha się prosto w paszczę lwa. Albo rekina, o tak, rekin zdecydowanie bardziej pasował do portowej rzeczywistości. Była jak zraniony plażowicz próbujący zbiec przed rozwartymi szczękami głębinowego potwora, nie widząc go pod taflą wody, ale wystarczyło rzucić okiem naokoło, by dostrzec, że nie byłem jedyną rybką w tym stawie, która zainteresowała się pojawieniem nieznajomej. Mogłem jednak tylko podejrzewać, że tą najbardziej łagodną; owszem, chciałem położyć swoje lepkie łapska na jej skarbach, ale w tym wszystkim nie zwykłem posuwać się do obrzydliwych aktów przemocy ani innych takich. Nawet nie drgnąłem, gdy się zbliżyła, wciąż lustrując wzrokiem jej sylwetkę.
- Mógłbym cię przepuścić. - kiwam powoli głową, jednak jak na złość, ani drgnę, wciąż stojąc jej na drodze. Milczę przez kilka krótkich sekund, aż w końcu moje usta układają się w kolejne słowa. Bo zawsze przecież jest jakieś ale.
- Ale nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł. Chyba nie wiesz w co się pakujesz. - mówię, zgodnie zresztą z prawdą, chociaż nie sądzę by wzięła moje słowa na poważnie, bo sam wyglądałem przecież jak jakiś obdartus, który tylko czeka na takie łatwe kąski. Może gdyby rum nie szumiał tak głośno w głowie, to po prostu dałbym sobie siana, machnął na to wszystko ręką i se poszedł w siną dal, dalej grandzić gdzieś w dokach, ale w tym momencie włączyła mi się jakaś dziwna faza wybawiciela, czy innego gównorycerza i sam już nie wiedziałem czy w tym wszystkim wciąż chodzi o pieniądze czy jednak już o dziewczynę.
- Lepiej chodź ze mną. - kiwam łepetyną, po czym wyciągam ku niej rękę, mocno zaciskając palce wokół jednego z dziewczęcych nadgarstków; drugą zaś dłonią szukam drugiego, by nie dać jej szansy na atak. Chociaż w gruncie rzeczy wcale nie miałem takich złych intencji, to moje zachowanie mogło zostać mylnie odczytane; nikt jednak nie reagował, bo kłótnie w porcie nie były niczym dziwnym - krzyki rozbrzmiewały tutaj od samego rana aż do wieczora i później od zmroku po świt, normalka.
Zacisnęła lekko piąstki skryte w cieniu błękitu. No pewnie, on wiedział lepiej. Dobrze, że chociaż mówił dość składnie, bo jego wygląd pozwalał i co do tego mieć pewne wątpliwości. Nie mogła sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek rozmawiała z kimś takim. No właśnie, jakim? Kim był nieznajomy mężczyzna i jak bardzo obcy jej był jego portowy świat? Dorastał w innej rzeczywistości, ale czy naprawdę mieli aż tak odmienne pragnienia? Ostatecznie Isabella nigdy nie była skrajnie uprzedzona. Wyobrażała sobie, że on może być niebezpieczny, bo tak jej nakazywały te resztki fruwającego rozsądku. Tak jej nakazali ci, dla których prostowała plecy i śpiewała przy melodii uwolnionej z fortepianu. Tymczasem jakieś dwa tygodnie temu ta obcość okazała się wcale nie taka zła. Och, nie, nie mogła porównywać tych dwóch sytuacji.
Mogła za to przyjąć lekko oburzoną, dość dumną postawę i założyć dłonie na ramionach.
- Nie Twoja sprawa – mruknęła bojowo i posłała mu mocno spojrzenie. Zupełnie jakby ktoś z jej posturą mógł budzić jakiekolwiek strzępki grozy. – Znam tę okolicę bardzo dobrze – dodała zaraz, aby jeszcze bardziej uwiarygodnić swoją postawę. Może jak weźmie ją za tutejszą, to się odczepi? – Spacerowałam. – Popatrzyła na rzekę. Nie pachniała ładnie, nie mogła też kusi w mieście bujną zielenią i przyjemnymi wysepkami. To nie było miejsce do podziwiania natury. Tutaj głos przekrzykiwał głos, a silne ramiona przerzucały beczki. Była nawet pewna, że nie zdołałaby takiej przesunąć, a co dopiero podnieść. Byli w miejscu, gdzie raczej ciężko o ławeczkę przy krzaczku. To nie ten świat, nie ta bajeczka i nie te malownicze alejki w ogrodach Beaulieu. Jej kłamstewka mogły wypaść bardzo niewiarygodnie, ale… zwykle sobie radziła. Tylko zwykle miała grać damę, niewinna, słodką – a nie jakąś tutejszą.
Przysięgam, miała ochotę tupnąć nogą. Albo jeszcze lepiej: walnąć go czubkiem bucika w kostkę. Czy kiedykolwiek uderzyła mężczyznę? Chyba nie, ale naprawdę zawsze chciała to zrobić. Ten tutaj dawał jej ku temu wyraźną sposobność.
– Nie wydaje, abyś mógł wiedzieć lepiej, dokąd i po co idę – burknęła, a usta jej po tych słowach drgnęły. Denerwował ja. Bella była osobą raczej dość wylewną i nie umiała zachować spokoju. Nie wyobrażała, by mógł nabrać ochotę na zabawę w przewodnika i zagubioną owcę. Poradzi sobie i bez niego. Przecież zawsze sobie jakoś radziła. – Chciałabym zwiedzić port – wyjawiła mu, jakby to była najbardziej oczywista rzecz pod słońcem. Przecież tego jej nie mógł zabronić, prawda? Nie spodziewała się, że ktokolwiek poza nią zwrócił uwagę na jej obecność. Że ktokolwiek miał złe zamiary.
- Nigdzie z Tobą nie idę – powiedziała rozsądnie i była w tej krótkiej chwili dumna za ten Selwynowy temperament. Nie płoszyła się jak sarenka. Miała odwagę się postawić, choć chyba bardziej rozsądna była ucieczka. Złapał ją. Jedną rączkę, a potem drugą. Szarpnęła się, a jej twarz zarumieniła się w tej złości. Jak on mógł? – Puszczaj! – warknęła, wyswobadzając jedną dłoń. Pacnęła go nią w pierś, ale pewnie nawet nie poczuł. Była krucha, więc pewnie nie miała wielkiej siły.
Dokąd w ogóle chciał ją zabrać?
Mogła za to przyjąć lekko oburzoną, dość dumną postawę i założyć dłonie na ramionach.
- Nie Twoja sprawa – mruknęła bojowo i posłała mu mocno spojrzenie. Zupełnie jakby ktoś z jej posturą mógł budzić jakiekolwiek strzępki grozy. – Znam tę okolicę bardzo dobrze – dodała zaraz, aby jeszcze bardziej uwiarygodnić swoją postawę. Może jak weźmie ją za tutejszą, to się odczepi? – Spacerowałam. – Popatrzyła na rzekę. Nie pachniała ładnie, nie mogła też kusi w mieście bujną zielenią i przyjemnymi wysepkami. To nie było miejsce do podziwiania natury. Tutaj głos przekrzykiwał głos, a silne ramiona przerzucały beczki. Była nawet pewna, że nie zdołałaby takiej przesunąć, a co dopiero podnieść. Byli w miejscu, gdzie raczej ciężko o ławeczkę przy krzaczku. To nie ten świat, nie ta bajeczka i nie te malownicze alejki w ogrodach Beaulieu. Jej kłamstewka mogły wypaść bardzo niewiarygodnie, ale… zwykle sobie radziła. Tylko zwykle miała grać damę, niewinna, słodką – a nie jakąś tutejszą.
Przysięgam, miała ochotę tupnąć nogą. Albo jeszcze lepiej: walnąć go czubkiem bucika w kostkę. Czy kiedykolwiek uderzyła mężczyznę? Chyba nie, ale naprawdę zawsze chciała to zrobić. Ten tutaj dawał jej ku temu wyraźną sposobność.
– Nie wydaje, abyś mógł wiedzieć lepiej, dokąd i po co idę – burknęła, a usta jej po tych słowach drgnęły. Denerwował ja. Bella była osobą raczej dość wylewną i nie umiała zachować spokoju. Nie wyobrażała, by mógł nabrać ochotę na zabawę w przewodnika i zagubioną owcę. Poradzi sobie i bez niego. Przecież zawsze sobie jakoś radziła. – Chciałabym zwiedzić port – wyjawiła mu, jakby to była najbardziej oczywista rzecz pod słońcem. Przecież tego jej nie mógł zabronić, prawda? Nie spodziewała się, że ktokolwiek poza nią zwrócił uwagę na jej obecność. Że ktokolwiek miał złe zamiary.
- Nigdzie z Tobą nie idę – powiedziała rozsądnie i była w tej krótkiej chwili dumna za ten Selwynowy temperament. Nie płoszyła się jak sarenka. Miała odwagę się postawić, choć chyba bardziej rozsądna była ucieczka. Złapał ją. Jedną rączkę, a potem drugą. Szarpnęła się, a jej twarz zarumieniła się w tej złości. Jak on mógł? – Puszczaj! – warknęła, wyswobadzając jedną dłoń. Pacnęła go nią w pierś, ale pewnie nawet nie poczuł. Była krucha, więc pewnie nie miała wielkiej siły.
Dokąd w ogóle chciał ją zabrać?
Coś mi tu śmierdziało i o dziwo wcale nie chodziło o portowe powietrze. Chociaż maska, którą przybrała nie zdradzała jakichkolwiek oznak kłamstwa, to jednak zbyt elegancki ubiór, cała ta otoczka i aura sprawiały, że nieszczególnie chciałem, a przede wszystkim nie mogłem jej wierzyć. Kolejne słowa wystrzeliwują w eter jak świetliste promienie zaklęć, ale zdają się do mnie nie docierać; docierają za to jej szarpnięcia, a ostatecznie niezbyt mocne, aczkolwiek odczuwalne uderzenie. Sam nie należałem raczej do mięśniaków i zawsze trochę nad tym ubolewałem, szczególnie, że na większość kolegów musiałem patrzeć z zadartą głową. Słabo. Marszczę brwi i nos, mierząc się z nią jeszcze przez krótką chwilę, aż w końcu wypuszczam z uścisku także drugą dziewczęcą kończynę.
- No i dobra, jak chcesz. - unoszę dłonie w geście poddania, po czym cofam się o krok, na tyle jednak niefortunnie, że tracę grunt pod nogami, dosłownie. Najpierw słyszę głośny chrupot zbutwiałych desek, a zaraz czuję, że osuwam się gdzieś w głębiny Tamizy. Instynktownie łapię się wszystkiego co znajduje się aktualnie w zasięgu moich ramion, a pech chce, że tym czymś jest błękitna peleryna nieznajomej, jej jasne włosy i chude ręce. Wiem, że najprawdopodobniej jest zbyt słaba by utrzymać nas obydwoje, ale w tej chwili jakoś o tym nie myślę. Ciągnę ją za sobą, a już za moment powietrze przecina chlupot wody, w której taflę uderzają dwa ciała. W pierwszym kontakcie z lodowatą rzeką czuję jakby tysiące zaostrzonych sopli wbijało mi się w każdą komórkę ciała - w skórę, w kości, mięśnie i w końcu każdy kolejny organ wewnętrzny; bardzo szybko zaczyna brakować mi tchu, a kończyny sztywnieją utrudniając poruszanie się pod wodą. Bo przecież umiałem pływać, byłem żeglarzem, w tym momencie jednak ledwie sięgnąłem po zatkniętą za pasem różdżkę. Rozchylam ślepia, gdzieś w zielonkawych, śmierdzących głębinach Tamizy widząc biel sukni opadającej coraz niżej i niżej. Więc pozwalam opaść i sobie, w duchu modląc się bym nie stracił świadomości przed dotarciem do dziewczyny, bo i coraz trudniej mi utrzymać resztki trzeźwego myślenia. Kiedy natomiast wreszcie czuję pod palcami jej ciało, to ponownie zaciskam dłoń na kobiecym nadgarstku i celuję różdżką w górę, w głowie inkantując odpowiednie zaklęcie, ufając, że tym razem magia nie zawiedzie; nie zawodzi, bo mocne szarpnięcie wyrzuca nas na brzeg. Przez chwilę tarzam się w błocie, łapiąc kolejne głośne hausty powietrza, jeszcze mocniej zaciskając palce zarówno na rękojeści różdżki i nadgarstku dziewczyny. Jest mi tak zimno, że w kolejnym momencie wszystkie moje członki zaczynają się trząść, zęby szczękać, zaczynam mieć mroczki przed oczami i chyba tylko adrenalina buzująca w żyłach pozwala mi zachować resztki świadomości. Na domiar złego rzucone zaklęcia przyciąga do siebie ogniska anomalii i w jednym momencie wokół rozbrzmiewa śpiew porywistego wiatru, zaś skłębione chmury zaczynają bombardować ziemię kulami gradu wielkości dziecięcych pięści. Ja pierdole. Czy mogło być gorzej? Chcę nawoływać, prosić o pomoc, ale szron zamraża mi wargi, a chociaż zdecydowanie prościej byłoby w tym momencie odpłynąć w krainę własnego umysłu, która zresztą nawoływała mnie do siebie coraz głośniejszym szeptem, to wola życia nie pozwala mi tego zrobić. Rozchylam szerzej ślepia, z niemałym trudem dźwigając się na kolana. Chowam różdżkę za pasem, bojąc się, że kolejna próba użycia magii mogłaby sprawić, iż trzaskające wokół pioruny znajdą ujście w jej magicznym drewnie. Co z dziewczyną? Przy pierwszych oględzinach wydaje się całkiem martwa, zimna, kompletnie pozbawiona iskry życia, ale przecież to nie mogło tak być! Kolejna ostra błyskawica rozświetla na moment okolicę, grzmot wwierca się w uszy, a ja próbuję ustać na nogach, chociaż te trzęsą się pode mną jak pod źrebięciem, które dopiero uczy się chodzić. Zaciskam palce wokół dziewczęcych kostek i ciągnę jej ciało za sobą, przez błoto i brudne zaspy; z tą sukienką może się już pożegnać. W szarych oknach widzę pojedyncze twarze przyglądające się temu wszystkiemu, ale zatrzymuję się dopiero pod znajomymi drzwiami, w które walę pięściami do skutku, aż okrągła twarz Boba nie wyłoni się zza framugi.
- Zabiłem ją! Bob, ja ją zabiłem!... - krzyczę w panice, a on patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami. Kogo zabiłeś? Bojczuk, nie dramatyzuj! Jego słowa odbijają się echem w mojej głowie, ale jakby nie dociera do mnie ich sens... Nie muszę się dłużej tłumaczyć, gdy otwiera przede mną wrota, dostrzega wygięte ciało spoczywające na schodach. Ja nie wiedziałem jak mogę jej pomóc, ale stary Robert znał się przecież na magii leczniczej, na uzdrawianiu, na wszystkich tych pierdoletach. Słyszę głośne, ostre przekleństwa i wreszcie odpływam na moment, padając gdzieś na wejściu do mieszkania.
Budzę się w salonie, obok kominka, w którym wesoło trzaska ogień. Przyjemne ciepło liże moją nagą skórę, bo szybko zauważam, że zostałem pozbawiony przemoczonego, ciężkiego płaszcza oraz koszuli, tylko mokre, wciąż nieco sztywne od zimna, portki oblepiały moje nogi. Rozglądam się wokół i widzę ciało leżące na deskach tuż obok mnie. Chociaż dziewczęce lico wydaje się nieco bardziej rumiane, to pozostawione w nieładzie włosy, brudna skóra i jeszcze brudniejsze, kompletnie zniszczone ubranie, sprawiają, że mam wrażenie, iż nie zdołał jej pomóc.
- O Boże, ona nie żyje!... - znowu zaczynam lamentować, czuję, że zaraz się popłaczę, jednak w porę dociera do mnie znajomy głos.
- Nie panikuj, żyje. Musisz tylko zrobić jej usta-usta. Ja wolę nie ryzykować, to chyba jakaś dama, nie chcę kłopotów. - zerkam w kierunku Boba, który stoi w drzwiach dzierżąc w dłoniach naczynie, w którym uciera bliżej niekreśloną substancję. Nie wyczuwam żadnego spisku w rozbawionym tonie jego głosu, ani w złośliwym uśmieszku błąkającym się po wąskich wargach. Że co mam jej zrobić? Nie znałem się na pierwszej pomocy, no ale skoro trzeba było, to cóż, byłem gotów obdarzyć ją pocałunkiem zwracającym życie, więc pochylam się lekko, z sekundy na sekundę będąc coraz bliżej jej twarzy.
- No i dobra, jak chcesz. - unoszę dłonie w geście poddania, po czym cofam się o krok, na tyle jednak niefortunnie, że tracę grunt pod nogami, dosłownie. Najpierw słyszę głośny chrupot zbutwiałych desek, a zaraz czuję, że osuwam się gdzieś w głębiny Tamizy. Instynktownie łapię się wszystkiego co znajduje się aktualnie w zasięgu moich ramion, a pech chce, że tym czymś jest błękitna peleryna nieznajomej, jej jasne włosy i chude ręce. Wiem, że najprawdopodobniej jest zbyt słaba by utrzymać nas obydwoje, ale w tej chwili jakoś o tym nie myślę. Ciągnę ją za sobą, a już za moment powietrze przecina chlupot wody, w której taflę uderzają dwa ciała. W pierwszym kontakcie z lodowatą rzeką czuję jakby tysiące zaostrzonych sopli wbijało mi się w każdą komórkę ciała - w skórę, w kości, mięśnie i w końcu każdy kolejny organ wewnętrzny; bardzo szybko zaczyna brakować mi tchu, a kończyny sztywnieją utrudniając poruszanie się pod wodą. Bo przecież umiałem pływać, byłem żeglarzem, w tym momencie jednak ledwie sięgnąłem po zatkniętą za pasem różdżkę. Rozchylam ślepia, gdzieś w zielonkawych, śmierdzących głębinach Tamizy widząc biel sukni opadającej coraz niżej i niżej. Więc pozwalam opaść i sobie, w duchu modląc się bym nie stracił świadomości przed dotarciem do dziewczyny, bo i coraz trudniej mi utrzymać resztki trzeźwego myślenia. Kiedy natomiast wreszcie czuję pod palcami jej ciało, to ponownie zaciskam dłoń na kobiecym nadgarstku i celuję różdżką w górę, w głowie inkantując odpowiednie zaklęcie, ufając, że tym razem magia nie zawiedzie; nie zawodzi, bo mocne szarpnięcie wyrzuca nas na brzeg. Przez chwilę tarzam się w błocie, łapiąc kolejne głośne hausty powietrza, jeszcze mocniej zaciskając palce zarówno na rękojeści różdżki i nadgarstku dziewczyny. Jest mi tak zimno, że w kolejnym momencie wszystkie moje członki zaczynają się trząść, zęby szczękać, zaczynam mieć mroczki przed oczami i chyba tylko adrenalina buzująca w żyłach pozwala mi zachować resztki świadomości. Na domiar złego rzucone zaklęcia przyciąga do siebie ogniska anomalii i w jednym momencie wokół rozbrzmiewa śpiew porywistego wiatru, zaś skłębione chmury zaczynają bombardować ziemię kulami gradu wielkości dziecięcych pięści. Ja pierdole. Czy mogło być gorzej? Chcę nawoływać, prosić o pomoc, ale szron zamraża mi wargi, a chociaż zdecydowanie prościej byłoby w tym momencie odpłynąć w krainę własnego umysłu, która zresztą nawoływała mnie do siebie coraz głośniejszym szeptem, to wola życia nie pozwala mi tego zrobić. Rozchylam szerzej ślepia, z niemałym trudem dźwigając się na kolana. Chowam różdżkę za pasem, bojąc się, że kolejna próba użycia magii mogłaby sprawić, iż trzaskające wokół pioruny znajdą ujście w jej magicznym drewnie. Co z dziewczyną? Przy pierwszych oględzinach wydaje się całkiem martwa, zimna, kompletnie pozbawiona iskry życia, ale przecież to nie mogło tak być! Kolejna ostra błyskawica rozświetla na moment okolicę, grzmot wwierca się w uszy, a ja próbuję ustać na nogach, chociaż te trzęsą się pode mną jak pod źrebięciem, które dopiero uczy się chodzić. Zaciskam palce wokół dziewczęcych kostek i ciągnę jej ciało za sobą, przez błoto i brudne zaspy; z tą sukienką może się już pożegnać. W szarych oknach widzę pojedyncze twarze przyglądające się temu wszystkiemu, ale zatrzymuję się dopiero pod znajomymi drzwiami, w które walę pięściami do skutku, aż okrągła twarz Boba nie wyłoni się zza framugi.
- Zabiłem ją! Bob, ja ją zabiłem!... - krzyczę w panice, a on patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami. Kogo zabiłeś? Bojczuk, nie dramatyzuj! Jego słowa odbijają się echem w mojej głowie, ale jakby nie dociera do mnie ich sens... Nie muszę się dłużej tłumaczyć, gdy otwiera przede mną wrota, dostrzega wygięte ciało spoczywające na schodach. Ja nie wiedziałem jak mogę jej pomóc, ale stary Robert znał się przecież na magii leczniczej, na uzdrawianiu, na wszystkich tych pierdoletach. Słyszę głośne, ostre przekleństwa i wreszcie odpływam na moment, padając gdzieś na wejściu do mieszkania.
Budzę się w salonie, obok kominka, w którym wesoło trzaska ogień. Przyjemne ciepło liże moją nagą skórę, bo szybko zauważam, że zostałem pozbawiony przemoczonego, ciężkiego płaszcza oraz koszuli, tylko mokre, wciąż nieco sztywne od zimna, portki oblepiały moje nogi. Rozglądam się wokół i widzę ciało leżące na deskach tuż obok mnie. Chociaż dziewczęce lico wydaje się nieco bardziej rumiane, to pozostawione w nieładzie włosy, brudna skóra i jeszcze brudniejsze, kompletnie zniszczone ubranie, sprawiają, że mam wrażenie, iż nie zdołał jej pomóc.
- O Boże, ona nie żyje!... - znowu zaczynam lamentować, czuję, że zaraz się popłaczę, jednak w porę dociera do mnie znajomy głos.
- Nie panikuj, żyje. Musisz tylko zrobić jej usta-usta. Ja wolę nie ryzykować, to chyba jakaś dama, nie chcę kłopotów. - zerkam w kierunku Boba, który stoi w drzwiach dzierżąc w dłoniach naczynie, w którym uciera bliżej niekreśloną substancję. Nie wyczuwam żadnego spisku w rozbawionym tonie jego głosu, ani w złośliwym uśmieszku błąkającym się po wąskich wargach. Że co mam jej zrobić? Nie znałem się na pierwszej pomocy, no ale skoro trzeba było, to cóż, byłem gotów obdarzyć ją pocałunkiem zwracającym życie, więc pochylam się lekko, z sekundy na sekundę będąc coraz bliżej jej twarzy.
To nie pieszczota. To surowy dotyk lodu, napastliwy i przejmujący. Tonęła. Wiedziała to, gdy po raz ostatni podejrzała nieśmiałe wejrzenie poranka. Przeraźliwe lodowa woda przyjęła ją chętnie, nie znosiła sprzeciwu. Natychmiast ogarnęła marznące nogi, dłonie, zarzuciła lodową powłokę na ciepłe dziewczęce serce. Nie mogła się Isabella tego spodziewać, nie poczuła nawet tego momentu, kiedy zaskoczone chłopięce dłonie chwytały się w akcie ostatniej próby ratunku jej delikatnego ciała. Poniósł ją ze sobą. Obydwoje poddali się mętnej, straszliwej wodzie. Jej wargi smakowały ohydy, jej ciało zalewały odmęty londyńskiego grzechu. Przygasała, choć jeszcze w tym ostatnim akcie siły próbowała najmocniej ścisnąć powieki, aby woda nie strawiła skrytego w głębi oczu płomienia. Wszystko na nic. Przecież tonęła. Ku zimowemu słońcu wznosiły się jej jasne włosy, ku słońcu wyciągała się poszarpana przez fale sukienka, gdzieś pofrunąć musiało to bladoniebieskie okrycie, może Tamiza zapragnęła zagarnąć je dla siebie. Tylko czy właśnie nie porywała też ich obydwojga? Powoli opadało na dno bezbronne, uległe ciało dziewczyny. To moc nie do powstrzymania, więc pozwoliła, aby fale obejmowały ją i kołysały do snu. Nie istniało miejsce, które potrafiło się przed wodą obronić, nie istniał człowiek silniejszy od jej morderczej potęgi. Rzeka wydawała się piękna, symboliczna i niegroźna. A jednak z tak wielką łatwością zagrabiała ich dla siebie. Tonęła.
Nie mogła poczuć bólu, nie mogła wiedzieć, że czyjeś ramiona objęły ją i wydostały z nachalnych łap śmierci. Nie czuła błota, w które z taką rozkoszą wsuwało się jej przemoczone, skostniałe ciało. Po prostu spała, walcząc gdzieś po cichu z najczarniejszymi tunelami duszy, podczas gdy obcy mężczyzna próbował wydobyć ją z tej pułapki. Trochę śniła. Widziała bardzo mgliste obrazy Ktoś machał do niej dłonią i z zawadiackim uśmiechem próbował skusić, aby z nim poszła. Było sucho. Słońce parzyło jej stopy, wokół nie było ani jednej wodnistej kropli. Patrzyła niepewnie, rozmyślała. I nagle obrzydliwy odór zamknął ją w gęstym obłoku. Dusiła się, musiała, musiała tylko złapać ten jeden oddech.
Zbyt gwałtownie uniosła się jej pierś, zbyt głęboko zaczęła połykać powietrze. Podniosła nieco głowę, a jej policzek zderzył się z obcą twarzą. Zatrzęsła się i spięło się niespodziewanie całe ciało. Miała otwarte oczy, ale nie dało się ukryć w nich tego strachu. Dopiero potem poczuła ból, dziwną niemoc w każdej najmniejszej cząstce. Być może przez to nie potrafiła zerwać się i uciec gdzieś na koniec pomieszczenia. O Wendelino! Bliskość obcego ciała teraz dotarła do jej odurzonego przeżyciem umysłu. Natychmiast odsunęła głowę, ale czujnie spoglądała na niego. Był oprawcą? Wydarzenia mieszały się w kłębowisku jej myśli. Przytuliła dłoń do boku głowy, oddychała wciąż niespokojnie. Może już umarła?
- Odsuń się – wydusiła. Miało być energicznie i złowieszczo, ale każda głoska kaleczyła jej gardło. Zaczęła kaszleć i przekręciła się trochę na bok. Wilgotna, zimna i skryta w jakimś nieznanym miejscu. Przymknęła powieki i skuliła się trochę przestraszona tym wszystkim. – Nic nie rozumiem… Tu jest tak zimno – mamrotała, podglądając z ulgą ogień, ale jego żar nie mógł wypędzić z niej tego przejmującego uczucia chłodu. Przez krótką chwilę trwała tak prawie nieruchomo. Dopiero potem spojrzała na mężczyzn, ale odwróciła wzrok, widząc, że ten niepoprawnie blisko niej nie miał koszuli. Nie powinna… - Czego chcecie? – spytała, zwijając swoje roztrzęsione ciało w jakimś niezrozumiałym obronnym geście. To głupie, przecież nie miała siły się podnieść, a co dopiero obronić się przed mocą ramion dwóch mężczyzn. Mogli z nią zrobić, co tylko chcieli.
Jeszcze nie zdążyła przejąć się stanem swojej sukienki, posklejanych włosów czy zapewne wybitnie pięknym zapachem zgniłej ryby.
Nie mogła poczuć bólu, nie mogła wiedzieć, że czyjeś ramiona objęły ją i wydostały z nachalnych łap śmierci. Nie czuła błota, w które z taką rozkoszą wsuwało się jej przemoczone, skostniałe ciało. Po prostu spała, walcząc gdzieś po cichu z najczarniejszymi tunelami duszy, podczas gdy obcy mężczyzna próbował wydobyć ją z tej pułapki. Trochę śniła. Widziała bardzo mgliste obrazy Ktoś machał do niej dłonią i z zawadiackim uśmiechem próbował skusić, aby z nim poszła. Było sucho. Słońce parzyło jej stopy, wokół nie było ani jednej wodnistej kropli. Patrzyła niepewnie, rozmyślała. I nagle obrzydliwy odór zamknął ją w gęstym obłoku. Dusiła się, musiała, musiała tylko złapać ten jeden oddech.
Zbyt gwałtownie uniosła się jej pierś, zbyt głęboko zaczęła połykać powietrze. Podniosła nieco głowę, a jej policzek zderzył się z obcą twarzą. Zatrzęsła się i spięło się niespodziewanie całe ciało. Miała otwarte oczy, ale nie dało się ukryć w nich tego strachu. Dopiero potem poczuła ból, dziwną niemoc w każdej najmniejszej cząstce. Być może przez to nie potrafiła zerwać się i uciec gdzieś na koniec pomieszczenia. O Wendelino! Bliskość obcego ciała teraz dotarła do jej odurzonego przeżyciem umysłu. Natychmiast odsunęła głowę, ale czujnie spoglądała na niego. Był oprawcą? Wydarzenia mieszały się w kłębowisku jej myśli. Przytuliła dłoń do boku głowy, oddychała wciąż niespokojnie. Może już umarła?
- Odsuń się – wydusiła. Miało być energicznie i złowieszczo, ale każda głoska kaleczyła jej gardło. Zaczęła kaszleć i przekręciła się trochę na bok. Wilgotna, zimna i skryta w jakimś nieznanym miejscu. Przymknęła powieki i skuliła się trochę przestraszona tym wszystkim. – Nic nie rozumiem… Tu jest tak zimno – mamrotała, podglądając z ulgą ogień, ale jego żar nie mógł wypędzić z niej tego przejmującego uczucia chłodu. Przez krótką chwilę trwała tak prawie nieruchomo. Dopiero potem spojrzała na mężczyzn, ale odwróciła wzrok, widząc, że ten niepoprawnie blisko niej nie miał koszuli. Nie powinna… - Czego chcecie? – spytała, zwijając swoje roztrzęsione ciało w jakimś niezrozumiałym obronnym geście. To głupie, przecież nie miała siły się podnieść, a co dopiero obronić się przed mocą ramion dwóch mężczyzn. Mogli z nią zrobić, co tylko chcieli.
Jeszcze nie zdążyła przejąć się stanem swojej sukienki, posklejanych włosów czy zapewne wybitnie pięknym zapachem zgniłej ryby.
Nawet nie zauważyłem w którym dokładnie momencie jej blade powieki odsłoniły soczyście zielone tęczówki; najpierw poczułem, że zderzamy się w chwilowym chaosie, który zakręcił powietrzem wokół, a dosłownie chwilę później dostrzegłem iskrę w spojrzeniu - chociaż ciało wydawało się kompletnie słabe, zziębnięte i wiotkie, to wzrok mówił sam za siebie i naprawdę poczułem jego miażdżącą siłę. W jednej chwili byłem oprawcą, w drugiej ofiarą, bo pod naporem tych złowieszczo zielonych ślepi poczułem się tak beznadziejnie malutki. Unoszę obie dłonie, żeby je miała na widoku i nie posądziła mnie nagle o nie wiadomo co jeszcze, serio, nie chciałem żadnych kłopotów, chociaż te jak zwykle czepiły się mnie jak rzep ogona. Takie było właśnie moje pieskie szczęście, że zawsze musiałem się wpakować w jakiś kompletny syf.
- Nie mamy złych zamiarów - informuję na początek, chociaż nie sądziłem, że to coś da; ta znajomość zaczęła się w tak opłakany sposób, że chyba gorzej być nie mogło - Pewnie nic nie pamiętasz? - pytam, a w moim głosie majaczy jakaś dziwna nutka nadziei, bo być może mogłem jeszcze wyjść z tej sytuacji jakąś obronną ręką, tylko trzeba było odpalić moją najbardziej przydatną umiejętność - giętki język - Jakiś wariat napadł cię w porcie i... i wrzucił do wody, a wtedy JA wskoczyłem tam za tobą, później zerwał się wiatr i grad i chciałem zabrać cię prosto do Munga, ale tutaj było bliżej, a ty... ty wyglądałaś jakbyś już wtedy była martwa - chowam twarz w dłoniach, że niby się tak przejmuję całą tą sytuacją... Chociaż tak po prawdzie to trochę się nawet przejmowałem, nie chciałem przecież ściągać na siebie gniewu jakiejś bogatej rodzinki, która pewnie z palcem w nosie by sprawiła, że ktoś taki jak Johnatan Bojczuk po prostu przestałby istnieć. Brrrr, ciarki biegną mi po kręgosłupie, trochę z zimna, a trochę chyba ze strachu. Bob prycha w kącie, z politowaniem kręcąc głową, a ja rzucam mu totalnie MORDERCZE spojrzenie, żeby się zamknął, bo ją próbuję urobić, a on mi przeszkadza jakimiś swoimi wątami; przecież obydwoje w tym siedzieliśmy!!! Jeśli laska uzna, że jednak warto zawiadomić służby bezpieczeństwa, albo nawet i całe ministerstwo, to polecą dwie głowy.
- Jak się nazywasz i co robiłaś w porcie? - dopytuję, wciąż unosząc obie dłonie na wysokość szczupłych, naznaczonych wieloma bliznami ramion. W międzyczasie Robert zbliża się do dziewczyny, żeby wcisnąć w jej skostniałe dłonie to całe naczynie, znaczy tą substancję, którą tak namiętnie ucierał i jej mówi - Ja jestem Frank, emerytowany uzdrowiciel, pij, to cię trochę rozgrzeje. - ani nie był Frankiem, ani tym bardziej emerytowanym uzdrowicielem, ale wcale mu się nie dziwiłem; sam również nie miałem zamiaru zdradzać swoich prawdziwych danych.
- Nie mamy złych zamiarów - informuję na początek, chociaż nie sądziłem, że to coś da; ta znajomość zaczęła się w tak opłakany sposób, że chyba gorzej być nie mogło - Pewnie nic nie pamiętasz? - pytam, a w moim głosie majaczy jakaś dziwna nutka nadziei, bo być może mogłem jeszcze wyjść z tej sytuacji jakąś obronną ręką, tylko trzeba było odpalić moją najbardziej przydatną umiejętność - giętki język - Jakiś wariat napadł cię w porcie i... i wrzucił do wody, a wtedy JA wskoczyłem tam za tobą, później zerwał się wiatr i grad i chciałem zabrać cię prosto do Munga, ale tutaj było bliżej, a ty... ty wyglądałaś jakbyś już wtedy była martwa - chowam twarz w dłoniach, że niby się tak przejmuję całą tą sytuacją... Chociaż tak po prawdzie to trochę się nawet przejmowałem, nie chciałem przecież ściągać na siebie gniewu jakiejś bogatej rodzinki, która pewnie z palcem w nosie by sprawiła, że ktoś taki jak Johnatan Bojczuk po prostu przestałby istnieć. Brrrr, ciarki biegną mi po kręgosłupie, trochę z zimna, a trochę chyba ze strachu. Bob prycha w kącie, z politowaniem kręcąc głową, a ja rzucam mu totalnie MORDERCZE spojrzenie, żeby się zamknął, bo ją próbuję urobić, a on mi przeszkadza jakimiś swoimi wątami; przecież obydwoje w tym siedzieliśmy!!! Jeśli laska uzna, że jednak warto zawiadomić służby bezpieczeństwa, albo nawet i całe ministerstwo, to polecą dwie głowy.
- Jak się nazywasz i co robiłaś w porcie? - dopytuję, wciąż unosząc obie dłonie na wysokość szczupłych, naznaczonych wieloma bliznami ramion. W międzyczasie Robert zbliża się do dziewczyny, żeby wcisnąć w jej skostniałe dłonie to całe naczynie, znaczy tą substancję, którą tak namiętnie ucierał i jej mówi - Ja jestem Frank, emerytowany uzdrowiciel, pij, to cię trochę rozgrzeje. - ani nie był Frankiem, ani tym bardziej emerytowanym uzdrowicielem, ale wcale mu się nie dziwiłem; sam również nie miałem zamiaru zdradzać swoich prawdziwych danych.
Czujnie rzeźbiła sobie w wyobraźni jego sylwetkę i to, co mógłby jej zrobić. Fantazja gnała w stronę szaleństwa i nie chciała dać się zwieść temu niewinnemu spojrzeniu i tym wzniesionym wysoko dłoniom. Ten mężczyzna sprowadził ją do obcego miejsca, kiedy była zupełnie bezbronna i nieprzytomna, a przecież mógłby… mógłby wezwać pomoc! Zabraliby ją do Munga i tam zajęliby się nią budzący większe zaufanie uzdrowiciele. Miała mgliste wspomnienie tych wydarzeń, niczego do końca nie była pewna i poczuła potworny ból głowy. Zaczął mówić, ale nie rozluźniła skulonego, napiętego ciała. Dyskretnie nawet rozejrzała się za ewentualnym przedmiotem, którego mogła użyć, aby go uderzyć, gdyby tylko zbliżył się nieprzyzwoicie blisko. Gdzie były drzwi? Jak daleko do wyjścia? Tak naprawdę to nie słuchała go aż tak uważnie, ale nie pozwoliła, aby to dostrzegł. Tak przynajmniej mi się wydaje.
- Wariat… A może to ty jesteś tym wariatem? – zapytała wzburzona, nie ustępując i nie porzucając podejrzliwej postawy wobec tego jegomościa. Zadrżała, czując dziwną falę niemocy własnego organizmu. O nie, nawet gdyby mogła, to i tak nie znalazłaby w sobie mocy pozwalającej na ucieczkę. Wzięła jednak wdech i uspokoiła się. Odrobinę. – Powinieneś… Powinieneś wezwać uzdrowiciela, powinnam być w szpitalu – powiedziała, nie wiedząc jeszcze, że jakiś domniemany uzdrowiciel stoi niedaleko. – To nierozważne – dodała trochę taka obrażona. Wciąż była arystokratką i nawet gdyby próbowała udawać, to i tak pewne zachowania szlacheckie wychodziły z niej mimowolnie. – Dlaczego miałabym ci zaufać? – spytała, przygryzając lekko usta. Tak bardzo nie chciała tutaj być. To miejsce w niczym nie przypominało jej domu lub nawet budynków, w których zwykła przebywać. Rzadko też przebywała w towarzystwie obcych mężczyzn sama. Czy los postanowił z niej zakpić? Jeśli mężczyzna ten mówił prawdę i faktyczne ją uratował, to powinna być wdzięczna. Niemniej nie mogła dopuścić do siebie takich uczuć, tłumiło je poczucie niepokoju.
Martwa. Tonęła. Nie pamiętała tego uczucia. Czuła dziwne przejęcie, jakieś rozmazane cienie odnajdowała w niewidzialnych wyobrażeniach, ale nic poza nimi nie było. Wierzyła mu. Wierzyła w to, że faktycznie pływała. Mnóstwo odnajdowała na swoim ciele dowodów. Nie zarejestrowała prychnięcia obcego ani też wymiany spojrzeń między nim i jej potencjalnym wybawicielem. Skupiała się wciąż na obudzeniu. Próbowała przerwać pełen zmor stan, marzyła, aby zniknęły obrazy tego ponurego lokum i by znów zabłysły piękne płomyki Selwynów. Tak bardzo zatęskniła teraz za domem.
- Spacerowałam – odpowiedziała jedynie, ignorując totalnie jego pytanie o imię. Może powinna podać także obfitości rodowego skarbca i stan cywilny? Fakt, Isabella bywała często nierozsądna, ale teraz strach wzbudził w niej dziwną potrzebę odsunięcia się i nieujawniania zbyt wielu faktów. Przejęła naczynie, które podał jej ten drugi. Z pewną wątpliwością zerknęła do środka. Potem znów wzniosła ku niemu głowę. – Dziękuję, Frank. Wystarczy mi jednak blask ożywczego płomienia – odezwała się, modląc się w duchu do patronki – ognistej Wendeliny. – Jestem wdzięczna za gościnę, ale chciałabym stąd pójść – oznajmiła niespodziewanie i wstała. Świat dziwnie zakoziołkował jej przed oczyma, ale zdołała ostatecznie opanować chwiejącą się sylwetkę.
- Wariat… A może to ty jesteś tym wariatem? – zapytała wzburzona, nie ustępując i nie porzucając podejrzliwej postawy wobec tego jegomościa. Zadrżała, czując dziwną falę niemocy własnego organizmu. O nie, nawet gdyby mogła, to i tak nie znalazłaby w sobie mocy pozwalającej na ucieczkę. Wzięła jednak wdech i uspokoiła się. Odrobinę. – Powinieneś… Powinieneś wezwać uzdrowiciela, powinnam być w szpitalu – powiedziała, nie wiedząc jeszcze, że jakiś domniemany uzdrowiciel stoi niedaleko. – To nierozważne – dodała trochę taka obrażona. Wciąż była arystokratką i nawet gdyby próbowała udawać, to i tak pewne zachowania szlacheckie wychodziły z niej mimowolnie. – Dlaczego miałabym ci zaufać? – spytała, przygryzając lekko usta. Tak bardzo nie chciała tutaj być. To miejsce w niczym nie przypominało jej domu lub nawet budynków, w których zwykła przebywać. Rzadko też przebywała w towarzystwie obcych mężczyzn sama. Czy los postanowił z niej zakpić? Jeśli mężczyzna ten mówił prawdę i faktyczne ją uratował, to powinna być wdzięczna. Niemniej nie mogła dopuścić do siebie takich uczuć, tłumiło je poczucie niepokoju.
Martwa. Tonęła. Nie pamiętała tego uczucia. Czuła dziwne przejęcie, jakieś rozmazane cienie odnajdowała w niewidzialnych wyobrażeniach, ale nic poza nimi nie było. Wierzyła mu. Wierzyła w to, że faktycznie pływała. Mnóstwo odnajdowała na swoim ciele dowodów. Nie zarejestrowała prychnięcia obcego ani też wymiany spojrzeń między nim i jej potencjalnym wybawicielem. Skupiała się wciąż na obudzeniu. Próbowała przerwać pełen zmor stan, marzyła, aby zniknęły obrazy tego ponurego lokum i by znów zabłysły piękne płomyki Selwynów. Tak bardzo zatęskniła teraz za domem.
- Spacerowałam – odpowiedziała jedynie, ignorując totalnie jego pytanie o imię. Może powinna podać także obfitości rodowego skarbca i stan cywilny? Fakt, Isabella bywała często nierozsądna, ale teraz strach wzbudził w niej dziwną potrzebę odsunięcia się i nieujawniania zbyt wielu faktów. Przejęła naczynie, które podał jej ten drugi. Z pewną wątpliwością zerknęła do środka. Potem znów wzniosła ku niemu głowę. – Dziękuję, Frank. Wystarczy mi jednak blask ożywczego płomienia – odezwała się, modląc się w duchu do patronki – ognistej Wendeliny. – Jestem wdzięczna za gościnę, ale chciałabym stąd pójść – oznajmiła niespodziewanie i wstała. Świat dziwnie zakoziołkował jej przed oczyma, ale zdołała ostatecznie opanować chwiejącą się sylwetkę.
Zachodni Port
Szybka odpowiedź