Boczna czytelnia
W bocznej czytelni znajdują się dwa wąskie rzędy regałów ustawionych pod ścianami. Na samym środku umiejscowiono zaś podłużny mahoniowy stolik, jak zwykle otoczony tuzinem krzeseł, a tuż przy jedynym oknie w pomieszczeniu stoi mały stoliczek i dwa fotele. Pomieszczanie oświetlają trzy małe żyrandole. Na ścianie tuż obok drzwi wisi ruchomy obraz przedstawiający Edwarda Burnetta Tylora, kawaler orderu Merlina trzeciej klasy, którego artykuły często ukazują się na łamach Walczącego Maga. Można tu spotkać przygotowujących się do do egzaminów młodych czarodziejów, jak i po prostu miłośników literatury ceniących sobie odosobnienie i ciszę.
Podniósł się z krzesła w tym samym momencie, gdy kobiece ciało przylgnęło do niego gwałtownie, jakby szukając u niego schronienia, a z lekkiego drżenia, które starał się stłumić ramionami, wnioskował, że panna Rosalie postanowiła puścić wodze emocji i dać się im ponieść, łkając mu prosto w elegancką koszulę. Co wcale a wcale go nie zdenerwowało, a jedynie jeszcze bardziej rozczuliło i zmusiło do mocniejszego przytulenia dziewczyny, która nie ułatwiała mu tego pożegnania. A może... a może wcale nie chciała się żegnać? Może ten jej spontaniczny gest dawał nadzieję, że postanowiła jednak wybrać uczucie nad obowiązek i podeptać rodowe postanowienia, aby być z nim na dobre i złe? Mimo że tego zła szykowało się naprawdę wiele. Jej kolejne słowa, jej przeprosiny, mówiły jednak same za siebie; nikt nie przeprasza za dobro, które zamierza uczynić. Colin zamarł momentalnie, a jego ręce, które czule obejmowały Rosalie, zesztywniały machinalnie, gdy odsuwał się od dziewczyny na kilkadziesiąt centymetrów. Na tyle, by móc jej swobodnie spojrzeć i dostrzec tam potwierdzenie przeprosin.
- Nie przyszła mnie tu pani uszczęśliwić - powiedział cicho, mierząc ją uważnym, lecz zbolałym spojrzeniem, może nawet z widoczną odrobiną wyrzutu. Bo był zawiedziony, gdy jego ostatnia nadzieja brutalnie upadała, ciągnąc go za sobą na dno. - Przyszła pani, by wbić mi sztylet w serce, czyż nie? - dodał równie cicho, siadając na krześle i nie patrząc już na nią. Widok, który chwilę temu go uszczęśliwił i sprawił, że jego serce biło gwałtownie i szaleńczo, stał się nagle widokiem powodującym sam ból i cierpienie. Wzmagającym jeszcze bardziej świadomość tego, jak wiele właśnie traci i że już nigdy tego nie odzyska.
Moje ręce powędrowały ku górze, splotły się na wysokości piersi jak do modlitwy. Byłam strasznie zdenerwowana, wiedziałam, że muszę się uspokoić, bo źle się to dla mnie skończy. Wzięłam kilka głębszych wdechów, starając się opanować płacz, jednak za każdym razem gdy powracały myśli, to i on wracał.
- Nie chcę wbijać panu sztyletu w serce - wyszeptałam ledwo słyszalnie. - Chciałam przeprosić za swoją rodzinę, że pana tak potraktowali. Nawet nie pofatygowali się, aby osobiście poinformować… Chociaż z szacunku dla mnie i moich uczuć, mogliby zachować się inaczej.
Chciałam by znów wstał i mnie przytulił. Objął i ochronił swoim ciałem. Byłam taka rozdarta. Wtedy, w tym ogrodzie, to co mówiłam, było prawdą. Teraz też wiedziałam, że tak zrobić powinnam, ale… no właśnie. Moje serce krzyczało, że tak nie chce, że miłość jest ważniejsza, że powinnam wybrać szczęście. Ale mój umysł od razu zduszał to wszystko, pojawiał mi się taki mały głosik w głowie, który mówił mi jak mam się zachować, i że muszę poddać się woli nestora. Gdyby tylko Colin wiedział, jak to boli.
Zachowywał się trochę samolubnie. Jego uszczęśliwiać, jemu sztylet w serce, a nikt nie pomyślał o tym co ja czuje. Jak ja się czułam, gdy mój nestor wydawał na nas wyrok, a ojciec nawet nie próbował mnie wesprzeć, jak się czułam, gdy lord Fawley mnie odsuwał i jak się czuję teraz, rozdarta pomiędzy obowiązkiem a szczęściem.
- Dlaczego mnie pan tak traktuje? - zapytałam w końcu. - Z taką oschłością…
Nie podobało mi się to, jakby chciał zrzucić na mnie to wszystko, całe swoje rozgoryczenie skierować w moją stronę i to mnie za to wszystko obarczyć. Jakby to była moja wina? A przecież nie była.
- Nie wolno mi się sprzeciwić, nie wolno mi się postawić - zaczęłam mówić dalej, znów poczułam, jak po policzkach ciekną mi łzy. - Nawet sobie pan nie wyobraża, jaki ból czuje. A myśli pan tylko o tym, jak pan się czuje będąc odrzuconym. Ale nikt już nie pomyśli o mnie…
Usiadłam na krześle obok. Spuściłam głowę, ocierając policzki. Dlaczego całe życie szło nie po mojej myśli? Śmierć matki, choroba, mężczyźni, który tracili mną zainteresowanie, albo mimo swojego zamiaru, albo się spóźniali albo zostali odrzucani. Co będzie następne?
Oddychałam szybko, łapiąc powietrze dość łapczywie. Musiałam się już, natychmiast uspokoić, zacząć oddychać normalnie, opanować zbliżający się napad duszności, którego przecież dobrze znałam. Tak bardzo się zdenerwowałam, tak wiele energii mnie to kosztowało, sił, których ja nie posiadałam. Uniosłam głowę ku górze, prawie połykając powietrze. Czyżby było już za późno? Czyżbym dała się aż tak ponieść emocjom, pozwalając na to, aby moja choroba się ujawniła?
Spojrzałam przerażona na Falweya. On przecież nawet nie wiedział, że jestem chora. Chwyciłam go za rękę, mocno ściskając. Teraz płakałam przez to, że prawie nie mogłam oddychać.
- Lordzie Fawley, potrzebuje… magomedyka - powiedziałam, starając się złapać głębszy oddech, który niestety w ogóle nie dawał mi jakiegokolwiek powietrza.
Nie obchodziło mnie co teraz zrobi. Czy zabierze do świętego Munga, wezwie magomedyka tutaj, czy zabierze do siebie i tam zadba o pomoc. Liczyło się tylko to, że w tym momencie ktoś musiał udrożnić mi drogi oddechowe. Sama niestety nic z tym nie zrobię.
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
- Rosalie... wiesz, ile kosztuje mnie utrzymanie na wodzy wszystkich swoich uczuć i emocji, które mną teraz targają? Nie jestem oschły i nie odtrącam cię dla własnej zachcianki. Chronię cię... chronię nas przed sobą samym i przed gwałtownością mojego pragnienia, którą ledwie udaję mi się trzymać na uwięzi - wyszeptał gorączkowo w jej dłonie, które przyciągnął do swoich ust, by złożyć na ich wierzchu delikatny pocałunek. Szybki, by nikt nie odczytał tego gestu opacznie, ale wyrażający całą tęsknotę, która spalała go od środka i nie pozwalała choćby na chwilę wytchnienia. Nagle biblioteka przestała go uspokajać, a obecność książek wcale nie sprawiała, że czuł się jak u siebie; aż nadto wyraźnie czuł, że są w miejscu publicznym i to naznaczonym obecnością zbyt wielu osób. Niechętnie puścił jej dłonie, a krzesło zatrzeszczało, gdy Colin wbił ramiona w oparcie.
- Nie sądź mnie tak ostro, ukochana. Oboje nas ponoszą silne emocje. Ale nie mów, że nic nie można zrobić. Możemy uciec... tak! - przerwał jej niecierpliwie, widząc jej otwierające się usta, gotowe do wypowiedzenia pierwszych słów sprzeciwu, które po sekundzie zamieniłyby się w cały potok słów. Powtórzył więc jeszcze raz, z wyraźnym naciskiem. - Możemy uciec, nie zaprzeczaj. Możemy pozostawić swoje życia za sobą i żyć dla siebie, a nie dla innych. Możemy i moglibyśmy to zrobić, tylko... Rosalie? - zapytał nagle, widząc jej zmieniający się wyraz twarzy i słysząc ciężki, urywany oddech. Jego podejrzenia zwiększyły się jeszcze bardziej, gdy panna Yaxley chwyciła go gwałtownie za rękę i zakomunikowała, że potrzebuje medyka.
Medyka! Skąd do jasnej cholery wziąć w londyńskiej bibliotece medyka? Przecież oni nie czytają książek! Rozejrzał się rozpaczliwie dookoła, ale jak na złość nikt nie wydawał się patrzeć w ich stronę; zadziwiające, wystarczył szelest kartki, by posłali mu mordercze spojrzenia, a gdy ktoś potrzebował pomocy, każdy nagle patrzył w przeciwnym kierunku. Colin zacisnął zęby i próbował przypomnieć sobie jakiekolwiek zaklęcie użyteczne w tej sytuacji. Teleportacja nie wchodziła w grę, bo zwyczajnie nie miał jej opanowanej; skorzystanie z Sieci Fiuu również było mało prawdopodobne, bo nigdzie nie znalazł informacji, że biblioteczne kominki są do niej podłączone. Pozostawało tylko znalezienie jakiegoś czasu, który pomógłby Rosalie oddychać - skąd w ogóle te problemy z oddechem, czyżby aż tak się wzruszyła lub miała atak paniki? - ale nic sensownego nie wpadało mu do głowy. Poza jednym zaklęciem, które postanowił od razu wykorzystać. - Medico! - bardziej warknął niż wypowiedział, wyciągając różdżkę i wykonując nią lekko widoczny ruch. Jeśli zaraz pojawi się tu stano uzdrowicieli, lepiej byłoby, żeby znali się na swojej pracy. Albo przynajmniej zabrali Rosalie do Munga, gdzie zostanie otoczona właściwą opieką... z dala od niego?
Tym razem coś przerwało mu przerwę. Aż przestraszył się i przez chwilę szukał innego pracownika, który mógłby odpowiedzieć na wezwanie. Cóż, pączek poczeka. Nie, nie poczeka. Wepchnął go na raz do ust, a następnie pędził jak strzała wprost pod Londyńską Biblioteką. Doprawdy, co to było za miejsce? Otrzepał jeszcze ręce z lukru i biegł, szukając czarodzieja, który potrzebował pomocy.
Nie zajęło mu to dużo czasu. Od razu wręcz zlokalizował odgłos duszenia się i prędko chwycił panienkę.
- Musimy się jak najszybciej stąd wydostać, pan z rodziny? - spytał, ale wcale nie czekał na odpowiedź. Od razu przenosił Rosalie do magicznej karetki, gdzie nie musieli obawiać się, że mugole zobaczą trochę czarów. Jeśli mężczyzna miał ochotę, mógł jechać z nimi, ale nie było już czasu na czekanie aż odpowie. Ruszyli od razu, przemykając w prędkością światła do Szpitala świętego Munga prosto do magomedyków, którzy odpowiednio zajmą się chorą.
zt x3 - > Sama numer jeden, I piętro
I w końcu nadszedł grudzień. W Hogwarcie o tej porze pewnie można już było atmosferę zbliżających się wielkimi krokami świąt, a na błoniach zapewne leżała już warstewka śniegu. To był dla niej pierwszy grudzień po skończeniu szkoły, więc trochę tak było jej dziwnie ze świadomością, że znajdowała się we wciąż deszczowym i mglistym Londynie. W którym zapewne wkrótce też pojawi się śnieg i dekoracje. Aż była ciekawa, jak to wyglądało tutaj.
Ostatnie dni poświęcała głównie na malowanie. Pokątną nadal starannie omijała, coraz bardziej ciesząc się z nowej pracowni na przedmieściach, gdzie panował cudowny spokój i gdzie mogła bez przeszkód oddawać się twórczości. Było ciepło, cicho, nie padało na głowę i nie mijały jej tłumy czarodziejów, tak jak na ulicy – więc czego chcieć więcej?
Oczywiście, sporo wolnych chwil poświęcała także na czytanie książek poświęconych oklumencji, zaś wieczorami przed zaśnięciem starała się oczyścić umysł z wszelkich myśli, tak, jak było to napisane w podręcznikach. Nie zawsze się udawało, jednak chyba warto było się tego nauczyć, choćby po to, by umieć zapanować nad dręczącymi ją koszmarami i złymi myślami... Nie mówiąc o chęci uniknięcia w przyszłości takich sytuacji, jak w lipcu, kiedy obudziła się bez wspomnień i Alex twierdził, że ktoś ją zaatakował.
Jednak prawdziwym przełomem mogły być dopiero treningi z legilimentą. Już była pewna, że nie uda jej się go znaleźć, ale szczęśliwie okazało się, że to Daniel mógł jej kogoś polecić – swojego przyjaciela, którego już kiedyś spotkała w jego mieszkaniu. Choć Williama znała raczej słabo, miała duże zaufanie do swojego kuzyna i wierzyła, że nie poleciłby jej nikogo niepewnego i niezaufanego. Dlatego napisała do Havishama i teraz czekała na niego w umówionym na pierwsze spotkanie miejscu – bocznej sali w Bibliotece Londyńskiej, gdzie mieli uzgodnić, jak miałaby wyglądać nauka oklumencji.
Pojawiła się tam odpowiednio wcześniej, siadając przy jednym ze stolików. Jej rude włosy były bardzo charakterystyczne i widoczne z daleka, więc gdy tylko mężczyzna przyjdzie, na pewno ją zauważy. Miała nadzieję, że nie wypadnie mu nic ważnego i się pojawi, liczyła na to.
Była taka ciekawa, ale jednocześnie trochę się bała, że nie sprosta i okaże się, że będzie wybitnie niepojętną uczennicą.
Z jednej strony niemal za oczywistą uznał zgodę na nauczanie; w końcu taki był jego obowiązek jako badacza i naukowca - dzielić się zdobytą wiedzą dla dobra ludzkości - z drugiej zaś kompletnie nie wiedział, jak się do tego zabrać. Jak dotąd nieczęsto miał okazję wykorzystywać umiejętność legilimencji w praktyce, a tym bardziej nauczać pokrewnej jej oklumencji. Doskonała okazja, by nie tylko pomóc szanownej kuzynce, ale i trochę poćwiczyć! A jednak miał wątpliwości.
Nie było czasu, żeby rozważać wszelkie za i przeciw, więc kiedy nadeszła umówiona sobota i nagle dotarło do niego, że przecież się umówił, bez większego wahania narzucił płaszcz (toż to grudzień!) i ruszył do biblioteki. Oczywiście spóźniony. Jak zwykle.
Przemknął przez pomieszczenia, wypatrując umówionej Danielowej kuzyneczki. I zdał sobie sprawę, że właściwie nawet nie wie, jak dziewczyna wygląda, bo oczywiście - zapomniał Daniela spytać. Zapomniał umówić się na jakiś znak. A jakoś zupełnie wypadła mu z głowy, prawdę mówiąc, bo widział ją dawno, a nigdy nie przywiązywał przesadnej uwagi do towarzyszek przyjaciela. Smutne, ale prawdziwe. Ale Weasley to Weasley, prawda? Miał tylko nadzieję, że nie urządzili sobie rodzinnego zjazdu, bo wtedy na pewno by jej nie rozpoznał i musiałby stanąć z wielkim napisem TO JA, BILLY HAVISHAM. A może ona go kojarzyła?
Na całe szczęście pomiędzy nielicznymi postaciami siedzącymi w bibliotece dostrzegł jedynie jedną rudowłosą, która - faktycznie! - wydawała się być dość znajoma.
- Lady Weasley? - spytał więc szarmancko, przystając przy jej stoliku.
Szczerze powiedziawszy, też nie była pewna, jak wyglądał Havisham, bo jednak widziała go już dłuższy czas temu, więc mogła trochę zapomnieć. Jednak gdy zobaczyła zmierzającego w jej stronę mężczyznę, zmrużyła lekko oczy i przypatrzyła mu się, aż ten w końcu zatrzymał się tuż obok.
- Tak, to ja – potwierdziła, wstając, żeby go grzecznie przywitać. – Pan Havisham? Miło pana widzieć, tym bardziej, że Daniel tak dobrze się o panu wyrażał.
Uśmiechnęła się do niego nieznacznie, wciąż lekko onieśmielona, i jednocześnie zastanawiała się, od czego w ogóle powinna zacząć.
- Miał już pan kiedyś okazję uczyć kogoś oklumencji? – zapytała po chwili, ściszając nieco głos. W pobliżu nikogo nie było, dopiero kilka stolików dalej ktoś siedział, ale i tak wolała być ostrożna. – Mój brat trochę opowiadał mi o tej umiejętności... Bardzo mnie zaciekawiła i chciałabym się tego nauczyć. Ale to pewnie trudna sztuka, prawda?
Nie była pewna, czy się uda, ale przy pomocy Williama może uda jej się sprawdzić swoje możliwości i szanse, a także to, czy te wszystkie próby pozbycia się myśli przed snem, jak sugerowały książki, w ogóle okażą się przydatne przy nauce w praktyce, gdy Havisham zacznie się wdzierać do jej umysłu. Garrett zapewne słusznie ostrzegł ją, że nie powinna powierzać tego osobie niegodnej zaufania. Bo to było trochę przerażającą wizją, umożliwienie komuś wgląd w jej myśli, wspomnienia i uczucia, ale i niestety było konieczne. Więc chyba byłaby w stanie to zrobić, byle tylko uniknąć powtórzenia się takich dziwnych, niezrozumiałych sytuacji jak w lipcu... No i pozbyć się nocnych koszmarów, a wierzyła, że nauczenie się oklumencji jej w tym pomoże, więc spojrzała na mężczyznę z wyraźną nadzieją, że jej pomoże.
Dyplomatycznie nie wspomniał, że Daniel gada same głupoty, bo według niepisanej, przyjacielskiej umowy obrażali się tylko we własnym towarzystwie - a poza tym, nie byłoby w dobrym tonie zaprzeczać jego komplementom. Och, Krueger, Krueger, bo się zarumienię!
- Prawdę mówiąc - nie. - przyznał z całkowitą szczerością, bo nie było sensu jej okłamywać. Nie chciał udawać obeznanego w sztuce oklumencji, bo jak dotąd nie znalazł na tyle czasu i determinacji, by opanować i to - natomiast znał teoretyczne podstawy i sądził, że znajomość legilimencji wynagrodzi brak praktyki. - Ale zapewne, jak przy legilimencji, jest to coś, co trzeba samemu wyczuć. - Bo chyba u każdego działało to jednak nieco inaczej? Jego nauka również nie przypominała typowego nabywania umiejętności; po prostu siedział ze znajomym legilimentą, czytał podręczniki i próbował wdzierać mu się do umysłu korzystając z mniej lub bardziej przydatnych porad. Aż wreszcie się udało.
- Największym problemem jest to, że teoria niewiele pomaga w praktyce. Do wszystkiego dochodzi się metodą prób i błędów, ale kiedy już się uda, idzie potem jak z jazdą na rowerze. - Po prostu umiesz. I zastanawiasz się, jak to możliwe, że nie umiałeś tego wcześniej. - Kwestia tego, że nauka jest dość... krępująca - patrzył niby to na książkę, którą przeglądała, a w rzeczywistości dyskretnie obserwował jej reakcję - raczej też nie jest ułatwieniem. - Bo on by się bał, na przykład. Powierzyć swój umysł; pozwolić się wedrzeć komuś do najbardziej intymnej, poufałej ostoi swojej tożsamości, zwyczajnie się obnażyć. Doszczętnie.
Zdziwiła się, kiedy przyznał, że nigdy nikogo nie uczył. Uniosła brwi, ale nic nie powiedziała; w końcu to przecież niczego nie wykluczało, nadal była pewna, że Havisham dobrze sprosta zadaniu nauczenia się obrony przed jego legilimencyjnymi atakami.
- Pewnie tak. Wszystko przede mną, bo do tej pory uczyłam się tylko teorii, nigdy nie miałam okazji spróbować w praktyce, kiedy ktoś...
Wdziera się do mojej głowy, dokończyła w myślach. Oczywiście, że to będzie bardzo krępujące i tego bała się najbardziej. Jakichś bardzo drażliwych tajemnic nie miała, ale jednak i tak to było nieprzyjemne, choćby miał tam zobaczyć jakieś wspomnienia z dzieciństwa czy ze szkoły. Myśl o tym, że ktoś miał tak po prostu szperać w jej umyśle... Nie była czymś zachęcającym ani przyjemnym. Gdyby tylko dało się tego uniknąć, z pewnością by próbowała, no ale niestety, coś za coś. Nie nauczy się niczego, jeśli będzie wzbraniać się przed starciem z legilimencją.
- Ale i tak chciałabym się tego nauczyć. Tylko proszę o dużo cierpliwości, bo naprawdę nie wiem, jak sobie będę z tym radzić – uprzedziła go, mając jednak nadzieję, że tak źle nie będzie. – Gdzie będziemy się spotykać? W mieszkaniu mojego brata? Czy może w pańskim? Gdzie byłoby wygodniej przeprowadzać tego typu sesje?
Jej było w sumie obojętne, choć pewnie trochę dziwnie byłoby jej mieć sesję z legilimentą, podczas gdy za ścianą Garrett trzęsie się z niepokoju jak przystało na nadopiekuńczego starszego brata. No, ale go częściej nie było niż był, więc pewnie nie byłoby takiego problemu z tym.
- I tak nie będę miał porównania. - zapewnił pospiesznie. Nie miał pojęcia, ile może trwać taka nauka. Oczywiście to nie zmieniała faktu, że i tak mógł zacząć się wreszcie nudzić, ale... nieważne. Miał nadzieję, że Lyra okaże się być pojętną uczennicą i nie będzie musiał odnajdować w sobie szczególnego nauczycielskiego powołania.
- Najważniejsze, żebyś dobrze się czuła. I bezpiecznie. - Choć to pewnie tylko pobożne życzenie. Przecież nieważne, gdzie by była; on miał się przecież wedrzeć do jej umysłu, w którym nie byłoby już miejsca do ukrycia się.
- Na pewno jakoś damy radę – powiedziała; cóż, wyglądało na to, że będzie dla niego pierwszą osobą, którą będzie uczył. Tak samo jak on dla niej będzie pierwszym, którego ona w pełni świadomie wpuści do swojego umysłu, by później spróbować zablokować jego atak.
- Możemy to robić u mnie. To znaczy... Mój brat całymi dniami przebywa w pracy. Myślę, że nie będzie trudno znaleźć takiego momentu, kiedy go nie będzie – powiedziała. Nie czułaby się zbyt zręcznie, gdyby Garrett wszedł akurat wtedy, kiedy William będzie wdzierać się w jej myśli. Ale i tak mieszkanie było dużo lepszym miejscem na sesje, niż jakieś miejsce publiczne, takie jak to. I na pewno Lyra czułaby się tam dużo pewniej i bezpieczniej, pomijając tę kwestię, że nie będzie już tak bezpieczna we własnej głowie. – Kiedy miałby pan ochotę zacząć nasze spotkania?
Bo to była kolejna istotna kwestia: termin. Bo przecież Lyra musiała się przygotować do tego zarówno psychicznie, jak i poćwiczyć oczyszczanie swojego umysłu i tłumienie emocji i niepożądanych myśli.
- Jeśli o mnie chodzi, możemy zacząć w najbliższych dniach. Kiedy tylko pan nie będzie mieć żadnych pilnych zajęć w pracy – dodała jeszcze.
Na wspomnienie o bracie, Billemu zrzedła mina. Rzecz jasna nie miał na myśli nic nieprzyzwoitego; zwyczajnie nie chciał dostać w gębę w razie nagłego pojawienia się lorda Weasleya.
- Ale mam nadzieję, że go uprzedzisz? - zasugerował delikatnie, nagle zdając sobie sprawę, że zupełnie nie zauważył, kiedy zaczął zwracać się do dziewczyny bezpośrednio. Na Merlina, lady Weasley, a on jej mówi na ty. Mama by go zamordowała. - Ehm, Billy. - mruknął tylko, żeby nie było, że dochodzi do całkowitego pomieszania kulturalnego, i on jej na ty, a ona jemu na pan. Babcia Selwyn pewnie się w grobie przewraca.
- Odpowiadają mi głównie wtorki i soboty. - odpowiedział po krótkiej chwili zastanowienia. Nie miał wtedy dużo pracy i mógł zająć się czymś ponadprogramowym. Właściwie, czyż takie empiryczne zetknięcie z oklumencją nie były w pewnym sensie ciekawym eksperymentem na możliwości ludzkiego mózgu?
- Oczywiście. Garrett wie, że uczę się oklumencji. I powiem mu o naszych planowanych sesjach – zapewniła go. Tak byłoby najlepiej dla nich wszystkich. – Mmm... Lyra – zarumieniła się leciutko, ale zgodziła się na swobodniejszą formę. Mimo różnicy wieku, jednak swobodniej się czuła, kiedy nazywano ją po prostu Lyrą. – W takim razie miło mi poznać... Billy – wymówiła ostrożnie zdrobnienie jego imienia, posyłając mu jednocześnie lekki uśmiech. I cóż, w końcu ten mężczyzna niedługo będzie się wdzierać do jej umysłu i naruszy jej przestrzeń w znacznie bardziej znaczący sposób niż zwracanie się do niej po imieniu, więc przejście na luźniejszą formę chyba nie zrobi im już większej różnicy.
- Mi również to odpowiada. Będąc artystką, mogę sama decydować o tym, kiedy oddaję się swojej pracy, więc z pewnością łatwiej będzie mi się dostosować – powiedziała, lekkim ruchem poprawiając zbłąkany rudy kosmyk. – W takim razie kolejny wtorek? – W końcu w tygodniu Garrett z reguły wracał później. – Gdyby coś się zmieniło, proszę wysłać mi sowę.
Spojrzała na mężczyznę. Miała nadzieję, że wszystko wypadnie pomyślnie i nie będzie żałować swojej decyzji o nauce oklumencji i dobrowolnym oddaniu się w ręce legilimenty.
- Zatem wtorek. - potwierdził. W innej sytuacji zapewne spytałby - chociaż z grzeczności - o jej zajęcie, bo dość mgliście kojarzył jedynie, że jest malarką, ale chwilowo za bardzo był zaabsorbowany kłopotliwymi planami, żeby pomyśleć o czymś takim.
Z pewnością będzie musiał sięgnąć do źródeł; poszperać w księgozbiorze, poszukać odpowiedniego podręcznika, by jeszcze raz przypomnieć sobie o teoretycznych podstawach. Nie chodziło przecież tylko o bycie intruzem i nauczanie poprzez praktykę; jeśli miał jej cokolwiek podpowiedzieć, być nauczycielem musiał również odkurzyć swoją wiedzę na temat zarówno oklumencji, jak i legilimencji.
- Postaraj się wcześniej jakoś... rozluźnić. - poradził, patrząc na nią wzrokiem nieco nieobecnym, kiedy wstawał już od stolika. Z zaaferowania zapomniałby pewnie się pożegnać - na szczęście jednak tak podstawowe odruchy były mu wpajane od dziecka i nie doszło do kompromitacji. - Do zobaczenia, lady Weasley. - Skłonił się, uśmiechnął z roztargnieniem i ruszył w drogę do domu. I przez cały czas jej trwania towarzyszyły mu rozmyślania na temat zaplanowanej sesji.
[zt]
Przejście między wąskimi regałami biblioteki, nie zawsze sprawiało przyjemność. Darcy jednak musiała przebrnąć przez kilka ciasno ustawionych półek, by dostać się do wybranego działu. Ostrożnie wymijała zakurzone pozycje, ale nie zauważyła, gdy po drugiej stronie regału, ktoś niefortunnie oparł się o chwiejną konstrukcję, która ze skrzypnięciem pochyliła się, blokując tym samym drogę wyjścia dla lady Rosier. Dodatkowo, brzeg jej długiej spódnicy został przytrzaśnięty, między wystające z drewnianej półki gwoździe. Była w pułapce, a winowajca umknął, nie poczuwając się do jakiejkolwiek pomocy.
Ratunku jednak mogła szukać we właśnie nadchodzącej Minnie, która mijała w zamyśleniu boczny korytarz, nie dostrzegając chwilowo zamieszania i kłopotu uwięzionej w potrzasku szlachcianki. Skupiała się na książce trzymanej w dłoniach, którą - idąc raźno - czytała, wodząc palcem po jasnych stronicach tomiszcza.
Datę spotkania możecie założyć sami. O skończonym wątku z rozwiązaną sytuacją możecie poinformować w doświadczeniu. Czara Ognia nie kontynuuje z Wami rozgrywki. Wszystko jest w Waszych rękach.
Miłej zabawy!
[bylobrzydkobedzieladnie]