Boczna czytelnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Boczna czytelnia
W bibliotece oprócz czytelni głównej, gdzie niekiedy wciąż panuje niesamowita kakofonia dźwięków wywołana nieprzyjemnym szuraniem butów, szelestem ksiąg, szeptem rozmów, zgrzytem przesuwanych krzeseł i głośniejszymi rozmowami gości, istnieje także boczna czytelnia. Jest to mniejsze pomieszczenie, prowadzą do niego ciężkie dębowe drzwi idealnie wręcz izolujące wszelkie dźwięki.
W bocznej czytelni znajdują się dwa wąskie rzędy regałów ustawionych pod ścianami. Na samym środku umiejscowiono zaś podłużny mahoniowy stolik, jak zwykle otoczony tuzinem krzeseł, a tuż przy jedynym oknie w pomieszczeniu stoi mały stoliczek i dwa fotele. Pomieszczanie oświetlają trzy małe żyrandole. Na ścianie tuż obok drzwi wisi ruchomy obraz przedstawiający Edwarda Burnetta Tylora, kawaler orderu Merlina trzeciej klasy, którego artykuły często ukazują się na łamach Walczącego Maga. Można tu spotkać przygotowujących się do do egzaminów młodych czarodziejów, jak i po prostu miłośników literatury ceniących sobie odosobnienie i ciszę.
W bocznej czytelni znajdują się dwa wąskie rzędy regałów ustawionych pod ścianami. Na samym środku umiejscowiono zaś podłużny mahoniowy stolik, jak zwykle otoczony tuzinem krzeseł, a tuż przy jedynym oknie w pomieszczeniu stoi mały stoliczek i dwa fotele. Pomieszczanie oświetlają trzy małe żyrandole. Na ścianie tuż obok drzwi wisi ruchomy obraz przedstawiający Edwarda Burnetta Tylora, kawaler orderu Merlina trzeciej klasy, którego artykuły często ukazują się na łamach Walczącego Maga. Można tu spotkać przygotowujących się do do egzaminów młodych czarodziejów, jak i po prostu miłośników literatury ceniących sobie odosobnienie i ciszę.
-Paryż jest piękny... - rozmarzyła się Isabelle. Lubiła też Londyn i chyba ogółem czuła się dobrze w dużych miastach, choć stało to nieco w sprzeczności z przywiązaniem Carrowów do polowań i natury.
-Nawet...jest taka mugolska rezydencja pod miastem, ojciec uparł się kiedyś aby zobaczyć ją pod osłoną nocy. Jest cała złota, naprawdę warta zobaczenia, gdyby nie mugole. - dodała ściszonym głosem, mając na myśli Wersal. Zarumieniła się nieco, bowiem podziw dla mugolskich rzeczy jej nie przystoił, ale tamto miejsce naprawdę robiło wrażenie. Szczególnie na fanach sztuki, takich jak Cressida. Sama Isabelle nigdy nie miała talentu do malowania, ale rodzina wpoiła jej podziw dla wszelkich form wyrazu artystycznego. W dodatku ostatnio nudziła się tak bardzo, że mogłaby wrócić do nieśmiałych prób literackich...
Nigdy nie rozmawiała z Cressidą, ani właściwie z nikim, o swoich kompleksach. O poczuciu bycia nieadekwatnym Smokiem z Beauxbatons i braku talentów artystycznych. I, co gorsza, o poczuciu bycia brzydką arystokratką. Nie była nieładna, ale nie była też piękna. Widziała, że inne damy mają więcej adoratorów. Do pewnego czasu nie przeszkadzało jej to, z pokorą wchodziła w rolę szarej myszki lub przyjaciółki. Była nawet za to wdzięczna - dzięki niepozorności mogła zaprzyjaźnić się w szkole z lordem Rosierem, a nie skończyć w roli jednej z jego smutnych adoratorek. Ale gdy poznała Percivala, kompleksy uderzyły z nią w ogromną siłą. Zasługiwał na najpiękniejszą z dam i na kogoś zdrowego, kto mógł mu powić gromadkę dzieci. A ona, obarczona chorobą, codziennie martwiła się o własną ciążę. Była wdzięczna, że udało się jej donosić ciążę, że zbliża się rozwiązanie. Zarazem bała się, że dziecko odziedziczy jej chorobę.
-Nie mogę się doczekać efektów. Cressido, czy miałabyś czas przyjechać do Sandal Castle i namalować coś do moich komnat? Po powrocie wydają mi się bardzo...puste, brak w nich wielu dekoracji. Ojciec na pewno znajdzie fundusze na nowe obrazy. - zaproponowała spontanicznie. Widać przywykła trochę do blichtru Nottów, a może desperacko szukała sposobu na to, by na powrót uczynić Sandal Castle swoim domem.
-Uzupełniamy się, ja jestem antytalentem z transmutacji. - roześmiała się. -Ledwo radziłam sobie z podstawowymi zaklęciami, moja różdżka chyba nie lubi tej dziedziny magii. A przemiana kogoś w zwierzę czy animagia to jakaś abstrakcja. - zażartowała, weselejąc na wspomnienie czasów w szkole.
-Mój ojciec jest uzdrowicielem, czasami pomaga mi w alchemii i nauce, ale jako lord i medyk bywa też zabiegany. - westchnęła. Zawahała się na moment i dodała:
-Nie zazdrościsz czasem mężczyznom, którzy mogą spotykać się i pobierać korepetycje od kogo tylko chcą? Całe życie muszę uważać na urodzenie i reputację każdej osoby, z którą się spotykam...a mój ojciec nie ma przed sobą żadnych ograniczeń. - podświadomie ściszyła głos. Nie wypadało jej tego mówić, a jednak nie mogła już dłużej milczeć. Od zdrady Percivala coraz bardziej ciążyła jej świadomość własnej zależności od innych. I fakt, że ojciec spotykał się z podejrzanymi osobami, a ona musiała wygłaszać mu rodowód własnych gości.
-Nawet...jest taka mugolska rezydencja pod miastem, ojciec uparł się kiedyś aby zobaczyć ją pod osłoną nocy. Jest cała złota, naprawdę warta zobaczenia, gdyby nie mugole. - dodała ściszonym głosem, mając na myśli Wersal. Zarumieniła się nieco, bowiem podziw dla mugolskich rzeczy jej nie przystoił, ale tamto miejsce naprawdę robiło wrażenie. Szczególnie na fanach sztuki, takich jak Cressida. Sama Isabelle nigdy nie miała talentu do malowania, ale rodzina wpoiła jej podziw dla wszelkich form wyrazu artystycznego. W dodatku ostatnio nudziła się tak bardzo, że mogłaby wrócić do nieśmiałych prób literackich...
Nigdy nie rozmawiała z Cressidą, ani właściwie z nikim, o swoich kompleksach. O poczuciu bycia nieadekwatnym Smokiem z Beauxbatons i braku talentów artystycznych. I, co gorsza, o poczuciu bycia brzydką arystokratką. Nie była nieładna, ale nie była też piękna. Widziała, że inne damy mają więcej adoratorów. Do pewnego czasu nie przeszkadzało jej to, z pokorą wchodziła w rolę szarej myszki lub przyjaciółki. Była nawet za to wdzięczna - dzięki niepozorności mogła zaprzyjaźnić się w szkole z lordem Rosierem, a nie skończyć w roli jednej z jego smutnych adoratorek. Ale gdy poznała Percivala, kompleksy uderzyły z nią w ogromną siłą. Zasługiwał na najpiękniejszą z dam i na kogoś zdrowego, kto mógł mu powić gromadkę dzieci. A ona, obarczona chorobą, codziennie martwiła się o własną ciążę. Była wdzięczna, że udało się jej donosić ciążę, że zbliża się rozwiązanie. Zarazem bała się, że dziecko odziedziczy jej chorobę.
-Nie mogę się doczekać efektów. Cressido, czy miałabyś czas przyjechać do Sandal Castle i namalować coś do moich komnat? Po powrocie wydają mi się bardzo...puste, brak w nich wielu dekoracji. Ojciec na pewno znajdzie fundusze na nowe obrazy. - zaproponowała spontanicznie. Widać przywykła trochę do blichtru Nottów, a może desperacko szukała sposobu na to, by na powrót uczynić Sandal Castle swoim domem.
-Uzupełniamy się, ja jestem antytalentem z transmutacji. - roześmiała się. -Ledwo radziłam sobie z podstawowymi zaklęciami, moja różdżka chyba nie lubi tej dziedziny magii. A przemiana kogoś w zwierzę czy animagia to jakaś abstrakcja. - zażartowała, weselejąc na wspomnienie czasów w szkole.
-Mój ojciec jest uzdrowicielem, czasami pomaga mi w alchemii i nauce, ale jako lord i medyk bywa też zabiegany. - westchnęła. Zawahała się na moment i dodała:
-Nie zazdrościsz czasem mężczyznom, którzy mogą spotykać się i pobierać korepetycje od kogo tylko chcą? Całe życie muszę uważać na urodzenie i reputację każdej osoby, z którą się spotykam...a mój ojciec nie ma przed sobą żadnych ograniczeń. - podświadomie ściszyła głos. Nie wypadało jej tego mówić, a jednak nie mogła już dłużej milczeć. Od zdrady Percivala coraz bardziej ciążyła jej świadomość własnej zależności od innych. I fakt, że ojciec spotykał się z podejrzanymi osobami, a ona musiała wygłaszać mu rodowód własnych gości.
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
- Owszem, jest. Choć nie potrafiłabym żyć na stałe w mieście, wolę posiadłości umiejscowione blisko natury – rzekła. Życie w mieście nie było dla niej. Zbyt tłoczno, głośno i za dużo ludzi. Cressida spędziła większość swojego życia w leśnej posiadłości Flintów, przywykła więc do spokoju i ciszy mąconej jedynie odgłosami lasu otaczającego dworek ze wszystkich stron. Dorastała w izolacji od zewnętrznego świata, przed pójściem do szkoły niemal nie mając kontaktu z nikim poza rodziną i przyjaciółmi rodu. Także Fawleyowie byli bliscy naturze i dbali o swoje otoczenie.
- Widziałaś ją kiedyś? – zapytała z ciekawością. Nie miała pojęcia o świecie mugoli, ale słyszała że potrafili tworzyć ładne budynki, choć nie zawsze, bo niektóre powstające współcześnie podobno wyglądały naprawdę cudacznie i pokracznie. Chociaż te warczące metalowe machiny poruszające się po Londynie bardzo ją przerażały, dlatego gdy odwiedzała miasto poruszała się po nim tak, by omijać jego mugolskie części i pojawiać się bezpośrednio w tych czarodziejskich.
Cressida doskonale wiedziała, jak to jest mieć kompleksy, bo sama była ich pełna od dziecka, dorastając w cieniu rodzeństwa i kuzynostwa. Zawsze była słabsza i niewystarczająca. Brat i siostra długo wyprzedzali ją na każdym polu poza malarstwem. Malarstwo jej ojciec uważał za mało przydatne, jeśli nie liczyć ilustrowania zielników. Umiejętność rozmawiania z ptakami w oczach ojca stawiała ją raczej w pozycji wybryku natury; wolałby, żeby urodziła się bez daru. Żeby przypadł on jego synowi, który miał dość silny charakter, by nie płakać nad każdym upolowanym przez członków rodziny ptakiem. Poza tym – była ruda i piegowata, co w oczach wielu uchodziło za skazę, nawet jeśli jej mąż uważał te cechy za piękne i niezwykłe. Był czas, kiedy ten wygląd, tak odróżniający ją od reszty rodziny, także budził w niej kompleksy. Inne dziewczęta miały piękne, alabastrowe twarze i jasne lub ciemne pukle, podczas gdy jej policzki i nosek pokrywały konstelacje złotawych piegów, a kosmyki połyskiwały ciemną rudością. Kończąc szkołę bała się, że żaden kawaler nie zwróci na nią uwagi i skończy jako stara panna, ale adorator znalazł się szybko i jedenaście miesięcy po opuszczeniu przez nią murów szkoły ją poślubił, próbując sprawić, by dostrzegła w sobie osobę zdolną, piękną i wartościową.
Nie uważała Isabelle za nieatrakcyjną; jej zdaniem miała swój naturalny urok, a jej delikatne rysy były przyjemne dla oka. Nie była może pięknością o jakby wykutych z marmuru rysach, ale Cressida chętnie namalowałaby jej portret.
- Z przyjemnością – zgodziła się. – Ostatni raz byłam w Sandal Castle we wrześniu, odwiedzając kuzynkę Aurelię, z którą wybrałyśmy się na przejażdżkę na ateonanach z waszych stajni. Ale chętnie ci coś namaluję, co mogłoby wnieść odrobinę koloru do twoich komnat.
Carrowowie byli przyjaciółmi jej panieńskiego rodu, więc w przeszłości zdarzało jej się bywać na ich włościach. Wtedy we wrześniu Isabelle była już (jeszcze?) lady Nott. Teraz znowu stanie się częścią swojego dawnego domu.
- Jeśli wyjadę do Francji, pewnie będę mogła ćwiczyć zaklęcia transmutacyjne bez ograniczeń – westchnęła. Zdecydowanie bardziej wolałaby jednak być w domu. Wolałaby, żeby sytuacja w Anglii się uspokoiła, ale jeśli miała wyjechać na pewien czas, próbowała szukać w tym jakichś pozytywów. Największym z pewnością będzie brak anomalii, które tam nie będą stanowić zagrożenia dla jej dzieci. – Ja też nie jestem jeszcze bardzo dobra, ale zanim nadeszła ta okropna burza, to radziłam sobie coraz lepiej. Teraz anomalie są coraz bardziej niebezpieczne, więc poprzestaję na teorii, ćwiczeniu wypowiadania inkantacji oraz ruchów różdżki.
No i animagia, ale do niej potrzebowała nie rzucania zaklęć, a siły woli, która mogła przetransmutować jej ciało. Zmienianie kogoś innego w zwierzę zaklęciem było dużo łatwiejsze, pewnie nie miałaby większych problemów ze zmienianiem kogoś w gęś czy królika - choć oczywiście nie wypadało jej tego robić, dlatego przed anomaliami zwykle ćwiczyła na innych obiektach. Ale najtrudniejsze zaklęcia pozostawały jeszcze poza jej zasięgiem. Do przemiany także jeszcze jej brakowało.
- Pamiętam jednak, kim jestem i pielęgnuję przede wszystkim zainteresowania artystyczne. Nam, damom, nie dane będzie zostanie mistrzami magii, ale możemy doskonalić się w innych rzeczach. – Kobietom z dobrych rodów nie uchodziło używać magii w celach pojedynkowych, dlatego rzadko która rozwijała się magicznie na wysoki poziom, chyba że w alchemii lub dziedzinach nie polegających na rzucaniu zaklęć. Wiele kobiet Flintów zajmowało się zielarstwem i magibotaniką, kobiety Fawleyów w większości zostawały artystkami biegłymi w różnych dziedzinach sztuki. Każdy ród miał zamiłowania, które krzewił. Alchemia nie była typową pasją Carrowów, ale jej wykonywanie nie uwłaczało kobiecie.
- To naturalne, że musimy uważać na towarzystwo i dobierać je ostrożnie. Ale przecież również mężczyznom wiele rzeczy nie uchodzi, a odpowiedzialność, którą dźwigają, jest o wiele większa. To tylko tak nam się wydaje, że nie mają żadnych ograniczeń, ale tak naprawdę każdy je ma – odezwała się. Nawet mężczyznom nie wypadałoby przyjaźnić się z czarodziejami mugolskiego pochodzenia i traktować ich jak równych sobie. Także, a może przede wszystkim mężczyźni musieli pamiętać o rodowych zasadach. Ich poczynania były nawet bardziej znamienne niż poczynania kobiet, bo to mężczyźni dźwigali na swoich barkach ciężar odpowiednich politycznych posunięć. Z jednej strony wolno im było więcej i więcej im wybaczano, a z drugiej ich ewentualne przewiny były bardziej brzemienne w skutkach. Cressida już wolała być kobietą. Stać w cieniu, chować się za plecami rodziny i nie musieć nosić tak dużej odpowiedzialności jak mężczyźni. Zarówno bycie kobietą, jak i mężczyzną miało swoje zalety, ale i wady. Cressida akceptowała jednak swoje miejsce w porządku rzeczy, miłowała złotą klatkę, w której przyszło jej żyć, a mąż i tak zapewniał jej wiele swobody, więcej niż ojciec. Musiała tylko na siebie uważać i nie mogła opuszczać dworu bez opieki, co było podyktowane ostrożnością i troską o jej bezpieczeństwo. Teraz żadna młoda lady ani młoda kobieta w ogóle nie powinna poruszać się po Londynie samotnie.
- Widziałaś ją kiedyś? – zapytała z ciekawością. Nie miała pojęcia o świecie mugoli, ale słyszała że potrafili tworzyć ładne budynki, choć nie zawsze, bo niektóre powstające współcześnie podobno wyglądały naprawdę cudacznie i pokracznie. Chociaż te warczące metalowe machiny poruszające się po Londynie bardzo ją przerażały, dlatego gdy odwiedzała miasto poruszała się po nim tak, by omijać jego mugolskie części i pojawiać się bezpośrednio w tych czarodziejskich.
Cressida doskonale wiedziała, jak to jest mieć kompleksy, bo sama była ich pełna od dziecka, dorastając w cieniu rodzeństwa i kuzynostwa. Zawsze była słabsza i niewystarczająca. Brat i siostra długo wyprzedzali ją na każdym polu poza malarstwem. Malarstwo jej ojciec uważał za mało przydatne, jeśli nie liczyć ilustrowania zielników. Umiejętność rozmawiania z ptakami w oczach ojca stawiała ją raczej w pozycji wybryku natury; wolałby, żeby urodziła się bez daru. Żeby przypadł on jego synowi, który miał dość silny charakter, by nie płakać nad każdym upolowanym przez członków rodziny ptakiem. Poza tym – była ruda i piegowata, co w oczach wielu uchodziło za skazę, nawet jeśli jej mąż uważał te cechy za piękne i niezwykłe. Był czas, kiedy ten wygląd, tak odróżniający ją od reszty rodziny, także budził w niej kompleksy. Inne dziewczęta miały piękne, alabastrowe twarze i jasne lub ciemne pukle, podczas gdy jej policzki i nosek pokrywały konstelacje złotawych piegów, a kosmyki połyskiwały ciemną rudością. Kończąc szkołę bała się, że żaden kawaler nie zwróci na nią uwagi i skończy jako stara panna, ale adorator znalazł się szybko i jedenaście miesięcy po opuszczeniu przez nią murów szkoły ją poślubił, próbując sprawić, by dostrzegła w sobie osobę zdolną, piękną i wartościową.
Nie uważała Isabelle za nieatrakcyjną; jej zdaniem miała swój naturalny urok, a jej delikatne rysy były przyjemne dla oka. Nie była może pięknością o jakby wykutych z marmuru rysach, ale Cressida chętnie namalowałaby jej portret.
- Z przyjemnością – zgodziła się. – Ostatni raz byłam w Sandal Castle we wrześniu, odwiedzając kuzynkę Aurelię, z którą wybrałyśmy się na przejażdżkę na ateonanach z waszych stajni. Ale chętnie ci coś namaluję, co mogłoby wnieść odrobinę koloru do twoich komnat.
Carrowowie byli przyjaciółmi jej panieńskiego rodu, więc w przeszłości zdarzało jej się bywać na ich włościach. Wtedy we wrześniu Isabelle była już (jeszcze?) lady Nott. Teraz znowu stanie się częścią swojego dawnego domu.
- Jeśli wyjadę do Francji, pewnie będę mogła ćwiczyć zaklęcia transmutacyjne bez ograniczeń – westchnęła. Zdecydowanie bardziej wolałaby jednak być w domu. Wolałaby, żeby sytuacja w Anglii się uspokoiła, ale jeśli miała wyjechać na pewien czas, próbowała szukać w tym jakichś pozytywów. Największym z pewnością będzie brak anomalii, które tam nie będą stanowić zagrożenia dla jej dzieci. – Ja też nie jestem jeszcze bardzo dobra, ale zanim nadeszła ta okropna burza, to radziłam sobie coraz lepiej. Teraz anomalie są coraz bardziej niebezpieczne, więc poprzestaję na teorii, ćwiczeniu wypowiadania inkantacji oraz ruchów różdżki.
No i animagia, ale do niej potrzebowała nie rzucania zaklęć, a siły woli, która mogła przetransmutować jej ciało. Zmienianie kogoś innego w zwierzę zaklęciem było dużo łatwiejsze, pewnie nie miałaby większych problemów ze zmienianiem kogoś w gęś czy królika - choć oczywiście nie wypadało jej tego robić, dlatego przed anomaliami zwykle ćwiczyła na innych obiektach. Ale najtrudniejsze zaklęcia pozostawały jeszcze poza jej zasięgiem. Do przemiany także jeszcze jej brakowało.
- Pamiętam jednak, kim jestem i pielęgnuję przede wszystkim zainteresowania artystyczne. Nam, damom, nie dane będzie zostanie mistrzami magii, ale możemy doskonalić się w innych rzeczach. – Kobietom z dobrych rodów nie uchodziło używać magii w celach pojedynkowych, dlatego rzadko która rozwijała się magicznie na wysoki poziom, chyba że w alchemii lub dziedzinach nie polegających na rzucaniu zaklęć. Wiele kobiet Flintów zajmowało się zielarstwem i magibotaniką, kobiety Fawleyów w większości zostawały artystkami biegłymi w różnych dziedzinach sztuki. Każdy ród miał zamiłowania, które krzewił. Alchemia nie była typową pasją Carrowów, ale jej wykonywanie nie uwłaczało kobiecie.
- To naturalne, że musimy uważać na towarzystwo i dobierać je ostrożnie. Ale przecież również mężczyznom wiele rzeczy nie uchodzi, a odpowiedzialność, którą dźwigają, jest o wiele większa. To tylko tak nam się wydaje, że nie mają żadnych ograniczeń, ale tak naprawdę każdy je ma – odezwała się. Nawet mężczyznom nie wypadałoby przyjaźnić się z czarodziejami mugolskiego pochodzenia i traktować ich jak równych sobie. Także, a może przede wszystkim mężczyźni musieli pamiętać o rodowych zasadach. Ich poczynania były nawet bardziej znamienne niż poczynania kobiet, bo to mężczyźni dźwigali na swoich barkach ciężar odpowiednich politycznych posunięć. Z jednej strony wolno im było więcej i więcej im wybaczano, a z drugiej ich ewentualne przewiny były bardziej brzemienne w skutkach. Cressida już wolała być kobietą. Stać w cieniu, chować się za plecami rodziny i nie musieć nosić tak dużej odpowiedzialności jak mężczyźni. Zarówno bycie kobietą, jak i mężczyzną miało swoje zalety, ale i wady. Cressida akceptowała jednak swoje miejsce w porządku rzeczy, miłowała złotą klatkę, w której przyszło jej żyć, a mąż i tak zapewniał jej wiele swobody, więcej niż ojciec. Musiała tylko na siebie uważać i nie mogła opuszczać dworu bez opieki, co było podyktowane ostrożnością i troską o jej bezpieczeństwo. Teraz żadna młoda lady ani młoda kobieta w ogóle nie powinna poruszać się po Londynie samotnie.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
-Wtedy z ojcem... - odpowiedziała szczerze, a rumieniec na jej policzkach pogłębił się. Zwiedzanie nocą mugolskich atrakcji nie było czymś godnym damy, ale jej ojciec miał czasem zwariowane pomysły. I nie miał syna, co przekładało się na lekką rękę w stosunku do Isabelle. Poza tym, nikt nie znał ich w tamtych okolicach i nikt nigdy się o tym nie dowiedział.
-Znał pewnego czarodzieja, który zajmował się zarówno sztuką czarodziejską, jak i mugolską. Dzięki niemu zwiedzaliśmy pałac po zmroku, gdy w pobliżu nie było żadnych mugoli. Bardzo się bałam, ale było naprawdę widowiskowo. Sale ociekające złotem, ogromna sala balowa ze zdobionymi lustrami na szerokość ścian... To miejsce byłoby godne angielskich lordów. - uśmiechnęła się blado, nie rozumiejąc jak mugolski cesarz mógł zbudować coś tak pięknego.
-W takim razie zapraszam do Sandal Castle. Aurelia niestety już tam nie przebywa, ale ojciec i ja ucieszymy się z wizyty i nowych dzieł sztuki! - ożywiła się. Było jej nieco smutno, że jest jedyną młodą damą w rodzinnej posiadłości, ale miała nadzieję, że Aurelia niedługo wróci do domu. Na razie zostawało jej cieszenie się odwiedzinami gości. Była introwertyczką, ale z powodu nudy i żałoby wyczekiwała wszelkich odwiedzin gorliwiej niż zwykle.
-Mam nadzieję, że niedługo magia wróci do normy. - przytaknęła ochoczo. Okropna burza utrudniała też tradycyjne polowania Carrowów. Z powodu choroby, rzadko mogła brać w nich udział. Między innymi dlatego zajęła się alchemią.
-Tak, każdego definiuje rola społeczna. - przyznała, ale właściwie dlatego, że nie lubiła różnic w poglądach. Percival został skazany na zapomnienie swoją decyzją, ale to wciąż była jego decyzja. Właśnie od Stonehenge Isabelle zaczęło doskwierać, że była w pełni zależna od nieodpowiedzialnego męża, potulnego ojca i surowego nestora. Nic, co by zrobiła, nie mogło zmienić teraz jej losu. W przeszości była w stanie uniknąć niechcianych znajomości dzięki dyplomacji, manipulacji, lub kłamstwom, ale pewne rzeczy ją przerastały i na zawsze pozostaną poza jej kontrolą. Złota klatka może cieszyć tylko, jeśli jest wygodna.
-Powinnam się zbierać, ojciec ma na mnie poczekać pod biblioteką. - dzięki jego wizycie w mieście, mogła poruszać się w mieście pod eskortą. Zwykle służby, ale zdecydowanie wolała spacery z nim. Był ciekawym rozmówcą. -Będę niecierpliwie wyczekiwać Twojej wizyty. Bardzo miło cię widzieć, Cressido. - uśmiechnęła się ciepło.
-Znał pewnego czarodzieja, który zajmował się zarówno sztuką czarodziejską, jak i mugolską. Dzięki niemu zwiedzaliśmy pałac po zmroku, gdy w pobliżu nie było żadnych mugoli. Bardzo się bałam, ale było naprawdę widowiskowo. Sale ociekające złotem, ogromna sala balowa ze zdobionymi lustrami na szerokość ścian... To miejsce byłoby godne angielskich lordów. - uśmiechnęła się blado, nie rozumiejąc jak mugolski cesarz mógł zbudować coś tak pięknego.
-W takim razie zapraszam do Sandal Castle. Aurelia niestety już tam nie przebywa, ale ojciec i ja ucieszymy się z wizyty i nowych dzieł sztuki! - ożywiła się. Było jej nieco smutno, że jest jedyną młodą damą w rodzinnej posiadłości, ale miała nadzieję, że Aurelia niedługo wróci do domu. Na razie zostawało jej cieszenie się odwiedzinami gości. Była introwertyczką, ale z powodu nudy i żałoby wyczekiwała wszelkich odwiedzin gorliwiej niż zwykle.
-Mam nadzieję, że niedługo magia wróci do normy. - przytaknęła ochoczo. Okropna burza utrudniała też tradycyjne polowania Carrowów. Z powodu choroby, rzadko mogła brać w nich udział. Między innymi dlatego zajęła się alchemią.
-Tak, każdego definiuje rola społeczna. - przyznała, ale właściwie dlatego, że nie lubiła różnic w poglądach. Percival został skazany na zapomnienie swoją decyzją, ale to wciąż była jego decyzja. Właśnie od Stonehenge Isabelle zaczęło doskwierać, że była w pełni zależna od nieodpowiedzialnego męża, potulnego ojca i surowego nestora. Nic, co by zrobiła, nie mogło zmienić teraz jej losu. W przeszości była w stanie uniknąć niechcianych znajomości dzięki dyplomacji, manipulacji, lub kłamstwom, ale pewne rzeczy ją przerastały i na zawsze pozostaną poza jej kontrolą. Złota klatka może cieszyć tylko, jeśli jest wygodna.
-Powinnam się zbierać, ojciec ma na mnie poczekać pod biblioteką. - dzięki jego wizycie w mieście, mogła poruszać się w mieście pod eskortą. Zwykle służby, ale zdecydowanie wolała spacery z nim. Był ciekawym rozmówcą. -Będę niecierpliwie wyczekiwać Twojej wizyty. Bardzo miło cię widzieć, Cressido. - uśmiechnęła się ciepło.
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
Cressida uśmiechnęła się, zdając sobie jednocześnie sprawą, że to było kontrowersyjne. Ale za granicą prawdopodobnie łatwiej było ukryć podobne ekscesy przed brytyjskimi wyższymi sferami. Tam i tak byli obcymi, nikt nie patrzył na każdy ich ruch tak jak tu, w Anglii. Pod pewnymi względami tak było lepiej, bo nie lubiła być na świeczniku, ale pod innymi wiedziała, że jej dom był tutaj, a nie we Francji. Jej ojciec prędzej by umarł niż wyjechał, ale starych drzew nie dało się przesadzać. A Cressida musiała myśleć przede wszystkim o dobru dzieci. Isabelle pewnie także niedługo się przekona jak to jest kochać kogoś tak bardzo, tym bardziej że raczej już nie będzie miała szansy na kolejne dzieci. Ale Cressie chciałaby kiedyś mieć ich jeszcze więcej, jak czasy się uspokoją. Zawsze marzyła o licznej gromadce.
- Och, naprawdę szkoda, że jej nie ma, ale do ciebie przybędę równie chętnie i namaluję coś ładnego – zapewniła.
Zdawała sobie sprawę, że samotność na dłuższą metę nudziła i męczyła. Dlatego tak brakowało jej częstych wizyt u panieńskiego rodu i możliwości regularnego spędzania czasu z rodzeństwem. Krewni Williama się starali, ale nie mogli w pełni zastąpić prawdziwej rodziny, przynajmniej jeszcze nie teraz. To nie z nimi dzieliła lata dzieciństwa i młodości, a Cressida miała to do siebie, że zawierała bliższe więzi powoli i ostrożnie – chociaż z Williamem poszło to zaskakująco szybko, zupełnie jakby naprawdę odnaleźli w sobie pokrewieństwo dusz i często nawet nie potrzebowali słów, żeby się zrozumieć, choć pod wieloma względami byli swoimi przeciwieństwami. Ona nieśmiała, niepewna siebie i zakompleksiona, on świetnie radził sobie na salonach i nie brakowało mu tej pewności. Dlaczego więc zamiast wybrać jeden z tych najpiękniejszych kwiatów, wybrał jeden z tych skromniejszych, rosnących na uboczu i przegapianych przez innych? Niemniej jednak dzięki temu miała dziś dobrego, szanującego ją męża i dwoje dzieci. Mimo bycia wybrakowaną dostała szansę, by spełnić marzenie o założeniu rodziny.
- Też mam taką nadzieję – przytaknęła, naprawdę marząc o tym, żeby tak było.
Cressida również zdawała sobie sprawę z tego, że jest zależna od mężczyzn, kiedyś od ojca, teraz od męża. Wiedziała też, że dla społeczeństwa była wartościowa póki miała męża, a Isabelle z chwilą zdrady Percivala stała się w pewnym sensie wdową. I o ile mężczyźni mogli ożenić się po raz drugi bez większych kontrowersji, tak kobietom było o wiele trudniej. Mężczyźni mogli też zwlekać dłużej, podczas gdy kobieta po przekroczeniu wieku dwudziestu pięciu lat była już starą panną, a i trochę wcześniej już zaczynały się plotki i komentarze na temat przedłużającej się samotności. Poza tym to mężczyźni często decydowali o ich życiu; młode dziewczęta nie mogły same wybrać sobie mężów, a musiały poślubiać tych, których wybrali dla nich ojcowie i nestorzy. Cressida nawet nie potrafiła sobie wyobrazić, jak to jest samej decydować o takich sprawach jak wybór osoby, z którą spędzi się resztę życia. Zdecydowana większość małżeństw w jej otoczeniu była aranżowana łącznie z jej własnym. Ponadto Isabelle z racji swojej zależności ucierpiała wskutek nie własnych win, a jej męża, i tylko dobroci panieńskiego rodu zawdzięczała to, że mogła wrócić i nie została skazana na samotną tułaczkę bez nazwiska. Cressida mogła się więc cieszyć, że jej mąż miał odpowiednie poglądy i że dbał o swoją rodzinę, i i tak dawał jej pod wieloma względami dużo swobody, pozwalając na rozwijanie zainteresowań oraz podtrzymywanie bliskich relacji z panieńskim rodem.
Skinęła więc głową, już nie wgłębiając się w rozmowy na ten temat, skoro Isabelle musiała się zbierać. Ona sama też nie mogła przedłużać tej wizyty.
- Ja też – odezwała się. – Ciebie również miło było zobaczyć. Termin spotkania możemy ustalić listownie, mam nadzieję, że nie będziemy musiały czekać na nie długo...
Niestety wiele aspektów ich życia było zależnych od kaprysów anomalii. Cressida nie wiedziała więc, kiedy będzie mogła złożyć Isabelle wizytę. Uśmiechnęła się i pożegnała z nią ciepło, po czym wzięła wybrane wcześniej książki i po wypożyczeniu ich wraz z krewnymi, którym towarzyszyła, opuścili bibliotekę.
| zt. x 2
- Och, naprawdę szkoda, że jej nie ma, ale do ciebie przybędę równie chętnie i namaluję coś ładnego – zapewniła.
Zdawała sobie sprawę, że samotność na dłuższą metę nudziła i męczyła. Dlatego tak brakowało jej częstych wizyt u panieńskiego rodu i możliwości regularnego spędzania czasu z rodzeństwem. Krewni Williama się starali, ale nie mogli w pełni zastąpić prawdziwej rodziny, przynajmniej jeszcze nie teraz. To nie z nimi dzieliła lata dzieciństwa i młodości, a Cressida miała to do siebie, że zawierała bliższe więzi powoli i ostrożnie – chociaż z Williamem poszło to zaskakująco szybko, zupełnie jakby naprawdę odnaleźli w sobie pokrewieństwo dusz i często nawet nie potrzebowali słów, żeby się zrozumieć, choć pod wieloma względami byli swoimi przeciwieństwami. Ona nieśmiała, niepewna siebie i zakompleksiona, on świetnie radził sobie na salonach i nie brakowało mu tej pewności. Dlaczego więc zamiast wybrać jeden z tych najpiękniejszych kwiatów, wybrał jeden z tych skromniejszych, rosnących na uboczu i przegapianych przez innych? Niemniej jednak dzięki temu miała dziś dobrego, szanującego ją męża i dwoje dzieci. Mimo bycia wybrakowaną dostała szansę, by spełnić marzenie o założeniu rodziny.
- Też mam taką nadzieję – przytaknęła, naprawdę marząc o tym, żeby tak było.
Cressida również zdawała sobie sprawę z tego, że jest zależna od mężczyzn, kiedyś od ojca, teraz od męża. Wiedziała też, że dla społeczeństwa była wartościowa póki miała męża, a Isabelle z chwilą zdrady Percivala stała się w pewnym sensie wdową. I o ile mężczyźni mogli ożenić się po raz drugi bez większych kontrowersji, tak kobietom było o wiele trudniej. Mężczyźni mogli też zwlekać dłużej, podczas gdy kobieta po przekroczeniu wieku dwudziestu pięciu lat była już starą panną, a i trochę wcześniej już zaczynały się plotki i komentarze na temat przedłużającej się samotności. Poza tym to mężczyźni często decydowali o ich życiu; młode dziewczęta nie mogły same wybrać sobie mężów, a musiały poślubiać tych, których wybrali dla nich ojcowie i nestorzy. Cressida nawet nie potrafiła sobie wyobrazić, jak to jest samej decydować o takich sprawach jak wybór osoby, z którą spędzi się resztę życia. Zdecydowana większość małżeństw w jej otoczeniu była aranżowana łącznie z jej własnym. Ponadto Isabelle z racji swojej zależności ucierpiała wskutek nie własnych win, a jej męża, i tylko dobroci panieńskiego rodu zawdzięczała to, że mogła wrócić i nie została skazana na samotną tułaczkę bez nazwiska. Cressida mogła się więc cieszyć, że jej mąż miał odpowiednie poglądy i że dbał o swoją rodzinę, i i tak dawał jej pod wieloma względami dużo swobody, pozwalając na rozwijanie zainteresowań oraz podtrzymywanie bliskich relacji z panieńskim rodem.
Skinęła więc głową, już nie wgłębiając się w rozmowy na ten temat, skoro Isabelle musiała się zbierać. Ona sama też nie mogła przedłużać tej wizyty.
- Ja też – odezwała się. – Ciebie również miło było zobaczyć. Termin spotkania możemy ustalić listownie, mam nadzieję, że nie będziemy musiały czekać na nie długo...
Niestety wiele aspektów ich życia było zależnych od kaprysów anomalii. Cressida nie wiedziała więc, kiedy będzie mogła złożyć Isabelle wizytę. Uśmiechnęła się i pożegnała z nią ciepło, po czym wzięła wybrane wcześniej książki i po wypożyczeniu ich wraz z krewnymi, którym towarzyszyła, opuścili bibliotekę.
| zt. x 2
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
8.11?
Chociaż listopadowe anomalie pogodowe nie sprzyjały zbyt długim spacerom, tego dnia odważyła się stawić czoła niemalże litej ścianie deszczu, który regularnie zalewał Londyn. Monotonia warunków atmosferycznych oraz cienie chłodnych, szarych dni, zdawały się przesiąkać przez ściany Pallas Manor, czyniąc je, szczególnie na standardy Crouchów, wyjątkowo bezbarwnym oraz wygłuszonym. Pośród ciągu tych samych dni poszukiwała dla siebie zajęcia, zaglądała do rodowej biblioteki i tylko niekiedy zajmowała się tłumaczeniem zleconych dzieł – z rzadka zwykła dopadać ją niemoc i brak chęci twórczych, gdy oddalała od siebie wszelką pracę związaną z tłumaczeniami, a ta owładnęła ją akurat teraz, gdy nie tylko nie potrafiła zagłębić się w wir dotychczasowych obowiązków, ale również nie odnajdywała ukojenia w swoich zainteresowaniach.
Snuła się więc po rodzinnym domu, niemo obserwując innych, którzy popadali w mniej lub bardziej porównywalną niemoc, oglądając po raz kolejny te same zakątki i trwając w kole identycznych rozmów. Marzyła, aby pozbyć się tej posępnej rutyny, aby odzyskać chęci i na nowo móc popaść w swój znany, dynamiczny rytm.
Lub przynajmniej strząsnąć z ramion kurz niejasnej awersji oraz niepokoju.
Okazja nadarzyła się niemalże sama – przypadkiem dotarło do niej, że jej brat zamierza wyrwać się z rezydencji; słyszała dyskusję, jaką toczył z kuzynem, nie wprost i odrobinę zbyt skromnie chwaląc się, iż najbliższa rozmowa, jaką ma odbyć z przedstawicielem Ministerstwa Magii w Bibliotece Londyńskiej, może znacznie zaważyć na jego karierze. Gdy tylko oddalił się, zapewne w celu dokonania odpowiednich przygotowań, zatrzymała go, bez zbędnych próśb, oświadczając, że potrzebuje przeszukać zbiory wspomnianego księgozbioru, aby móc dokończyć swoje zlecenie, a, uprzedzając jego ewentualny brak zgody, dodała, że jeśli spróbuje jej to utrudnić, nie omieszka przekazać wujowi Amadeusowi, z jakiego powodu nie mogła przekazać tłumaczenia jego bliskiemu współpracownikowi. Typ sposobem najdroższy Lorus, w imieniu ich dwójki, przekazał ojcu, gdzie i dlaczego wybiera się razem z siostrą, a także obiecał powrócić o odpowiedniej porze z nią u boku.
Dzięki temu kilkanaście minut później, u progu bocznych czytelni, z odpowiednią literaturą w dłoni oddalała się od brata, przy okazji usiłując dojść do ładu z niesfornymi lokami, które, choć osłonięte przed deszczem, pod wpływem wilgoci zdawały się zawijać w złote pierścienie z jeszcze większą intensywnością. Wzrokiem przy tym uważnie lustrowała swoje otoczenie, poszukując miejsca, które zapewni nie tylko spokój, ale również atmosferę, niezbędną, aby jej motywacja powróciła i tchnęła siły ku największej pasji. Zatrzymała się przy ostatniej sali, zdecydowanie mniejszej, dotychczas pustej i zasiadła przy stoliku pod jednym z regałów, odrobinę tonąc w wygodnym fotelu. Ułożyła obok siebie dwie księgi – jedną grubszą oraz zdecydowanie cieńszą, od której też rozpoczęła, otwierając ją nie na pierwszej stronie, a nieco dalej i zaraz potem odpływając w świat grecki oraz antyku. Oparła brodę na jednej dłoni, drugą lekko przytrzymując delikatny pergamin, a jej spojrzenie utonęło pośród słów, ani przez moment nie strącając uwagi z odrobinę wyblakłych liter.
Chociaż listopadowe anomalie pogodowe nie sprzyjały zbyt długim spacerom, tego dnia odważyła się stawić czoła niemalże litej ścianie deszczu, który regularnie zalewał Londyn. Monotonia warunków atmosferycznych oraz cienie chłodnych, szarych dni, zdawały się przesiąkać przez ściany Pallas Manor, czyniąc je, szczególnie na standardy Crouchów, wyjątkowo bezbarwnym oraz wygłuszonym. Pośród ciągu tych samych dni poszukiwała dla siebie zajęcia, zaglądała do rodowej biblioteki i tylko niekiedy zajmowała się tłumaczeniem zleconych dzieł – z rzadka zwykła dopadać ją niemoc i brak chęci twórczych, gdy oddalała od siebie wszelką pracę związaną z tłumaczeniami, a ta owładnęła ją akurat teraz, gdy nie tylko nie potrafiła zagłębić się w wir dotychczasowych obowiązków, ale również nie odnajdywała ukojenia w swoich zainteresowaniach.
Snuła się więc po rodzinnym domu, niemo obserwując innych, którzy popadali w mniej lub bardziej porównywalną niemoc, oglądając po raz kolejny te same zakątki i trwając w kole identycznych rozmów. Marzyła, aby pozbyć się tej posępnej rutyny, aby odzyskać chęci i na nowo móc popaść w swój znany, dynamiczny rytm.
Lub przynajmniej strząsnąć z ramion kurz niejasnej awersji oraz niepokoju.
Okazja nadarzyła się niemalże sama – przypadkiem dotarło do niej, że jej brat zamierza wyrwać się z rezydencji; słyszała dyskusję, jaką toczył z kuzynem, nie wprost i odrobinę zbyt skromnie chwaląc się, iż najbliższa rozmowa, jaką ma odbyć z przedstawicielem Ministerstwa Magii w Bibliotece Londyńskiej, może znacznie zaważyć na jego karierze. Gdy tylko oddalił się, zapewne w celu dokonania odpowiednich przygotowań, zatrzymała go, bez zbędnych próśb, oświadczając, że potrzebuje przeszukać zbiory wspomnianego księgozbioru, aby móc dokończyć swoje zlecenie, a, uprzedzając jego ewentualny brak zgody, dodała, że jeśli spróbuje jej to utrudnić, nie omieszka przekazać wujowi Amadeusowi, z jakiego powodu nie mogła przekazać tłumaczenia jego bliskiemu współpracownikowi. Typ sposobem najdroższy Lorus, w imieniu ich dwójki, przekazał ojcu, gdzie i dlaczego wybiera się razem z siostrą, a także obiecał powrócić o odpowiedniej porze z nią u boku.
Dzięki temu kilkanaście minut później, u progu bocznych czytelni, z odpowiednią literaturą w dłoni oddalała się od brata, przy okazji usiłując dojść do ładu z niesfornymi lokami, które, choć osłonięte przed deszczem, pod wpływem wilgoci zdawały się zawijać w złote pierścienie z jeszcze większą intensywnością. Wzrokiem przy tym uważnie lustrowała swoje otoczenie, poszukując miejsca, które zapewni nie tylko spokój, ale również atmosferę, niezbędną, aby jej motywacja powróciła i tchnęła siły ku największej pasji. Zatrzymała się przy ostatniej sali, zdecydowanie mniejszej, dotychczas pustej i zasiadła przy stoliku pod jednym z regałów, odrobinę tonąc w wygodnym fotelu. Ułożyła obok siebie dwie księgi – jedną grubszą oraz zdecydowanie cieńszą, od której też rozpoczęła, otwierając ją nie na pierwszej stronie, a nieco dalej i zaraz potem odpływając w świat grecki oraz antyku. Oparła brodę na jednej dłoni, drugą lekko przytrzymując delikatny pergamin, a jej spojrzenie utonęło pośród słów, ani przez moment nie strącając uwagi z odrobinę wyblakłych liter.
Gość
Gość
Biblioteki to raczej nie była moja bajka. Nawet w Hogwarcie zaglądałem tam głównie po to, by pobaraszkować między regałami z kolejnymi chętnymi dziewczętami. Bibliotekarka totalnie mnie nienawidziła, do tego stopnia, że jak tylko przekraczałem próg, to sunęła za mną jak cień, dysząc mi prosto w kark. Ale jej tu nie było i chociaż po wejściu do tej skarbnicy ksiąg wszelakich, poczułem niepokojące mrowienie w okolicach szyi, to jednak ustało równie szybko co się pojawiło, a czujne spojrzenie tutejszej obsługi powędrowało ku kolejnym gościom. Kroczyłem między regałami, delektując się kolejnymi bodźcami, które nienachalnie zaczepiały każdy zmysł - w nozdrzach czułem zapach starych ksiąg, pomieszany z kręcącymi drobinkami kurzu, które łaskotały w nos sprawiając, że chciało mi się kichać; pod palcami fakturę kolejnych stron, grubszych i cienkich, okładki wykonane z różnych materiałów - skórzane i tylko skórę udające, papierowe i twarde, wypolerowane prawie że do połysku; słyszałem szuranie krzeseł, szmer przerzucanych stron, pojedyncze słowa wypowiadane szeptem - cały ten pozorny harmider zdawał się oddalać z każdym moim kolejnym krokiem i już za moment słyszałem tylko stukot obcasów o podłogę. Kolejne bodźce zaatakowały oczy, bo dostrzegłem ją zaraz po przekroczeniu progu bocznej czytelni. Spoczywała w jednym z foteli, całkowicie pogrążona w lekturze. Była piękna, ale nie dlatego, że jasne loki spływały kaskadami wzdłuż młodego lica, nie przez czarujące spojrzenie i szklane ślepia skryte pod firanami rzęs, nie dzięki kształtnym, różowym wargom i nie przez dwa urocze pieprzyki osiadłe na twarzy. Była niezwykła w swoim zamyśleniu, w ściągniętych wargach i zmarszczonym nosku... Zatrzymałem się na moment, przez krótką chwilę napawając tym niecodziennym widokiem. Zacisnąłem mocniej ramiona wokół potężnej księgi, którą zamierzałem spenetrować dzisiejszego popołudnia - Transmutacja dla początkujących - głosił tytuł wypisany na okładce perłowymi, mieniącymi się literami. Przez krótką chwilę wahałem się czy powinienem przeszkadzać jej w tym upajającym wręcz skupieniu, ale ostatecznie ruszyłem w tamtą stronę, zajmując drugi z foteli. Moje spojrzenie powędrowało w kierunku dziewczyny, a usta wygięły się w delikatnym uśmiechu. Otworzyłem księgę na losowej stronie, przesuwając wzrokiem po kilku kolejnych wersach, ale niewiele z tego zrozumiałem, bo ciągle rozpraszała mnie obecność nieznajomej.
- To musi być naprawdę ciekawa historia... - rzuciłem szeptem, zerkając w jej kierunku.
- To musi być naprawdę ciekawa historia... - rzuciłem szeptem, zerkając w jej kierunku.
Przywykła do bycia obserwowaną.
W dzieciństwie niemalże na każdym kroku śledziło ją kilkanaście par zmęczonych oczu piastunek, podążających jej tropem pośród przestrzeni rodzinnej rezydencji, towarzyszyły jej również uważne spojrzenia nauczycieli - twarde, nieustępliwe oraz dokładne, niemalże namacalne w swoim ciężarze lokującym się na wysokości dziewczęcych ramion. Był również ostrożny wzrok rodziców, wyczulony na punkcie wszelkich niewłaściwych odchyleń oraz zachowań, a później również i Lorusa, przenikliwe, bliźniacze oczy lustrujące każdy stawiany krok, drgnięcie czy skurcz mięśni. I choć w jej żyłach nie płynął willi czar, ściągała spojrzenia reszty otoczenia; być może nie magnetycznie, nie bezwarunkowo i nie zawsze, lecz zwykle nie pozostawała przyjmowana obojętnie, zarówno w otoczeniu szkolnych korytarzy, jak i przy wyjątkowych okazjach spotkań towarzyskich wyższych warstw społecznych.
Nauczyła się nie zważać na owe spojrzenia, tym bardziej teraz, gdy zatopiona w lekturze nie zdawała nawet nie zdawała sobie sprawy z obecności innych osób. Pochłonięta przez antyczne krainy oraz zawiłości greckich słów, bez końca podążała śladami bohaterów, analizując przy tym charakterystyczny układ utworu dramatycznego; wymagało to wszystko ogromnych pokładów skupienia, a ponadto nieprzerwanej ciszy, której wszak gwarantem powinna być sama biblioteka. Opierając delikatnie podbródek na dłoni, ostrożnie i powoli przewracała kolejne strony, a wyraz całkowitej uwagi nie opuszczał jej twarzy ani na moment – niekiedy tylko brwi unosiły się nieznaczenie w wyrazie lekkiego zdumienia spowodowanego trudnościami gramatycznymi, które równie szybko pokonywała.
W trakcie jednej z takich batalii Johnatan pojawił się na progu sali – nic więc dziwnego, że początkowo jego obecność pozostawała niezauważona przez wyjątkowo zajętą Lavinię. Nie odczuwała nawet intensywności lustrującego ją spojrzenia, nie słyszała kroków tłumionych przez wyłożoną wykładziną podłogę i dopiero gdy przechodząc gdzieś w pobliżu, na moment odrobinę przesłonił jej źródło światła, palce trzymające kolejną stronę, drgnęły lekko, mimowolnie, aby zaraz potem powrócić na swoje miejsce. Poza tym nie poruszyła się, nie uniosła spojrzenia, początkowo zamierzając zignorować swoje towarzystwo. Gdy jednak usiadł tuż obok, zajmując spośród zapewne przynajmniej kilku innych wolnych foteli, akurat ten, odruchowo wyprostowała się i ułożyła obydwie dłonie na czytanej książce. Rozproszona, potrzebowała kilka długich sekund, aby na nowo odnaleźć się w morzu tekstu i powrócić do miejsca, w którym skończyła, lecz niedługo było jej dane cieszyć się niczym niezmąconym spokojem oraz uwagą. Choć powzięła za zamiar dalsze ignorowanie swojego towarzysza (nie ze złośliwości, lecz poczucia obowiązku wobec rozpoczętej czynności), świadomość jego obecności nie potrafiła przywrócić jej dotychczasowe skupienia, choć na zewnątrz starała się zbytnio nie ujawniać tego drobnego faktu.
Jej próby ostatecznie spełzły na niczym, gdy odezwał się, na dobre wytrącając ją ze swojego rytmu.
Finalnie uniosła spojrzenie, aby tym razem to ona mogła zlustrować go wzrokiem. Nie potrzebowała dobrego oświetlenia, aby z łatwością domyślić się, że nie należał do szlacheckiej części magicznej społeczności – nonszalancka postawa, zwyczajne, czarodziejskie szaty oraz dość osobliwa ciemna czupryna odrobinę zmęczona powiewami wiatru, do tego brak jakichkolwiek charakterystycznych pierścieni, sygnetów, przypinek czy innych mniej lub bardziej pretensjonalnych ozdobników, które mogłyby świadczyć o wysokim pochodzeniu. Nie kojarzyła również tej twarzy, a choć nie znała całej socjety, miała minimalne pojęcie o ważniejszych osobnikach tej grupy. I choć początkowo nie odsunęła się, jej uwaga przez krótką chwilę oscylowała wokół myśli, aby nie dać się zanadto wciągnąć w długie i zbędne dyskusje, oraz aby wymiana zdań nie wyglądała na zbytnie spoufalanie.
- Całkiem ciekawa – odparła równie cicho, choć neutralnie i zgodnie z prawdą. Choć dramat porwał ją, wciąż nie urastał do pięt innym, bardziej interesującym dziełom. Eurypides, jej skromnym zdaniem, choć miewał świetne koncepty, jednocześnie nie wysilał się zbytnio z poetyckością swojego języka. - Choć wymagająca – odparła, zerkając przy tym na książkę, którą czytał mężczyzna i choć nie widziała ani tytułu, ani zbyt dobrze treści, zauważyła, że w przeciwieństwie do jej własnej, była pisana w języku angielskim. – Zna pan grekę, panie…? – Powróciła spojrzeniem do jego osoby i zapytała uprzejmie, choć nie spodziewała się pozytywnej odpowiedzi – niewiele znanych jej osób władało starożytnymi językami. Nie było zresztą w tym nic dziwnego, skoro większość uważała je za wymarłe.
W dzieciństwie niemalże na każdym kroku śledziło ją kilkanaście par zmęczonych oczu piastunek, podążających jej tropem pośród przestrzeni rodzinnej rezydencji, towarzyszyły jej również uważne spojrzenia nauczycieli - twarde, nieustępliwe oraz dokładne, niemalże namacalne w swoim ciężarze lokującym się na wysokości dziewczęcych ramion. Był również ostrożny wzrok rodziców, wyczulony na punkcie wszelkich niewłaściwych odchyleń oraz zachowań, a później również i Lorusa, przenikliwe, bliźniacze oczy lustrujące każdy stawiany krok, drgnięcie czy skurcz mięśni. I choć w jej żyłach nie płynął willi czar, ściągała spojrzenia reszty otoczenia; być może nie magnetycznie, nie bezwarunkowo i nie zawsze, lecz zwykle nie pozostawała przyjmowana obojętnie, zarówno w otoczeniu szkolnych korytarzy, jak i przy wyjątkowych okazjach spotkań towarzyskich wyższych warstw społecznych.
Nauczyła się nie zważać na owe spojrzenia, tym bardziej teraz, gdy zatopiona w lekturze nie zdawała nawet nie zdawała sobie sprawy z obecności innych osób. Pochłonięta przez antyczne krainy oraz zawiłości greckich słów, bez końca podążała śladami bohaterów, analizując przy tym charakterystyczny układ utworu dramatycznego; wymagało to wszystko ogromnych pokładów skupienia, a ponadto nieprzerwanej ciszy, której wszak gwarantem powinna być sama biblioteka. Opierając delikatnie podbródek na dłoni, ostrożnie i powoli przewracała kolejne strony, a wyraz całkowitej uwagi nie opuszczał jej twarzy ani na moment – niekiedy tylko brwi unosiły się nieznaczenie w wyrazie lekkiego zdumienia spowodowanego trudnościami gramatycznymi, które równie szybko pokonywała.
W trakcie jednej z takich batalii Johnatan pojawił się na progu sali – nic więc dziwnego, że początkowo jego obecność pozostawała niezauważona przez wyjątkowo zajętą Lavinię. Nie odczuwała nawet intensywności lustrującego ją spojrzenia, nie słyszała kroków tłumionych przez wyłożoną wykładziną podłogę i dopiero gdy przechodząc gdzieś w pobliżu, na moment odrobinę przesłonił jej źródło światła, palce trzymające kolejną stronę, drgnęły lekko, mimowolnie, aby zaraz potem powrócić na swoje miejsce. Poza tym nie poruszyła się, nie uniosła spojrzenia, początkowo zamierzając zignorować swoje towarzystwo. Gdy jednak usiadł tuż obok, zajmując spośród zapewne przynajmniej kilku innych wolnych foteli, akurat ten, odruchowo wyprostowała się i ułożyła obydwie dłonie na czytanej książce. Rozproszona, potrzebowała kilka długich sekund, aby na nowo odnaleźć się w morzu tekstu i powrócić do miejsca, w którym skończyła, lecz niedługo było jej dane cieszyć się niczym niezmąconym spokojem oraz uwagą. Choć powzięła za zamiar dalsze ignorowanie swojego towarzysza (nie ze złośliwości, lecz poczucia obowiązku wobec rozpoczętej czynności), świadomość jego obecności nie potrafiła przywrócić jej dotychczasowe skupienia, choć na zewnątrz starała się zbytnio nie ujawniać tego drobnego faktu.
Jej próby ostatecznie spełzły na niczym, gdy odezwał się, na dobre wytrącając ją ze swojego rytmu.
Finalnie uniosła spojrzenie, aby tym razem to ona mogła zlustrować go wzrokiem. Nie potrzebowała dobrego oświetlenia, aby z łatwością domyślić się, że nie należał do szlacheckiej części magicznej społeczności – nonszalancka postawa, zwyczajne, czarodziejskie szaty oraz dość osobliwa ciemna czupryna odrobinę zmęczona powiewami wiatru, do tego brak jakichkolwiek charakterystycznych pierścieni, sygnetów, przypinek czy innych mniej lub bardziej pretensjonalnych ozdobników, które mogłyby świadczyć o wysokim pochodzeniu. Nie kojarzyła również tej twarzy, a choć nie znała całej socjety, miała minimalne pojęcie o ważniejszych osobnikach tej grupy. I choć początkowo nie odsunęła się, jej uwaga przez krótką chwilę oscylowała wokół myśli, aby nie dać się zanadto wciągnąć w długie i zbędne dyskusje, oraz aby wymiana zdań nie wyglądała na zbytnie spoufalanie.
- Całkiem ciekawa – odparła równie cicho, choć neutralnie i zgodnie z prawdą. Choć dramat porwał ją, wciąż nie urastał do pięt innym, bardziej interesującym dziełom. Eurypides, jej skromnym zdaniem, choć miewał świetne koncepty, jednocześnie nie wysilał się zbytnio z poetyckością swojego języka. - Choć wymagająca – odparła, zerkając przy tym na książkę, którą czytał mężczyzna i choć nie widziała ani tytułu, ani zbyt dobrze treści, zauważyła, że w przeciwieństwie do jej własnej, była pisana w języku angielskim. – Zna pan grekę, panie…? – Powróciła spojrzeniem do jego osoby i zapytała uprzejmie, choć nie spodziewała się pozytywnej odpowiedzi – niewiele znanych jej osób władało starożytnymi językami. Nie było zresztą w tym nic dziwnego, skoro większość uważała je za wymarłe.
Ostatnio zmieniony przez Lavinia Crouch dnia 13.05.19 19:36, w całości zmieniany 1 raz
Gość
Gość
A więc podchwyciła rozmowę, nawet jeśli w pierwszej chwili zdawała się wahać czy w ogóle powinna wdawać się w jakąkolwiek dyskusję. Opuściłem swoją książkę na kolana, przymykając ją i wspierając dłonie na okładce. Przy okazji zauważyłem, że perłowe litery zalśniły całkiem innym tytułem, jakby książka chciała mi podpowiedzieć, w którą stronę powinienem poprowadzić tę rozmowę? Bo oto na moich kolanach nie spoczywała już Transmutacja dla początkujących, tylko Mitologia starożytnej Grecji. Niezwykłe, naprawdę - tyle lat w magicznym świecie, a on wciąż potrafił zaskakiwać.
- To jakiś dramat? - pytam, opuszczając spojrzenie na charakterystyczne ułożenie tekstu. Nie byłem jakimś wielkim znawcą literatury światowej, ani nawet angielskiej, ale w ostatnim czasie udało mi się nadrobić pewne braki w tej dziedzinie - Wymagająca? W jakim sensie? - przekrzywiam głowę na jedną stronę, wciąż nie spuszczając spojrzenia z twarzy mojej rozmówczyni. Kiedy zaś pyta o nazwisko, uśmiecham się tajemniczo. To nie miało znaczenia, moje miano najpewniej i tak nic by jej nie powiedziało - nie byłem nikim ważnym, można nawet powiedzieć, że wręcz przeciwnie. Specjalnie więc milczę w tym temacie, podchwytując z kolei temat greki. Kręcę głową.
- Chyba niewielu anglików ją zna? - odpowiadam pytaniem na pytanie - Ale chyba interesują nas podobne tematy. - zerkam przelotnie na własne dłonie, wciąż wsparte na okładce książki. Moszczę się wygodniej w fotelu, po czym pochylam nieznacznie wprzód, układając łokcie na księdze. Tym samym zbliżam się lekko do nieznajomej, a moje błękitne spojrzenie powraca do obserwowania jej gładkich policzków, otoczonych spiralami jasnych włosów.
- Chciałabyś przeczytać mi fragment? - pytam. Nic bym z tego nie zrozumiał, ale przecież był to piękny język, śpiewny, oryginalny, niespotykany, może nawet trochę egzotyczny. Treść nie była taka ważna, kiedy chciałem po prostu posłuchać jego brzmienia; tego jak układają się pewne głoski, jak łączą kolejne wyrazy. Być może pewne emocje naprowadzą mnie na odpowiednie tory, a może już za moment będzie musiała tłumaczyć o co w tym wszystkim chodzi? A może mnie wyśmieje i każe sobie iść, bo biblioteka to przecież nie jest miejsce na rozmowy?
- To jakiś dramat? - pytam, opuszczając spojrzenie na charakterystyczne ułożenie tekstu. Nie byłem jakimś wielkim znawcą literatury światowej, ani nawet angielskiej, ale w ostatnim czasie udało mi się nadrobić pewne braki w tej dziedzinie - Wymagająca? W jakim sensie? - przekrzywiam głowę na jedną stronę, wciąż nie spuszczając spojrzenia z twarzy mojej rozmówczyni. Kiedy zaś pyta o nazwisko, uśmiecham się tajemniczo. To nie miało znaczenia, moje miano najpewniej i tak nic by jej nie powiedziało - nie byłem nikim ważnym, można nawet powiedzieć, że wręcz przeciwnie. Specjalnie więc milczę w tym temacie, podchwytując z kolei temat greki. Kręcę głową.
- Chyba niewielu anglików ją zna? - odpowiadam pytaniem na pytanie - Ale chyba interesują nas podobne tematy. - zerkam przelotnie na własne dłonie, wciąż wsparte na okładce książki. Moszczę się wygodniej w fotelu, po czym pochylam nieznacznie wprzód, układając łokcie na księdze. Tym samym zbliżam się lekko do nieznajomej, a moje błękitne spojrzenie powraca do obserwowania jej gładkich policzków, otoczonych spiralami jasnych włosów.
- Chciałabyś przeczytać mi fragment? - pytam. Nic bym z tego nie zrozumiał, ale przecież był to piękny język, śpiewny, oryginalny, niespotykany, może nawet trochę egzotyczny. Treść nie była taka ważna, kiedy chciałem po prostu posłuchać jego brzmienia; tego jak układają się pewne głoski, jak łączą kolejne wyrazy. Być może pewne emocje naprowadzą mnie na odpowiednie tory, a może już za moment będzie musiała tłumaczyć o co w tym wszystkim chodzi? A może mnie wyśmieje i każe sobie iść, bo biblioteka to przecież nie jest miejsce na rozmowy?
20 czerwca 1957 roku
Nie wiedziała, czemu właściwie zgodziła się, gdy jeden ze znajomych uzdrowicieli wyszedł do niej z propozycją udzielenia paru lekcji astronomii... Komuś z jego rodziny. Nie była pewna powiązania, tak samo jak nie była pewna, czy była odpowiednią osobą na odpowiednim stanowisku. W końcu była jedynie alchemikiem. Cholernie zdolnym, interesującym się wszystkim, co powiązane było z jej zawodem oraz tworzącym nowe mikstury, cały czas jednak nie miała doświadczenia w roli nauczycielki. Nie potrafiła jednak być obojętną na gorące prośby, uciekające z ust uzdrowiciela. Kto wie, może nie będzie wcale aż tak źle, jak sądziła? W końcu o swych pasjach była w stanie mówić przez długie godziny, jeśli tylko ktoś wykazywał chęci, aby słuchać.
Równo dwadzieścia minut przed umówionym spotkaniem panna Burroughs przekroczyła próg Londyńskiej biblioteki która na szczęście nie ucierpiała w sztormie, jaki panował w mieście. Wielką szkodą byłoby, gdyby takie zbiory uległy jakiemukolwiek zniszczeniu. Wpierw jasnowłose dziewczę skierowało swoje kroki ku działowi z książkami magicznymi, by wśród ich zbiorów odnaleźć to, co mogło okazać się przydatne - kilka podręczników, rozkładaną mapę oraz przewodnik po gwiazdach. Proste podręczniki zwierające podstawową wiedzę dla kogoś, kto dopiero stawia pierwsze kroki w dziedzinie astronomii, kto wie może i alchemii.
A gdy już miała wszystkie pomoce naukowe, które mogłyby się im dzisiaj przydać, udała się do bocznej czytelni, gdzie była umówiona z krewniaczką znanego jej uzdrowiciela. Krótki spacer po bibliotece sprawił, że pannie Burroughs nie przyszło długo czekać. Widząc zmierzającą w jej kierunku blondynkę wstała z krzesła, z zaciekawieniem przyglądając się zbliżającej się do niej dziewczynie. A ta pochodziła z dobrego domu, w tej kwestii nie było dwóch zdań - mówiło o tym spojrzenie, materiał sukni oraz biżuteria, jaką nosiła.
Sama Frances zapewne prezentowała się dość... Niepozornie. W zwiewnej, niebieskiej sukience okrywającej smukłe ramiona delikatną koronką; O jasnych włosach, skrzętnie ułożonych tak, aby każdy znajdował się na swoim miejscu i delikatnych pantofelkach na obcasie z pewnością nie prezentowała się jako ktoś, kto mógłby posiadać wielką wiedzę bądź rozwijać karierę naukową. Pozory potrafią jednak mylić, czyż nie?
- Angelique, tak? Miło mi Cię poznać, nazywam się Frances Burroughs, Twój ojczym prosił mnie, abym Ci pomogła. - Przywitała się miękko, przyjaźnie, wyciągając smukłą dłoń w kierunku artystki. Szaroniebieskie spojrzenie przez chwilę przyglądało jej się z zainteresowaniem, by w końcu dłonią wskazała jej jedno z wolnych krzeseł stojących przy dębowym stole. Nie zwykła marnować czasu, jeśli na szali stawiana była wiedza. - Może na początku powiesz mi, czego chcesz się nauczyć? Jakie aspekty najbardziej Cię interesują? - Poprosiła, aby wiedzieć od czego powinny zacząć. Inne aspekty były ważne dla astronomów, inne dla alchemików a jeszcze inne dla numerologów.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
| 20 czerwca 1957 r.
Jeżeli rozwój umiejętności oznaczał, że mogła być kimś więcej niż żywą lalką dla przyszłego męża, zamierzała spróbować tej szansy. Wiedziała, że jej zdolności mogą okazać się przydatne. Nawet jeśli brzydziła się wojną i nie chciała widzieć ofiar, postanowiła, że zrobi, co w jej mocy, żeby ją zakończyć. Nawet gdyby miała parać się pracą zupełnie dla niej nieprzeznaczoną jak jej kuzynka Belvina.
Dlatego kiedy ojczym wspomniał o pewnej utalentowanej alchemiczce, zdecydowała się zaryzykować spotkaniem. Wiedziała, że to może się nie udać – wielu widziało w niej tylko potomkinię wili, nic więcej. Gdyby to był mężczyzna, pesymistycznie założyłaby nawet, że najpewniej by ją w taki właśnie sposób potraktował. Ale chodziło o kobietę, więc w jej sercu tlił się jakiś płomyk nadziei.
Wkrótce więc pojawiła się w gigantycznej bibliotece w typowym dla siebie ubiorze. Zawsze miała na sobie nową suknię i rękawiczki, ilekroć z kimś się spotykała. Musiała nosić się tak, jak na damę przystało. Ale nie o to chodziło w dzisiejszym spotkaniu – miały skupić się na astronomii. Polegając na rekomendacji ojczyma, ufała, że alchemiczka pomoże jej się podszkolić.
Kiedy ją zobaczyła, nie zamierzała jej oceniać po wyglądzie. Rzuciło jej się jednak w oczy to, że wydawała się na pierwszy rzut oka o wiele prostszą osobą niż sama Angelica.
– Tak – odpowiedziała rzeczowo, starając się brzmiąc na pewną siebie. Pierwsze rozmowy zawsze sprawiały jej trochę problemu, samo to że nie znała danej osoby bywało przytłaczające. Ale zacisnęła tym razem zęby, chcąc zdobyć szansę na osiągnięcie czegoś więcej niż bycie uwielbianą za sam wygląd panną. – Również miło mi panią poznać. – Nie wyglądała na kogoś bardzo starszego od Blythe, ale sformułowanie miało pokazać szacunek.
Pokiwała głową na pytanie Frances. Zamierzała najwyraźniej przejść do rzeczy, więc Angelique również nie planowała zwlekać.
– Znam tylko podstawy, więc myślę, że raczej nie mam zbyt dużo do powiedzenia w tych sferach – przyznała cicho, sięgając do torby. Wyciągnęła z niej książkę, którą jakiś czas temu otrzymała od ojczyma. – Dotąd uczyłam się z tego, ale chciałabym wejść na następny etap, więc przy tym nie będzie to już możliwe.
Położyła książkę na stole na wypadek, gdyby kobieta chciała ją przejrzeć albo sprawdzić tytuł. Pewnie niewiele by to dało, ale zamierzała zaangażować w to wszystko, co mogła, byle jej umiejętności stały się lepsze. Na niczym ostatnio jej tak nie zależało.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Jeżeli rozwój umiejętności oznaczał, że mogła być kimś więcej niż żywą lalką dla przyszłego męża, zamierzała spróbować tej szansy. Wiedziała, że jej zdolności mogą okazać się przydatne. Nawet jeśli brzydziła się wojną i nie chciała widzieć ofiar, postanowiła, że zrobi, co w jej mocy, żeby ją zakończyć. Nawet gdyby miała parać się pracą zupełnie dla niej nieprzeznaczoną jak jej kuzynka Belvina.
Dlatego kiedy ojczym wspomniał o pewnej utalentowanej alchemiczce, zdecydowała się zaryzykować spotkaniem. Wiedziała, że to może się nie udać – wielu widziało w niej tylko potomkinię wili, nic więcej. Gdyby to był mężczyzna, pesymistycznie założyłaby nawet, że najpewniej by ją w taki właśnie sposób potraktował. Ale chodziło o kobietę, więc w jej sercu tlił się jakiś płomyk nadziei.
Wkrótce więc pojawiła się w gigantycznej bibliotece w typowym dla siebie ubiorze. Zawsze miała na sobie nową suknię i rękawiczki, ilekroć z kimś się spotykała. Musiała nosić się tak, jak na damę przystało. Ale nie o to chodziło w dzisiejszym spotkaniu – miały skupić się na astronomii. Polegając na rekomendacji ojczyma, ufała, że alchemiczka pomoże jej się podszkolić.
Kiedy ją zobaczyła, nie zamierzała jej oceniać po wyglądzie. Rzuciło jej się jednak w oczy to, że wydawała się na pierwszy rzut oka o wiele prostszą osobą niż sama Angelica.
– Tak – odpowiedziała rzeczowo, starając się brzmiąc na pewną siebie. Pierwsze rozmowy zawsze sprawiały jej trochę problemu, samo to że nie znała danej osoby bywało przytłaczające. Ale zacisnęła tym razem zęby, chcąc zdobyć szansę na osiągnięcie czegoś więcej niż bycie uwielbianą za sam wygląd panną. – Również miło mi panią poznać. – Nie wyglądała na kogoś bardzo starszego od Blythe, ale sformułowanie miało pokazać szacunek.
Pokiwała głową na pytanie Frances. Zamierzała najwyraźniej przejść do rzeczy, więc Angelique również nie planowała zwlekać.
– Znam tylko podstawy, więc myślę, że raczej nie mam zbyt dużo do powiedzenia w tych sferach – przyznała cicho, sięgając do torby. Wyciągnęła z niej książkę, którą jakiś czas temu otrzymała od ojczyma. – Dotąd uczyłam się z tego, ale chciałabym wejść na następny etap, więc przy tym nie będzie to już możliwe.
Położyła książkę na stole na wypadek, gdyby kobieta chciała ją przejrzeć albo sprawdzić tytuł. Pewnie niewiele by to dało, ale zamierzała zaangażować w to wszystko, co mogła, byle jej umiejętności stały się lepsze. Na niczym ostatnio jej tak nie zależało.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wiesz, czemu śnieg jest biały? Bo zapomniał już, kim był dawniej.
Ostatnio zmieniony przez Angelique Blythe dnia 29.07.20 23:04, w całości zmieniany 1 raz
Angelique Blythe
Zawód : Śpiewaczka operowa
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Kiedy na Ciebie patrzę, czuję to.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Angelique z pewnością była dziewczęciem pięknym, przynajmniej jeśli chodzi o fizyczność. Panna Burroughs jednak zwracała większą uwagę na inne piękno - to ukryte w środku. Czułe serca, przyjazne zachowania oraz bystre umysły, zwłaszcza w połączeniu, przyciągały jej uwagę wprawiając w zachwyt oraz podziw. Aby to zauważyć potrzeba było jednak trochę więcej czasu, niż ledwie kilka chwil jakich potrzebowały na powitanie.
Szaroniebieskie spojrzenie błyskało zaciekawieniem. Interesowało ją, czy trafiła na chłonny umysł, czy jednak na kogoś, dla kogo powiększanie wiedzy było katorgą. W drugim przypadku z pewnością obie miałyby problem, gdyż Frances nie posiadała wykształcenia pedagogicznego.
- Och, to nie powód do wstydu. Wiedza ma to do siebie, że zawsze można ją pogłębiać. - Zaczęła ciepło, mając wrażenie, że dziewczę może być onieśmielone brakiem większej wiedzy. Ach, jak doskonale to znała! Zawsze była żądna wiedzy. Od zawsze również wiedziała, że chce rozwijać się w dziedzinie alchemii, pracując nad zdobywaniem odpowiednich umiejętności by móc osiągnąć najwyższy poziom alchemicznego wtajemniczenia. Nie raz czuła się źle gdy jej wiedza zdawała się być niewystarczająca i nawet teraz, gdy osiągnęła mistrzostwo w swej dziedzinie czuła, że to nadal odrobinę za mało.
Frances gestem dłoni wskazała dziewczynie, aby usiadła z nią przy stole. Nie musiała zapoznawać się z książką - znała ją niemal na pamięć, rozpoznając ją już po okładce.
- To dobry wybór na start. Udało Ci się przerobić wszystkie rozdziały? I czy coś w nim było dla Ciebie nie jasne? - Zapytała, skupiając spojrzenie na przygotowanych przez nią książkach oraz kilku mapach nieba. - Widzisz, jeśli coś z podstaw w tym momencie zdaje Ci się niejasne, w późniejszych etapach możesz mieć problem z pojęciem niektórych zagadnień. Dlatego jeśli masz co do czegoś wątpliwości nie bój się o tym mówić, to nic złego. - Dodała ciepło, na chwilę przenosząc spojrzenie wprost na buzię dziewczęcia. Umysł panny Burroughs pracował w trybie naukowym - chciała przeprowadzić analizę wiedzy panny Blythe by wiedzieć, z którego dokładnie poziomu będą startować, jednocześnie dowiedzieć się, czy powinna wytłumaczyć jej podstawową wiedzę, aby później nie czuła się zniechęcona problemami.
Szaroniebieskie spojrzenie błyskało zaciekawieniem. Interesowało ją, czy trafiła na chłonny umysł, czy jednak na kogoś, dla kogo powiększanie wiedzy było katorgą. W drugim przypadku z pewnością obie miałyby problem, gdyż Frances nie posiadała wykształcenia pedagogicznego.
- Och, to nie powód do wstydu. Wiedza ma to do siebie, że zawsze można ją pogłębiać. - Zaczęła ciepło, mając wrażenie, że dziewczę może być onieśmielone brakiem większej wiedzy. Ach, jak doskonale to znała! Zawsze była żądna wiedzy. Od zawsze również wiedziała, że chce rozwijać się w dziedzinie alchemii, pracując nad zdobywaniem odpowiednich umiejętności by móc osiągnąć najwyższy poziom alchemicznego wtajemniczenia. Nie raz czuła się źle gdy jej wiedza zdawała się być niewystarczająca i nawet teraz, gdy osiągnęła mistrzostwo w swej dziedzinie czuła, że to nadal odrobinę za mało.
Frances gestem dłoni wskazała dziewczynie, aby usiadła z nią przy stole. Nie musiała zapoznawać się z książką - znała ją niemal na pamięć, rozpoznając ją już po okładce.
- To dobry wybór na start. Udało Ci się przerobić wszystkie rozdziały? I czy coś w nim było dla Ciebie nie jasne? - Zapytała, skupiając spojrzenie na przygotowanych przez nią książkach oraz kilku mapach nieba. - Widzisz, jeśli coś z podstaw w tym momencie zdaje Ci się niejasne, w późniejszych etapach możesz mieć problem z pojęciem niektórych zagadnień. Dlatego jeśli masz co do czegoś wątpliwości nie bój się o tym mówić, to nic złego. - Dodała ciepło, na chwilę przenosząc spojrzenie wprost na buzię dziewczęcia. Umysł panny Burroughs pracował w trybie naukowym - chciała przeprowadzić analizę wiedzy panny Blythe by wiedzieć, z którego dokładnie poziomu będą startować, jednocześnie dowiedzieć się, czy powinna wytłumaczyć jej podstawową wiedzę, aby później nie czuła się zniechęcona problemami.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Domyślała się, że jej wygląd zrobi duże wrażenie – co prawda, jak mówił jej ojczym, spotkaną osobą miała być kobieta, więc efekt na pewno nie byłby tak dosadny, ale wciąż istniał. Przyzwyczaiła się do komplementów skierowanych w jej kierunku, zwykła je zbywać krótkim „dziękuję”, choć zazwyczaj nie było ono w zupełności szczere. Wiedziała bowiem, że jej uroda wynikała z czegoś przekazywanego z pokolenia na pokolenie. Nie zapracowała na to i w żadnym wypadku całego tego dziedzictwa nie chciała. Ale… Tak długo jak żyła, musiała z tym żyć i się na to godzić. Cieszyła się jedynie, że zawstydzający wstęp na temat jej „cudownych włosów” lub „wspaniałych oczu” ją teraz ominął.
Szczerze mówiąc, nie wstydziła się braku umiejętności w tej dziedzinie… Była ćwierćwilą, o wiele gorszą hańbą byłoby dla niej wykazanie się ignorancją w sprawach sztuki. Potomkinie wil były w końcu znane ze swoich artystycznych talentów czy to w kwestii muzycznej, czy malarskiej. Zdarzały się nawet takie, które tańczyły tak pięknie, że nikt nie był w stanie od nich oderwać oczu – widziała to przy swojej matce.
Nie chciała jednak wdawać się z nowopoznaną osobą na zbędne dyskusje na temat tego, czemu Blythe zdawała się nieśmiała. Nie były sobie szczególnie bliskie, poza tym nie po to tu przyszła. Zresztą… Czy istniało w ogóle jakieś logiczne wytłumaczenie, czemu długowłosa zawsze zdawała się wszystkim płocha jak sarenka? Od dziecka, choć niezaprzeczalnie miała dobre serce, była odrobinę wycofana, zwłaszcza w stosunku do obcych. Nigdy więc nie zastanawiała się długo nad tym dlaczego.
– Dobrze – odpowiedziała, nie chcąc pozostawiać jej bez odpowiedzi i wyjść tym samym na niegrzeczną. Z drugiej zaś strony odpowiedziała tak, bo nieszczególnie wiedziała, co mogłaby jeszcze dodać.
Zgodnie z jej niewerbalnym poleceniem usiadła przy stole, uważając na sukienkę. Nie ubrała się dziś za specjalnie wystawnie, ale uczona przez wiele lat zachowania dobrze wychowanej damy, z przyzwyczajenia ostrożnie ujęła suknię w dłonie tak, by czasem jej nie pobrudzić czy, co gorsza, roztargać.
Słysząc jej pytania, zamierzała odpowiedzieć całkowicie szczerze. Nie było potrzeby kłamać. Poza tym, gdyby do tego doszło, nie mogłyby pójść dalej.
– Rozumiem. Tak, wszystko przerobiłam. I wszystko jest dla mnie jasne – odparła, obrzucając przelotnie spojrzeniem książkę. Choć do trudnego ucznia było jej daleko, nigdy nie przeszło jej przez myśl, by czytać książkę, zwłaszcza taką jak tę, dwukrotnie tylko dlatego, że nie udało jej się czegoś pojąć za pierwszym razem. Kiedy nie rozumiała czegoś w danym rozdziale, po prostu dopytywała o to ojczyma. – Ale na tym moja wiedza się kończy.
Nie wiedziała zbytnio, którą książkę jako następną powinna kupić. A może powinna już wszystko przerabiać teraz z guwernantką? Zacząć szukać informacji w bibliotekach albo u badaczy? Była w kropce, więc naprawdę doceniłaby wszelkie rady, nawet te najmniejsze.
– Czy dalsze lektury będą konieczne czy same korepetycje wystarczą? – spytała wprost, nie chcąc jednocześnie zarzucać już na początku panny Burroughs lawiną pytań. Chodziło jej o to, jak powinna się do wszystkiego przygotować, żeby niczego nie pominąć. – Staram się nauczyć astronomii pod kątem alchemii i lecznictwa, jeśli informacja o tym jakkolwiek pomoże.
Czekała na reakcję. Wyśmieje ją? Nie będzie dowierzać? Wprawdzie medycyna i eliksiry nie były zbyt częstym zajęciem półwil, ale... Nie była przecież szlachcianką, obowiązywały ją zasady większości czarodziejskiego społeczeństwa, nie jego śmietanki. A przynajmniej nie teraz.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Szczerze mówiąc, nie wstydziła się braku umiejętności w tej dziedzinie… Była ćwierćwilą, o wiele gorszą hańbą byłoby dla niej wykazanie się ignorancją w sprawach sztuki. Potomkinie wil były w końcu znane ze swoich artystycznych talentów czy to w kwestii muzycznej, czy malarskiej. Zdarzały się nawet takie, które tańczyły tak pięknie, że nikt nie był w stanie od nich oderwać oczu – widziała to przy swojej matce.
Nie chciała jednak wdawać się z nowopoznaną osobą na zbędne dyskusje na temat tego, czemu Blythe zdawała się nieśmiała. Nie były sobie szczególnie bliskie, poza tym nie po to tu przyszła. Zresztą… Czy istniało w ogóle jakieś logiczne wytłumaczenie, czemu długowłosa zawsze zdawała się wszystkim płocha jak sarenka? Od dziecka, choć niezaprzeczalnie miała dobre serce, była odrobinę wycofana, zwłaszcza w stosunku do obcych. Nigdy więc nie zastanawiała się długo nad tym dlaczego.
– Dobrze – odpowiedziała, nie chcąc pozostawiać jej bez odpowiedzi i wyjść tym samym na niegrzeczną. Z drugiej zaś strony odpowiedziała tak, bo nieszczególnie wiedziała, co mogłaby jeszcze dodać.
Zgodnie z jej niewerbalnym poleceniem usiadła przy stole, uważając na sukienkę. Nie ubrała się dziś za specjalnie wystawnie, ale uczona przez wiele lat zachowania dobrze wychowanej damy, z przyzwyczajenia ostrożnie ujęła suknię w dłonie tak, by czasem jej nie pobrudzić czy, co gorsza, roztargać.
Słysząc jej pytania, zamierzała odpowiedzieć całkowicie szczerze. Nie było potrzeby kłamać. Poza tym, gdyby do tego doszło, nie mogłyby pójść dalej.
– Rozumiem. Tak, wszystko przerobiłam. I wszystko jest dla mnie jasne – odparła, obrzucając przelotnie spojrzeniem książkę. Choć do trudnego ucznia było jej daleko, nigdy nie przeszło jej przez myśl, by czytać książkę, zwłaszcza taką jak tę, dwukrotnie tylko dlatego, że nie udało jej się czegoś pojąć za pierwszym razem. Kiedy nie rozumiała czegoś w danym rozdziale, po prostu dopytywała o to ojczyma. – Ale na tym moja wiedza się kończy.
Nie wiedziała zbytnio, którą książkę jako następną powinna kupić. A może powinna już wszystko przerabiać teraz z guwernantką? Zacząć szukać informacji w bibliotekach albo u badaczy? Była w kropce, więc naprawdę doceniłaby wszelkie rady, nawet te najmniejsze.
– Czy dalsze lektury będą konieczne czy same korepetycje wystarczą? – spytała wprost, nie chcąc jednocześnie zarzucać już na początku panny Burroughs lawiną pytań. Chodziło jej o to, jak powinna się do wszystkiego przygotować, żeby niczego nie pominąć. – Staram się nauczyć astronomii pod kątem alchemii i lecznictwa, jeśli informacja o tym jakkolwiek pomoże.
Czekała na reakcję. Wyśmieje ją? Nie będzie dowierzać? Wprawdzie medycyna i eliksiry nie były zbyt częstym zajęciem półwil, ale... Nie była przecież szlachcianką, obowiązywały ją zasady większości czarodziejskiego społeczeństwa, nie jego śmietanki. A przynajmniej nie teraz.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wiesz, czemu śnieg jest biały? Bo zapomniał już, kim był dawniej.
Angelique Blythe
Zawód : Śpiewaczka operowa
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Kiedy na Ciebie patrzę, czuję to.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Obie panny zdawały się być nieśmiałe w swej naturze. Kto wie, może z kolejnymi spotkaniami przyjdzie im trochę się ośmielić? Frances nie była jednak pewna, czy jej sposób nauczania przypadkiem do gustu Angelique. Kiedyś przyszło jej udzielać korepetycje innym uczniom na swoim roku, nie była pewna, czy ten tryb sprawdzi się w przypadku młodziutkiej adeptki astronomii. Swoją droga, ta z pewnością nie uczyła się w Hogwarcie - wyglądała na kogoś, zbliżonego do niej wiekiem, panna Burroughs nie kojarzyła jej jednak ze szkolnych korytarzy, a jako prefekt, później prefekt naczelny posiadała całkiem niezłą pamięć do twarzy, zwłaszcza, jeśli te czymś się wyróżniały, nawet jeśli była to tak błaha rzecz, jak uroda.
Alchemiczka kiwnęła głową, przyjmując do wiadomości przedstawione jej fakty. Skoro podstawy panna Blythe miała opanowane, można spokojnie było przejść dalej, do kolejnego etapu.
Jednocześnie nie musiała się pilnować, by nie używać fachowych terminów, których osoba nie zaznajomiona z astronomią z pewnością nie miałaby możliwości zrozumieć.
-To już zależy, jak sposób bardziej Ci pasuje. Tutaj… - Dłoń Frances spoczęła na stosik książek, leżący koło niej. - Przygotowałam podręczniki, z których będziemy korzystać podczas nauki, a tu… - Tym razem skierowała dłoń na drugi stosik. - Przygotwałam książki, z których możesz korzystać sama, zawierają dodatkową wiedzę, nie raz dodatkowe wyjaśnienia. Zawsze możesz wysłać mi sowę, gdyby coś było nie jasne. - Ciepły, odrobinę nieśmiały uśmiech zagościł na jej ustach. Nie wiedziała, z kim ma do czynienia przygotowała się więc również na możliwość spotkania z ambitną, żądną wiedzy czarownicą.
A gdy kolejne słowa opuściły niemal idealnie wykrojone usta, Frances nabrała pewności siebie. W końcu to właśnie to robiła za dnia w pracy przyrządzając mikstury lecznicze oraz po pracy, zajmując się tworzeniem nowych specyfików oraz przyrządzając inne mikstury.
- Doskonale się składa. Widzisz, pracuję jako alchemik w szpitalu Świętego Munga, a po pracy zdarza mi się pracować nad autorskimi recepturami. - Wyznała delikatnie wzruszając ramionami, jakby przyrządzanie własnych receptur nie było niczym wielkim, nawet jeśli w środku rozpierała ją duma z postawionych przez siebie kroków.
Sprawnie rozłożyła mapę nieba, przyciskając ją tomami książek, aby jej rogi nie zwijały się nieznośnie. Skoro pod tym względem dziewczę potrzebowało wiedzy astronomicznej, właśnie na tym chciała się skupić.
- Zacznijmy od wpływów faz księżyca, na przygotowywane mikstury. Widzisz, istnieją eliksiry bardzo wrażliwe na ten czynnik… - Tymi słowy Frances rozpoczęła dokładne wyjaśnienia, na przykładzie znanych jej eliksirów, w których czynnik fazy księżyca odgrywał istotną rolę. Przykład po przykładzie tłumaczyła wpierw co oznaczają dane fazy oraz jak do nich dochodzi, by finalnie przejść do kwestii ich wpływu na mikstury oraz aspektu skutecznego łączenia. Szaroniebieskie spojrzenie uważnie wodziło od mapy (na której co rusz coś wskazywała) do buzi dziewczęcia, poszukując w nim zrozumienia, bądź jego przeciwieństwa. Finalnym krokiem zapoznania z fazami księżyca było przedstawienie odpowiednich, powiązanych z nim obliczeń. A gdy ostatnie słowa opuściły jej usta, Frances przyjrzała się uważniej swojej towarzyszce w oczekiwaniu na możliwe pytania.
Alchemiczka kiwnęła głową, przyjmując do wiadomości przedstawione jej fakty. Skoro podstawy panna Blythe miała opanowane, można spokojnie było przejść dalej, do kolejnego etapu.
Jednocześnie nie musiała się pilnować, by nie używać fachowych terminów, których osoba nie zaznajomiona z astronomią z pewnością nie miałaby możliwości zrozumieć.
-To już zależy, jak sposób bardziej Ci pasuje. Tutaj… - Dłoń Frances spoczęła na stosik książek, leżący koło niej. - Przygotowałam podręczniki, z których będziemy korzystać podczas nauki, a tu… - Tym razem skierowała dłoń na drugi stosik. - Przygotwałam książki, z których możesz korzystać sama, zawierają dodatkową wiedzę, nie raz dodatkowe wyjaśnienia. Zawsze możesz wysłać mi sowę, gdyby coś było nie jasne. - Ciepły, odrobinę nieśmiały uśmiech zagościł na jej ustach. Nie wiedziała, z kim ma do czynienia przygotowała się więc również na możliwość spotkania z ambitną, żądną wiedzy czarownicą.
A gdy kolejne słowa opuściły niemal idealnie wykrojone usta, Frances nabrała pewności siebie. W końcu to właśnie to robiła za dnia w pracy przyrządzając mikstury lecznicze oraz po pracy, zajmując się tworzeniem nowych specyfików oraz przyrządzając inne mikstury.
- Doskonale się składa. Widzisz, pracuję jako alchemik w szpitalu Świętego Munga, a po pracy zdarza mi się pracować nad autorskimi recepturami. - Wyznała delikatnie wzruszając ramionami, jakby przyrządzanie własnych receptur nie było niczym wielkim, nawet jeśli w środku rozpierała ją duma z postawionych przez siebie kroków.
Sprawnie rozłożyła mapę nieba, przyciskając ją tomami książek, aby jej rogi nie zwijały się nieznośnie. Skoro pod tym względem dziewczę potrzebowało wiedzy astronomicznej, właśnie na tym chciała się skupić.
- Zacznijmy od wpływów faz księżyca, na przygotowywane mikstury. Widzisz, istnieją eliksiry bardzo wrażliwe na ten czynnik… - Tymi słowy Frances rozpoczęła dokładne wyjaśnienia, na przykładzie znanych jej eliksirów, w których czynnik fazy księżyca odgrywał istotną rolę. Przykład po przykładzie tłumaczyła wpierw co oznaczają dane fazy oraz jak do nich dochodzi, by finalnie przejść do kwestii ich wpływu na mikstury oraz aspektu skutecznego łączenia. Szaroniebieskie spojrzenie uważnie wodziło od mapy (na której co rusz coś wskazywała) do buzi dziewczęcia, poszukując w nim zrozumienia, bądź jego przeciwieństwa. Finalnym krokiem zapoznania z fazami księżyca było przedstawienie odpowiednich, powiązanych z nim obliczeń. A gdy ostatnie słowa opuściły jej usta, Frances przyjrzała się uważniej swojej towarzyszce w oczekiwaniu na możliwe pytania.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie wątpiła w umiejętności znajomej ojczyma. Wątpiła jednak w to, czy sama temu wszystkiemu podoła. Tak naprawdę to on wszystko zapoczątkował. Znała wielu alchemików, uzdrowicieli… Nikomu jednak – prócz niego – nie udało się zaszczepić w niej pasji do eliksirów czy lecznictwa. Miała więc przeczucie, że łatwo zniechęci się nauką przy zupełnie obcej osobie. Samo dążenie do większej wiedzy było dla niej aż nazbyt ważne, wolałaby więc uniknąć słomianego zapału za wszelką cenę. Na szali wszak ważyły się tragiczne skutki niefortunnych zdarzeń i szczęśliwe życia jej bliskich. Była jedną z nielicznych, którzy mogli zdecydować o tym, o kim społeczność czarodziejów zapomni, a kto spocznie w grobie z uśmiechem na ustach. I, pomimo że żadna była z niej wojowniczka, zamierzała spróbować.
Sama Frances wydawała się dobrą osobą. A może po prostu Angelica chciała w to wierzyć? Tak czy siak, nowopoznana sprawiała miłe pierwsze wrażenie. Nawet jeśli usiłowała zamaskować tym swoją prawdziwą naturę.
Jej wzrok posłusznie powędrował w kierunku wskazanych książek. Podział na podręczniki, z których mogłaby korzystać podczas lekcji i na takie, z których korzystałaby wyłącznie w domu, wydawał się rozsądny. Domyślała się, że powielanie materiału z książek obu kategorii byłoby nudne i raczej doprowadziłoby prędzej do jej zniechęcenia się niż poszerzenia wiedzy. Pokiwała więc w zrozumieniu głową.
Bardziej martwiła się tym, czy – jeżeli rzeczywiście przyjdzie co do czego – się z nią skontaktuje. Największym problemem nie było tu przyzwyczajenie – choć pewnie odruchowo mogłaby napisać do ojczyma, w końcu kontakt listowny między nimi stał się codziennością – a jej natura cichej myszki. Wolała się nie wychylać, chyba że było to naprawdę konieczne. Pewnie próbowałaby znaleźć sama źródło problemu, dopiero potem zajmować czas innym.
Rozchyliła lekko usta, słysząc następne zdanie. A więc czarownica nie tylko przyrządzała typowe mikstury, ale i wymyślała własne? Na to właśnie wyglądało. Dla Angelique wydawało się to jednak punktem tak odległym w jej wędrówce, że nie była w stanie wyobrazić sobie siebie na tym miejscu. Dobrze było jej w roli śpiewaczki operowej – czuła, że tam właśnie było jej miejsce. Nawet jeśli czasem czuła w głębi duszy, że tym którym przychodzą na jej codzienne występy, chodzi o coś więcej niż o nacieszenie ich uszu dźwięcznym wokalem.
Nie zwróciła na to uwagi, w końcu tak zwykła się zachowywać, szczególnie wokół obcych, ale była dzisiaj niezwykle cicha. Każdy jej gest był oczywiście pełen gracki, ale przede wszystkim delikatny. Każde słowo z jej ust, które padło, zdawało się wyważone. Nie chciała odstraszyć potencjalnej nauczycielki, nawet jeśli mogła być dla niej dziwnie milcząca. Słuchała – i to bardzo uważnie. Pracująca w Mungu czarownica musiała posiadać nieskończone pokłady wiedzy, które zdecydowanie mogły się przydać.
Przeniosła wzrok na mapę nieba. Nieznacznie się pochyliła, żeby mieć lepszy widok, dbając jednak wciąż o proste plecy – nawet w sytuacji takiej jak ta nie wypadało się garbić. Do tego miała całkiem dobry wzrok, więc lekkie pochylenie się w zupełności wystarczyło.
I tak zaczęła się ich lekcja. Ściągnęła nieco brwi w skupieniu, pogrążając się w objaśnieniach alchemiczki. Przechodziły od jednego etapu do drugiego i – choć początkowe fazy wydawały się jej nadzwyczaj proste – im dalej się zapuszczały, tym robiło się trudniej. Blythe nie mogła jednak tak po prostu dać za wygraną, bo coś wymagało większej ilości wysiłku. Była zdeterminowana, by zrobić wszystko, aby tylko ochronić swoich bliskich.
Kiedy nastała chwila przerwy na ewentualne pytania, ćwierćwila zawahała się na moment. Właściwie to… Miała jedno pytanie. Może głupie, ale nasuwało się jej od początku zajęć.
– Czy istnieją jakieś wyższe eliksiry, które muszą zostać wykonane koniecznie w trakcie odpowiedniej fazy księżyca? Inaczej nie zadziałają?
Sama Frances wydawała się dobrą osobą. A może po prostu Angelica chciała w to wierzyć? Tak czy siak, nowopoznana sprawiała miłe pierwsze wrażenie. Nawet jeśli usiłowała zamaskować tym swoją prawdziwą naturę.
Jej wzrok posłusznie powędrował w kierunku wskazanych książek. Podział na podręczniki, z których mogłaby korzystać podczas lekcji i na takie, z których korzystałaby wyłącznie w domu, wydawał się rozsądny. Domyślała się, że powielanie materiału z książek obu kategorii byłoby nudne i raczej doprowadziłoby prędzej do jej zniechęcenia się niż poszerzenia wiedzy. Pokiwała więc w zrozumieniu głową.
Bardziej martwiła się tym, czy – jeżeli rzeczywiście przyjdzie co do czego – się z nią skontaktuje. Największym problemem nie było tu przyzwyczajenie – choć pewnie odruchowo mogłaby napisać do ojczyma, w końcu kontakt listowny między nimi stał się codziennością – a jej natura cichej myszki. Wolała się nie wychylać, chyba że było to naprawdę konieczne. Pewnie próbowałaby znaleźć sama źródło problemu, dopiero potem zajmować czas innym.
Rozchyliła lekko usta, słysząc następne zdanie. A więc czarownica nie tylko przyrządzała typowe mikstury, ale i wymyślała własne? Na to właśnie wyglądało. Dla Angelique wydawało się to jednak punktem tak odległym w jej wędrówce, że nie była w stanie wyobrazić sobie siebie na tym miejscu. Dobrze było jej w roli śpiewaczki operowej – czuła, że tam właśnie było jej miejsce. Nawet jeśli czasem czuła w głębi duszy, że tym którym przychodzą na jej codzienne występy, chodzi o coś więcej niż o nacieszenie ich uszu dźwięcznym wokalem.
Nie zwróciła na to uwagi, w końcu tak zwykła się zachowywać, szczególnie wokół obcych, ale była dzisiaj niezwykle cicha. Każdy jej gest był oczywiście pełen gracki, ale przede wszystkim delikatny. Każde słowo z jej ust, które padło, zdawało się wyważone. Nie chciała odstraszyć potencjalnej nauczycielki, nawet jeśli mogła być dla niej dziwnie milcząca. Słuchała – i to bardzo uważnie. Pracująca w Mungu czarownica musiała posiadać nieskończone pokłady wiedzy, które zdecydowanie mogły się przydać.
Przeniosła wzrok na mapę nieba. Nieznacznie się pochyliła, żeby mieć lepszy widok, dbając jednak wciąż o proste plecy – nawet w sytuacji takiej jak ta nie wypadało się garbić. Do tego miała całkiem dobry wzrok, więc lekkie pochylenie się w zupełności wystarczyło.
I tak zaczęła się ich lekcja. Ściągnęła nieco brwi w skupieniu, pogrążając się w objaśnieniach alchemiczki. Przechodziły od jednego etapu do drugiego i – choć początkowe fazy wydawały się jej nadzwyczaj proste – im dalej się zapuszczały, tym robiło się trudniej. Blythe nie mogła jednak tak po prostu dać za wygraną, bo coś wymagało większej ilości wysiłku. Była zdeterminowana, by zrobić wszystko, aby tylko ochronić swoich bliskich.
Kiedy nastała chwila przerwy na ewentualne pytania, ćwierćwila zawahała się na moment. Właściwie to… Miała jedno pytanie. Może głupie, ale nasuwało się jej od początku zajęć.
– Czy istnieją jakieś wyższe eliksiry, które muszą zostać wykonane koniecznie w trakcie odpowiedniej fazy księżyca? Inaczej nie zadziałają?
Wiesz, czemu śnieg jest biały? Bo zapomniał już, kim był dawniej.
Angelique Blythe
Zawód : Śpiewaczka operowa
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Kiedy na Ciebie patrzę, czuję to.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Panna Burroughs sama odznaczała się wrodzoną nieśmiałością. Ta nieśmiałość jednak odchodziła gdzieś w dal, kiedy chodziło o naukę oraz rozwijanie umiejętności, zwłaszcza od momentu, gdy rozpoczęła pierwsze kroki na ścieżce własnego dorobku naukowego oznaczające badania, nad tworzeniem nowych mikstur. W tej kwestii zastępowała nieśmiałość głodem informacji, długimi obliczeniami oraz rozważaniami, których moralność można było poddać wątpliwości. Spokojna, niemal statyczna postawa dziewczęcia, które przyszło jej dziś uczyć, w pewien sposób ją zaskakiwała, jednocześnie sprawiając, że Frances miała problem z określeniem, czy panna Blythe faktycznie chce się uczyć. Angelique sprawiała wrażenie obojętnej na naukę oraz podawane jej informacje, nawet jeśli skupienie zdawało się przebijać przez jasną twarz. A może zwyczajnie była onieśmielona, bądź przytłoczona tym wszystkim? Nie wiedziała, mimo to panna Burroughs postanowiła nie przekreślać na wstępie krewniaczki jednego ze współpracowników.
Skrupulatnie tłumaczyła każde zagadnienie, co jakiś czas zerkając na dziewczę sprawdzając, czy przypadkiem w jej oczach nie pojawił się brak zrozumienia. Astronomia była przedmiotem skomplikowanym, tak samo jak wielka sztuka warzenia mikstur. Obie te sztuki przenikały się ze sobą, tworząc szereg zawiłych, czasem zakrawających o abstrakcję czynników oraz powiązań, które każdy, kto chciał zajmować się najbardziej zaawansowanymi miksturami musiał poznać oraz, co ważniejsze, opanować.
Uśmiech zagościł na jej ustach, gdy dziewczę zdecydowało się zadać pytanie. Panna Burroughs wychodziła z założenia, iż nie istnieją pytania głupie, a sam fakt pytania napędzał karuzelę powiększania wiedzy. To z pewnością nie mogło być niczym złym.
- W zasadzie u większości zaawansowanych eliksirów można zaobserwować wrażliwość na jakiś czynnik astronomiczny. Czasem eliksir będzie miał osłabione działanie, jeśli zostanie wykonany w złej fazie księżyca, innym razem jego przyrządzenie może się nie powieść, bądź może być z tym powiązany inny czynnik. - Zaczęła, lokując spojrzenie w buzi swojej towarzyszki. W jej słowach próżno było szukać jakiegokolwiek zawahania, temat najróżniejszych mikstur był jej doskonale znany. - Na przykład, istnieje trucizna zwana Agonią nie wykazuje ona większej podatności na fazy księżyca, jednak są one bardzo istotne przy leczeniu. Widzisz, do pierwszej pełni od momentu podania działa zwykłe antidotum, jeśli jednak pacjent przyjdzie po pierwszej pełni od momentu podania jedynym lekarstwem jest sporządzanie trucizny z dodatkiem kilku kropel krwi pacjenta. Wrażliwość na fazy księżyca wykazuje na pewno eliksir wielosokowy, Veritaserum oraz Felix Felicis, nie musisz jednak pamiętać całej listy. Zwykle w recepturze eliksiru umieszcza się takie informacje, zwłaszcza jeśli są bardzo istotne. - W tym świetle nie widziała sensu, aby za mocno wkraczać w kwestię eliksirów. Doskonale wiedziała, że naukę powinny podzielić na części astronomiczne oraz części alchemiczne, aby wiadomości nie wymieszały się w głowie uczennicy powodując mętlik.
- Po za fazami księżyca, istotne mogą być również ruchy oraz ułożenia planet… - Z tymi słowami na ustach, panna Burroughs ponownie rozpoczęła kolejny wykład. Wpierw zaczęła od podstaw, opowiadając pannie Blythe o układzie słonecznym, ułożeniu planet oraz ruchach wokół słońca, jakie przyszło im wykonywać. Następnie zagłębiła się w większe szczegóły, jakie były z tym powiązane, przedstawiła kilka obliczeń oraz, jak i poprzednim razem, wdała się w monolog dotyczący działania ruchu planet na niektóre z eliksirów, przedstawiając te mikstury. Ot, aby panna Blythe miała pełne pojęcie. Musiała przyznać, że przez te kilka godzin, odkąd spotkały się w bibliotece przerobiły spory kawałek materiału.
- Czujesz się na siłach, aby przerobić coś jeszcze, czy zostawiamy to na kolejny raz? - Spytała, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze.
Skrupulatnie tłumaczyła każde zagadnienie, co jakiś czas zerkając na dziewczę sprawdzając, czy przypadkiem w jej oczach nie pojawił się brak zrozumienia. Astronomia była przedmiotem skomplikowanym, tak samo jak wielka sztuka warzenia mikstur. Obie te sztuki przenikały się ze sobą, tworząc szereg zawiłych, czasem zakrawających o abstrakcję czynników oraz powiązań, które każdy, kto chciał zajmować się najbardziej zaawansowanymi miksturami musiał poznać oraz, co ważniejsze, opanować.
Uśmiech zagościł na jej ustach, gdy dziewczę zdecydowało się zadać pytanie. Panna Burroughs wychodziła z założenia, iż nie istnieją pytania głupie, a sam fakt pytania napędzał karuzelę powiększania wiedzy. To z pewnością nie mogło być niczym złym.
- W zasadzie u większości zaawansowanych eliksirów można zaobserwować wrażliwość na jakiś czynnik astronomiczny. Czasem eliksir będzie miał osłabione działanie, jeśli zostanie wykonany w złej fazie księżyca, innym razem jego przyrządzenie może się nie powieść, bądź może być z tym powiązany inny czynnik. - Zaczęła, lokując spojrzenie w buzi swojej towarzyszki. W jej słowach próżno było szukać jakiegokolwiek zawahania, temat najróżniejszych mikstur był jej doskonale znany. - Na przykład, istnieje trucizna zwana Agonią nie wykazuje ona większej podatności na fazy księżyca, jednak są one bardzo istotne przy leczeniu. Widzisz, do pierwszej pełni od momentu podania działa zwykłe antidotum, jeśli jednak pacjent przyjdzie po pierwszej pełni od momentu podania jedynym lekarstwem jest sporządzanie trucizny z dodatkiem kilku kropel krwi pacjenta. Wrażliwość na fazy księżyca wykazuje na pewno eliksir wielosokowy, Veritaserum oraz Felix Felicis, nie musisz jednak pamiętać całej listy. Zwykle w recepturze eliksiru umieszcza się takie informacje, zwłaszcza jeśli są bardzo istotne. - W tym świetle nie widziała sensu, aby za mocno wkraczać w kwestię eliksirów. Doskonale wiedziała, że naukę powinny podzielić na części astronomiczne oraz części alchemiczne, aby wiadomości nie wymieszały się w głowie uczennicy powodując mętlik.
- Po za fazami księżyca, istotne mogą być również ruchy oraz ułożenia planet… - Z tymi słowami na ustach, panna Burroughs ponownie rozpoczęła kolejny wykład. Wpierw zaczęła od podstaw, opowiadając pannie Blythe o układzie słonecznym, ułożeniu planet oraz ruchach wokół słońca, jakie przyszło im wykonywać. Następnie zagłębiła się w większe szczegóły, jakie były z tym powiązane, przedstawiła kilka obliczeń oraz, jak i poprzednim razem, wdała się w monolog dotyczący działania ruchu planet na niektóre z eliksirów, przedstawiając te mikstury. Ot, aby panna Blythe miała pełne pojęcie. Musiała przyznać, że przez te kilka godzin, odkąd spotkały się w bibliotece przerobiły spory kawałek materiału.
- Czujesz się na siłach, aby przerobić coś jeszcze, czy zostawiamy to na kolejny raz? - Spytała, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Boczna czytelnia
Szybka odpowiedź