Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer
Szafa grająca
AutorWiadomość
Szafa grająca
Powiadają, że wiele lat temu przypłynęła do Londynu na jednym z hiszpańskich statków, była darem. Zabytkowa, magiczna, piękna szafa grająca, w której zamknięto wiele morskich pieśni. Gdy rozśpiewane moczymordy tracą głos, to właśnie ona wypełnia swą melodią wnętrze rozchichotanej tawerny. Przy niej milknie każdy instrument marynarza, jest jak skarb, z roku na rok skupia na sobie coraz więcej spojrzeń, a personel dba o to, by przeżyła kolejne pięć pokoleń marynarzy. Stoi dumnie wyprostowana przy jednej ze ścian, nieopodal rzeźby z demonicznym krakenem. Niektórzy mówią, że jest pierwszą, na którą popatrzy oko strudzonego wędrowca. Gdy tłucze się szkło i łamią drewniane nogi krzeseł, ona pozostaje pod ochroną, nie dosięgnie jej żaden sztorm.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:28, w całości zmieniany 1 raz
7 maja
Gdy Betty poruszyła ustami, zapach jej wiśniowej szminki uderzył w sterczącą po drugiej stronie kleistego kontuaru Philippę. Zgrabny, długi papieros klientki mazał się czerwienią, a kiedy tylko odrywała go od warg, zadymionym głosem rozpoczynała kolejny rozdział, zlepek niewiarygodnych plotek i podsłuchanych opowieści. Próbowała być ekskluzywna, tu, w porcie pełnym powycieranych kolan i tłustych warkoczy. Może trochę przypominała barmankę, ale była młodsza, wysuszona wątpliwą profesją, zasklepiona we wczorajszym makijażu. Uwielbiała gorzkie alkohole, nigdy nie tknęła parszywego żarcia. W teoriach Moss przychodziła, by obserwować, odbierała jej część najprzyjemniejszego zajęcia. Szukała sensacji, bo jej życie dogasało, przestawała być kusząca dla towarzystwa, choć wciąż umiała wodzić za nos tych siwiejących żartownisiów.
– A widzisz tamtych w kącie? – rzuciła, wskazując bokiem głowy na odpowiedni stolik. Jednocześnie też potrząsnęła papierosem, by wytrącić szare resztki. Na podłogę, bo przecież tutaj nikt się tym nie przejmował. – Okradają ci klientów, myszko – kontynuowała zadowolona, a w jej oczach błysnęła duma. Wiedziała, że jest irytująca, lubiła czuć się ważna, lubiła podpuszczać Philippę. – A to przecież twoja broszka, no nie? – dorzuciła tak dla smaku, by podkreślić, że wie o niektórych praktykach dziewcząt pani Boyle. Satysfakcja ciekła jej po twarzy, pozostawiając paskudne smugi na przepudrowanej twarzy.
Moss popatrzyła na tamten stolik. Znane pyski, nie bardziej umęczone od wszystkich pozostałych. Może to tylko zabawa, próba wytrącenia jej z równowagi. Nie sądziła, by ludzie od kapitana Jonesa wnosi ze sobą aż tyle błota, by ich łapska ośmielały się sięgać po cudze portfele. Byli na to zbyt nieprzytomni i zwykle zbyt pijani. Za to Betty to co innego, ona potrafiłaby wejść za bar i pomyszkować w szufladach, czyjaś kieszeń również nie stanowiła większego problemu. Stara dziwka i jej święte rady. Philippa nie chciała za parę lat stać się kimś takim.
- Droga Betty… - Nachyliła się nad barem przy tym soczystym wstępie. Obłoczek dymu musnął jej usta, nieco suche, ale gotowe na kilka nieprzyjemnych słów. – Możesz być spokojna. Wiem, co się dzieje w mojej tawernie. Skup się lepiej na własnych interesach – zasugerowała, podążając spojrzeniem za sznurem tandetnych korali na jej szyi. Mogłaby dolać jej do drinka jakąś paskudną miksturę, ale stać ją było na odpieranie tych słodkich uprzejmości.
- Muszę pilnować twoich, bo ty sobie nie radzisz. Jesteś rozkojarzona, nie zauważasz wszystkiego. Coś cię trapi? Możesz mi opowiedzieć o swoich bolączkach – przemówiła serdecznie, a później cmoknęła lekko i sięgnęła spragniona po kieliszek. W tym czasie Philippa zacisnęła mocno usta, tłumiąc odgłos powątpiewania. Elizabeth próbowała przejąć jej rolę. Nie ona tutaj była od pociągania ludzi za język, ale najwyraźniej pogodzenie się z faktem, że nie każdy pragnął jej złotych myśli, przychodziło jej z trudem. Szkoda, że wcale nie miała racji. – I dolej mi czegoś mocniejszego – dorzuciła, posuwając w je stronę szkło. Ślad po szmince uśmiechał się wrednie do Philippy. Baby bywały dużo gorsze od bandy rechoczących piratów. I bardziej niebezpieczne również. Betty wybrała kiepski moment, Merlin jeden wie, czy nie grzebała jej w głowie. Spojrzenie przepalonych oczu potrafiło prześwietlić najgrubszą skórę.
- Mylisz się – rzuciła chłodno, krótko. Sięgnęła po jedną z napoczętych butelek i potrząsnęła nią z energią. W tym czasie skrzypnęły drzwi tawerny i do środka wkroczył jakiś przepocony wielkolud. Poszurał nogami do jednego z wolnych stołów i szarpnął krzesłem, witając się bezgłośnie z przyuważoną gębą, najwyraźniej spotkał jakiegoś znajomego. – Jones musiałby przestać im płacić, żeby w ogóle chciało im się w to bawić. Nie są na tyle gramotni, Betty. Przestań tyle kurzyć, to może zauważysz, jacy są… grzeczni – odparła, wieńcząc wypowiedź zadowolonym uśmieszkiem. George podarował jej wczoraj całkiem pokaźny napiwek. Powstrzymywali się nawet ostatnio przed wszczynaniem bójek, nie tłukli szkła. Chociaż gdy tak o tym pomyślała dłużej, to może i było to dość podejrzane. Trudno jednak przyznać się przy tej starej wiedźmie do tak żałosnego przeoczenia. Wzięła głębszy wdech i dłonie chyba zbyt mocno zacisnęła na kawałku wilgotnej ściery. Przez to wszystko nie podała szklanki kobiecie, ale ta wyciągnęła rękę sama. Jej bransolety zabrzęczały donośnie.
- No idź, przekonaj się sama, złotko – ponagliła ją, nie kryjąc satysfakcji. Philippa w myśli analizowała całą sprawę. – Zanim całkiem stracisz w moich oczach – powiedziała zuchwale, mieszając drinka. Oblizała tanią łyżeczkę i uśmiechnęła się kpiąco. Prawie w tej samej chwili Moss cisnęła szmatą w kąt i posłała Betty wyzywające spojrzenie. Odpowiedział jej tylko znaczący śmiech. Kiedy wyszła zza baru, szeleszczące dłonie wychyliły się i zwinęły napoczętą flaszkę, by jednak nalać sobie zdecydowanie więcej. Później kobieta obróciła się na twardym stołku i popatrzyła za Philippą.
Droga była krótka. W paru zwinnych krokach dostała się do wskazanego miejsca. Tam trzech marynarzy dyskutowało o czymś zajadle. Zmotywowana do sprawdzenia teorii tego babska przystąpiła do drobnego testu. Wcisnęła się zwinnie na ławeczkę między nimi i pogłaskała ich paroma zalotnymi spojrzeniami. Natychmiast dowiedziała się o ostatniej morskiej przygodzie, o dziurawym statku i dramatycznych wydarzeniach. Potrzebowali uwagi, dawała im więc ją, nie kryjąc sympatii. Byli dość prości w obsłudze, wymagali małego teatrzyku, lubili, kiedy młode, piękne kobiety doceniały ich historie. Objęła jedno ramię obleczone kraciasta koszulą. Cuchnęli zmęczonym mężczyzną i gnijącymi wodorostami, nic nowego. Żadnemu jednak nie przeszkadzały jej dłonie wędrujące gdzieś po napuchniętych udach. A co na to wytęsknione żony? Nieczęsto się zdarzało, by Phils oferowała aż tyle zainteresowania. Smakowały im jej alkohole, choć woleliby smakować czegoś więcej. Może syreny? W tawernie były tylko te uwiecznione na blaknących malowidłach, choć niektórzy, ci bardziej uroczy, lubili nazywać ją jedną z nich. Nie miała płetwy, jedynie dość krótkie nogi, które uwielbiały stąpać po tych stolikach. Tęskniła za tańcem. W ostatnim czasie zmuszała się do niektórych czynności. Betty miała trochę racji w swym dokuczliwym osądzie. Philippa zbyt blisko dopuściła do siebie garść nieprzyjemnych emocji, ale wojenna chwila dostarczyła jej paru niespodzianek. Martwiła się o wiecznie kombinującego brata, o oddalającą się gdzieś Frankę. O losy portu.
Nie myślała o tym teraz, gdy szeptała jednemu z nich coś na ucho, równocześnie wykradając łapką zawartość kieszeni. Zadziwiające, jak wiele rzeczy mężczyzna jest w stanie upchać w swoje spodnie. Szkoda, że zwykle ich zawartość rozczarowywała. Cmoknęła jednego i drugiego, a potem wstała, obiecując obfitą dolewkę. Pod sukienką schowała zdobycz. Za barem przyjrzała się temu uważnie, ignorując umierającą z niecierpliwości stara kokietkę. Sakiewka. Obca, w niej jakaś mniejsza. Kobieca. Co za psidwacze łby. Betty odpaliła kolejną fajkę i zaśmiała się zwycięsko. – Tylko ładnie mi podziękuj. I weź się w garść, dziewczyno, bo czasy mamy kiepskie. Chcesz szczekać na intruzów w porcie, a własnego podwórka nie potrafisz upilnować – nie przestawała mówić uradowana tym pogrążeniem.
Philippa miała ochotę wystawić ja za drzwi. Albo podstawić pod nos przyłapanym pyskom. Boyle wyrzuciłaby ją od razu, gdyby nie to, że miała dość długi język i bywała przydatna. Zaraz Fred zrobi porządek ze złodziejami. Tylko kto zrobi porządek z Philippą? Na pewno nie ten babsztyl. Żadna z niej wróżka. Wtykała nos w nie swoje sprawy, przesiadywała tu długo i nie zostawiała napiwków. Jej uda nie umiały już pocieszyć żadnego robola w dokach, więc przyłaziła tutaj. Mąciła, doskonale wiedząc, jak młodej duszy zagrać na nerwach. I za nic nie dało się jej dolać niczego do drinka. Wyłapywała nawet szczyptę nieprawidłowości. Patrzyła Filipie na ręce. Może powinny zamienić się rolami?
Zakręciła butelkę i odstawiła ją daleko od Betty, sakiewki schowała do szuflady. Raczej nikt nie będzie szukał ich właściciela. Złodzieje zorientują się dopiero po opuszczeniu lokalu (chyba że Fred zechce załatwić sprawę bardziej bezpośrednio), a ich następna wizyta tutaj będzie już wyglądała zupełnie inaczej. O ile w ogóle taka nastąpi. Nie znosiła, kiedy ktoś udowadniał jej słabość. W duchu gryzła się z tak niebywałym przeoczeniem. Poszukiwała powodów. Znała je. To było chyba najgorsze.
zt
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
| 25 czerwca
Chociaż wojna, tocząca się na ulicach Londynu pomiędzy zwolennikami Harolda Longbottoma, a oddziałami wiernymi obecnie panującemu Ministrowi Magii, uczyniła z większości dzielnic otwarte pole bitwy, to życie w stolicy nie wymarło; czarodzieje, którym udało się zarejestrować różdżkę, mogli poruszać się w nim względnie bezpiecznie, a z czasem część lokali powróciła do dawnego trybu funkcjonowania. Jedyna różnica polegała na tym, że aby się do nich dostać, należało okazać dokumenty potwierdzające rejestrację.
Parszywy Pasażer jakimś cudem wciąż opierał się wprowadzanym normom, a w prowadzących do niego drzwiach niemożliwym było napotkanie ministerialnych kontroli. W przeciwieństwie do wielu innych lokali, w których tego wieczoru odbywały się przyjęcia z okazji urodzin Ministra Magii, w portowym pubie próżno było szukać sławiących Malfoya podobizn, jednak i tu zabawa nie ustawała. W porcie przez ostatnich kilka godzin cumował Pijany Wisielec – transportowy statek, który następnego ranka miał wyruszyć w drogę do Francji. Jego załoga hucznie świętowała ten fakt, wypełniając niemal cały lokal i zachowując się bardzo głośno; przekleństwa i marynarskie przyśpiewki niosły się daleko wzdłuż portowych alejek.
Ci, którzy w Parszywym bywali stosunkowo często, byli w stanie zauważyć, że oprócz załogi, wśród czarodziejów dało się dostrzec kilka nowych, obcych twarzy – należących do ludzi, którzy raczej nie próbowali rzucać się w oczy, ani nie dołączali do trwającej w najlepsze zabawy.
| Mistrz Gry wita wszystkich na wydarzeniu. Czas na pojawienie się w temacie wynosi 48 godzin, a wszystkie postacie, które powinny to zrobić, otrzymały prywatną wiadomością krótki opis odnoszący się do okoliczności ich obecności w Londynie. Wasze pierwsze posty powinny zawierać spis posiadanego ekwipunku (zarówno w głównej części posta, jak i pozafabularnie – pod postem), oraz w miarę dokładnie umiejscawiać was w przestrzeni. Jeśli jakieś jej elementy nie zostały opisane (zaułki, latarnie, ławki, sklepy – i tym podobne), możecie oczywiście założyć ich istnienie według upodobań, o ile nie będą drastycznie odbiegać od klimatu lokacji.
Pamiętajcie, że wydarzenie zagraża życiu i zdrowiu postaci – biorąc w nim udział, nie można więc rozgrywać wątków późniejszych ani innych tego typu.
Waszym mistrzem gry jest Billy, w razie pytań zapraszam – najlepiej na pw lub discordzie.
Chociaż wojna, tocząca się na ulicach Londynu pomiędzy zwolennikami Harolda Longbottoma, a oddziałami wiernymi obecnie panującemu Ministrowi Magii, uczyniła z większości dzielnic otwarte pole bitwy, to życie w stolicy nie wymarło; czarodzieje, którym udało się zarejestrować różdżkę, mogli poruszać się w nim względnie bezpiecznie, a z czasem część lokali powróciła do dawnego trybu funkcjonowania. Jedyna różnica polegała na tym, że aby się do nich dostać, należało okazać dokumenty potwierdzające rejestrację.
Parszywy Pasażer jakimś cudem wciąż opierał się wprowadzanym normom, a w prowadzących do niego drzwiach niemożliwym było napotkanie ministerialnych kontroli. W przeciwieństwie do wielu innych lokali, w których tego wieczoru odbywały się przyjęcia z okazji urodzin Ministra Magii, w portowym pubie próżno było szukać sławiących Malfoya podobizn, jednak i tu zabawa nie ustawała. W porcie przez ostatnich kilka godzin cumował Pijany Wisielec – transportowy statek, który następnego ranka miał wyruszyć w drogę do Francji. Jego załoga hucznie świętowała ten fakt, wypełniając niemal cały lokal i zachowując się bardzo głośno; przekleństwa i marynarskie przyśpiewki niosły się daleko wzdłuż portowych alejek.
Ci, którzy w Parszywym bywali stosunkowo często, byli w stanie zauważyć, że oprócz załogi, wśród czarodziejów dało się dostrzec kilka nowych, obcych twarzy – należących do ludzi, którzy raczej nie próbowali rzucać się w oczy, ani nie dołączali do trwającej w najlepsze zabawy.
| Mistrz Gry wita wszystkich na wydarzeniu. Czas na pojawienie się w temacie wynosi 48 godzin, a wszystkie postacie, które powinny to zrobić, otrzymały prywatną wiadomością krótki opis odnoszący się do okoliczności ich obecności w Londynie. Wasze pierwsze posty powinny zawierać spis posiadanego ekwipunku (zarówno w głównej części posta, jak i pozafabularnie – pod postem), oraz w miarę dokładnie umiejscawiać was w przestrzeni. Jeśli jakieś jej elementy nie zostały opisane (zaułki, latarnie, ławki, sklepy – i tym podobne), możecie oczywiście założyć ich istnienie według upodobań, o ile nie będą drastycznie odbiegać od klimatu lokacji.
Pamiętajcie, że wydarzenie zagraża życiu i zdrowiu postaci – biorąc w nim udział, nie można więc rozgrywać wątków późniejszych ani innych tego typu.
Waszym mistrzem gry jest Billy, w razie pytań zapraszam – najlepiej na pw lub discordzie.
Wojna jej nie obchodziła. Przeszkadzała jej, bardzo, była bardzo odczuwalna. Zyski z całą pewnością nie były tak wielkie jak wcześniej. Wciąż jednak miała ręce pełne roboty. Nie zamierzała uciekać, tak jak to zrobiła wiele lat temu, kiedy w Niemczech nie działo się dobrze. Wtedy niewiele ją zobowiązywało, teraz musiała pilnować lokalu, szczególnie kiedy jej mąż się obijał. Co prawda, nie zarejestrowała różdżki i nie zamierzała, bo nie miała na to ani czasu. Nie wiedziała też jak wyglądał cały ten proces. Dlaczego miałaby ufać komuś, kto nie zamierzał jej pomóc, kiedy była w największej niewoli?
Wierzyła raczej w to, że może ktoś zwyczajnie przymknie oko na ten lokal. Oby. Owszem, przechodziło tu wiele tajemniczych typów. Taki jednak był biznes. Nie mogła przecież kontrolować każdego gagatka. A właściwie, co ją to obchodziło? Gdyby nawet pojawiła się tutaj jakaś kontrola – może w końcu by ją wybawili od tego nędznego lokalu i jeszcze bardziej nędznego męża.
Nie miała czasu, żeby o tym rozmyślać. Chłopcy z Pijanego Wisielca rozsiedli się w jej lokalu, jak gdyby siedzieli na swoim statku. Wyglądało też na to, że nie zamierzali szybko odejść. Nienawidziła marynarzy. Szczerze ich nienawidziła, może poza nielicznymi wyjątkami. Byli jej zmorą od początku pracy w Parszywym. Załatwiali swoje potrzeby gdzie popadnie, byli nieprzyjemni. Nie lubiła tego, że byli głośni, że przeklinali, że śpiewali te przeklęte marynarskie przyśpiewki, szanty, jakkolwiek się to nazywało. Miała ochotę wsadzić ser w uszy, gdyby tylko miała go gdzieś pod ręką.
Stała więc za barem, żeby wspomóc fizycznie pozostałych pracowników. Jakkolwiek by nie było, tak jak zawsze miała na sobie długą ciemną suknię i starannie upięte włosy.
– Moss – zwróciła się do swojej ulubienicy po nazwisku, żeby zwrócić jej uwagę. Podsunęła kolejną tacę z alkoholami. – Tylko nie daj się zagadać i wracaj za bar tak szybko jak tylko możesz – mruknęła dziewczynie, wyraźnie martwiąc się o nią wśród tego wyjątkowo parszywego towarzystwa. Już miała jej pozwolić lawirować dalej między klientami, ale złapała ją za dłoń i zapytała: – Na galopujące buchorożce, dlaczego nie założyłaś dłuższej sukienki?
Jej spojrzenie padło na mężczyznę, który już raz ją oszukał… ale nie było złowrogie. Potem przeszło na kolejne osoby, szczególnie te nowe, których nigdy tutaj nie widziała. Kimkolwiek byli – byli trochę podejrzani. W obecnych czasach nie widziała tu nikogo oprócz marynarzy i stałych klientów. Przyglądała im się uważnie, obracając w dłoniach całą talię kart tarota w oczekiwaniu, że być może ktoś będzie domagać się jakiejś wróżby. Różdżkę miała w pobliżu, na wszelki wypadek, gdyby marynarze zaczęli rzucać krzesłami lub zaklęciami, bo ktoś kogoś ograł w karty.
| Rzucam na spostrzegawczość. Chciałabym dostrzec jak najwięcej szczegółów dotyczących tajemniczych panów, co to się nie kolegują z nikim.
| Ekwipunek: różdżka (niezarejestrowana), karty tarota (zwykłe) i nic więcej nie posiadam, bo jestem biedna jak mysz
Wierzyła raczej w to, że może ktoś zwyczajnie przymknie oko na ten lokal. Oby. Owszem, przechodziło tu wiele tajemniczych typów. Taki jednak był biznes. Nie mogła przecież kontrolować każdego gagatka. A właściwie, co ją to obchodziło? Gdyby nawet pojawiła się tutaj jakaś kontrola – może w końcu by ją wybawili od tego nędznego lokalu i jeszcze bardziej nędznego męża.
Nie miała czasu, żeby o tym rozmyślać. Chłopcy z Pijanego Wisielca rozsiedli się w jej lokalu, jak gdyby siedzieli na swoim statku. Wyglądało też na to, że nie zamierzali szybko odejść. Nienawidziła marynarzy. Szczerze ich nienawidziła, może poza nielicznymi wyjątkami. Byli jej zmorą od początku pracy w Parszywym. Załatwiali swoje potrzeby gdzie popadnie, byli nieprzyjemni. Nie lubiła tego, że byli głośni, że przeklinali, że śpiewali te przeklęte marynarskie przyśpiewki, szanty, jakkolwiek się to nazywało. Miała ochotę wsadzić ser w uszy, gdyby tylko miała go gdzieś pod ręką.
Stała więc za barem, żeby wspomóc fizycznie pozostałych pracowników. Jakkolwiek by nie było, tak jak zawsze miała na sobie długą ciemną suknię i starannie upięte włosy.
– Moss – zwróciła się do swojej ulubienicy po nazwisku, żeby zwrócić jej uwagę. Podsunęła kolejną tacę z alkoholami. – Tylko nie daj się zagadać i wracaj za bar tak szybko jak tylko możesz – mruknęła dziewczynie, wyraźnie martwiąc się o nią wśród tego wyjątkowo parszywego towarzystwa. Już miała jej pozwolić lawirować dalej między klientami, ale złapała ją za dłoń i zapytała: – Na galopujące buchorożce, dlaczego nie założyłaś dłuższej sukienki?
Jej spojrzenie padło na mężczyznę, który już raz ją oszukał… ale nie było złowrogie. Potem przeszło na kolejne osoby, szczególnie te nowe, których nigdy tutaj nie widziała. Kimkolwiek byli – byli trochę podejrzani. W obecnych czasach nie widziała tu nikogo oprócz marynarzy i stałych klientów. Przyglądała im się uważnie, obracając w dłoniach całą talię kart tarota w oczekiwaniu, że być może ktoś będzie domagać się jakiejś wróżby. Różdżkę miała w pobliżu, na wszelki wypadek, gdyby marynarze zaczęli rzucać krzesłami lub zaklęciami, bo ktoś kogoś ograł w karty.
| Rzucam na spostrzegawczość. Chciałabym dostrzec jak najwięcej szczegółów dotyczących tajemniczych panów, co to się nie kolegują z nikim.
| Ekwipunek: różdżka (niezarejestrowana), karty tarota (zwykłe) i nic więcej nie posiadam, bo jestem biedna jak mysz
nectar and balm
Dorothea Boyle
Zawód : Szefowa Parszywego; tarocistka
Wiek : 47
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Nie patrzcie na mnie, żem śniada, że mnie spaliło słońce.
Śniada jestem, lecz piękna.
Śniada jestem, lecz piękna.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
The member 'Dorothea Boyle' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 57
'k100' : 57
Portowe lokale, port w ogóle rzadko kiedy przejmował się czymś więcej niż dobrem swoich statków i pochwałą życia pełnego wszelkich przyjemności. O szumnych sprawach, owszem, dyskutowano czasem nawet zbyt głośno, ale tak naprawdę ludzie morza nawet po zejściu na ląd myślami kołysali się na falach. Szybko ulatywały chwilę głośnej beztroski poza pokładem, dlatego załogi zwykle nie oszczędzały na alkoholu, śpiewie i tancerkach, gdy tylko nadarzyła się okazja do wysuszenia przemoczonych portek. Ta czy inna ekipa – wszystko jedno. Moss rozpatrywała ich w kontekście możliwej zadymy i hojniejszych napiwków. Z niektórymi braćmi mogła dyskutować aż do świtu, ale bywali tacy, do których nie zbliżała się, jeśli nie zmuszał jej obowiązek. Czasem cuchnęli, czasem darli się i pluli jej do ucha, a czasem wprawiali dłonie w ruch już nawet nie tak gorszący, ale po prostu perfidny. Mimo to byli jej bliscy, nie czuła niechęci, nauczyła się rozumieć morskie dusze, przymykać oko i pobłażać, zupełnie jakby wiedziała, że któregoś dnia to się naprawdę opłaci. Zwykle tak właśnie było. Odrobina uśmiechu, pogłaskany łeb i nieco milsza dolewka, a parę miesięcy później przyjmowała podarki zza oceanu. Ludzie z doków nie musieli być rodziną, aby siłą jedności zawstydzać niejedną bliską społeczność. Tym razem nie było inaczej.
Lawirowała zwinnie między długimi ławami śpiewających żeglarzy, jak ryba wrzucona w wielką wodę. Byli głośni, byli pogodni i zrelaksowani. Parszywy rzadko odmawiał, rzadko stawiał granicę i hamował – szczególnie gdy rozchodziło się o czystą radość i niereformowalne pijaństwo. Parszywy zdawał się wybaczać nawet te wszystkie bójki, rozerwane obrazy, potłuczone kieliszki i zapaskudzone korytarze. Był jak przystanek, który nie różnił się aż tak bardzo od dobrej łajby, ale… ale tak samo prosił o szacunek. Póki nie drżały ściany, syrenie melodie mogły grać dalej.
Dostrzegała to. Dostrzegała ciche głowy rozsadzone gdzieś niby grzecznie. Nie robiło to na niej większego wrażenia. Wielu pogubionych wędrowców trafiało ostatecznie tutaj. Większość nigdy nie wracała, ale bywali i tacy, który między tymi pirackimi szajbusami odkrywali prawdziwych druhów. Widziała Francisa znów pod płaszczem Morgana. Kiedy przystawiał szkiełko do ust, puściła mu oczko. Potem pomknęła, a pochowane w kieszonkach zbyt krótkiej sukienki bibeloty zabrzęczały. Tam miała te wszystkie monety chętnie zgarnięte z lepkich łap dzisiejszych gości, tam obijały się o siebie maleńkie fiołeczki eliksirów od siostry, bo ostatnie tygodnie dały Philippie na tyle w kość, że wolała mieć leczniczą moc pod ręką na wypadek, gdyby krew miała znów polać się za mocno. W głębiach czarnej sukienki spoczywało też niewielkie szkiełko, bezpieczny przekaźnik, magia łącząca siostrę i brata, bo w tych trudnych czasach mogły minąć wieki, nim znów będzie im dane wytargać swoje włosy. Między okrągłymi pieniędzmi zagubiły się też kryształy odnalezione dawno temu na portowej uliczce. Wciąż się ich nie pozbyła. No i nie mogła zapomnieć o różdżce sprytnie przymocowanej pod ciemnym materiałem. Ta mogła się przydać w najmniej spodziewanym momencie. A pani Boyle? Pani Boyle pewnie wyczekiwała odejścia rozpasanej ekipy. Może już pod barem kalkulowała straty. Działo się, barmanki ledwo wyrabiały, spełniając coraz mniej trzeźwe prośby załogi handlowego statku. Zawołana Fils zgarnęła zręcznie tacę z gotowymi napojami. – Nie mogę obiecać, pani Boyle – odparła, dobrze wiedząc, że istniały historie, które koniecznie chcieli jej opowiedzieć. – Krótka zapewnia większe napiwki, są rozkojarzeni i hojniejsi. I jest lekka – przypomniała w odpowiedzi, bo przecież Dorothea znała powód, ale jak ta dobra matka musiała odpowiednio zareagować. Zresztą Moss po prostu lubiła być podziwiana, lubiła to patrzenie. Niech się ślinią, ważne, że odpowiednia ilość monet przyjemnie grała w kieszonkach. Nie zamierzała wracać do domu z niczym.
Wyruszyła do spragnionych morskich wilków. Po drodze przemknęła spojrzeniem trochę po świętującej załodze, trochę po pobocznych stolikach, które nie prosiły o uwagę. Może powinna się zainteresować szklaneczkami nieznajomych? Odkąd wojna wkradła się na ulice Londynu, Fils stała się czujniejsza. Nawet teraz czasem zatrzymała oko na dłużej na tych zbyt spokojnych sylwetkach.
Rzut na spostrzegawczość.
Ekwipunek: różdżka, lusterko dwukierunkowe z Keatem, biały kryształ, drugi biały kryształ, maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 28, moc +10), wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu (1 porcja, stat. 28, moc +5), wężowe usta (1 porcja, stat. 28, moc +10), marynowana narośl ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 28, moc +15), parę monet
[bylobrzydkobedzieladnie]
Lawirowała zwinnie między długimi ławami śpiewających żeglarzy, jak ryba wrzucona w wielką wodę. Byli głośni, byli pogodni i zrelaksowani. Parszywy rzadko odmawiał, rzadko stawiał granicę i hamował – szczególnie gdy rozchodziło się o czystą radość i niereformowalne pijaństwo. Parszywy zdawał się wybaczać nawet te wszystkie bójki, rozerwane obrazy, potłuczone kieliszki i zapaskudzone korytarze. Był jak przystanek, który nie różnił się aż tak bardzo od dobrej łajby, ale… ale tak samo prosił o szacunek. Póki nie drżały ściany, syrenie melodie mogły grać dalej.
Dostrzegała to. Dostrzegała ciche głowy rozsadzone gdzieś niby grzecznie. Nie robiło to na niej większego wrażenia. Wielu pogubionych wędrowców trafiało ostatecznie tutaj. Większość nigdy nie wracała, ale bywali i tacy, który między tymi pirackimi szajbusami odkrywali prawdziwych druhów. Widziała Francisa znów pod płaszczem Morgana. Kiedy przystawiał szkiełko do ust, puściła mu oczko. Potem pomknęła, a pochowane w kieszonkach zbyt krótkiej sukienki bibeloty zabrzęczały. Tam miała te wszystkie monety chętnie zgarnięte z lepkich łap dzisiejszych gości, tam obijały się o siebie maleńkie fiołeczki eliksirów od siostry, bo ostatnie tygodnie dały Philippie na tyle w kość, że wolała mieć leczniczą moc pod ręką na wypadek, gdyby krew miała znów polać się za mocno. W głębiach czarnej sukienki spoczywało też niewielkie szkiełko, bezpieczny przekaźnik, magia łącząca siostrę i brata, bo w tych trudnych czasach mogły minąć wieki, nim znów będzie im dane wytargać swoje włosy. Między okrągłymi pieniędzmi zagubiły się też kryształy odnalezione dawno temu na portowej uliczce. Wciąż się ich nie pozbyła. No i nie mogła zapomnieć o różdżce sprytnie przymocowanej pod ciemnym materiałem. Ta mogła się przydać w najmniej spodziewanym momencie. A pani Boyle? Pani Boyle pewnie wyczekiwała odejścia rozpasanej ekipy. Może już pod barem kalkulowała straty. Działo się, barmanki ledwo wyrabiały, spełniając coraz mniej trzeźwe prośby załogi handlowego statku. Zawołana Fils zgarnęła zręcznie tacę z gotowymi napojami. – Nie mogę obiecać, pani Boyle – odparła, dobrze wiedząc, że istniały historie, które koniecznie chcieli jej opowiedzieć. – Krótka zapewnia większe napiwki, są rozkojarzeni i hojniejsi. I jest lekka – przypomniała w odpowiedzi, bo przecież Dorothea znała powód, ale jak ta dobra matka musiała odpowiednio zareagować. Zresztą Moss po prostu lubiła być podziwiana, lubiła to patrzenie. Niech się ślinią, ważne, że odpowiednia ilość monet przyjemnie grała w kieszonkach. Nie zamierzała wracać do domu z niczym.
Wyruszyła do spragnionych morskich wilków. Po drodze przemknęła spojrzeniem trochę po świętującej załodze, trochę po pobocznych stolikach, które nie prosiły o uwagę. Może powinna się zainteresować szklaneczkami nieznajomych? Odkąd wojna wkradła się na ulice Londynu, Fils stała się czujniejsza. Nawet teraz czasem zatrzymała oko na dłużej na tych zbyt spokojnych sylwetkach.
Rzut na spostrzegawczość.
Ekwipunek: różdżka, lusterko dwukierunkowe z Keatem, biały kryształ, drugi biały kryształ, maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 28, moc +10), wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu (1 porcja, stat. 28, moc +5), wężowe usta (1 porcja, stat. 28, moc +10), marynowana narośl ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 28, moc +15), parę monet
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Philippa Moss dnia 13.06.20 22:26, w całości zmieniany 1 raz
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Philippa Moss' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 12
'k100' : 12
Letni upał dawał w kość, a wilgoć nieruchomo tkwiła w powietrzu, mącąc przy tym skupione umysły. Gorejące lenistwo niespecjalnie jednak dawało o sobie znać; wyludnione miasto cichło w stężałej pogodzie, narastających opresjach, niezrozumiałym dla niego kryzysie. Tym ogólnym, opisywanym przez przerażone szepty, acz pominiętym przez propagandową prasę. Właściwie to nawet nie pragnął rozumieć; istniał z dala od politycznej sieczki, z cwanym uśmieszkiem robiąc swoje. Nie dbał o wojnę, choć panoszył się po mieście z zarejestrowaną na własne nazwisko różdżką. Spryt zadrwił z niego w fatalnych okolicznościach, podważył morale (czy jeszcze jakiekolwiek miał?) i uzupełnił o niechcianą powinność. Pokornie uczestniczył w tym żałosnym obowiązku, zapewne znacząco mniej produktywnie, aniżeli tego od niego oczekiwano, ale rzeczowe raporty nienaznaczone były wcale zgrabną linią kłamstwa. W posępnej pozie spisywał nieistotne fakty, omyłkowo pozostawiając na pergaminie kleksy - bynajmniej nie dla zatuszowania niewypisanych prawd. W izolacyjnej postawie wylewał z siebie ten skwar i popełnione grzeszki, od czasu do czasu wybierając się na skromne łowy. Nie miał innego wyboru, jak marne podporządkowanie się systemowi, zaburzenie dotychczasowych spełnień nonkonformistycznej fantazji, niewybredne jestestwo. Wciąż go to gryzło, wciąż też nie pozostawiało z niczym innym, jak jednoznacznym złudzeniem i wołającym o grosze portfelem. Bezwstydne triumfy zastąpiła wstydliwa porażka, a ignorancki łeb z niezadowoleniem zaakceptował jej skutki. Jak już miał się w tym kisić to przynajmniej z pewnym, niepodobnym sobie, krytycyzmem. Chyba robił p o s t ę p y. Ku człowieczeństwu. Nie w kwestii etycznych norm, które wciąż traktował w ramach skrajnie indywidualnych. Wszakże nie bez powodu siedział dziś w tym ciemnym kącie, nie bez powodu doświadczał cudzego smrodu potu i ryb. Ryzykowny punkcik obrał sobie na cel tychże zagrywek - znajoma barmanka czyhała tylko na bezpośredni akt, niezaprzeczalny czyn; oczekiwała tylko na proste potwierdzenie swych domniemanych sugestii. On wystawiał się jej dziś jak na tacy, nie szczędząc przy tym wymownych zerknięć. Nie chodziło jednak przecież o niewypowiedziane głośno przyznanie czyichś racji, nawet jeśli już na wejściu zwinął podrzędnej pijaczynie wybrakowaną paczkę fajek. Ci, do których należało rozburzone morze, ci, którzy mieli widok na cały świat, akurat trafili na ląd, ten jego niewielki skrawek, goszcząc swe tyłki w pochmurnej tawernie. Dalekie były tu mruki łajb czy szumy szalejącego wiatru, lecz nic nie zwiastowało sztormu. Rozweseleni marynarze sączyli pospiesznie tutejsze procentowe szczyny, tak jakby w obawie przed tym, że wkrótce ktoś odbierze im błogosławiony kufel. Nierozsądnie ogrywali się w karty; kieszenie i skryte sakwy wypluwały z siebie coraz to cenniejsze manatki, niechlubnie zajmując swe miejsce na brudnym stole, gdzieś pomiędzy pianą z piwa a strategicznym punktem rozgrywek. Burza przekleństw rozbrzmiewała echem po lokalu, razem z niematerialną analizą wartości wystawianych przedmiotów - ładna błyskotka, pognieciony akt własności, niezidentyfikowany artefakt, wieżyczka miedziaków. Głównej rozgrywce przyglądało się też paru innych, nieco mniej dyskretnych chłystków; klientela jak każda inna, nie dostrzegł w bandzie samotnych gapiów niczego specjalnego. Kto wie, może dybali na te pierdoły, albo - tak samo jak Scaletta - upatrzyli sobie konkretną ofiarę.
Powolnie odpalił papierosa, podciągnąwszy przy tym rękawy czarnej koszuli; pierwsze dwa guziki unikały spięcia, pozostawiając miękki kołnierzyk frywolnie swobodnym. Odsłonięty fragment skóry skrywał woreczek z wsiąkiewki, pełen o garść zaplutych sykli i fiolki z eliksirami, które dostał od Frances. Uważnie obserwował wyróżniającego się spośród moczymord jegomościa, chcąc dorwać się do tej niemrawo świętującej duszy; wyróżniał się choćby samą manierą, pomimo usilnych prób transparentności. Nieumiejętna gra pozorów wywołała nawet enigmatyczny uśmiech, szybko zapomniany przez narastający w głowie wniosek - potencjalny łup może być większy od wzniośle wyciąganych w grze szpargałów.
|Rzucam na spostrzegawczość, żeby dojrzeć, czy domniemany pan bogacz to faktycznie jakiś burżuj.
|Ekwipunek: zarejestrowana różdżka, eliksiry: kameleon (1 porcja, stat. 20), kociego wzroku (1 porcja, stat. 20).
Powolnie odpalił papierosa, podciągnąwszy przy tym rękawy czarnej koszuli; pierwsze dwa guziki unikały spięcia, pozostawiając miękki kołnierzyk frywolnie swobodnym. Odsłonięty fragment skóry skrywał woreczek z wsiąkiewki, pełen o garść zaplutych sykli i fiolki z eliksirami, które dostał od Frances. Uważnie obserwował wyróżniającego się spośród moczymord jegomościa, chcąc dorwać się do tej niemrawo świętującej duszy; wyróżniał się choćby samą manierą, pomimo usilnych prób transparentności. Nieumiejętna gra pozorów wywołała nawet enigmatyczny uśmiech, szybko zapomniany przez narastający w głowie wniosek - potencjalny łup może być większy od wzniośle wyciąganych w grze szpargałów.
|Rzucam na spostrzegawczość, żeby dojrzeć, czy domniemany pan bogacz to faktycznie jakiś burżuj.
|Ekwipunek: zarejestrowana różdżka, eliksiry: kameleon (1 porcja, stat. 20), kociego wzroku (1 porcja, stat. 20).
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Michael Scaletta' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 66
'k100' : 66
Kipi tu piwo, kipi woda w wielkim blaszanym garze; grzebiąc się z łazienki przechodzę pod obdrapanymi drzwiami kuchni i puszczam oczko Christinie, która zmaga się z ogarnięciem koryta dla owych dzielnych łasuchów, kipi też krew i testosteron, bo w Pasażerze gromadzi się dziś znaczna ciżba i to praktycznie sami mężczyźni, wołający co rusz piwa i jadła. Dostają je od wesolutkich posługaczek, podtykane pod sam nos kufle z białawą pianą na brzegach i miski z parującą strawą. Jeszcze ciepłą, parującą, nie tyle zjadliwą, co zwyczajnie smaczną, choć tutejszy gulasz dochodzi na chrząstkach i obierkach. Hiszpańska kuchara ma dryg, a poza tym rękę do przypraw. Przekonuję się o tym, pałaszując największe przysmaki tutejszej klienteli, proste menu ułożone pod niewybredne gusta syci oczy, a co ważniejsze, napycha żołądki. Nie warto jednak pytać o sekretne składniki, to droga donikąd, zwłaszcza, jeśli w planach masz sen, nieistotne czy w swojej, czy w cudzej pierzynie.
Czerwiec obdziera mnie nieco z pobladłej zbroi paniczyka, słońce zdołało skraść mi pocałunek, jeden albo trzy, musnąć letnią aurą ramiona i policzki. Mi to nie uchodzi, ale do Morgana pasuje jak ulał, a ten zawadiaka trzyma się dobrze, cholera. Z długów wychodzi, w końcu jakoś tam zarabia - moje tańce z miotłą i dźwiganie ciężkich skrzyń to cały budżet na tę jarmarczną maskaradę. Znów wychodzę, by we włosach poczuć chamski wiatr, a nie bryzę.
Mogę rozkoszować się najczerwieńszymi truskawkami bez szypułek, a zamiast tego wybieram resztkową potrawkę i czerstwy chleb, nadający się do zjedzenia dopiero po uprzednim umoczeniu w sosie. Bez sensu, wiem o tym przecież, ale to nie sens jest esencją. Czemu nie więc jego brak?
Sztywny materiał koszuli drażni moją skórę, lecz bodźców odbieram zdecydowanie więcej, niż dmuchając nos w jedwabne skrawki. Dostrzegam splecione włókna, prujący się kołnierzyk, nawet w mętnym, przydymionym świetle żarówki mój wzrok wychwytuje żółtawą plamę przy lewej nogawce. Wlazłem pewnie w jaką kałużę, gdzie zmieszała się portowa gnojówa. Deszczówka i niewybrukowane drogi, znaczy się, paskudne błocko, bagno, taką mam nadzieję. Uśmiecham się pięknie do Philippy, która skacze jak sarenka między stolikami i rad jestem, że zauważa moje starania znad tacy zastawionej szklaną piramidą. Zraz, jak zrobi się luźniej skoczymy na fajkę na to ciasne podwórko, chwila zasłużonej przerwy dla niej i krótka przyjemność dla mnie. Ledwie spięcie, posmak tytoniu na suchych wargach, przelotny dotyk jej ramienia, obrócenie językiem, mięta przyjęta w usta na wypłukanie gorzkiego posmaku. Marzę sobie miękko, bezpiecznie, powoli popijając rozwodnione piwo. Dobre i tanie, akuratne dla Morgana, co otulany poszarpaną szatą wdaje się w głośną dyskusję z nieznanym marynarskim towarzystwem. Przerzucam nogi przez ławę, coby wygodniej nam się konwersowało, a drobiażdżki ukryte po kieszeniach szurają od niechcenia. Wiele tam nie ma, paczka balonówek Drooblego, druga z fajkami, wśród których ukrywam też te skręcone, w drugiej obija się nie aż tak napchana kieska - niespodzianka, palcami wyczuwam też koronkę majtek, ewidentnie nie moich i bladego pojęcie nie mam, jak znalazły się w tym płaszczu. Ani do kogo należą.
Zostawiam tą zagadkę nierozwiązaną, za to w pas kłaniam się pani Boyle, kiedy przysiadam się do stolika największych krzykaczy - niech sobie nie myśli. Kapitan łajby namawia i namawia, w wysiłkach nie ustaje, aż w końcu przystaję na jego propozycje, nie czekając na trzaśnięcie rękawicy.
-A dobra, zagram z tobą panie, tylko pierwiej ustalmy jakąś stawkę.
O złoto się chcesz zakładać, czy tak prawdziwie po męsku? - pytam, bo i lepę na mordę przyjmę albo oddam z radością - a może masz pan lepszą ofertę po powrocie ze swych wojaży? - pytam, poruszając brwiami sugestywnie, bo skoro dopiero co zwodowali, to pewnie czym pochwalić się też mają. Ciągnę go za język, ani chybi zacznie zaraz gadać, z czego od przechwałek trzeba będzie oddzielić prawdę - raczej podkoloryzowaną niż ukrytą, tak to już jest z marynarzami, co pół roku na morzu spędzają. Oni tak mają - a jak mają ci, co tu ani wyraźnie z nimi, ani sami? Dziwne, a tutaj właśnie dziwnie nie bywa, więc wzmaga się moja czujność, naturalnym gestem klepię się po piersiach, sprawdzając, czy różdżka znajduje się tam, gdzie powinna i tak samo swobodnym, a zarazem dyskretnym ruchem sięgam do kieszeni płaszcza, należącego najpewniej do jednego z tych milczków zawieszonego na krześle tuż obok mnie. A może tam jest coś ciekawego?
|Rzut na zręczne ręce, sprawdzam płaszcz jednego z podejrzanych typów
Ekwipunek: różdżka, paczka Jerelli, kilka skrętów z Diablego Ziela, balonówki Drooblego, sakiewka z pieniędzmi, damskie majtki
Czerwiec obdziera mnie nieco z pobladłej zbroi paniczyka, słońce zdołało skraść mi pocałunek, jeden albo trzy, musnąć letnią aurą ramiona i policzki. Mi to nie uchodzi, ale do Morgana pasuje jak ulał, a ten zawadiaka trzyma się dobrze, cholera. Z długów wychodzi, w końcu jakoś tam zarabia - moje tańce z miotłą i dźwiganie ciężkich skrzyń to cały budżet na tę jarmarczną maskaradę. Znów wychodzę, by we włosach poczuć chamski wiatr, a nie bryzę.
Mogę rozkoszować się najczerwieńszymi truskawkami bez szypułek, a zamiast tego wybieram resztkową potrawkę i czerstwy chleb, nadający się do zjedzenia dopiero po uprzednim umoczeniu w sosie. Bez sensu, wiem o tym przecież, ale to nie sens jest esencją. Czemu nie więc jego brak?
Sztywny materiał koszuli drażni moją skórę, lecz bodźców odbieram zdecydowanie więcej, niż dmuchając nos w jedwabne skrawki. Dostrzegam splecione włókna, prujący się kołnierzyk, nawet w mętnym, przydymionym świetle żarówki mój wzrok wychwytuje żółtawą plamę przy lewej nogawce. Wlazłem pewnie w jaką kałużę, gdzie zmieszała się portowa gnojówa. Deszczówka i niewybrukowane drogi, znaczy się, paskudne błocko, bagno, taką mam nadzieję. Uśmiecham się pięknie do Philippy, która skacze jak sarenka między stolikami i rad jestem, że zauważa moje starania znad tacy zastawionej szklaną piramidą. Zraz, jak zrobi się luźniej skoczymy na fajkę na to ciasne podwórko, chwila zasłużonej przerwy dla niej i krótka przyjemność dla mnie. Ledwie spięcie, posmak tytoniu na suchych wargach, przelotny dotyk jej ramienia, obrócenie językiem, mięta przyjęta w usta na wypłukanie gorzkiego posmaku. Marzę sobie miękko, bezpiecznie, powoli popijając rozwodnione piwo. Dobre i tanie, akuratne dla Morgana, co otulany poszarpaną szatą wdaje się w głośną dyskusję z nieznanym marynarskim towarzystwem. Przerzucam nogi przez ławę, coby wygodniej nam się konwersowało, a drobiażdżki ukryte po kieszeniach szurają od niechcenia. Wiele tam nie ma, paczka balonówek Drooblego, druga z fajkami, wśród których ukrywam też te skręcone, w drugiej obija się nie aż tak napchana kieska - niespodzianka, palcami wyczuwam też koronkę majtek, ewidentnie nie moich i bladego pojęcie nie mam, jak znalazły się w tym płaszczu. Ani do kogo należą.
Zostawiam tą zagadkę nierozwiązaną, za to w pas kłaniam się pani Boyle, kiedy przysiadam się do stolika największych krzykaczy - niech sobie nie myśli. Kapitan łajby namawia i namawia, w wysiłkach nie ustaje, aż w końcu przystaję na jego propozycje, nie czekając na trzaśnięcie rękawicy.
-A dobra, zagram z tobą panie, tylko pierwiej ustalmy jakąś stawkę.
O złoto się chcesz zakładać, czy tak prawdziwie po męsku? - pytam, bo i lepę na mordę przyjmę albo oddam z radością - a może masz pan lepszą ofertę po powrocie ze swych wojaży? - pytam, poruszając brwiami sugestywnie, bo skoro dopiero co zwodowali, to pewnie czym pochwalić się też mają. Ciągnę go za język, ani chybi zacznie zaraz gadać, z czego od przechwałek trzeba będzie oddzielić prawdę - raczej podkoloryzowaną niż ukrytą, tak to już jest z marynarzami, co pół roku na morzu spędzają. Oni tak mają - a jak mają ci, co tu ani wyraźnie z nimi, ani sami? Dziwne, a tutaj właśnie dziwnie nie bywa, więc wzmaga się moja czujność, naturalnym gestem klepię się po piersiach, sprawdzając, czy różdżka znajduje się tam, gdzie powinna i tak samo swobodnym, a zarazem dyskretnym ruchem sięgam do kieszeni płaszcza, należącego najpewniej do jednego z tych milczków zawieszonego na krześle tuż obok mnie. A może tam jest coś ciekawego?
|Rzut na zręczne ręce, sprawdzam płaszcz jednego z podejrzanych typów
Ekwipunek: różdżka, paczka Jerelli, kilka skrętów z Diablego Ziela, balonówki Drooblego, sakiewka z pieniędzmi, damskie majtki
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
The member 'Francis Lestrange' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 27
'k100' : 27
To nie była moja pierwsza wizyta w Parszywym Pasażerze. Wiedziałem wiec mniej więcej czego powinienem był się spodziewać. Dobre kilka miesięcy temu prowadziłem w magicznym porcie dwa śledztwa. Jedno w sprawie pojedynku, podczas którego używano czarnej magii, jaki miał tu miejsce, drugie zaś w sprawie morderstwa nieopodal stąd. Żadne śledztwo nie zostało jednak doprowadzone do końca, winni nie zostali odnalezieni i ukarani, zaś przesłuchiwani świadkowie niedoprowadzeni przed oblicze wymiaru sprawiedliwości. Wątpiłem więc, by ktokolwiek mnie tutaj zapamiętał. Wyglądałem wtedy inaczej, niż dzisiaj. Zdecydowanie byłem bardziej elegancki i gładko ogolony. Tego wieczoru zaś chciałem wmieszać się w tłum, dlatego przywdziałem zwykłą szatę czarodzieja składającą się z lekkiej, jasnej koszuli i ciemnych spodni. Gęsty zarost, za którym od dłuższego czasu się ukrywałem, także robił swoje. Nie grzeszyłem zresztą zbyt charakterystyczną aparycją, dlatego próg Parszywego Pasażera przekroczyłem krokiem śmiałym i pewnym.
Kiwnąłem głową na powitanie w stronie barmanek, niby niezobowiązująco trzymając ręce w kieszeni, po czym rozejrzałem się jakby od niechcenia po lokalu, próbując wybadać kto jest kim. Odnaleźć znajome twarze, wychwycić coś, co mogło stworzyć zagrożenie w wypełnieniu mojego celu. Niemal od razu moją uwagę przyciągnął mężczyznę, którego szukałem, przy stoliku do gry w czarodziejskie karty. Chwilę przechadzałem się po lokalu, by zamówić kufel jasnego piwa, po czym odwróciłem się i nieśpiesznie, niby leniwie, skierowałem swe kroki ku stolikom do gry, przy którym dostrzegłem mężczyznę, którego szukałem.
- O co gracie? - spytałem przyjaznym tonem, stając przy ich stoliku. - Ja i mój towarzysz - wskazałem wtedy kciukiem na czarodzieja, z którym pojawiłem się w Parszywym Pasażerze - mamy ochotę zagrać. Możemy się przyłączyć?
Siedzący przy stoliku wydawali się pijani w sztok, sądziłem więc, ze moja propozycja nie wzbudzi w nich podejrzeń. Ot kolejki czarodzieje, którzy mieli ochotę na odrobinę hazardu i zabawy.
Najmocniej proszę o wybaczenie za porę, długość i jakość posta ze względu na długi weekend. To już się nie powtórzy.
Mam przy sobie: różdżkę, wymienione poniżej eliksiry, nóż ukryty w pochwie za pasem, paczka papierosów.
- Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. 46)
- Maść z wodnej gwiazdy (2 porcje, stat. 40)
- Wężowe usta (1 porcja, stat. 23, moc +10)
Rzut na spostrzegawczość (poziom III)
Kiwnąłem głową na powitanie w stronie barmanek, niby niezobowiązująco trzymając ręce w kieszeni, po czym rozejrzałem się jakby od niechcenia po lokalu, próbując wybadać kto jest kim. Odnaleźć znajome twarze, wychwycić coś, co mogło stworzyć zagrożenie w wypełnieniu mojego celu. Niemal od razu moją uwagę przyciągnął mężczyznę, którego szukałem, przy stoliku do gry w czarodziejskie karty. Chwilę przechadzałem się po lokalu, by zamówić kufel jasnego piwa, po czym odwróciłem się i nieśpiesznie, niby leniwie, skierowałem swe kroki ku stolikom do gry, przy którym dostrzegłem mężczyznę, którego szukałem.
- O co gracie? - spytałem przyjaznym tonem, stając przy ich stoliku. - Ja i mój towarzysz - wskazałem wtedy kciukiem na czarodzieja, z którym pojawiłem się w Parszywym Pasażerze - mamy ochotę zagrać. Możemy się przyłączyć?
Siedzący przy stoliku wydawali się pijani w sztok, sądziłem więc, ze moja propozycja nie wzbudzi w nich podejrzeń. Ot kolejki czarodzieje, którzy mieli ochotę na odrobinę hazardu i zabawy.
Najmocniej proszę o wybaczenie za porę, długość i jakość posta ze względu na długi weekend. To już się nie powtórzy.
Mam przy sobie: różdżkę, wymienione poniżej eliksiry, nóż ukryty w pochwie za pasem, paczka papierosów.
- Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. 46)
- Maść z wodnej gwiazdy (2 porcje, stat. 40)
- Wężowe usta (1 porcja, stat. 23, moc +10)
Rzut na spostrzegawczość (poziom III)
becomes law
resistance
becomes duty
The member 'Cedric Dearborn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 80
'k100' : 80
Hałas panujący w Parszywym Pasażerze sprawiał, że trudno było usłyszeć własne myśli, większości goszczących w nim czarodziejów wydawało się to jednak nie przeszkadzać; przekrzykiwali się nawzajem, a coraz bardziej pijane głosy niosły się wysoko pod sufit, opowiadając historie tym bardziej niestworzone, im więcej upływało czasu (i piwa).
Jednym z najgłośniejszych (i najbardziej tłocznych) miejsc były trzy zsunięte ze sobą stoliki, na których marynarze grali w karty; na blatach, oprócz czarodziejskich talii, można było dostrzec też inne przedmioty: monety przede wszystkim, ale również sakiewki o nieznanej zawartości, fiolki eliksirów, świstki papieru przypominające akty własności oraz inne – spisane na szybko magicznymi piórami, przekazujące wygranym Merlin-jedynie-wiedział-co. To właśnie tam usadowił się Francis, tego wieczoru ubrany w tożsamość Morgana – w którą wcielał się na tyle wiarygodnie, że otaczający go marynarze zdawali się dostrzegać w nim swojego. – Możemy i o złoto – odpowiedział mu kapitan, grzmiąc donośnym (choć nieco już bełkotliwym) głosem; był postawnym, szerokim w barkach mężczyzną, o przedramionach pokrytych tatuażami i charakterystyczną blizną, biegnącą przez sam środek wiecznie zamkniętego oka. Jego słowa były słyszalne niemal dla wszystkich. – Chyba, że masz pan co sensownego na wymianę, to możemy i o łajbę – zaproponował śmiało, odstawiając na blat ciężki kufel piwa, które chlusnęło w górę, rozbryzgując się na boki. Kapitan wyprostował się, po czym oparł spracowane dłonie na kolanach. – Uczciwie uprzedzę, że Wisielec jest przeklęty – zastrzegł, unosząc w górę palec. – Ale zabierze cię panie tam, gdzie żaden inny statek cię nie zabierze. To jak? – zapytał, unosząc brew w prowokacyjnym geście. Siedzący najbliżej niego mężczyźni również spojrzeli wyczekująco na Francisa – choć do tej pory wpatrywali się wyłącznie w jego rozmówcę, dając arystokracie czas na dyskretne sięgnięcie do kieszeni płaszcza jednego z milczących czarodziejów. Ten poruszył się, ale niczego nie zauważył, a palce Francisa musnęły tkwiący w kieszeni świstek pergaminu oraz coś chłodnego i szklanego – prawdopodobnie fiolkę. Jeśli chciał bliżej przyjrzeć się jednemu lub drugiemu, musiał je wyciągnąć.
Gest Francisa został dostrzeżony wyłącznie przez Cedrica, który właśnie pojawił się w progu Parszywego Pasażera, uważnie rozglądając się dookoła; wyćwiczone zmysły aurora pozwoliły mu na przyjrzenie się wszystkiemu, co działo się w pomieszczeniu*. Bez problemu wyłapał z tłumu trzy sylwetki niepasujących do reszty mężczyzn, których tożsamości rozpoznał – i widział też dłoń sięgającą do kieszeni płaszcza jednego z nich, tego siedzącego najbliżej karcianego stolika. Kiedy podszedł bliżej, człowiek, w którym rozpoznał kapitana Pijanego Wisielca, podniósł na niego spojrzenie, przerywając rozmowę z jednym z mężczyzn. – A zapraszamy, zapraszamy! Przesuńcie się, chłopcy – zwrócił się do siedzących dookoła marynarzy, którzy przesunęli się, robiąc miejsce Cedricowi i jego towarzyszowi. – Z czym przychodzicie? Wygląda na to, że mamy tu wysoką stawkę – dodał, raz jeszcze łypiąc w kierunku Francisa.
Mężczyzna, którego obserwował Michael, a który również siedział w pobliżu stolika, na te słowa przysunął się bliżej, sięgając za pazuchę przepastnego płaszcza, który wyglądał, jakby był wykonany z drogiego materiału – prawdopodobnie smoczej skóry. Kiedy wszystkie spojrzenia zwróciły się w jego kierunku, wyciągnął sporych rozmiarów sakiewkę, którą ostrożnie położył na blacie; otworzył ją jedynie na moment – w środku błysnęło coś, co wyglądało jak imponujących rozmiarów kieł. – Należał do bazyliszka. Jest wart więcej od tej twojej łajby, ale co mi tam. Rozdajcie mi też – powiedział, wyzywająco spoglądając na siedzących przy stoliku mężczyzn. Kiedy ponownie opierał się do krzesło, przypięta do jego pasa sakiewka zagrzechotała ciężko, zwracając uwagę Michaela.
Dorothea, stojąc za ladą, była w stanie pobieżnie ocenić nastroje panujące na sali; jej czujne spojrzenie dostrzegło trzy siedzące w milczeniu sylwetki czarodziejów, wyróżniające się nieco na tle tłumu, ale póki co nic w ich zachowaniu nie zaalarmowało jej szczególnie mocno. Widziała też moment, w którym do lokalu weszła dwójka zwyczajnie (choć zdecydowanie schludniej) wyglądających mężczyzn, którzy po krótkim rozejrzeniu się, ruszyli do karcianego stolika.
Philippa również starała się rozejrzeć, zdążyła jednak dostrzec jedynie zamieszanie przy karcianym stoliku, gdyż wtedy drogę zagrodził jej jeden z marynarzy, błyskając szczerbatym uśmiechem – po czym barczystym ramieniem przyciągnął ją do siebie, sprawiając, że ustawione na tacy kufle prawie się z niej zsunęły. – Co tam, syrenko? Zatańczymy? – zapytał, chuchając jej w twarz gorącym oddechem, który cuchnął mieszanką tytoniu i częściowo przetrawionego alkoholu.
*Cedric - ze względu na wysoki wynik rzutu, możesz uznać, że w tej oraz następnej turze dostrzegasz wszystkie akcje poczynione w postach przez pozostałe postacie obecne w wątku.
Czas na odpis wynosi 48 godzin.
Żeby rozgrywka przebiegała dynamiczniej, wprowadzamy eksperymentalnie możliwość (nie przymus) wykonania dwóch akcji w obrębie jednej tury, przy czym mogą one - w zależności od tego, jak Wam wygodniej - znaleźć się w jednym poście lub w dwóch osobnych. Jeżeli potrzebujecie, by mistrz gry ocenił skuteczność wykonanej akcji w trakcie trwania kolejki (gdy np. nie wynika to bezpośrednio z opisu zaklęcia lub zwracacie się do postaci npc), możecie poprosić o post uzupełniający - najszybciej będzie przez discorda.
Na ten moment nie obowiązują ograniczenia w poruszaniu się (za wyjątkiem tych dyktowanych przez zdrowy rozsądek - nie zdążycie skoczyć na Pokątną po słodkie bułeczki i wrócić przed końcem tury).
Jednym z najgłośniejszych (i najbardziej tłocznych) miejsc były trzy zsunięte ze sobą stoliki, na których marynarze grali w karty; na blatach, oprócz czarodziejskich talii, można było dostrzec też inne przedmioty: monety przede wszystkim, ale również sakiewki o nieznanej zawartości, fiolki eliksirów, świstki papieru przypominające akty własności oraz inne – spisane na szybko magicznymi piórami, przekazujące wygranym Merlin-jedynie-wiedział-co. To właśnie tam usadowił się Francis, tego wieczoru ubrany w tożsamość Morgana – w którą wcielał się na tyle wiarygodnie, że otaczający go marynarze zdawali się dostrzegać w nim swojego. – Możemy i o złoto – odpowiedział mu kapitan, grzmiąc donośnym (choć nieco już bełkotliwym) głosem; był postawnym, szerokim w barkach mężczyzną, o przedramionach pokrytych tatuażami i charakterystyczną blizną, biegnącą przez sam środek wiecznie zamkniętego oka. Jego słowa były słyszalne niemal dla wszystkich. – Chyba, że masz pan co sensownego na wymianę, to możemy i o łajbę – zaproponował śmiało, odstawiając na blat ciężki kufel piwa, które chlusnęło w górę, rozbryzgując się na boki. Kapitan wyprostował się, po czym oparł spracowane dłonie na kolanach. – Uczciwie uprzedzę, że Wisielec jest przeklęty – zastrzegł, unosząc w górę palec. – Ale zabierze cię panie tam, gdzie żaden inny statek cię nie zabierze. To jak? – zapytał, unosząc brew w prowokacyjnym geście. Siedzący najbliżej niego mężczyźni również spojrzeli wyczekująco na Francisa – choć do tej pory wpatrywali się wyłącznie w jego rozmówcę, dając arystokracie czas na dyskretne sięgnięcie do kieszeni płaszcza jednego z milczących czarodziejów. Ten poruszył się, ale niczego nie zauważył, a palce Francisa musnęły tkwiący w kieszeni świstek pergaminu oraz coś chłodnego i szklanego – prawdopodobnie fiolkę. Jeśli chciał bliżej przyjrzeć się jednemu lub drugiemu, musiał je wyciągnąć.
Gest Francisa został dostrzeżony wyłącznie przez Cedrica, który właśnie pojawił się w progu Parszywego Pasażera, uważnie rozglądając się dookoła; wyćwiczone zmysły aurora pozwoliły mu na przyjrzenie się wszystkiemu, co działo się w pomieszczeniu*. Bez problemu wyłapał z tłumu trzy sylwetki niepasujących do reszty mężczyzn, których tożsamości rozpoznał – i widział też dłoń sięgającą do kieszeni płaszcza jednego z nich, tego siedzącego najbliżej karcianego stolika. Kiedy podszedł bliżej, człowiek, w którym rozpoznał kapitana Pijanego Wisielca, podniósł na niego spojrzenie, przerywając rozmowę z jednym z mężczyzn. – A zapraszamy, zapraszamy! Przesuńcie się, chłopcy – zwrócił się do siedzących dookoła marynarzy, którzy przesunęli się, robiąc miejsce Cedricowi i jego towarzyszowi. – Z czym przychodzicie? Wygląda na to, że mamy tu wysoką stawkę – dodał, raz jeszcze łypiąc w kierunku Francisa.
Mężczyzna, którego obserwował Michael, a który również siedział w pobliżu stolika, na te słowa przysunął się bliżej, sięgając za pazuchę przepastnego płaszcza, który wyglądał, jakby był wykonany z drogiego materiału – prawdopodobnie smoczej skóry. Kiedy wszystkie spojrzenia zwróciły się w jego kierunku, wyciągnął sporych rozmiarów sakiewkę, którą ostrożnie położył na blacie; otworzył ją jedynie na moment – w środku błysnęło coś, co wyglądało jak imponujących rozmiarów kieł. – Należał do bazyliszka. Jest wart więcej od tej twojej łajby, ale co mi tam. Rozdajcie mi też – powiedział, wyzywająco spoglądając na siedzących przy stoliku mężczyzn. Kiedy ponownie opierał się do krzesło, przypięta do jego pasa sakiewka zagrzechotała ciężko, zwracając uwagę Michaela.
Dorothea, stojąc za ladą, była w stanie pobieżnie ocenić nastroje panujące na sali; jej czujne spojrzenie dostrzegło trzy siedzące w milczeniu sylwetki czarodziejów, wyróżniające się nieco na tle tłumu, ale póki co nic w ich zachowaniu nie zaalarmowało jej szczególnie mocno. Widziała też moment, w którym do lokalu weszła dwójka zwyczajnie (choć zdecydowanie schludniej) wyglądających mężczyzn, którzy po krótkim rozejrzeniu się, ruszyli do karcianego stolika.
Philippa również starała się rozejrzeć, zdążyła jednak dostrzec jedynie zamieszanie przy karcianym stoliku, gdyż wtedy drogę zagrodził jej jeden z marynarzy, błyskając szczerbatym uśmiechem – po czym barczystym ramieniem przyciągnął ją do siebie, sprawiając, że ustawione na tacy kufle prawie się z niej zsunęły. – Co tam, syrenko? Zatańczymy? – zapytał, chuchając jej w twarz gorącym oddechem, który cuchnął mieszanką tytoniu i częściowo przetrawionego alkoholu.
*Cedric - ze względu na wysoki wynik rzutu, możesz uznać, że w tej oraz następnej turze dostrzegasz wszystkie akcje poczynione w postach przez pozostałe postacie obecne w wątku.
Czas na odpis wynosi 48 godzin.
Żeby rozgrywka przebiegała dynamiczniej, wprowadzamy eksperymentalnie możliwość (nie przymus) wykonania dwóch akcji w obrębie jednej tury, przy czym mogą one - w zależności od tego, jak Wam wygodniej - znaleźć się w jednym poście lub w dwóch osobnych. Jeżeli potrzebujecie, by mistrz gry ocenił skuteczność wykonanej akcji w trakcie trwania kolejki (gdy np. nie wynika to bezpośrednio z opisu zaklęcia lub zwracacie się do postaci npc), możecie poprosić o post uzupełniający - najszybciej będzie przez discorda.
Na ten moment nie obowiązują ograniczenia w poruszaniu się (za wyjątkiem tych dyktowanych przez zdrowy rozsądek - nie zdążycie skoczyć na Pokątną po słodkie bułeczki i wrócić przed końcem tury).
Na mieście dziś tłoczno, a ja doskonale wiem dlaczego.
Wolę jednak raczyć się cienkim piwem z poobijanego kufla, niż kosztować śliwowicy w szacie z kołnierzykiem dopiętym na ostatni guzik. Pocztówka z Londynu kręci mnie bardziej od bankietu w towarzystwie ludzi sukcesu, Ministra i zarazem wuja we własnej skromnej osobie. Francis więc ma to gdzieś, a Morganowi brakuje pojęcia, o co to się rozchodzi. Rozochocony relaksuje się z fajkiem w ręku, lewą dłonią drapie się po karku, dość nieszczęśliwie wyginając przy tym ramię, bo nie może dosięgnąć i dołącza do chóru niezbyt dźwięcznych głosów huczących szanty. Prawie jak za dawnych lat, gdzie tkwi haczyk? Przytyłem z dziesięć funtów, zapuściłem wąsa, ale dalej niczego się nie dorobiłem. Dobrze mi się wiedzie, tak z dnia na dzień, z godziny na godzinę, fajno, wesoło. Odkładam na później powrót do normalności, zadamawiam się w tym świecie, nawet już cuchnę trochę jak oni, starym płótnem, korkiem, a moje włosy to kopalnia soli, pełno też w nich piasku, którego kilogramy noszę w kieszeniach. Żywa relikwia, moją ziemię noszę blisko (względnie) serca, a dalej już tylko łajdactwa mi w głowie. Nie żal mi, nadal upijam się doświadczeniami na równi z podłymi trunkami podawanymi zgrabnie przez Philippkę, fikającą w sukience zbyt krótkiej jak na wytrzymałość tutejszych łachuder.
-Ładnie mi? - zaczepiam ją, kiedy przechodzi obok i szczerzę się pod wąsem, który chyba dodaje mi lat - a może tylko powagi? - ale za to jak pasuje do image'u chłopca wychowanego przez ulicę i matkę, co nie szczędziła pasa. Patrzę za nią, jak się oddala, a łydki obleczone w pończochy zbierają kolejne spojrzenia. A to świnie, myślę, siebie zresztą nie wyłączając z wieprzowej gromadki, mimo że ze względów zdrowotnych styczności z nimi mieć nie powinienem. Mówi się trudno i płynie się dalej; zdaje się, że to powiedzonko Joe'ego, które przyjmuję jak swoje, zauważając w nim urokliwą niefrasobliwość. Nad rozlanym mlekiem się nie jęczy, piwa bardziej szkoda, ale kufle są pełne, muzyka gra, a karta się kroi, tętni portowa melodia, jak nauczę się kiedyś dmuchać w harmonię, na poważnie zacznę przygrywać do tego taktu.
-Jak to: przeklęty? - zainteresowałem się i ciągnę starego wilka za ogon, za język znaczy - straszy tam jakie licho? A może wódeczka na morzu za bardzo do głowy uderza, co, kapitanie? - wypytuję, mrużąc podejrzliwie oczy i częstując swymi kolorowymi fajkami wesołą brygadę, ot tak, by przełamać lody. Jasne, że wierzę w złe moce, co mogą statek wedle woli nagiąć, a jego marynarzy na zawsze z nim zespoić, ale znam ja też wyobraźnię żeglarzy, bujniejszą od plociuchów piorących brudy w Czarownicy. Ciężko stwierdzić, co jest na rzeczy, ale kusi mnie historia, a rosły mężczyzna zdaje się już niecierpliwić - opowiadaj, kapitanie, nie daj się prosić - tu zachęcam, a z drugiej strony zachachmęcam łupy z płaszcza jednej lebiegi.
-Moment panowie, but mi się rozwiązał - ogłaszam wszem i wobec, po czym daję nura pod stół, żeby zbadać zwinięte przedmioty, zawiązać buta - serio muszę postarać się o nowe, o odpowiednim stopniu zużycia, bo te już ledwo dają radę - i wcisnąć fiolkę do jednej kieszeni spodni, a zwitek pergaminu do drugiej.
-Słuchajcie - mówię, wynurzając się spod stołu. Jaram się autentycznie, wizja zdobycia statku nieco mnie rozkojarza, wespół z dziwnymi spojrzeniami, jakie rzuca mi kapitan Wisielca. Już muszę grać, znaczy, improwizować, ale z tym blefem chyba sobie poradzę - są takie rzeczy, których nie można przeliczyć na pieniądze - zauważam, ściszając głos, by tylko towarzysze stołu słyszeli, o czym mówię - to - urywam dla lepszego efektu, wyciągając z kieszeni czarne, koronkowe majtki - jest bielizna lady Fantine Rosier. Młodszej siostry samego nestora - szepczę, pozwalając, by delikatna koronka musnęła szorstką łapę kapitana. Zaraz jednak chowam skarb z powrotem w swojej dłoni, nie chcąc paść oczu załogi bardziej, niż to konieczne - używana - zaznaczam, czując przy tym coś na kształt wyrzutów sumienia. Bzdura przecież - nikt się o tym nie dowie. Gacie prawdopodobnie należą do jakiejś panienki z Wenus, materiał jest miły w dotyku, drogi, wciąż pachnie kobietą - wystarczy? - pytam, unosząc brew, kurwa, gdybym był po przeciwnej stronie, sam bym na to poleciał. Powiedzmy, że takie cacka nie trafiają się codziennie. Zaraz przesuwam się, gdy do naszego stolika dosiada się parę osób - dwóch mężczyzn nieco zbyt kulturalnych, by na co dzień balować w Parszywym i jeden, co zdaje się szukać guza. Trzy sekundy, dwóch chłopa, a on już nie ma tego swojego płaszczyku i sakiewki. Za to, jeśli ma szczęście, może zachować bieliznę. Tego typu transakcje, z szacunku dla pani Boyle załatwia się na zewnątrz.
-Co porabiacie, chłopaki? Was chyba morze nie chowa, hę? - zagaduję do tych pierwszych i ich częstując fajkami - uważajcie, mogą wam zafarbować języki - ostrzegam, samemu pykając kilka niebieskich dymków - niezłe wdzianko. Pewnie magnes na panienki - stwierdzam bardziej niż pytam, zainteresowany raczej kurtką mężczyzny, niż domniemanym kłem bazyliszka. Wolałbym statek, przy okazji jednak obczajam typa, bo śmierdzi mi tu burżuazją i to najgorszą, bo podwójną, tak w ujęciu Marxa, jak i Flauberta.
| 1 kostka - rzucam na malutkie kłamstwo (nie wiem czy muszę - w razie czego, rzut proszę zignorować)
2 kostka - rzucam na spostrzegawczość i sprawdzam szpanera w kurtce ze smoczej skóry
Wolę jednak raczyć się cienkim piwem z poobijanego kufla, niż kosztować śliwowicy w szacie z kołnierzykiem dopiętym na ostatni guzik. Pocztówka z Londynu kręci mnie bardziej od bankietu w towarzystwie ludzi sukcesu, Ministra i zarazem wuja we własnej skromnej osobie. Francis więc ma to gdzieś, a Morganowi brakuje pojęcia, o co to się rozchodzi. Rozochocony relaksuje się z fajkiem w ręku, lewą dłonią drapie się po karku, dość nieszczęśliwie wyginając przy tym ramię, bo nie może dosięgnąć i dołącza do chóru niezbyt dźwięcznych głosów huczących szanty. Prawie jak za dawnych lat, gdzie tkwi haczyk? Przytyłem z dziesięć funtów, zapuściłem wąsa, ale dalej niczego się nie dorobiłem. Dobrze mi się wiedzie, tak z dnia na dzień, z godziny na godzinę, fajno, wesoło. Odkładam na później powrót do normalności, zadamawiam się w tym świecie, nawet już cuchnę trochę jak oni, starym płótnem, korkiem, a moje włosy to kopalnia soli, pełno też w nich piasku, którego kilogramy noszę w kieszeniach. Żywa relikwia, moją ziemię noszę blisko (względnie) serca, a dalej już tylko łajdactwa mi w głowie. Nie żal mi, nadal upijam się doświadczeniami na równi z podłymi trunkami podawanymi zgrabnie przez Philippkę, fikającą w sukience zbyt krótkiej jak na wytrzymałość tutejszych łachuder.
-Ładnie mi? - zaczepiam ją, kiedy przechodzi obok i szczerzę się pod wąsem, który chyba dodaje mi lat - a może tylko powagi? - ale za to jak pasuje do image'u chłopca wychowanego przez ulicę i matkę, co nie szczędziła pasa. Patrzę za nią, jak się oddala, a łydki obleczone w pończochy zbierają kolejne spojrzenia. A to świnie, myślę, siebie zresztą nie wyłączając z wieprzowej gromadki, mimo że ze względów zdrowotnych styczności z nimi mieć nie powinienem. Mówi się trudno i płynie się dalej; zdaje się, że to powiedzonko Joe'ego, które przyjmuję jak swoje, zauważając w nim urokliwą niefrasobliwość. Nad rozlanym mlekiem się nie jęczy, piwa bardziej szkoda, ale kufle są pełne, muzyka gra, a karta się kroi, tętni portowa melodia, jak nauczę się kiedyś dmuchać w harmonię, na poważnie zacznę przygrywać do tego taktu.
-Jak to: przeklęty? - zainteresowałem się i ciągnę starego wilka za ogon, za język znaczy - straszy tam jakie licho? A może wódeczka na morzu za bardzo do głowy uderza, co, kapitanie? - wypytuję, mrużąc podejrzliwie oczy i częstując swymi kolorowymi fajkami wesołą brygadę, ot tak, by przełamać lody. Jasne, że wierzę w złe moce, co mogą statek wedle woli nagiąć, a jego marynarzy na zawsze z nim zespoić, ale znam ja też wyobraźnię żeglarzy, bujniejszą od plociuchów piorących brudy w Czarownicy. Ciężko stwierdzić, co jest na rzeczy, ale kusi mnie historia, a rosły mężczyzna zdaje się już niecierpliwić - opowiadaj, kapitanie, nie daj się prosić - tu zachęcam, a z drugiej strony zachachmęcam łupy z płaszcza jednej lebiegi.
-Moment panowie, but mi się rozwiązał - ogłaszam wszem i wobec, po czym daję nura pod stół, żeby zbadać zwinięte przedmioty, zawiązać buta - serio muszę postarać się o nowe, o odpowiednim stopniu zużycia, bo te już ledwo dają radę - i wcisnąć fiolkę do jednej kieszeni spodni, a zwitek pergaminu do drugiej.
-Słuchajcie - mówię, wynurzając się spod stołu. Jaram się autentycznie, wizja zdobycia statku nieco mnie rozkojarza, wespół z dziwnymi spojrzeniami, jakie rzuca mi kapitan Wisielca. Już muszę grać, znaczy, improwizować, ale z tym blefem chyba sobie poradzę - są takie rzeczy, których nie można przeliczyć na pieniądze - zauważam, ściszając głos, by tylko towarzysze stołu słyszeli, o czym mówię - to - urywam dla lepszego efektu, wyciągając z kieszeni czarne, koronkowe majtki - jest bielizna lady Fantine Rosier. Młodszej siostry samego nestora - szepczę, pozwalając, by delikatna koronka musnęła szorstką łapę kapitana. Zaraz jednak chowam skarb z powrotem w swojej dłoni, nie chcąc paść oczu załogi bardziej, niż to konieczne - używana - zaznaczam, czując przy tym coś na kształt wyrzutów sumienia. Bzdura przecież - nikt się o tym nie dowie. Gacie prawdopodobnie należą do jakiejś panienki z Wenus, materiał jest miły w dotyku, drogi, wciąż pachnie kobietą - wystarczy? - pytam, unosząc brew, kurwa, gdybym był po przeciwnej stronie, sam bym na to poleciał. Powiedzmy, że takie cacka nie trafiają się codziennie. Zaraz przesuwam się, gdy do naszego stolika dosiada się parę osób - dwóch mężczyzn nieco zbyt kulturalnych, by na co dzień balować w Parszywym i jeden, co zdaje się szukać guza. Trzy sekundy, dwóch chłopa, a on już nie ma tego swojego płaszczyku i sakiewki. Za to, jeśli ma szczęście, może zachować bieliznę. Tego typu transakcje, z szacunku dla pani Boyle załatwia się na zewnątrz.
-Co porabiacie, chłopaki? Was chyba morze nie chowa, hę? - zagaduję do tych pierwszych i ich częstując fajkami - uważajcie, mogą wam zafarbować języki - ostrzegam, samemu pykając kilka niebieskich dymków - niezłe wdzianko. Pewnie magnes na panienki - stwierdzam bardziej niż pytam, zainteresowany raczej kurtką mężczyzny, niż domniemanym kłem bazyliszka. Wolałbym statek, przy okazji jednak obczajam typa, bo śmierdzi mi tu burżuazją i to najgorszą, bo podwójną, tak w ujęciu Marxa, jak i Flauberta.
| 1 kostka - rzucam na malutkie kłamstwo (nie wiem czy muszę - w razie czego, rzut proszę zignorować)
2 kostka - rzucam na spostrzegawczość i sprawdzam szpanera w kurtce ze smoczej skóry
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Szafa grająca
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer