Crimson Street
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Crimson Street
Londyńska Crimson Street nie wygląda zachęcająco. Ulica leżąca nieopodal cmentarza, otoczona gęstymi zabudowaniami i magazynami odstrasza potencjalnych spacerowiczów stertami śmieci zalegającymi po kątach, powybijanymi oknami i odrapanymi ścianami w większości opuszczonych domów, a także panującymi tu zazwyczaj mgłami, które tworzą atmosferę grozy. W powietrzu unosi się intensywny odór stęchlizny, a kilka starych dachówek spadło na brukowaną ulicę, roztrzaskując się z hukiem. Zewsząd słychać straszliwe zawodzenie głodnych kotów mieszające się z szumem wody - zardzewiałe rynny popękały i zwisają teraz żałośnie z dachów, rozbryzgując dookoła wodospady deszczu. Crimson Street sprawia wrażenie wymarłej i opuszczonej.
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : rzut kością
'k10' : 5
'k10' : 5
Naturalnie, że nie chce mnie zranić. Na pewno tam na górze chce mi pokazać piękne widoki, ewentualnie upstrzone gwiazdami niebo. Tak. Następnie powie mi, że tak naprawdę zakochał się od pierwszego wejrzenia, tylko nie wiedział jak to okazać - może niefortunnie, zupełnie omyłkowo mnie wystraszył, ale teraz mi wszystko wynagrodzi. Tak, tak i jeszcze raz tak. To brzmi jak tragikomedia, tylko bardzo nie podoba mi się, że jestem w niej ofiarą. Przełykam ślinę bojąc się, że język mi się zaraz poplącze, że wszystko zrobię nie tak. Nogi mi drżą kiedy pokonuję kolejne schody - w szpilkach nie jest to ani specjalnie łatwe, ani komfortowe. Raz niebezpiecznie stopa wygina mi się w niewłaściwą stronę, na szczęście jednak nic się takiego nie dzieje. Nadal gorączkowo myślę nad tym, co zrobić, ale nic sensownego nie przychodzi mi do głowy. Nic. Ziejąca paniką oraz absurdem pustka. Smutek oraz żal tańczący tango ze strachem. Obracam się między nimi niczym gibki łabędź, ale to nie wystarcza. Nie wystarcza, żeby wziąć sprawy w swoje ręce. Pozostaje mi potulnie podążać na samą górę, mając nadzieję na cud. Tylko cud może mnie uratować.
Nagle uderza we mnie chłód, od którego zdążyłam się nawet odzwyczaić podczas tej wspinaczki. Mrużę na chwilę oczy poddając się lekkiemu podmuchowi wiatru. Słucham tych bezczelnych słów, nie mówiąc nic. Mam ściśnięte gardło oraz panikę w sercu. Staram się odróżnić od siebie szereg angielskich słów łudząc się, że każde z nich jest dla mnie zrozumiałe. Nawet jeśli przechodzi tak szybko przez jego krtań, w mig docierając do moich uszu. Jest psychopatą, ale na pewno zdaje sobie z tego świetnie sprawę. Może nie będę mu tego sugerować w związku z moim przełomowym odkryciem?
- Nie lubić. Być dziecinne - odpowiadam szczerze doskonale wiedząc, że moja odpowiedź nie ma żadnego znaczenia. Mogłabym powiedzieć, że wolę manicure, czyli coś zupełnie od czapy, a i tak zrobi co zechce. Bo może. Ja nie mogę. Oprócz rozglądania się wokół. Widok rzeczywiście mizerny. Wydaje się, że emocje powoli opadają, ale nic bardziej mylnego. Słowo zabicie działa jak rozjuszacz, bardzo nieprzyjemny. Zaciskam zęby, ponownie starając się wzbudzić w sobie złość i jakimś cudem umknąć temu bandycie, zamiast musieć patrzeć na tę kretyńską monetę. I spadać w dół. Nie wierzę teraz w swoje szczęście. Gdybym je miała, nigdy nie znalazłabym się w tak paskudnym miejscu o jeszcze paskudniejszej porze. Ze zdziwieniem odkrywam, że jednak los stawia na czyszczenie pamięci. Unoszę więc wzrok, mając nadzieję, że za chwilę będę to mieć za sobą. Ciekawe tylko jak wytłumaczy naszą obecność na dachu. No cóż, dowiem się.
Nagle uderza we mnie chłód, od którego zdążyłam się nawet odzwyczaić podczas tej wspinaczki. Mrużę na chwilę oczy poddając się lekkiemu podmuchowi wiatru. Słucham tych bezczelnych słów, nie mówiąc nic. Mam ściśnięte gardło oraz panikę w sercu. Staram się odróżnić od siebie szereg angielskich słów łudząc się, że każde z nich jest dla mnie zrozumiałe. Nawet jeśli przechodzi tak szybko przez jego krtań, w mig docierając do moich uszu. Jest psychopatą, ale na pewno zdaje sobie z tego świetnie sprawę. Może nie będę mu tego sugerować w związku z moim przełomowym odkryciem?
- Nie lubić. Być dziecinne - odpowiadam szczerze doskonale wiedząc, że moja odpowiedź nie ma żadnego znaczenia. Mogłabym powiedzieć, że wolę manicure, czyli coś zupełnie od czapy, a i tak zrobi co zechce. Bo może. Ja nie mogę. Oprócz rozglądania się wokół. Widok rzeczywiście mizerny. Wydaje się, że emocje powoli opadają, ale nic bardziej mylnego. Słowo zabicie działa jak rozjuszacz, bardzo nieprzyjemny. Zaciskam zęby, ponownie starając się wzbudzić w sobie złość i jakimś cudem umknąć temu bandycie, zamiast musieć patrzeć na tę kretyńską monetę. I spadać w dół. Nie wierzę teraz w swoje szczęście. Gdybym je miała, nigdy nie znalazłabym się w tak paskudnym miejscu o jeszcze paskudniejszej porze. Ze zdziwieniem odkrywam, że jednak los stawia na czyszczenie pamięci. Unoszę więc wzrok, mając nadzieję, że za chwilę będę to mieć za sobą. Ciekawe tylko jak wytłumaczy naszą obecność na dachu. No cóż, dowiem się.
Oni będą ślicznie żyli,
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
Odette I. Parkinson
Zawód : śpiewaczka operowa
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
Staniesz w ogniu, ogień zaprószysz,
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie powinien był sobie zawracać nią głowy, spoglądać w jej kierunku i ulegać ostrzeżeniu, że mogłaby mu narobić kłopotów, stając się przypadkowym świadkiem niefortunnego zdarzenia. Jej niewinny krzyk i wywołana awantura szybko mogły sprowadzić nieproszonych gości, którzy z przyjemnością stanęliby w jej obronie; wymazanie pamięci okazało się zaś nieskuteczne. Być może zdołała się już ochronić swym kobiecym urokiem. Wszystko było przeciw niemu, w końcu musiał zrozumieć, że bezsensowna walka to jedynie strata czasu. Cennego czasu, którego nie miał zbyt wiele. Patrzył na nią, myśląc o tym, że była piękna, niezwykle atrakcyjna, bił od niej wdzięk i niezwykły czar. Musiała być potomkinią wili, a to zaś wzmagało jego czujność. Im dalej się z nią zapędzał tym większe było prawdopodobieństwo, że ulegnie jej wbrew swej woli. Nie mógł do tego dopuścić, nie mógł utracić nad tym kontroli. Zabawa z nią przestała go angażować.
Noc była jego sprzymierzeńcem, podobnie jak chłód, który uderzał w nich, jak wzburzone fale oceanu o brzeg. Jemu to nie przeszkadzało. Stał przed nią na dachu kamienicy, patrząc jej w oczy, ciesząc je jej widokiem z wciąż tym samym uśmiechem. Bała się, widział to, dawało mu to przewagę, słuchała go uważni i gdziekolwiek uciekały jej myśli liczył w jej zdrowy rozsądek. Chciała przeżyć, musiała więc zachowywać się mądrze.
Nie spojrzał nawet na monetę, gdy upadła. Z cichym brzdękiem metalu odbiła się od betonu kilkukrotnie, nim spodwiła ich całkowita cisza. Nawet wiatr na moment ustał, czas jakby się zatrzymał. Schował różdżkę i ruszył w jej kierunku, przystanąwszy obok wychylił się i spojrzał w dół. Odległość robiła na nim niemałe wrażenie. Gdyby ją wypchnął pozostałaby z niej tylko mokra plama, pokryta puszystymi, gładkimi blond puklami. Nawet tak rozpłaszczona pewnie wyglądałaby pięknie.
— Wysoko— zauważył trafnie. — Nie zrób sobie krzywdy, Odette. I dla własnego dobra, nie zapuszczaj się w takie ulice w samotności. Nigdy więcej. Ktoś mógłby ci kiedyś zrobić krzywdę — poradził jej, pochylając się lekko w jej kierunku. Obiema dłońmi dotknął jej twarzy, uśmiechnął się sardonicznie, zadowolony z tego, iż udało mu się ją nastraszyć. Zepchnięcie jej z dachu nie miało najmniejszego sensu; opłacałoby mu się oddać ją w ręce łowców, którzy przerobiliby ją na śnieżkę. Mógłby na tym sporo zarobić, lecz wizja ciągnięcia jej na nokturn wydała się udręką, niewartą swej ceny.
— Śpij słodko — pożyczył jej jeszcze, puszczając niewinne oczko. Pozostawił ją samą na szczycie budynku, w chłodzie i pustce, która ich przez chwilę otaczała. Przeszedł przez cieżkie drzwi, zamykając je za sobą, zupełnie przypadkowo. Zatrzasnęły się głucho, ale nie zawrócił, by otworzyć. Nie zostanie tam na zawssze, pewnie przy najbliższej okazji teleportuje się do bezpiecznego miejsca. Może ich drogi już nigdy się nie skrzyżują.
Noc była jego sprzymierzeńcem, podobnie jak chłód, który uderzał w nich, jak wzburzone fale oceanu o brzeg. Jemu to nie przeszkadzało. Stał przed nią na dachu kamienicy, patrząc jej w oczy, ciesząc je jej widokiem z wciąż tym samym uśmiechem. Bała się, widział to, dawało mu to przewagę, słuchała go uważni i gdziekolwiek uciekały jej myśli liczył w jej zdrowy rozsądek. Chciała przeżyć, musiała więc zachowywać się mądrze.
Nie spojrzał nawet na monetę, gdy upadła. Z cichym brzdękiem metalu odbiła się od betonu kilkukrotnie, nim spodwiła ich całkowita cisza. Nawet wiatr na moment ustał, czas jakby się zatrzymał. Schował różdżkę i ruszył w jej kierunku, przystanąwszy obok wychylił się i spojrzał w dół. Odległość robiła na nim niemałe wrażenie. Gdyby ją wypchnął pozostałaby z niej tylko mokra plama, pokryta puszystymi, gładkimi blond puklami. Nawet tak rozpłaszczona pewnie wyglądałaby pięknie.
— Wysoko— zauważył trafnie. — Nie zrób sobie krzywdy, Odette. I dla własnego dobra, nie zapuszczaj się w takie ulice w samotności. Nigdy więcej. Ktoś mógłby ci kiedyś zrobić krzywdę — poradził jej, pochylając się lekko w jej kierunku. Obiema dłońmi dotknął jej twarzy, uśmiechnął się sardonicznie, zadowolony z tego, iż udało mu się ją nastraszyć. Zepchnięcie jej z dachu nie miało najmniejszego sensu; opłacałoby mu się oddać ją w ręce łowców, którzy przerobiliby ją na śnieżkę. Mógłby na tym sporo zarobić, lecz wizja ciągnięcia jej na nokturn wydała się udręką, niewartą swej ceny.
— Śpij słodko — pożyczył jej jeszcze, puszczając niewinne oczko. Pozostawił ją samą na szczycie budynku, w chłodzie i pustce, która ich przez chwilę otaczała. Przeszedł przez cieżkie drzwi, zamykając je za sobą, zupełnie przypadkowo. Zatrzasnęły się głucho, ale nie zawrócił, by otworzyć. Nie zostanie tam na zawssze, pewnie przy najbliższej okazji teleportuje się do bezpiecznego miejsca. Może ich drogi już nigdy się nie skrzyżują.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Jest źle. Ciągłe przedłużanie nieuchronnego - wspaniała tortura. Minuty mijają, w przeciwieństwie do mojego strachu, jątrzących się na powierzchni obaw. Nie trzeba wprawnego oka żeby zauważyć wszystkie moje lęki odbijające się w całej postawie ciała oraz w spojrzeniu. Usta delikatnie drżą, tak jak niewielki nosek oraz powieki. Kulę się w sobie coraz bardziej, modląc się, żeby mieć to już za sobą. Oczekiwanie jest najgorsze. Sprawia, że żołądek podchodzi mi do gardła, a nogi stają się jak z waty. Mrużę oczy z powodu smagającego chłodu wiatru, ciało coraz mocniej trzęsie się pod wpływem nagromadzenia negatywnych emocji oraz zimna. Chcę zniknąć, zamknąć oczy i nie czuć absolutnie nic. Tylko adrenalina pozwala mi stać, patrzeć na tego degenerata powstrzymując wszystkie najgłupsze odruchy. Jest silniejszy, potężniejszy - ma przewagę. Ja to tylko drobna, wrażliwa istotka, która może się bronić jedynie złością, a której w tej chwili brakuje. Zerkam na monetę, czekam, aż ten mężczyzna wreszcie zagra w swoją własną grę. Podniesie różdżkę oraz wymaże mi pamięć. Stanę się kruchą, kołyszącą się na wietrze trzciną bez świadomości rozegranych tutaj scen. Znów apogeum tego spotkania przedłuża się, rozciągając w mękach - zdenerwowanie oraz obawy uwypuklają się wprawiając serce w morderczy taniec. Przełykam ślinę wodząc wzrokiem za każdym jego gestem. Zerkam w tamtą stronę wyobrażając sobie jak daleko musi być stąd do ziemi. Nie mam siły bać się mocniej - odwracam wzrok w kierunku drzwi. Zanim pomyślę o czymkolwiek, docierają do mnie jego słowa. Okręcam głowę śledząc wszystko, co dzieje się wokół. Wsiąkając w otaczającą dookoła pustkę, brak wiatru, brak wytchnienia - to koniec.
Kręcę powoli szyją. Przecząco. To tylko głupi przypadek. Zbłądzenie w krętych uliczkach Londynu. Nigdy o zdrowych zmysłach nie pokusiłabym się przyjść tutaj z pełną premedytacją. Pojawić się w tak obskurnym, niebezpiecznym miejscu. Nigdy nie pójdę już do okolicznych sklepów, żeby przypadkiem ponownie nie skierować się w tę stronę. Nigdy.
Odprowadzam go wzrokiem nie rozumiejąc, że właśnie zostaję sama. Po ziemi przetacza się jedynie różdżka. Moja. Jestem zaskoczona. Po ciele przebiega kolejny dreszcz. Idę w stronę drzwi orientując się, że uległy zatrzaśnięciu. Ciągnę za nie jeszcze kilka minut, próbuję z magią, ale mój stan emocjonalny na to nie pozwala. Kaskada łez płynąca po policzkach rozładowuje nagromadzone napięcie. Nie wiem ile czasu mija nim się uspokajam i nim jestem w stanie nie rozszczepić się podczas teleportacji. Ważne, że słychać ciche pyknięcie oddzielające mnie od tej tragedii. Rozwijającej się w domu.
zt.x2
Kręcę powoli szyją. Przecząco. To tylko głupi przypadek. Zbłądzenie w krętych uliczkach Londynu. Nigdy o zdrowych zmysłach nie pokusiłabym się przyjść tutaj z pełną premedytacją. Pojawić się w tak obskurnym, niebezpiecznym miejscu. Nigdy nie pójdę już do okolicznych sklepów, żeby przypadkiem ponownie nie skierować się w tę stronę. Nigdy.
Odprowadzam go wzrokiem nie rozumiejąc, że właśnie zostaję sama. Po ziemi przetacza się jedynie różdżka. Moja. Jestem zaskoczona. Po ciele przebiega kolejny dreszcz. Idę w stronę drzwi orientując się, że uległy zatrzaśnięciu. Ciągnę za nie jeszcze kilka minut, próbuję z magią, ale mój stan emocjonalny na to nie pozwala. Kaskada łez płynąca po policzkach rozładowuje nagromadzone napięcie. Nie wiem ile czasu mija nim się uspokajam i nim jestem w stanie nie rozszczepić się podczas teleportacji. Ważne, że słychać ciche pyknięcie oddzielające mnie od tej tragedii. Rozwijającej się w domu.
zt.x2
Oni będą ślicznie żyli,
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
Odette I. Parkinson
Zawód : śpiewaczka operowa
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
Staniesz w ogniu, ogień zaprószysz,
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Obracała w palcach pióro, oglądając jego fakturę ze wszystkich stron, ilość wyszczerbionych igiełek, które po dotknięciu ich opuszką palca okazywały się utracić dawną miękkość. Nie lubiła kupować gęsich piór, były sztywne i zbyt długo trzeba było nad nimi pracować, a kiedy już dłoń się do nich przyzwyczajała, najczęściej musiała kupić już nowe. Wolała orle pióra, miały mocniejszą dutkę i twardszą, stabilniejszą stalówkę. Ktoś znowu zakaszlał w głębi korytarza. Słyszała od paru osób, że chłód i wilgoć Tower of London doprowadzały do szaleństwa. Dźwięk poniósł się po zimnych, kamiennych ścianach, które wiele już usłyszały, by na końcu zginąć gdzieś w czarnym kącie. Kroki ginęły wśród hałasu innych kroków, rozmowy przeplatały się z nimi w dziwnym kawiarnianym tańcu w stylu gotyku, porywając za sobą szelesty pergaminów i otwieranych teczek.
A ich było wyjątkowo mało. Stracili akta, niemal wszystkie zostały doszczętnie spalone przez Szatańską Pożogę, która zabrała ze sobą całe Ministerstwo Magii, zmuszając aurorów do schowania się w więzieniu jak jedni z tych, których wsadzali za kratki. Ta kawalkada myśli wymusiła na jej ustach pogardliwy, pełen rozczarowania uśmieszek. Pokręciła lekko głową, jakby samej nie będąc wciąż w stanie uwierzyć w to, co się stało.
– Rineheart! – usłyszała z korytarza, dopiero teraz łącząc głos z krokami, stawianymi energicznie, o dziwo lżej niż ona sama stawiała swoje. – Rineheart, gdzie jesteś? – wywróciła oczami. Po co ją wołała, skoro doskonale wiedziała, gdzie się znajduje? Zakopała się w jednej z ostatnich cel w zachodnim skrzydle, dzieląc biurko ze swoim ojcem. Jeśli ktoś szukał jednego Rinehearta, wiadome było, że przeważnie można go było znaleźć przy drugim Rineheartcie. Jasnowłosa piękność o okrągłej, piegowatej twarzy zawitała w progu celi bez uśmiechu na ustach, ale za to z muśniętymi czarnym specyfikiem rzęsami. Zupełnie do siebie nie pasowały, ale to nie miało znaczenia. Kadra za bardzo się wyszczupliła, żeby jakikolwiek auror mógł sobie wybierać, z kim chce brać udział w zgłoszeniach.
– Po co tak krzyczysz? – zapytała Rineheart. Nie zmieniła pozycji, wciąż garbiła się przy stole, gładząc kciukiem nadszarpnięte piórze włoski. Jak one się nazywały? Nie pamiętała. Albo nie wiedziała.
Prędzej to drugie.
– Chodź, Moody wysłał nam patronusa – Caroline Leach uśmiechnęła się do niej w sposób, jaki Jackie uważała za niezdrowy. Była mugolaczką, której rodzice zginęli w pożarze Ministerstwa. Oboje, jednego dnia. A mimo to dziewczyna nie straciła woli do życia. Oby to tylko nie zamieniło się maniactwo i fanatyzm.
Lot przez Londyn opatrzony był gęstą mgłą unoszącą się nad miastem, ale w pobliżu Tamizy, gdzie dokonano kolejnego morderstwa, było jej znacznie mniej. Wylądowały przy jednej z wąskich, opatrzonych cieniem budynków uliczce, gdzie mugole mieliby mniejsze szanse je dostrzec. Nie chciały robić kolejnej afery. Nerwowa atmosfera i dający wyczuć się wszędzie niepokój były wystarczająco dobrym powodem, żeby unikać niepotrzebnego zamieszania. Worple Road okazała się rozległą, nawet jak na ten czas barwną ulicą, przy której wciąż jeszcze bawiły się dzieci. Gdy wychodziły na chodnik, dostrzegła kilku pracowników służb mugolskich idących w przeciwną stronę naprzeciwko nich.
– Podawał jakieś szczegóły? – jej głos był twardy, suchy, nie przypominał zupełnie tego, którym operował na co dzień. Zmiany, jakie zaszły, zmuszały do wiecznej czujności i ostrożności, do baczenia na każdy krok. Zmiany, jakie zaszły w niej samej, rozkazywały patrzeć na ludzi ze złością zawsze, a krzyków używać wtedy, gdy faktycznie miała coś do powiedzenia.
– Podał adres, poprosił o łamacza klątw, bo na ciele znaleźli runy, i dodatkowego aurora– odpowiedziała fachowo, nie operując szczegółami, które zawsze można było pominąć.
Zaczęły dogadywać się na tej płaszczyźnie i musiała przyznać, że chociaż z początku kręciła na nią nosem, bo wydawało jej się, jakby urwali Caroline z choinki, to teraz musiała zweryfikować swoje poglądy na jej sylwetkę.
Klatka schodowa wyglądała na zwykłą, popularną wśród londyńskiej architektury, kamienne, wystrzępione gdzieniegdzie schody również nie zwracały na siebie większej uwagi. Z wyjątkiem kilku stopni tuż przed drzwiami, otwartymi na oścież. Ślady stóp. Męskich, jak stwierdziła Jackie, kucając przy nich. Caroline patrzyła na nią z góry, chcąc oddać jej potrzebną do rozmyślań przestrzeń. Aurorka przyjrzała im się uważniej, wzrokiem śledząc ich kierunek. W połowie drogi na półpiętro śladów zabrakło. Nie mógł się teleportować. Chyba że był gotowy na natychmiastową śmierć albo rozległe rany porozszczepienne, przy których umarłby znacznie wolniej, ale w okrutnej agonii. Wytarł krew szmatką? Ubraniem?
– Chodźmy dalej – poprosiła, prostując się, żeby za chwilę podążyć zaraz za Caroline.
W mieszkaniu takich śladów było o wiele więcej, w dodatku wyglądało na to, że ich twórca zrobił sobie kilka rundek po mieszkaniu. W dodatku zapach, zwietrzony od wejścia na klatkę schodową, znacznie się zintensyfikował. Nieprzyjemny, wiercący w nosie. Znajomy. Zapach śmierci, które zabiera ciało kawałek po kawałku.
– Dobrze, że już jesteście – zza futryny wyjrzała na nich okrągła twarz, której główną ozdobą była czarna, kozia bródka i brązowe oczy w ciemnej obwódce. Frank Moody również był aurorem, ale wychodził zawsze z założenia, że co dwie głowy to nie jedna i co czarodziej to nowa idea. Nie pracował sam, a jeśli zainicjował taką sytuację, od razu wzywał kogoś do pomocy. Był zdolny, chociaż brakowało mu pewności siebie. Tak przynajmniej oceniała go Jackie.
Na kobiece ciało zleciały już muchy, szukając miejsc, gdzie mogłyby uczynić największe spustoszenie. Niektóre już nawet się w niektórych miejscach złożyły jaja, co pamiętała z wiecznie powtarzanych przez specjalistów w tej dziedzinie formułek. Zacisnęła lekko szczęki w wyuczonym odruchu, mrużąc przy tym powieki. Największy smród był właśnie tutaj. Skoncentrował się niewidzialną chmurą nad zwłokami, sprawiając, że widok otulonej, łagodnej twarzy kobiety wydawał się być smutnym dramatem wystawianym w teatrze, a nie prawdziwą tragedią.
– Jera i Wunjo – odezwała się nagle Caroline, stojąca tuż obok niej. Dla Rineheart w pierwszym momencie słowa zabrzmiały jak imiona jakiegoś kiczowatego małżeństwa z peryferii Chin. Chwilę później zorientowała się, że chodziło o znaki. O runy, ściślej rzecz ujmując.
O runy, którymi pokryte było całe ciało denatki. W wersji mniejszej i większej, bardziej i zdecydowanie mniej dokładnej. Jej skóra wyglądała jak pergamin, na którym dzieci uczą się pisać.
– Wyglądają jak skreślone przez dziecko – podzieliła się z nią myślami, wodząc wzrokiem między symbolami. Większość wyglądała niedbale i ciężko było dopasować je do innych, ale jeśli wytężyło się wzrok, dostrzegało się podobieństwa. – Jakby ktoś uczył się na niej pisać. Ale zginęła nie przez zadawany ból, ktoś zabił ją zanim zaczął wydzierać runy.
– Była spetryfikowana?
– Nie, skóra jest wtedy znacznie twardsza, ciężko byłoby na niej operować. A jemu drżała dłoń. Widzisz? – wskazała jej małym palcem prawej dłoni na nierówne, łamane zarysowania. – Wygląda jak praca jakiegoś małego, wyjątkowo ostrego noża.
– Cyrkla – odpowiedziała cicho, a kiedy Jackie się na nią obejrzała, stała już przy szafce, nachylona nad jej blatem, na który ktoś wcześniej odłożył zakrwawione narzędzie. – Tworzyła mapy?
Zrobiła krok nad rozłożonym ramieniem kobiety, uważając, żeby nie wdepnąć w plamy krwi. Jeszcze posądziliby ją i jej buty o majstrowanie na miejscu zbrodni. Caroline wyciągnęła z kieszeni świeżą, złożoną w malutką kostkę chusteczkę i zaklęciem przeniosła na nią cyrkiel. Krew buchnęła z jej nosa tak gwałtownie, że niemal wypuściła pakunek z dłoni. Przyjrzała jej się uważnie. Anomalie nie dzieliły ludzi na gorszych i lepszych, na silniejszych i słabszych, na błękitnokrwistych i brudnokrwistych. Atakowały każdego. Bez wyjątku. Leach szybko doprowadziła się do porządku, podtykając pod nos kolejną chustkę.
Wróciła do ciała, żeby dokładniej mu się przyjrzeć. Ofiara posiadała na szyi tylko wisiorek z granatowym, lśniącym w promieniach zerkającego przez uchylone okno słońca. Ani grama ubrań, nawet bielizny. Paznokcie były na swoich miejscach, zarówno te u stóp, jak i u rąk, morderca nie podejmował się fizycznych tortur. Jej twarz. Wciąż wyglądała na łagodną, może nawet nieco znudzoną, jakby leżenie samej w tym niewielkim salonie okazało się dla niej okrutnie męczące, chociaż przecież nic nie robiła. Musiał zdobyć jej zaufanie, musiał ją znać. I to dobrze. Wstała, żeby rozejrzeć się po pokoju, na razie po tym, za chwilę przejdzie się do pozostałych z zamiarem sprawdzenia, czy obyło się bez kradzieży. Najpierw znalazła się przy komodzie, na której stały obite w ramkę ruchome zdjęcia. Na wszystkich, czyli w liczbie trzech, znajdowała się kobieta, która w tej chwili leżała na podłodze, z tą różnicą, że na zdjęciach była wciąż żywa. Brwi spięły się ku mostkowi nosa, kiedy rozpoznała towarzyszącego jej mężczyznę. Dorian. Zaginął jakieś dwa dni po pożarze w Ministerstwie, też był aurorem. I to cholernie dobrym.
– Jera symbolizuje żniwa, Wunjo radość. Oba znaki kojarzone są pozytywnie i nikt nie używa ich do nakładania klątw. Ten przypadek nie jest wyjątkiem – opowiedziała krótko Caroline, kiedy zatamowała krwawienie i wytarła cały szkarłat spod nosa. Jackie obróciła się w jej stronę, na chwilę badając jej twarz czujnym wzrokiem, by za chwilę przenieść swoją uwagę na ciało kobiety. Dorian Wallace. To był twój mąż? Gdzie wasz syn?
To, że nie obchodziły ją sprawy kolegów z pracy nie znaczyło, że nie miała uszu.
Do mieszkania wszedł Frank. Przewracał strony w notatniku, chowając swoje pióro do kieszeni. Nie to samopiszące. Wciąż był tradycjonalistą.
– Rozmawiałem z sąsiadką. Ofiarą jest Balissa Wallace, jej mężem był Dorian Wallace, mieli piętnastoletniego syna – cała trójka spojrzała po sobie z uwagą, bez zbędnych komentarzy. Zrozumieli się bez słów. – Sąsiadka mówiła, że nie słyszała niczego podejrzanego. Dopiero, kiedy wyszła z mieszkania koło szóstej rano, zauważyła ślady stóp na schodach, prowadziły do mieszkania. Mówiła, że były jeszcze wtedy mokre. Zajrzała do środka, ale kiedy zobaczyła, że tych śladów jest więcej, nie zaglądała dalej, od razu wysłała sowę do Biura Aurorów.
– Mówiła coś o Dorianie? – spytała Jackie, zakładając ramiona na klatce piersiowej.
– Tylko tyle, że nie widziała go od dawna, a jego żona bardzo za nim tęskniła. I…
Caroline, która po raz kolejny sprawdzała chusteczką, czy pod nosem wciąż są ślady krwi, uniosła wzrok z podłogi.
– Jakieś teorie?
Milczeli przez jedną, wyjątkowo długą chwilę. Jackie miała już swoje podejrzenia, ale nie była głupia, dzielenie się nimi w tej chwili byłoby naruszeniem pewnych niepisanych zasad. Póki nie mieli wyraźnych dowodów, wykrzykiwanie frazesów o mordującym aurorze było absolutnie nie na miejscu.
| zt
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
| stąd
Magia wybitnie ją dziś zawodziła, choć mogła to być wina anomalii oddziałującej na otoczenie w przedziwny sposób, z jakim jeszcze się nie zetknęła. W sierpniu stoczyła już jeden pojedynek przy działającej anomalii, ale tam wszystkie zaklęcia wychodziły jej wyśmienicie i z Jessą szybko zdobyły przewagę nad czarnoksiężnikami, którzy aż uciekli przed nimi do szafy, ale dzisiaj tak nie było. Jej magia była niezwykle kapryśna, nie udało jej się prawidłowo wyczarować nawet zaklęcia Protego, anomalia zdawała się pochłaniać jej czary i powodować dziwne zjawiska, zupełnie jakby w sali zaległa burza. Te pioruny, błyski i inne anomalie nie były czymś normalnym; może to siedlisko anomalii było wyjątkowo potężne? Pochłonęło kolejne zaklęcia, jej, a także ich przeciwnika. W pomieszczeniu zmaterializował się piorun kulisty, powietrze zawibrowało, a jej włosy mimo kaptura i przewiązania gumką zaczęły stawać dęba. Poczuła także silniejsze mrowienie w dłoniach, przypomnienie wydarzeń z piwnicy starego warsztatu, a po chwili przez jej ciało przebiegł prąd. Poczuła nagłe osłabienie, i choć przed oczami przed chwilą tańczyły światła i powidoki, później nadeszła ciemność, coś wciągnęło ją niczym w otchłań towarzyszącą teleportacji – i zniknęła.
Kiedy się ocknęła, leżała na chodniku jakiejś ulicy, jej ubrania były osmalone, a włosy potargane i sterczące na wszystkie strony, zupełnie jakby została trafiona piorunem. Może w istocie tak było, nie wiedziała co dokładnie stało się przy anomalii, ale pewne było, że znajdowała się gdzieś zupełnie indziej.
- Artur? – rzuciła w przestrzeń, siadając. Choć była zdezorientowana, dostrzegła sylwetkę towarzysza i odetchnęła z ulgą; a więc był tu także, nie wylądował w innym miejscu, lub co gorsza, z ich wrogami. Przypominając sobie o nich natychmiast rozejrzała się po dalszym otoczeniu, ale w pobliżu nie było widać żadnej innej żywej duszy. Rozpoznała też okolicę; byli w rejonach Crimson Street.
- Ta anomalia... musiała być wyjątkowo silna. Sporo ich widziałam, ale żadna nie działała na otoczenie w tak intensywny sposób – rzekła. Może nie licząc tej w starym warsztacie, ale tamta była zupełnie inna. – Ciekawe, co stało się z nimi – zastanowiła się, ale wcale ich nie żałowała. Gdyby tak zginęli wskutek nagłego wyzwolenia się anomalii wcale by ich nie żałowała, skoro używali czarnej magii to z pewnością nie byli po tej samej stronie. – Jest późno, więc jeśli chcesz, to możesz zatrzymać się u mnie – zaproponowała, wstając i wyciągając do niego rękę, by pomóc mu wstać. Zdawała sobie sprawę, że mieszkał daleko stąd, wiele kilometrów od Londynu, a było już bardzo późno, nie działała teleportacja ani sieć Fiuu, lot na miotle trwał dość długo, a rano ich oboje czekała praca. Wiedziała, że był szlachetnie urodzony i na dodatek żonaty, ale Sophia była chyba ostatnią osobą, którą można by posądzać o cokolwiek niestosownego. Raczej była to przyjacielska przysługa wobec współpracownika i współzakonnika, który najprawdopodobniej uratował ją dziś przed oberwaniem klątwą, kiedy pozostawała we władzy własnego odbitego zaklęcia. Nie czuła się z tym zbyt komfortowo, bo nie lubiła być słabeuszem wymagającym ochrony i opieki, zawsze była bardzo dumna ze swojej niezależności oraz umiejętności, oraz tego, że potrafiła sama o siebie dbać, ale dziś magia ją zawiodła.
- Chodźmy stąd – rzekła jeszcze. Była zmęczona, bo nie wróciła jeszcze do pełni sił po tym, co wydarzyło się kilka dni temu, ale żałowała, że przez niechciane towarzystwo nie mogli naprawić anomalii. Może by im się udało to zrobić zanim doszłoby do takiej eskalacji mocy.
Magia wybitnie ją dziś zawodziła, choć mogła to być wina anomalii oddziałującej na otoczenie w przedziwny sposób, z jakim jeszcze się nie zetknęła. W sierpniu stoczyła już jeden pojedynek przy działającej anomalii, ale tam wszystkie zaklęcia wychodziły jej wyśmienicie i z Jessą szybko zdobyły przewagę nad czarnoksiężnikami, którzy aż uciekli przed nimi do szafy, ale dzisiaj tak nie było. Jej magia była niezwykle kapryśna, nie udało jej się prawidłowo wyczarować nawet zaklęcia Protego, anomalia zdawała się pochłaniać jej czary i powodować dziwne zjawiska, zupełnie jakby w sali zaległa burza. Te pioruny, błyski i inne anomalie nie były czymś normalnym; może to siedlisko anomalii było wyjątkowo potężne? Pochłonęło kolejne zaklęcia, jej, a także ich przeciwnika. W pomieszczeniu zmaterializował się piorun kulisty, powietrze zawibrowało, a jej włosy mimo kaptura i przewiązania gumką zaczęły stawać dęba. Poczuła także silniejsze mrowienie w dłoniach, przypomnienie wydarzeń z piwnicy starego warsztatu, a po chwili przez jej ciało przebiegł prąd. Poczuła nagłe osłabienie, i choć przed oczami przed chwilą tańczyły światła i powidoki, później nadeszła ciemność, coś wciągnęło ją niczym w otchłań towarzyszącą teleportacji – i zniknęła.
Kiedy się ocknęła, leżała na chodniku jakiejś ulicy, jej ubrania były osmalone, a włosy potargane i sterczące na wszystkie strony, zupełnie jakby została trafiona piorunem. Może w istocie tak było, nie wiedziała co dokładnie stało się przy anomalii, ale pewne było, że znajdowała się gdzieś zupełnie indziej.
- Artur? – rzuciła w przestrzeń, siadając. Choć była zdezorientowana, dostrzegła sylwetkę towarzysza i odetchnęła z ulgą; a więc był tu także, nie wylądował w innym miejscu, lub co gorsza, z ich wrogami. Przypominając sobie o nich natychmiast rozejrzała się po dalszym otoczeniu, ale w pobliżu nie było widać żadnej innej żywej duszy. Rozpoznała też okolicę; byli w rejonach Crimson Street.
- Ta anomalia... musiała być wyjątkowo silna. Sporo ich widziałam, ale żadna nie działała na otoczenie w tak intensywny sposób – rzekła. Może nie licząc tej w starym warsztacie, ale tamta była zupełnie inna. – Ciekawe, co stało się z nimi – zastanowiła się, ale wcale ich nie żałowała. Gdyby tak zginęli wskutek nagłego wyzwolenia się anomalii wcale by ich nie żałowała, skoro używali czarnej magii to z pewnością nie byli po tej samej stronie. – Jest późno, więc jeśli chcesz, to możesz zatrzymać się u mnie – zaproponowała, wstając i wyciągając do niego rękę, by pomóc mu wstać. Zdawała sobie sprawę, że mieszkał daleko stąd, wiele kilometrów od Londynu, a było już bardzo późno, nie działała teleportacja ani sieć Fiuu, lot na miotle trwał dość długo, a rano ich oboje czekała praca. Wiedziała, że był szlachetnie urodzony i na dodatek żonaty, ale Sophia była chyba ostatnią osobą, którą można by posądzać o cokolwiek niestosownego. Raczej była to przyjacielska przysługa wobec współpracownika i współzakonnika, który najprawdopodobniej uratował ją dziś przed oberwaniem klątwą, kiedy pozostawała we władzy własnego odbitego zaklęcia. Nie czuła się z tym zbyt komfortowo, bo nie lubiła być słabeuszem wymagającym ochrony i opieki, zawsze była bardzo dumna ze swojej niezależności oraz umiejętności, oraz tego, że potrafiła sama o siebie dbać, ale dziś magia ją zawiodła.
- Chodźmy stąd – rzekła jeszcze. Była zmęczona, bo nie wróciła jeszcze do pełni sił po tym, co wydarzyło się kilka dni temu, ale żałowała, że przez niechciane towarzystwo nie mogli naprawić anomalii. Może by im się udało to zrobić zanim doszłoby do takiej eskalacji mocy.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Ciemność wypluła ich na Crimson Street, niedaleko cmentarza. Dużo nie brakowało, żeby sami tam trafili, jeszcze nigdy nie doświadczył takiej aktywności anomalii. Ich niespodziewane starcie z Rycerzami przerodziło się w pasmo chaosu i porażek, obu stronom magia wymykała się spod kontroli. W pewnym sensie odczuł ulgę, że na koniec wypaczona moc postanowiła ich przenieść z dala od swojego centrum. Nie miał pojęcia ile jeszcze zajęłoby tamto starcie oraz czy ktokolwiek wyszedłby z niego żywy.
Kręciło mu się w głowie, może to od odzwyczajenia od teleportacji. Usiadł, próbując uspokoić oddech.
- Jestem tutaj - wychrypiał - Coś się zmienia, anomalie się nasilają. Chyba mamy coraz mniej czasu, może będziemy musieli przyspieszyć nasze plany - rzucił cicho, uważnie rozglądając się po okolicy. - Pewnie to samo co z nami. - Artur wzruszył ramionami.
Byli tu sami, ale przecież teleportacja mogła wywołać jakiś hałas. Trzeba się zwijać.
- Dzięki, chętnie skorzystam. Mógłbym tylko od ciebie wysłać sowę do domu? - z ulgą przyjął propozycję.
Nie było sensu tu dalej tkwić, więc tylko skinął głową i ruszyli w kierunku Beckenham.
| ztx2
Kręciło mu się w głowie, może to od odzwyczajenia od teleportacji. Usiadł, próbując uspokoić oddech.
- Jestem tutaj - wychrypiał - Coś się zmienia, anomalie się nasilają. Chyba mamy coraz mniej czasu, może będziemy musieli przyspieszyć nasze plany - rzucił cicho, uważnie rozglądając się po okolicy. - Pewnie to samo co z nami. - Artur wzruszył ramionami.
Byli tu sami, ale przecież teleportacja mogła wywołać jakiś hałas. Trzeba się zwijać.
- Dzięki, chętnie skorzystam. Mógłbym tylko od ciebie wysłać sowę do domu? - z ulgą przyjął propozycję.
Nie było sensu tu dalej tkwić, więc tylko skinął głową i ruszyli w kierunku Beckenham.
| ztx2
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
28 listopada
Chaos, który zapanował nad Wielką Brytanią zdawał się osiągać swoje meritum. Chociaż być może się myliła? Być może był to tylko początek, a Roselyn w swym optymizmie chciała myśleć, że to szczyt, który może osiągnąć. Niestety. Jakiś cichy głosik wewnątrz (być może zdrowy rozsądek) podpowiadał jej, że jest to zaledwie preludium do tego co ma się wydarzyć. Myśl ta przerażała ją tak bardzo, że starała odepchnąć ją od siebie jak najdalej i żyć z dnia na dzień, próbując cieszyć się każdym kolejnym oddechem.
Nieporządek jaki panował w jej głowie od pierwszego spotkania Zakonu nie został opanowany. Myśli, rozterki, niepewności, które torturowały jej umysł nie opuściły jej. Mimo wszystko pojawiła się na kolejnym spotkaniu Zakonu i przyjęła na siebie obowiązki, które jej powierzono. Obawiała się za każdym razem, gdy opuszczała bezpieczne ściany swojego mieszkania na Pokątnej, walcząc z poczuciem winy związanym z opuszczaniem córki. Jedyną pociechą było to, że starała się robić coś dobrego. Myślała wtedy o swojej matce. Brudnej krwi czarownicy z mugolskiego przytułka. Widziała jej cień w każdej prześladowanej przez obecny rząd twarzy. I tego starała się trzymać, bo w oczach ich oprawców zarówno Roselyn jak i Melanie były owocem plugawych związków.
Dzisiejszego dnia Wright i Lorraine Prewett miały odwiedzić jeden z domów położonych na ulicy Crimson Street. Obecność bardziej doświadczonej czarownicy w jakiś sposób ją pocieszała. Czuła się bezpieczniej świadoma tego, że nie jest tu sama. Pokrzepiona, tym że nie jest jedyną matką, która opuszcza swoje dziecko, by chociaż w najmniejszy sposób naprawić efekty terroru jaki opanował ich kraj.
Burza, która zawładnę nad wyspami skutecznie wyciszała ich ciche kroki. Deszcz rozbijał się o kamienne chodniki, tworząc kałużę. Obfite ulewy trwały już ponad miesiąc i wciąż ciężko było do nich przywyknąć. Czasami obserwując świat ze szpitalnego okna ciężko było określić czy był to dzień czy noc.
Szły w milczeniu, bo wiatr i deszcz skutecznie utrudniały im komunikację. Uniosła spojrzenie, spod ciężkiego kaptura by odnaleźć wzrokiem dom, którego poszukiwały. Po chwili dostrzegła go. Widać było, że stało się tam coś niedobrego. Czy było już po wszystkim? Chyba tak. Mogły przyjść za późno. Przyśpieszyła kroku, po chwili jednak przystanęła gwałtownie, łapiąc Lorraine za ramię.
Dwóch mężczyzn, zapewne szmalcowników opuściło budynek, a Rose wraz z panią Prewett skryły się w cieniu budynku.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Wojna zbierała swoje żniwo z dnia na dzień coraz mocniej utrudniając życie tym, którzy mieli małą szansę by się bronić. Lorraine żałowała, że cały ten armagedon, który przechodzili nadal ograniczał się jedynie do zabójstw w ukryciu i otwartego ognia od czasu do czasu. Szlachcianka uważała, że wszystko o wiele szybciej by się zakończyło gdyby otworzyli się na walkę. Nie wierzyła, że na świecie jest więcej złych niżeli dobrych ludzi. A to ciągłe działanie w cieniu wszystkich osłabiało przyprawiając o paraliżujący strach. Czy nie wyglądało to właśnie w taki sposób? Bała się już zasypiać, bała się wstawać z łóżka, a na każdy hałas reagowała gotowością do ataku. Ile jeszcze można było tak żyć? Wiedziała, że jej myśli to tylko płonna nadzieja na zakończenie tego bez względu na cenę jaką finalnie przyjdzie im za to zapłacić. Tak czy tak bez tego się nie obejdzie. Kobieta po prostu żyła w przekonaniu, że stoją w miejscu pozwalając na to by się łamać. Każdego dnia od nowa. Ile jeszcze byli w stanie znieść?
Odratowywanie miejsc dosłownie zrujnowanych przez szmalcowników było ważne, ale i trudne. Gdyby wiedzieli o tym chwile wcześniej, gdyby mogli temu zapobiec. Lorraine nie zawahałaby się wkroczyć i zareagować. W końcu taki był zamysł wstąpienia do Zakonu Feniksa. Walka z wrogiem. Oczywiście szlachcianka miała świadomość, że to wszystko co robili także było walką, ale chyba liczyła, że z miesiąca na miesiąc będą szli naprzód. Teraz ich świat pogrążył się w ciemnych chmurach i to nie tylko za sprawą czarnomagicznej burzy. Wszystko co znali stało się czarnomagiczne.
Kiedy dotarły na miejsce Lorraine poczuła jak włosy jeżą jej się na skórze. Zawsze to czuła w miejscach, w których wydarzyło się coś złego i tragicznego. Może tak reagował na to jej dar, a może to tylko wyostrzona intuicja – tego nie wiedziała, ale po prostu czuła, że mogły przyjść za późno. W momencie kiedy jej towarzyszka pociągnęła ją za rękaw szaty Lorraine spojrzała w stronę drzwi kamienicy. Wychodzący z niej szmalcownicy debatowali o kolejnym planowanym ataku. Kobieta mimowolnie sięgnęła po różdżkę. Mógł być to jedynie odruch zapobiegawczy gdyby jednak ktoś ich zauważył, ale blondynka nie była tego wcale taka pewna. Może po prostu chciała zareagować tylko zawahała się nadal mając w pamięci tych wszystkich bliskich ludzi, o których dbała. - Słyszałaś? - zapytała szeptem swoją towarzyszkę. - Może powinnyśmy? - dodała spoglądając na kobietę pytającym spojrzeniem. Była rozdarta. Z jednej strony nie wiedziały co zastaną w kamienicy, ale z drugiej to była ich szansa na to by dowiedzieć się czegoś więcej o tych atakach i może nie dopuścić do kolejnego?
Odratowywanie miejsc dosłownie zrujnowanych przez szmalcowników było ważne, ale i trudne. Gdyby wiedzieli o tym chwile wcześniej, gdyby mogli temu zapobiec. Lorraine nie zawahałaby się wkroczyć i zareagować. W końcu taki był zamysł wstąpienia do Zakonu Feniksa. Walka z wrogiem. Oczywiście szlachcianka miała świadomość, że to wszystko co robili także było walką, ale chyba liczyła, że z miesiąca na miesiąc będą szli naprzód. Teraz ich świat pogrążył się w ciemnych chmurach i to nie tylko za sprawą czarnomagicznej burzy. Wszystko co znali stało się czarnomagiczne.
Kiedy dotarły na miejsce Lorraine poczuła jak włosy jeżą jej się na skórze. Zawsze to czuła w miejscach, w których wydarzyło się coś złego i tragicznego. Może tak reagował na to jej dar, a może to tylko wyostrzona intuicja – tego nie wiedziała, ale po prostu czuła, że mogły przyjść za późno. W momencie kiedy jej towarzyszka pociągnęła ją za rękaw szaty Lorraine spojrzała w stronę drzwi kamienicy. Wychodzący z niej szmalcownicy debatowali o kolejnym planowanym ataku. Kobieta mimowolnie sięgnęła po różdżkę. Mógł być to jedynie odruch zapobiegawczy gdyby jednak ktoś ich zauważył, ale blondynka nie była tego wcale taka pewna. Może po prostu chciała zareagować tylko zawahała się nadal mając w pamięci tych wszystkich bliskich ludzi, o których dbała. - Słyszałaś? - zapytała szeptem swoją towarzyszkę. - Może powinnyśmy? - dodała spoglądając na kobietę pytającym spojrzeniem. Była rozdarta. Z jednej strony nie wiedziały co zastaną w kamienicy, ale z drugiej to była ich szansa na to by dowiedzieć się czegoś więcej o tych atakach i może nie dopuścić do kolejnego?
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Obserwowali jak świat, który do tej pory znali powoli się rozpadał, aby w konsekwencji nabrać zupełnie nowego kształtu. Jeszcze nie wiedzieli jakiego, ale mogli mieć nadzieję że dzięki ich wysiłkom, będzie być może lepszym miejscem niźli nie robiliby nic. Przynajmniej Roselyn chciała tak myśleć. Zdawała sobie sprawę z tego, że świat już dawno przestał być czarno-biały. Nic nie było tak proste jak w opowieściach z dzieciństwa, które dość jasno określały granice między dobrem, a złem. Tam nie było relatywizmu moralnego, rozterek. Łatwiej byłoby żyć w takim świecie. W tym ich ciężko było wskazać ludzi nieskazitelnie dobrych i demonicznie złych. Dobre i złe uczynki przeplatały się ze sobą, mącąc tafle wody i utrudniając interpretację obrazu. Niemniej jednak starała się postępować zgodnie z własnym sumieniem, a te podpowiadało jej że byli ludzie, którzy potrzebowali pomocy, a przemoc prześladowała ich, bo mieli krew gorszą niż ich oprawcy. Tego chciała się trzymać za każdym razem, gdy wychodziła z domu.
Przytłaczało ją to tak bardzo jak ich wszystkich. Sposób w jaki rozwijał się konflikt był w pewien sposób bardziej przygniatający niźliby doszło do otwartej wojny. Nie wiedzieli co będzie kolejnego dnia, wszystko działo się za kurtyną sekretów, tajemnic. Tak łatwo było przez to oszaleć, czytając kolejny numer gazety, próbując doszukać się prawdy między kłamstwami. Każdy kolejny dzień był niewiadomą, przerażał. I mieli prawo się go bać, bo każdy miał bliskich, o których się martwił.
Kiwnęła głową w stronę Lorraine na znak, że słyszała i zrozumiała rozmowę mężczyzn. Jej również przeszło przez myśl, że być może powinni pójść za nimi i spróbować dowiedzieć się więcej. Wiedziała, że byłoby to niebezpieczne i w najmniejszym stopniu nie była pewna swoich umiejętności obronnych, które zawodziły ją raz za razem w klubie pojedynków. Zdawała sobie sprawę z tego z jakim ryzykiem będzie musiała się zmierzyć, jednak jej uwagę bardziej przykuł inny aspekt tej sytuacji. - Powinnyśmy, ale… - spojrzała uważnie w oczy Lorraine. - Jeśli ktoś przeżył być może potrzebuje właśnie teraz naszej pomocy i później… no cóż może być już za późno. - powiedziała ciszej. Być może była zbyt miękka i naiwna do robienia takich rzeczy. Ktoś mógłby stwierdzić, że ratując jedno życie niczego nie zmienią. Że decydując się na tą bardziej niebezpieczną ścieżkę zrobią więcej, ale Rose brakło jej perspektywy. Być może ze względu na to, że w jej pracy najważniejsze było uratowanie każdego kogo da się uratować.
Przytłaczało ją to tak bardzo jak ich wszystkich. Sposób w jaki rozwijał się konflikt był w pewien sposób bardziej przygniatający niźliby doszło do otwartej wojny. Nie wiedzieli co będzie kolejnego dnia, wszystko działo się za kurtyną sekretów, tajemnic. Tak łatwo było przez to oszaleć, czytając kolejny numer gazety, próbując doszukać się prawdy między kłamstwami. Każdy kolejny dzień był niewiadomą, przerażał. I mieli prawo się go bać, bo każdy miał bliskich, o których się martwił.
Kiwnęła głową w stronę Lorraine na znak, że słyszała i zrozumiała rozmowę mężczyzn. Jej również przeszło przez myśl, że być może powinni pójść za nimi i spróbować dowiedzieć się więcej. Wiedziała, że byłoby to niebezpieczne i w najmniejszym stopniu nie była pewna swoich umiejętności obronnych, które zawodziły ją raz za razem w klubie pojedynków. Zdawała sobie sprawę z tego z jakim ryzykiem będzie musiała się zmierzyć, jednak jej uwagę bardziej przykuł inny aspekt tej sytuacji. - Powinnyśmy, ale… - spojrzała uważnie w oczy Lorraine. - Jeśli ktoś przeżył być może potrzebuje właśnie teraz naszej pomocy i później… no cóż może być już za późno. - powiedziała ciszej. Być może była zbyt miękka i naiwna do robienia takich rzeczy. Ktoś mógłby stwierdzić, że ratując jedno życie niczego nie zmienią. Że decydując się na tą bardziej niebezpieczną ścieżkę zrobią więcej, ale Rose brakło jej perspektywy. Być może ze względu na to, że w jej pracy najważniejsze było uratowanie każdego kogo da się uratować.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Tutaj nie było łatwych wyborów. Każdy wiązał się z konsekwencjami, które finalnie i tak należało ponieść. Lorraine sama już nie wiedziała co powinny robić. Działo się tyle zła, że robienie wszystkiego zgodnie z przyjętymi zasadami moralnymi było po prostu niemożliwe. Wiedziała, że ognia nie zwalcza się ogniem bo wtedy płonie już wszystko, ale myśl, że ograniczają się tylko dlatego, bo sumienie im nie pozwala była ciężka do przełknięcia. Czasami zastanawiała się jak to jest po prostu działać bez rozpatrywania własnych uczuć. Może wtedy już dawno zakończyliby tę wojnę i już dawno żyli w spokoju. Tylko czy wtedy nadal pozostali by sobą? Prewett miała co do tego mieszane uczucia i rozważania na ten temat do niczego właściwego nie prowadziły. W końcu bez względu na to jaką decyzje by podjęła to i tak nie byłaby w stanie zrobić niczego co mogłoby uderzyć w jej moralne zasady. Bycie dobrym człowiekiem nie zawsze pomagało, ale wolała być taka niżeli za krew płacić krwią. Nie potrafiłaby już wtedy chyba się ze sobą pogodzić.
Znikający jej z oczu szmalcownicy byli przykładem tego jak bardzo zepsuty był ich świat. Bo tak naprawdę co wadzili im ci ludzie? Lorraine nie wierzyła w podziały. Dla niej krew niczego nie zmieniała. To właśnie to co robili określało to jacy byli, a nie to w jakiej rodzinie przyszło im się wychowywać. W końcu to wszystko to tylko czysty przypadek. Każdy z tych podnoszących różdżkę na niewinnych ludzi mogło znaleźć się na ich miejscu. Może ich świat właśnie tej wojny potrzebował. Prędzej czy później i tak by się to w taki sposób skończyło. Prewettówna po prostu chciała już normalności dla siebie i dla swoich dzieci. Nikt nie chciałby dorastać właśnie w takim świecie.
Na słowa kobiety Lorraine lekko pokiwała głową. Wiedziała, że ta ma racje i gdyby poszli za szmalcownikami to zostawiliby tych biednych ludzi na pastwę losu. Nie chciała tego. Nie była takim człowiekiem. Rozdzielenie się także nie wchodziło w grę w końcu gdyby w środku ktoś jednak na nich czyhał to Lorraine nie chciała, żeby Wright musiała mierzyć się z tym sama. Była wspaniałą uzdrowicielką, ale to szlachcianka lepiej radziła sobie w pojedynkach i nie wybaczyłaby sobie gdyby kobiecie coś się stało. - Masz rację – powiedziała spoglądając na nią z pewnością. - Nie możemy nikogo zostawić. W końcu to nasze zadanie – było jej trochę żal. Wiedziała, że gdyby poszły za szmalcownikami mogłyby dowiedzieć się dużo więcej, ale kosztem czego? Kosztem życia niewinnych osób? Czy wtedy różniłyby się od tych, którzy wymierzyli różdżkę? Prawdopodobnie nie. - Chodźmy – dodała wychodząc z cienia kiedy mężczyźni zniknęli już całkowicie za zakrętem. Kamienica wyglądała okropnie i prawdopodobnie równie okropny widok miały zastać w środku. Cokolwiek je tam czekało trzeba było się z tym zmierzyć i z taką właśnie myślą przekroczyła próg kamienicy.
Znikający jej z oczu szmalcownicy byli przykładem tego jak bardzo zepsuty był ich świat. Bo tak naprawdę co wadzili im ci ludzie? Lorraine nie wierzyła w podziały. Dla niej krew niczego nie zmieniała. To właśnie to co robili określało to jacy byli, a nie to w jakiej rodzinie przyszło im się wychowywać. W końcu to wszystko to tylko czysty przypadek. Każdy z tych podnoszących różdżkę na niewinnych ludzi mogło znaleźć się na ich miejscu. Może ich świat właśnie tej wojny potrzebował. Prędzej czy później i tak by się to w taki sposób skończyło. Prewettówna po prostu chciała już normalności dla siebie i dla swoich dzieci. Nikt nie chciałby dorastać właśnie w takim świecie.
Na słowa kobiety Lorraine lekko pokiwała głową. Wiedziała, że ta ma racje i gdyby poszli za szmalcownikami to zostawiliby tych biednych ludzi na pastwę losu. Nie chciała tego. Nie była takim człowiekiem. Rozdzielenie się także nie wchodziło w grę w końcu gdyby w środku ktoś jednak na nich czyhał to Lorraine nie chciała, żeby Wright musiała mierzyć się z tym sama. Była wspaniałą uzdrowicielką, ale to szlachcianka lepiej radziła sobie w pojedynkach i nie wybaczyłaby sobie gdyby kobiecie coś się stało. - Masz rację – powiedziała spoglądając na nią z pewnością. - Nie możemy nikogo zostawić. W końcu to nasze zadanie – było jej trochę żal. Wiedziała, że gdyby poszły za szmalcownikami mogłyby dowiedzieć się dużo więcej, ale kosztem czego? Kosztem życia niewinnych osób? Czy wtedy różniłyby się od tych, którzy wymierzyli różdżkę? Prawdopodobnie nie. - Chodźmy – dodała wychodząc z cienia kiedy mężczyźni zniknęli już całkowicie za zakrętem. Kamienica wyglądała okropnie i prawdopodobnie równie okropny widok miały zastać w środku. Cokolwiek je tam czekało trzeba było się z tym zmierzyć i z taką właśnie myślą przekroczyła próg kamienicy.
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Bała się zatracić samą siebie w tym całym szaleństwie, przekroczyć granicę tak bardzo, że gdy obejrzy się w tył nie będzie już ich nawet widzieć. W poprzednim miesiącu zadecydowała, że da sobie czas, że spróbuje przemyśleć, ułożyć sobie w głowie chaotyczne myśli, aby finalnie odnaleźć spokój. Nie udało jej się tego zrobić, wręcz przeciwnie wciąż czuła się zagubiona tak samo jak gdy dowiedziała się o Zakonie Feniksa. Analizowała wszystko raz po raz, porównując wszystkie za i przeciw. Rozmyślała tak żarliwie, że odstraszała sen, miotając się po łóżku aż do momentu, gdy zmęczony umysł dawał za wygraną, poddawał się. Dopiero wtedy mogła odpocząć. Jednak myśli wracały do niej, gdy tylko otwierała oczy. Być może to wszystko na nic. Niepotrzebne. Zamiast tyle myśleć, męczyć się, należało działać. I to też robiła. Była jednak osobą, która miała skłonności do szczegółowego, dogłębnego analizowania każdego detalu, bo wierzyła, że właśnie w taki sposób można odnaleźć spokój ducha, którego pragnęła. Bo kto by tego nie pragnął? Rzeczywistość była jednak zbyt skomplikowana, by przychodziło to z łatwością.
Roselyn poczuła ulgę, gdy Lorraine zgodziła się z jej propozycją. To była trudna decyzja, być może trudniejsza ze strony pani Prewett, bo była już doświadczoną Zakonniczką i mogła zastanawiać się nad śledzeniem szmalcowników, a gdyby sytuacja tego wymagała być może była gotowa też do podjęcia walki. Roselyn wiedziała natomiast, że żaden z niej szpieg, a w pojedynkach nie odnajdywała się zbyt dobrze o czym świadczyły chociażby niskie noty w Klubie Pojedynków. Przyjęła te zadanie, aby nieść pomoc i wiedziała, że w tej dziedzinie przydaje się najbardziej. Poczuła się również wdzięczna, że Lorraine nie zostawiła jej tu samej. W końcu nie miały pewności czy w budynku nie czyha na nich jakieś niebezpieczeństwo.
Ruszyła za Lorraine. Budynek zdawał się ledwo trzymać fundamentów. Z łatwością dostrzec można było ślady walki. Przez chwilę słychać było tylko ciszę i wzburzone odgłosy budynku, który zdawał się chylić ku upadkowi. - Myślisz, że jest tu ktoś jeszcze? Może wszyscy uciekli?
Dopiero później doszły do nich dźwięki, dochodzące z piętra. Ruszyły w tamtym kierunku, a na miejscu odnalazły kompletnie zniszczony salon, a jego obrońcą był Jack Russell Terrier z rozwidlonym ogonem. Zwierzę nastroszyło się ostrzegawczo i zaczęło warczać. W normalnych okolicznościach mogłyby wycofać się stąd, ale psidwak nie chronił tylko domu. Z pod na oko ciężkiego regału, wystawała kobieca ręka. Leżała bezwiednie, jednakże musiały sprawdzić jej stan. Spojrzała czujnie na Lorraine i postąpiła krótki krok w stronę zwierzęcia. Nie chciała czarować. Przynajmniej jeśli nie było to niezbędne, nie chciała ściągać na nich anomalii. - Nie bój się. - powiedziała łagodnie, starając się nie ruszać, by zwierzę mogło wyczuć, że nie przyszła tu z wrogimi zamiarami.
| onms I
Roselyn poczuła ulgę, gdy Lorraine zgodziła się z jej propozycją. To była trudna decyzja, być może trudniejsza ze strony pani Prewett, bo była już doświadczoną Zakonniczką i mogła zastanawiać się nad śledzeniem szmalcowników, a gdyby sytuacja tego wymagała być może była gotowa też do podjęcia walki. Roselyn wiedziała natomiast, że żaden z niej szpieg, a w pojedynkach nie odnajdywała się zbyt dobrze o czym świadczyły chociażby niskie noty w Klubie Pojedynków. Przyjęła te zadanie, aby nieść pomoc i wiedziała, że w tej dziedzinie przydaje się najbardziej. Poczuła się również wdzięczna, że Lorraine nie zostawiła jej tu samej. W końcu nie miały pewności czy w budynku nie czyha na nich jakieś niebezpieczeństwo.
Ruszyła za Lorraine. Budynek zdawał się ledwo trzymać fundamentów. Z łatwością dostrzec można było ślady walki. Przez chwilę słychać było tylko ciszę i wzburzone odgłosy budynku, który zdawał się chylić ku upadkowi. - Myślisz, że jest tu ktoś jeszcze? Może wszyscy uciekli?
Dopiero później doszły do nich dźwięki, dochodzące z piętra. Ruszyły w tamtym kierunku, a na miejscu odnalazły kompletnie zniszczony salon, a jego obrońcą był Jack Russell Terrier z rozwidlonym ogonem. Zwierzę nastroszyło się ostrzegawczo i zaczęło warczać. W normalnych okolicznościach mogłyby wycofać się stąd, ale psidwak nie chronił tylko domu. Z pod na oko ciężkiego regału, wystawała kobieca ręka. Leżała bezwiednie, jednakże musiały sprawdzić jej stan. Spojrzała czujnie na Lorraine i postąpiła krótki krok w stronę zwierzęcia. Nie chciała czarować. Przynajmniej jeśli nie było to niezbędne, nie chciała ściągać na nich anomalii. - Nie bój się. - powiedziała łagodnie, starając się nie ruszać, by zwierzę mogło wyczuć, że nie przyszła tu z wrogimi zamiarami.
| onms I
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
The member 'Roselyn Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 45
'k100' : 45
Idąc w kierunku kamienicy wiedziała, że ten wybór był słuszny. Oczywiście… zawsze mogły dowiedzieć się czegoś pożytecznego od winnych wszystkiemu szmalcowników, ale musiały zapłacić wtedy cenę, która chyba nie była warta świeczki. Nie kosztem życia innych czarodziejów. Prewett wierzyła, że jeszcze będzie okazja by stanąć twarzą w twarz z oprawcami i wtedy będą na to przygotowane. Nikt nie powiedział, że wojna jest łatwa. Decyzje, które trzeba podejmować także do najprostszych nie należały, a im także nikt nie wytłumaczył jak to wszystko ma wyglądać. Wojna po prostu była wojną i nikt nie mógł przewidzieć tego jakie skutki będzie ze sobą niosła oraz jaką cenę będzie trzeba za nią zapłacić. Miała tylko nadzieje, że finalnie nie będzie ona za wysoka. Nikt w końcu nie powie, że wojna ich nie zmieniła. Lorraine już czuła, że niektórych rzeczy nie da się już cofnąć, niektóre zmieniły ją na zawsze.
Kiedy kobiety weszły do kamienicy blondynka rozejrzała się po ruinie w poszukiwaniu ofiar. To miejsce naprawdę było ruiną i Lorraine podejrzewała, że jeszcze chwila i rozpadnie się jak domek z kart. Miała tylko nadzieje, że uda im się wcześniej wszystko przeszukać. Musiały się pośpieszyć. Słysząc pytanie Wright wzruszyła delikatnie ramionami. - Chciałabym w to wierzyć – oczekiwała najgorszego i chyba to nie pozwoliło jej nabrać nadziei, że mieszkający tu ludzie po prostu mieli szczęście. Po szmalcownikach już widziała, że byli nazbyt zadowoleni ze swojej dzisiejszej misji, a raczej nie szliby takim lekkim krokiem gdyby wszystkie ich ofiary sobie po prostu zwiały. Nie chciała się rozczarować gdy kolejny raz będzie natrafiać na ciała niewinnych ludzi. Wojna podsuwała im takie obrazy i nikt nie mógł na to nic poradzić. A przynajmniej jeszcze nie, bo przecież ciągle o to walczyli.
Słysząc dźwięki dobiegające z mieszkania nad nimi Lorraine przeniosła wymowne spojrzenie na swoją towarzyszkę. Chyba niektórych słów nie powinno się wypowiadać zbyt wcześnie. Czasami miała wrażenie, że jej życie to samospełniająca się przepowiednia, ale obejmowała jedynie tą część, w której życzyła sobie źle. Wtedy naprawdę wszystko się spełniało.
Blondynka wyciągnęła różdżkę mocniej zaciskając ją w dłoni. Kiedy przekroczyły próg mieszkania i jej oczom ukazał się psidwak Lorraine zatrzymała się jak wryta. Miała podejście do zwierząt i uwielbiała je całym sercem, ale także miała świadomość, że te były wystarczająco niebezpieczne by zrobić prawdziwą krzywdę. Blondynka poszła za tropem Wright i także starała się zwierzę po prostu uspokoić. Miały mało czasu, bo nawet jeśli kobieta, której rękę widziały wciąż żyła to nie miała zbyt wiele czasu. - No już… spokojnie… - mruknęła wyciągając rękę w kierunku zwierzęcia. Jeżeli miał ją ugryźć to trudno. Jakie inne miały wyjście?
onms - 2 poziom
Kiedy kobiety weszły do kamienicy blondynka rozejrzała się po ruinie w poszukiwaniu ofiar. To miejsce naprawdę było ruiną i Lorraine podejrzewała, że jeszcze chwila i rozpadnie się jak domek z kart. Miała tylko nadzieje, że uda im się wcześniej wszystko przeszukać. Musiały się pośpieszyć. Słysząc pytanie Wright wzruszyła delikatnie ramionami. - Chciałabym w to wierzyć – oczekiwała najgorszego i chyba to nie pozwoliło jej nabrać nadziei, że mieszkający tu ludzie po prostu mieli szczęście. Po szmalcownikach już widziała, że byli nazbyt zadowoleni ze swojej dzisiejszej misji, a raczej nie szliby takim lekkim krokiem gdyby wszystkie ich ofiary sobie po prostu zwiały. Nie chciała się rozczarować gdy kolejny raz będzie natrafiać na ciała niewinnych ludzi. Wojna podsuwała im takie obrazy i nikt nie mógł na to nic poradzić. A przynajmniej jeszcze nie, bo przecież ciągle o to walczyli.
Słysząc dźwięki dobiegające z mieszkania nad nimi Lorraine przeniosła wymowne spojrzenie na swoją towarzyszkę. Chyba niektórych słów nie powinno się wypowiadać zbyt wcześnie. Czasami miała wrażenie, że jej życie to samospełniająca się przepowiednia, ale obejmowała jedynie tą część, w której życzyła sobie źle. Wtedy naprawdę wszystko się spełniało.
Blondynka wyciągnęła różdżkę mocniej zaciskając ją w dłoni. Kiedy przekroczyły próg mieszkania i jej oczom ukazał się psidwak Lorraine zatrzymała się jak wryta. Miała podejście do zwierząt i uwielbiała je całym sercem, ale także miała świadomość, że te były wystarczająco niebezpieczne by zrobić prawdziwą krzywdę. Blondynka poszła za tropem Wright i także starała się zwierzę po prostu uspokoić. Miały mało czasu, bo nawet jeśli kobieta, której rękę widziały wciąż żyła to nie miała zbyt wiele czasu. - No już… spokojnie… - mruknęła wyciągając rękę w kierunku zwierzęcia. Jeżeli miał ją ugryźć to trudno. Jakie inne miały wyjście?
onms - 2 poziom
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
The member 'Lorraine Prewett' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 100
'k100' : 100
Crimson Street
Szybka odpowiedź