Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer
Szafa grająca
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Szafa grająca
Powiadają, że wiele lat temu przypłynęła do Londynu na jednym z hiszpańskich statków, była darem. Zabytkowa, magiczna, piękna szafa grająca, w której zamknięto wiele morskich pieśni. Gdy rozśpiewane moczymordy tracą głos, to właśnie ona wypełnia swą melodią wnętrze rozchichotanej tawerny. Przy niej milknie każdy instrument marynarza, jest jak skarb, z roku na rok skupia na sobie coraz więcej spojrzeń, a personel dba o to, by przeżyła kolejne pięć pokoleń marynarzy. Stoi dumnie wyprostowana przy jednej ze ścian, nieopodal rzeźby z demonicznym krakenem. Niektórzy mówią, że jest pierwszą, na którą popatrzy oko strudzonego wędrowca. Gdy tłucze się szkło i łamią drewniane nogi krzeseł, ona pozostaje pod ochroną, nie dosięgnie jej żaden sztorm.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:28, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Francis Lestrange' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 7
'k100' : 7
- Myślisz, kapitanie, że ten chłystek znał się na klątwach? Potrafił odczytywać runy? Jeśli tak, to może być nawet prawdopodobne - odpowiedziałem na jego konspiracyjny szept, marszcząc przy tym brwi, choć chwilowo żadna klątwa związana ze sztormami nie przychodziła mi do głowy.
Zaciskałem palce na pergaminie, który udało mi się wyrwać Wąsaczowi. Przełożyłem go pod stołem do drugiej ręki, starając się dyskretnie go odczytać patrząc w dół jedynie przez krótką chwilę.
Wszystko zaczęło się gmatwać. Nie sądziłem, że wszystko pójdzie jak po maśle, wprost przeciwnie, spodziewałem się, że takie podejrzane osobowości jak wąsaty jegomość obok mnie będą krzyżować nasze plany. Zerknąłem przelotnie na mojego towarzysza, obaj wyczuwaliśmy, że atmosfera przy karcianym stoliku gęstniała i coraz więcej gości zaczęło się na nas gapić, co mi nie odpowiadało. Nie chciałem przyciągać do siebie uwagi, dlatego nie miałem zamiaru dać się wciągnąć w tę bezsensowną awanturę o bieliznę.
Skupiłem się na kapitanie, który się do mnie zwrócił. Nie skłamię, jesli powiem, że byłem na morzu. Nie dopytywał na jakim statku. Rejsowy w ramach podróży poślubnej chyba także się liczył.
- Co bym tu robił, gdyby było inaczej - zaśmiałem się. - Szkoda, aby taka łajba poszła na dno przez te sztormy. Możemy sobie pomóc - powiedziałem, zerkając na karty, które wziął do ręki. Miałem nadzieję, że skuszony wizją uwolnienia się od tej klątwy zapomni o hazardzie, najwyraźniej jednak byłem w błędzie.
- Nie zamierzamy - odpowiedziałem nieznajomemu czarodziejowi, który dosiadł się, by zagrać z nami w pokera. Mierzyłem go przez chwilę spojrzeniem, ukradkiem, chyba się nie zorientował, bo zauważyłem dziwne manewry jego rąk. Oszukiwał. Poczułem przypływ niechęci. Z jednej strony złodziej, z drugiej kanciarz. - A jak długo ty zamierzasz oszukiwać tych dobrych ludzi w karty? Jeśli nie potrafisz grać i przegrywać, to nie ma tu dla ciebie miejsca - powiedziałem do niego (Michaela), krzywiąc się przy tym, bo jeszcze tylko tego mi brakowało, by kapitan wpadł we wściekłość przez przegraną i stracone galeony Na Merlina. Do tego barmanka podeszła wyraźnie niezadowolona i burknęła na mnie jak gdybym to ja wykrzykiwał tu przekleństwa, a nie ten, którego nazywała Morganem.
- Złość piękności szkodzi, szanowna pani, nie ma powodu do irytacji. Szklaneczkę rumu poproszę - odpowiedziałem, zachowując spokój i uśmiechając się do niej kącikiem ust; zastanawiałem się jak zachowywała zdrowie psychiczne codziennie obcując z ludźmi takimi jak wąsacz.
Nie miałem jednak okazji, by spróbować ją obłaskawić, bo coś potężnie huknęło. Natychmiast sięgnąłem prawą dłonią do kieszeni szaty, zaciskając palce na różdżce, zaalarmowany tym wybuchem. Co do cholery? Gdy okradziony przez Morgana mężczyzna zerwał się z miejsca, inny złapał młodszą barmankę, zwracając się do właścicielki Parszywego Pasażera i kapitana, ja także podniosłem się z krzesła. Łudziłem się, że wszystko uda się rozegrać w bardziej dyskretny sposób.
- Spokój! - powiedziałem głośno i stanowczo, widząc jak jakiś pijany marynarz nokautuje czarodzieja trzymającego młodą brunetkę. Sprawy wymykały się spod kontroli. Do tego ktoś załomotał w drzwi. Wycelowałem w nie różdżką i powiedziałem: - Abspectus! - Musiałem wiedzieć kto się zbliża. Po chwili zwróciłem się do kapitana. - Obawiam się, że muszę nalegać, byś poszedł z nami kapitanie.
Starałem się sam zachować zimną krew i spokój, lecz w moim głosie rozbrzmiała stanowczość. Spojrzałem ostro na Morgana. - Oddawaj coś schował w drugiej kieszeni. Natychmiast - rozkazałem mu, opuszczając różdżkę na drugą kieszeń jego spodni. - Diffindo - wyrzekłem, chcąc, by przedmiot sam z niej wyleciał, bo nie wydawało mi się, by był skłonny sam go zwrócić.
1. rzucam Abspectus na drzwi.
2. Diffindo na kieszeń Francisa.
Zaciskałem palce na pergaminie, który udało mi się wyrwać Wąsaczowi. Przełożyłem go pod stołem do drugiej ręki, starając się dyskretnie go odczytać patrząc w dół jedynie przez krótką chwilę.
Wszystko zaczęło się gmatwać. Nie sądziłem, że wszystko pójdzie jak po maśle, wprost przeciwnie, spodziewałem się, że takie podejrzane osobowości jak wąsaty jegomość obok mnie będą krzyżować nasze plany. Zerknąłem przelotnie na mojego towarzysza, obaj wyczuwaliśmy, że atmosfera przy karcianym stoliku gęstniała i coraz więcej gości zaczęło się na nas gapić, co mi nie odpowiadało. Nie chciałem przyciągać do siebie uwagi, dlatego nie miałem zamiaru dać się wciągnąć w tę bezsensowną awanturę o bieliznę.
Skupiłem się na kapitanie, który się do mnie zwrócił. Nie skłamię, jesli powiem, że byłem na morzu. Nie dopytywał na jakim statku. Rejsowy w ramach podróży poślubnej chyba także się liczył.
- Co bym tu robił, gdyby było inaczej - zaśmiałem się. - Szkoda, aby taka łajba poszła na dno przez te sztormy. Możemy sobie pomóc - powiedziałem, zerkając na karty, które wziął do ręki. Miałem nadzieję, że skuszony wizją uwolnienia się od tej klątwy zapomni o hazardzie, najwyraźniej jednak byłem w błędzie.
- Nie zamierzamy - odpowiedziałem nieznajomemu czarodziejowi, który dosiadł się, by zagrać z nami w pokera. Mierzyłem go przez chwilę spojrzeniem, ukradkiem, chyba się nie zorientował, bo zauważyłem dziwne manewry jego rąk. Oszukiwał. Poczułem przypływ niechęci. Z jednej strony złodziej, z drugiej kanciarz. - A jak długo ty zamierzasz oszukiwać tych dobrych ludzi w karty? Jeśli nie potrafisz grać i przegrywać, to nie ma tu dla ciebie miejsca - powiedziałem do niego (Michaela), krzywiąc się przy tym, bo jeszcze tylko tego mi brakowało, by kapitan wpadł we wściekłość przez przegraną i stracone galeony Na Merlina. Do tego barmanka podeszła wyraźnie niezadowolona i burknęła na mnie jak gdybym to ja wykrzykiwał tu przekleństwa, a nie ten, którego nazywała Morganem.
- Złość piękności szkodzi, szanowna pani, nie ma powodu do irytacji. Szklaneczkę rumu poproszę - odpowiedziałem, zachowując spokój i uśmiechając się do niej kącikiem ust; zastanawiałem się jak zachowywała zdrowie psychiczne codziennie obcując z ludźmi takimi jak wąsacz.
Nie miałem jednak okazji, by spróbować ją obłaskawić, bo coś potężnie huknęło. Natychmiast sięgnąłem prawą dłonią do kieszeni szaty, zaciskając palce na różdżce, zaalarmowany tym wybuchem. Co do cholery? Gdy okradziony przez Morgana mężczyzna zerwał się z miejsca, inny złapał młodszą barmankę, zwracając się do właścicielki Parszywego Pasażera i kapitana, ja także podniosłem się z krzesła. Łudziłem się, że wszystko uda się rozegrać w bardziej dyskretny sposób.
- Spokój! - powiedziałem głośno i stanowczo, widząc jak jakiś pijany marynarz nokautuje czarodzieja trzymającego młodą brunetkę. Sprawy wymykały się spod kontroli. Do tego ktoś załomotał w drzwi. Wycelowałem w nie różdżką i powiedziałem: - Abspectus! - Musiałem wiedzieć kto się zbliża. Po chwili zwróciłem się do kapitana. - Obawiam się, że muszę nalegać, byś poszedł z nami kapitanie.
Starałem się sam zachować zimną krew i spokój, lecz w moim głosie rozbrzmiała stanowczość. Spojrzałem ostro na Morgana. - Oddawaj coś schował w drugiej kieszeni. Natychmiast - rozkazałem mu, opuszczając różdżkę na drugą kieszeń jego spodni. - Diffindo - wyrzekłem, chcąc, by przedmiot sam z niej wyleciał, bo nie wydawało mi się, by był skłonny sam go zwrócić.
1. rzucam Abspectus na drzwi.
2. Diffindo na kieszeń Francisa.
becomes law
resistance
becomes duty
The member 'Cedric Dearborn' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 75
--------------------------------
#2 'k100' : 61
#1 'k100' : 75
--------------------------------
#2 'k100' : 61
My tu pitu-pitu, a napięcie zamiast spadać, to rośnie. Szybuje sobie wesolutko w górę tak, że poziom wyjebało daleko poza skalę, a przecież do czynienia mam z mężczyzną obytym i kulturalnym.
Może właśnie w tym jest problem.
Marszczę brwi, bo rozmowa toczy się kołem oszustw i krętactw, sam pewnie bym narobił rabanu, zauważając oszustwo, lecz - co my tu mamy, słowo przeciwko słowu. I o jednego mąciwodę za dużo.
-Psujesz zabawę - warczę do nieznajomego, spoglądając na niego wrogo - jak nie umiesz grać na trójkach, zawsze możesz spasować - syczę - jemu jakoś lepiej z oczu patrzy - stwierdzam, choć ten drugi z krzywym uśmiechem wcale godny zaufania się nie wydaje. Wybieram mniejsze zło, co nie?
Przy czym zaraz wszystko nabiera tempa, tu wybuchy, tam pokrzyki, gdzie indziej charakterystyczny dźwięk pięści lądującej na czyjejś twarzy, dużo bodźców. Za dużo, muszę myśleć szybciej, niż mam w zwyczaju - a jednak wolę wolno - kroi się niezła draka, a ja kompletnie nic nie rozumiem. Szybko przeliczam siły na zamiary, a więc: trzech gogusiów sadzących się na kapitana i dziewczyny, dalej grzeczniś ze swym kompanem, karciany oszust, dorobkiewicz oraz Pijany Wisielec i spółka. Towarzystwa za drzwiami nie liczę, póki go nie ma, moje zaklęcie co prawda zdaje się nie wypalić, ale...
-Ty... - urywam niewypowiedzianą obelgę, choć na usta ciśnie mi się sporo, akurat elokwencją mogę się poszczycić, przekleństw znam sporo, część nawet sam wymyśliłem. Zrobiłbym z nich pewnie dobry użytek, lecz pieprzyć to, zaraz fiolka z niewiadomą zawartością wyląduje na ziemi. I co wtedy? Może jebnie, a może nie, wolę nie sprawdzać - spierdalaj, to moje - zaperzam się jeszcze całkiem po swojemu, ale na próżno, bo ten wał już wypowiedział zaklęcie. Kurwa. Różdżka to jednak bywa zawodna, więc korzystam ze starej, sprawdzonej metody i po prostu rzucam się na kolana, by ratować butelczynę przed spotkaniem z drewnianą podłogą, miejscami lepką od porozlewanego alkoholu. W rzyci mam ewentualne konsekwencje tyczące się tego, że moje małe łajdactwo wyszło na jaw, bardziej niepokoi mnie to stukanie - nie, już łomot - dobiegający zza drzwi.
|rzut na zwinność i złapanie fiolki przed upadkiem, jeśli się udaje i mogę, to też oglądam co tam jest w środku.
Może właśnie w tym jest problem.
Marszczę brwi, bo rozmowa toczy się kołem oszustw i krętactw, sam pewnie bym narobił rabanu, zauważając oszustwo, lecz - co my tu mamy, słowo przeciwko słowu. I o jednego mąciwodę za dużo.
-Psujesz zabawę - warczę do nieznajomego, spoglądając na niego wrogo - jak nie umiesz grać na trójkach, zawsze możesz spasować - syczę - jemu jakoś lepiej z oczu patrzy - stwierdzam, choć ten drugi z krzywym uśmiechem wcale godny zaufania się nie wydaje. Wybieram mniejsze zło, co nie?
Przy czym zaraz wszystko nabiera tempa, tu wybuchy, tam pokrzyki, gdzie indziej charakterystyczny dźwięk pięści lądującej na czyjejś twarzy, dużo bodźców. Za dużo, muszę myśleć szybciej, niż mam w zwyczaju - a jednak wolę wolno - kroi się niezła draka, a ja kompletnie nic nie rozumiem. Szybko przeliczam siły na zamiary, a więc: trzech gogusiów sadzących się na kapitana i dziewczyny, dalej grzeczniś ze swym kompanem, karciany oszust, dorobkiewicz oraz Pijany Wisielec i spółka. Towarzystwa za drzwiami nie liczę, póki go nie ma, moje zaklęcie co prawda zdaje się nie wypalić, ale...
-Ty... - urywam niewypowiedzianą obelgę, choć na usta ciśnie mi się sporo, akurat elokwencją mogę się poszczycić, przekleństw znam sporo, część nawet sam wymyśliłem. Zrobiłbym z nich pewnie dobry użytek, lecz pieprzyć to, zaraz fiolka z niewiadomą zawartością wyląduje na ziemi. I co wtedy? Może jebnie, a może nie, wolę nie sprawdzać - spierdalaj, to moje - zaperzam się jeszcze całkiem po swojemu, ale na próżno, bo ten wał już wypowiedział zaklęcie. Kurwa. Różdżka to jednak bywa zawodna, więc korzystam ze starej, sprawdzonej metody i po prostu rzucam się na kolana, by ratować butelczynę przed spotkaniem z drewnianą podłogą, miejscami lepką od porozlewanego alkoholu. W rzyci mam ewentualne konsekwencje tyczące się tego, że moje małe łajdactwo wyszło na jaw, bardziej niepokoi mnie to stukanie - nie, już łomot - dobiegający zza drzwi.
|rzut na zwinność i złapanie fiolki przed upadkiem, jeśli się udaje i mogę, to też oglądam co tam jest w środku.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
The member 'Francis Lestrange' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 20
'k100' : 20
Niejeden przepity pysk musiał przełknąć gorzki smak porażki, kiedy odchodziła, pozostawiając go z wygasającym płomykiem podniecenia. Tu istniała dla nich i jednocześnie nie dawała im się wcale, nadzieję rozrzucała słodkimi spojrzeniami, ale o wiele częściej rozstawiała po kątach rozbrykanych chłopców, którzy utknęli w ciele starych dziadów. O wiele częściej też warczała, a śmiech bywał mdły i pełen kpiny, kiedy przedzierali się do niej nie tylko za pomocą dłoni. Potrzeby mieli jednak takie same jak wszyscy inni, niewiele różnili się od wielkich panów, może nawet ostatecznie rozchodziło się o to samo, a jednak nie umiała oprzeć się wrażeniu, że portowy burdel wiedział o życiu o wiele więcej niż cała zgraja mędrców i bogaczy. Tutejsi nie dmuchali w pyłek kurzu i nie dotykali świata przez rękawiczki, doświadczali go brutalnie, topili się w fałszu i goryczy. Ale bawić się umieli. Gdy odesłała miłego marynarzyka, gdy obmywała spojrzeniem parszywą salkę, zaczynała czuć ten pieprzony sentyment, niepowstrzymane pragnienie przebywania właśnie tutaj. To miejsce istniało od wieków i istnieć miało po wsze czasy, dopóki portowej dzielnicy nie zaleje nieposkromiona woda. Ale przecież tutejsi potrafili pływać, nawet całkiem dobrze, niestraszne im burze, gniew i te chamskie, błotne ślady obcych butów wdzierających się tak chętnie na ulice, o których nie mieli bladego pojęcia. Czas płynął dalej. Philippa rejestrowała mniej lub bardziej podejrzane zachowania. Nie przejęła się jednak zbyt nieruchomymi pozami, zbyt trzeźwymi obserwatorami otoczenia. Tutaj kombinacja wspierała kombinację, tutaj żadne łapsko nie było do końca czyste. Jej również. Merlin jeden wie, do jakiego szachrajstwa dochodziło pod gnijącymi stołami Pasażera. Mimo tego wszystkich chłopcy bawili się całkiem nieźle. Głos Morgana łaskotał jej ucho, może nawet przyjemniej niż te przepalone chrypy rozgrzanej załogi.
Ostro walnęło. Szklaneczki zabrzęczały upierdliwą melodyjką. Ledwo co utrzymała tacę. Zdążyła ją odstawić, choć odruchowo oparła się o jeden z blatów i zmrużyła oczy, poszukując źródła donośnego łomotu. Ktoś się bawił magią? Czy to wojna, która tym razem zaczęła się naprawdę? Jasna cholera, nie zamierzała pozwolić na to, by jakaś banda popaprańców rozwaliła im tawernę. Nigdzie jednak nie dostrzegła kruszących się ścian, choć pewnie zadrżały tak samo jak masywne ramiona dzielnych morskich wilków. O tak, prawdziwa zadyma dopiero miała się rozpocząć i próżno szukać jej u źródła tego hałasu. Panowie się oburzyli, przesiedziałe tyłki poderwały się z twardych krzeseł, a łapska napięły się w prymitywnym odruchu. Nic zaskakującego. Mogłaby wywrócić oczami, ale tym razem sprawa wydawała się jednak dość zawiła. Zastanawiające się nad hukiem łby weszły w dialog, który mógł raz dwa rozsadzić cały parszywy dobytek, a do tego już nie zamierzała dopuścić. Od ostatniej bijatyki nie minął nawet tydzień. Popatrzyła na Francisa, poszukując jakiegoś porządku w tym przeklętym chaosie. Niepokój zawisł nad morskimi łbami. Puste kieliszki i kiepskie karty przestały być pierwszym problemem.
- Uspokójcie się, chłopcy – rzuciła, wkraczając do akcji, póki jeszcze nie przelała się krew. Gdzieś w połowie kroku złapała kontakt wzrokowy z panią Boyle. – Albo zaraz stąd wyjdziecie. Jeden za drugim – mruknęła, wcale nie żartując. Tych awanturników dało się pozbyć szybko i łatwo przy wsparciu znajomych marynarzy. – Co przeskrobałeś, Morganie? – podpytała, kiedy dostrzegła, że ten najwyraźniej nie przypadł do gustu chłopcom od kart. – I nie… - urwała, bo czyjeś łapsko postanowiło ją mocno chwycić, jakby była własnością. Oburzona poszukała twarzy rzezimieszka i szeroko otworzyła oczy. – Puszczaj mnie, zawszony gnoju! Nigdzie z wami nie pójdziemy – rzuciła wściekle, choć trochę ją zmroziło, kiedy przystawił jej różdżkę do szyi. Na sto sto skundlonych psidwaków, co tu się działo?! Pyski jednak układały się w solidarny krąg. To wcale nie był przypadek.
Chciała się wyszarpać, chciała kopnąć go w samczą świętość i pokazać, że popełnił wielki błąd, łowiąc ją sobie jak pierwszą lepszą rybę z oceanu. Philippa była wolna, żadna męska łapa nie zdoła jej zmusić do posłuszeństwa. Cokolwiek planowali (już ona się dowie co!), nie zamierzała brać w tym udziału. Wtrącił się jednak tamten marynarz, jego pięść pięknie poradziła sobie z wstrętnym oprawcą i tak znów zyskała kawałek wolnej przestrzeni. Z czystą przyjemnością zerkała na pokiereszowaną gębę tego zuchwalca. – A widzisz, trzeba było trzymać łapy przy sobie. Boli, prawda? – zakpiła, uśmiechając się przy tym triumfalnie. – Nie lubię, kiedy ktoś zakłóca zabawę moich gości. Ale jeszcze bardziej nie lubię, kiedy ktoś dotyka mnie bez pozwolenia. Ty… kimkolwiek jesteś, nigdy więcej tego nie zrobisz – odparła śmiało, wyciągając spod spódniczki różdżkę. Skierowała ją prosto na bolącą twarz tego ignoranta. – Amicus! – zawołała głośno. Pożałuje tego. Obróciła głowę w kierunku pani Boyle. – Spodziewamy się kogoś, Dorotheo? – zapytała trochę zaniepokojona, kiedy nie dało się już ignorować walenia w drzwi. Oby ten dzień nie pogrążył świętej knajpy. Noc już teraz zapowiadała się bardzo długą, cholernie męczącą. Kobiety znów musiały zrobić porządek z bandą samczego entuzjazmu.
Ostro walnęło. Szklaneczki zabrzęczały upierdliwą melodyjką. Ledwo co utrzymała tacę. Zdążyła ją odstawić, choć odruchowo oparła się o jeden z blatów i zmrużyła oczy, poszukując źródła donośnego łomotu. Ktoś się bawił magią? Czy to wojna, która tym razem zaczęła się naprawdę? Jasna cholera, nie zamierzała pozwolić na to, by jakaś banda popaprańców rozwaliła im tawernę. Nigdzie jednak nie dostrzegła kruszących się ścian, choć pewnie zadrżały tak samo jak masywne ramiona dzielnych morskich wilków. O tak, prawdziwa zadyma dopiero miała się rozpocząć i próżno szukać jej u źródła tego hałasu. Panowie się oburzyli, przesiedziałe tyłki poderwały się z twardych krzeseł, a łapska napięły się w prymitywnym odruchu. Nic zaskakującego. Mogłaby wywrócić oczami, ale tym razem sprawa wydawała się jednak dość zawiła. Zastanawiające się nad hukiem łby weszły w dialog, który mógł raz dwa rozsadzić cały parszywy dobytek, a do tego już nie zamierzała dopuścić. Od ostatniej bijatyki nie minął nawet tydzień. Popatrzyła na Francisa, poszukując jakiegoś porządku w tym przeklętym chaosie. Niepokój zawisł nad morskimi łbami. Puste kieliszki i kiepskie karty przestały być pierwszym problemem.
- Uspokójcie się, chłopcy – rzuciła, wkraczając do akcji, póki jeszcze nie przelała się krew. Gdzieś w połowie kroku złapała kontakt wzrokowy z panią Boyle. – Albo zaraz stąd wyjdziecie. Jeden za drugim – mruknęła, wcale nie żartując. Tych awanturników dało się pozbyć szybko i łatwo przy wsparciu znajomych marynarzy. – Co przeskrobałeś, Morganie? – podpytała, kiedy dostrzegła, że ten najwyraźniej nie przypadł do gustu chłopcom od kart. – I nie… - urwała, bo czyjeś łapsko postanowiło ją mocno chwycić, jakby była własnością. Oburzona poszukała twarzy rzezimieszka i szeroko otworzyła oczy. – Puszczaj mnie, zawszony gnoju! Nigdzie z wami nie pójdziemy – rzuciła wściekle, choć trochę ją zmroziło, kiedy przystawił jej różdżkę do szyi. Na sto sto skundlonych psidwaków, co tu się działo?! Pyski jednak układały się w solidarny krąg. To wcale nie był przypadek.
Chciała się wyszarpać, chciała kopnąć go w samczą świętość i pokazać, że popełnił wielki błąd, łowiąc ją sobie jak pierwszą lepszą rybę z oceanu. Philippa była wolna, żadna męska łapa nie zdoła jej zmusić do posłuszeństwa. Cokolwiek planowali (już ona się dowie co!), nie zamierzała brać w tym udziału. Wtrącił się jednak tamten marynarz, jego pięść pięknie poradziła sobie z wstrętnym oprawcą i tak znów zyskała kawałek wolnej przestrzeni. Z czystą przyjemnością zerkała na pokiereszowaną gębę tego zuchwalca. – A widzisz, trzeba było trzymać łapy przy sobie. Boli, prawda? – zakpiła, uśmiechając się przy tym triumfalnie. – Nie lubię, kiedy ktoś zakłóca zabawę moich gości. Ale jeszcze bardziej nie lubię, kiedy ktoś dotyka mnie bez pozwolenia. Ty… kimkolwiek jesteś, nigdy więcej tego nie zrobisz – odparła śmiało, wyciągając spod spódniczki różdżkę. Skierowała ją prosto na bolącą twarz tego ignoranta. – Amicus! – zawołała głośno. Pożałuje tego. Obróciła głowę w kierunku pani Boyle. – Spodziewamy się kogoś, Dorotheo? – zapytała trochę zaniepokojona, kiedy nie dało się już ignorować walenia w drzwi. Oby ten dzień nie pogrążył świętej knajpy. Noc już teraz zapowiadała się bardzo długą, cholernie męczącą. Kobiety znów musiały zrobić porządek z bandą samczego entuzjazmu.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Philippa Moss' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 35
'k100' : 35
Podeszła właściwie do jednego z tajemniczych czarodziei. Najpierw jednak spojrzała na mężczyznę (Cedrica), który wspominał o tym, że złość jej szkodziła. Gdyby dostawała jednego knuta za każde takie powiedzenie to byłaby bogata. Kiwnęła jednak głową na wzmiankę o rumie i wyraźnie się uspokoiła. Przynajmniej chciał coś zamówić. Jej uwaga ponownie spoczęła na tajemniczym czarodzieju przy którym się znajdowała. Na jego odpowiedź przytaknęła, zupełnie tak samo jak na odpowiedź awanturnika przy karcianym stole. Rum i jeszcze jedna whisky.
– Siedemnaście sykli – odpowiedziała mężczyźnie na pytanie o to ile kosztowało wróżenie. Właściwie nie wiedziała ile mogła z niego wyciągnąć, więc podała standardowy cennik. Zdawało jej się jednak, że nie będzie w stanie wyciągnąć od nich tych pieniędzy. Niestety, ech. Dlaczego nikt nie interesował się wróżbami? I gdzie był jej mąż, kiedy knajpa była pełna gości? Pewnie jak zwykle upijał się na zapleczu.
Już miała wrócić do baru, kiedy nagle, niespodziewanie, huk wstrząsnął pomieszczeniem. Straciła równowagę, ale szybko złapała się za oparcie najbliższego krzesła. Co to było? Chyba nie okręt? Oby to nie był okręt… oby! Pierwsze co zrobiła to rozejrzała się za Philippą, jak gdyby w obawie, że mogłoby jej się coś stać.
– Was ist… – zaczęła po niemiecku, chcąc zapytać na głos czym właściwie był ten przeklęty wybuch.
W samym lokalu działo się wiele i zbyt szybko. Sama nie potrafiła zrozumieć co tak właściwie się działo. Jej spojrzenie pomknęło wpierw w stronę rozłoszczonego kapitana, ale nie obchodziło ją co on zgubił… bardziej martwiła się o to, że marynarze za chwilę zaczną się bić. Nie chciała kłopotów. Nie teraz! Ledwo co udało jej się posprzątać bałagan po bijatyce sprzed dwóch dni! Zanim jednak zdążyła krzyknąć, żeby wyszli rozprawiać się przed Parszywym, obok niej i Philippy pojawili się ci przeklęci, tajemniczy czarodzieje. A widząc, że ten drugi wziął dziewczynę za zakładnika wyraźnie się przeraziła.
– Moss! – wyrwało się jej, ale jakiś marynarz rzucił się na ratunek. Odetchnęła z ulgą, a przynajmniej na tę chwilę. Z wdzięcznością spojrzała na fałszywego Morgana, który stanął w jej obronie.
– Straszenie wróżbity przynosi pecha – zwróciła się do wciąż stojącego obok niej mężczyzny. Blefowała, ale co innego mogła zrobić. Na tę chwilę nie zamierzała się ruszyć. O nie. Lepiej, żeby to ona oberwała jakimkolwiek zaklęciem niż jej młoda uczennica.
Słysząc łomotanie w zamknięte drzwi, natychmiast na nie spojrzała i rzuciła zaklęcie w ich stronę:
– Clausana Foreno! – A na pytanie panny Moss pokręciła głową.
– Siedemnaście sykli – odpowiedziała mężczyźnie na pytanie o to ile kosztowało wróżenie. Właściwie nie wiedziała ile mogła z niego wyciągnąć, więc podała standardowy cennik. Zdawało jej się jednak, że nie będzie w stanie wyciągnąć od nich tych pieniędzy. Niestety, ech. Dlaczego nikt nie interesował się wróżbami? I gdzie był jej mąż, kiedy knajpa była pełna gości? Pewnie jak zwykle upijał się na zapleczu.
Już miała wrócić do baru, kiedy nagle, niespodziewanie, huk wstrząsnął pomieszczeniem. Straciła równowagę, ale szybko złapała się za oparcie najbliższego krzesła. Co to było? Chyba nie okręt? Oby to nie był okręt… oby! Pierwsze co zrobiła to rozejrzała się za Philippą, jak gdyby w obawie, że mogłoby jej się coś stać.
– Was ist… – zaczęła po niemiecku, chcąc zapytać na głos czym właściwie był ten przeklęty wybuch.
W samym lokalu działo się wiele i zbyt szybko. Sama nie potrafiła zrozumieć co tak właściwie się działo. Jej spojrzenie pomknęło wpierw w stronę rozłoszczonego kapitana, ale nie obchodziło ją co on zgubił… bardziej martwiła się o to, że marynarze za chwilę zaczną się bić. Nie chciała kłopotów. Nie teraz! Ledwo co udało jej się posprzątać bałagan po bijatyce sprzed dwóch dni! Zanim jednak zdążyła krzyknąć, żeby wyszli rozprawiać się przed Parszywym, obok niej i Philippy pojawili się ci przeklęci, tajemniczy czarodzieje. A widząc, że ten drugi wziął dziewczynę za zakładnika wyraźnie się przeraziła.
– Moss! – wyrwało się jej, ale jakiś marynarz rzucił się na ratunek. Odetchnęła z ulgą, a przynajmniej na tę chwilę. Z wdzięcznością spojrzała na fałszywego Morgana, który stanął w jej obronie.
– Straszenie wróżbity przynosi pecha – zwróciła się do wciąż stojącego obok niej mężczyzny. Blefowała, ale co innego mogła zrobić. Na tę chwilę nie zamierzała się ruszyć. O nie. Lepiej, żeby to ona oberwała jakimkolwiek zaklęciem niż jej młoda uczennica.
Słysząc łomotanie w zamknięte drzwi, natychmiast na nie spojrzała i rzuciła zaklęcie w ich stronę:
– Clausana Foreno! – A na pytanie panny Moss pokręciła głową.
nectar and balm
Dorothea Boyle
Zawód : Szefowa Parszywego; tarocistka
Wiek : 47
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Nie patrzcie na mnie, żem śniada, że mnie spaliło słońce.
Śniada jestem, lecz piękna.
Śniada jestem, lecz piękna.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
The member 'Dorothea Boyle' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 99
'k100' : 99
Wiecie jak to jest - jak się dużo pije to się i dużo sika, a ja zdążyłem już opróżnić przynajmniej trzy kufle taniego, parszywego browara (przecież impreza trwała w najlepsze, nie? trzeba było godnie pożegnać marynarzy niebawem wypływających na morze); ponad to jeśli miałbym wybrać najbardziej moczogenny alkohol, to z pewnością postawiłbym na piwo, więc nie ma się co dziwić, że od dziesięciu minut stoję nad kiblem i słucham relaksującego szumu strumienia, w międzyczasie rozmyślając o życiu, śmierci oraz jędrnych cycuchach dziwki, od której wyszedłem dzisiaj rano (na pamiątkę naszej wspólnej nocy zakosiłem jej z szafy lekki, koronkowy stanik; sam nie wiem kiedy zrobiłem się taki sentymentalny), ale niestety fantazjowanie przerywa mi przeraźliwie głośny i niespodziewany huk, który zachwiał nie tylko obrzydliwie brudną muszlą klozetową, ale także mną, a co za tym idzie oszczałem se właśnie buty i nogawkę. KURWA, JA PIERDOLE. Zataczam się na jedną z obdrapanych ścian, olewając ciepłym moczem wszystko dookoła i przeklinam głośno, pospiesznie upychając kutasa w gaciach, coby nie wystrzelić na główną salę z parówą w łapie tylko w majtach. Po drodze spotykam swojego domowego skrzata, który chyba zaczął się niepokoić, że tak długo nie wracam; bo właśnie, Łapserdak oczywiście był tu ze mną, nawet pomimo tego, że miał dzisiaj WOLNE. Dawałem mu czasem takie dni, ale w większości nie różniły się one wcale od innych, bo i tak był na każde moje skinienie, jak to domowe skrzaty. Natury niestety nie oszukasz, nawet jeśli w przeciwieństwie do swoich pobratymców dostawał wynagrodzenie za swoją pracę (sykla tygodniowo, knuta za każdą wydzierganą parę skarpetek, szalik, sweter czy kalesony, którymi mnie obdarowywał oraz dwa wolne dni w miesiącu). Pisnął coś w stylu - Jaki tu nieporządek! - i zanim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, on już szorował brudne ściany, ech, te skrzaty. W każdym razie ja ruszam dalej - EJ SŁYSZELIŚCIE... - nie zdążę skończyć (chociaż to raczej pytanie retoryczne, bo trzeba by być wyjątkowo twardym zgonem żeby przegapić taki wystrzał), bo oto moje spojrzenie pada na draba, który łapie pannę Moss w niezbyt romantycznym uścisku; czuję jak serce podskakuje mi pod samo gardło i trzeźwieję w jednym momencie. Dalszy krzyk grzęźnie w krtani, chociaż usta pozostają na wpół rozchylone, a dłonie jakoś mocniej zaciskam wokół twardego drewna framugi; teraz nie dochodzą do mnie żadne inne krzyki, ani nic co dzieje się wokół. Odpycham się od wejścia, celując w typa jednym palcem - Puść ją! Powiedziałem puść...! - ale znowu nie zdążę do końca zwerbalizować swoich myśli, bo oto jeden z adoratorów Philippy postanawia wyswobodzić ją z uścisku innego i to z powodzeniem. Otwieram szerzej oczy, powstrzymując się od parsknięcia śmiechem, po czym podbiegam do dziewczyny, wbijając w nią spojrzenie - W porządku? - pytam, bo nie wyglądała jakby zdążył jej cokolwiek zrobić, ale chuj wi, może i dorobiła się kilku siniaków w mniej widocznych miejscach, więc przesuwam spojrzeniem po sylwetce panny Moss. Sięgam po różdżkę, zaciskając palce wokół drewnianego trzonka, coby mieć ją w pogotowiu, w razie gdyby któryś z typów nie chciał dać za wygraną. Nie to, żebym mógł im cokolwiek zrobić ze swoimi pożal się Boże umiejętnościami magicznymi, ale chuj, przecież nie mogli o tym wiedzieć, nie? Celuję końcem w gościa, który stoi obok pani Boyle, skoro ten, który dojebał się do Phillie został chwilowo spacyfikowany - Żadnych gwałtownych ruchów! - marszczę brwi, no groźba taka, że aż mi włosy na rękach stanęły dęba... tylko chyba nie mi powinny w sumie, jeno drugiej stronie? Mniejsza o to, zerkam przelotem na panią Boyle, a później na drzwi, w które ktoś uparcie wali i wali, ostatecznie jednak wracając do obserwowania chłopa, chociaż cholernie kusiło mnie, żeby wystrzelić przed lokal i zobaczyć co też narobiło takiego rabanu. No co? Ciekawski byłem z natury.
mam ze sobą: zarejestrowaną różdżkę z papierem, piersiówkę "bezdna", bransoletkę z włosów syreny owiniętą wokół kostki, scyzoryk, cztery wsuwki wpięte gdzieś we włosy, kieszonkowy notes i mugolski długopis, woreczek ze skóry wsiąkiewki a w nim - kilka monet, sztuka diablego ziela, garść tytoniu, bibułki do skręcania papierosów oraz zapalniczka; do kompletu z Francisem lekki, koronkowy stanik upchnięty w tylnej kieszeni spodni; skrzat domowy, który aktualnie sprząta kibel
mam ze sobą: zarejestrowaną różdżkę z papierem, piersiówkę "bezdna", bransoletkę z włosów syreny owiniętą wokół kostki, scyzoryk, cztery wsuwki wpięte gdzieś we włosy, kieszonkowy notes i mugolski długopis, woreczek ze skóry wsiąkiewki a w nim - kilka monet, sztuka diablego ziela, garść tytoniu, bibułki do skręcania papierosów oraz zapalniczka; do kompletu z Francisem lekki, koronkowy stanik upchnięty w tylnej kieszeni spodni; skrzat domowy, który aktualnie sprząta kibel
W łapach niezły układ kart, wokoło rozochoceni majtkowie i podejrzane typy, a tuż przed niedoczyszczony stolik pełen skarbów. Cichutko w myślach rozliczał już sterty tych klamotów, bezwstydnie sumował zawzięcie potencjalny zysk, niczym wyborny szachista planował rozgrywkę, bo wszystko podlegało przecież jego rozdaniu. Satysfakcjonował go taki system, odpowiadał otrzymany szyk, i zapewne w tym tkwił szkopuł. Szachrajstwo umknęło podchmielonym marynarzom, uszło też uwadze enigmatycznych sztywniaków i znawcy damskiej bielizny. Temu wąsatemu, wszak drugi awanturnik od fatałaszków, co uchodził za ważniaka i speca od klątw, bynajmniej nie zmrużył oka na zręcznym tasowaniu. Już miał wchodzić do gry, stawiając odważnie ostatnie resztki brzęczących miedziaków, już gotował się do naturalnych blefów, aż tu niepytane panisko przerywa spokojną rzeczywistość. Nie wzburzył się jednak wcale, dalej siedział w obojętnej staturze, nawet nie odezwał się jako pierwszy, usłyszawszy wpierw twarde słowa przytyki nieprzychylnego facetowi spornika.
- Tak właśnie znosisz porażki? Bezpodstawnymi oskarżeniami? - Sarkazm kipiał z ust, na twarzy błąkał się lekceważący uśmieszek, a między palcami wyrósł świeży szlug bez filtra. Niezmartwiony pozostał swoją podburzoną pozycją, tym bardziej nie przejął się tym wyglancowanym chłystkiem, choć gorzki niesmak unosił się gęsto, gdzieś pośród dymnych fajek i zakrapianych oparów. Oddechy morskich szmir zdradzały charakter tej imprezki, ich śmierdzące rybą płaszczyki nie były też dla nikogo zaskoczeniem; ten ze smoczej skóry, tak samo jak te bardziej podejrzane, przy tym wygadane mordy, i ich pozbawione rumu kieliszki nie pasowały pokerowej grze ani rozmówkom z kapitanem. On sam nie uzupełniał tego środowiska, nawet jeśli należał do równie parszywego; on sam nie błądził okrętem w grupie wodnych kamratów. Istotnie nie dla uczciwej rozrywki, nie dla towarzystwa tychże moczymord ugrzązł w centrum portowej tawerny. Zamiary miał nieczyste, ale chodziło przecież tylko o parę cudzych szpargałów, które opchnie później znajomemu handlarzowi. Niewinne złodziejstwo nierówne było nieufnemu wzrokowi, przezacnej postawie, wypachnionym bystrzakom, co prędzej jadali na salonach z złotą zastawą, niźli gnili w sztynksie niedomytych szczyn i krwi. Dumał tak sobie nad bandą, tych mniej i bardziej swojskich chłopów, paląc sobie wolniutko, kiedy to reszta analizowała własne (lub może czyjeś?) karciane układy, aż tu nagle huk i łomot, zamieszanie i apokalipsa. Ktoś przeraźliwie walił w drzwi, a ściany jeszcze chwilę wcześniej drżały niespokojnie, jak gdyby jakiś prom stracił orientację i wzburzył melancholijne mury Pasażera. Wstał z krzesła dopiero gdy zawrzało, a lipne towarzystwo rozpoczęło jakieś lewe przedstawienie. Zapobiegawczo dobył różdżki, gdzieś w tłumie dostrzegł zagrożoną Filipkę, usłyszał krzyki jej kompanów, aż w końcu podobny podwodnemu monstrum szczur od pijackiego tanga wybawił ją z opresji. Potem już tylko rozglądał się po ludziach, badał ich chaotyczne roztrzepanie, tężejąc w miarę narastających napięciem chwil. O siebie był spokojny, martwił się jedynie o ten nieduży majątek, na który to czyhał przez cały czas. Podburzeni momentem piraci skupieni byli na niecnej obecności tych złych; ci źli z kolei dręczyli zaskoczoną załogę, za zakładnika wziąwszy stanowczą właścicielkę. Nigdzie w tym bajzlu nie było miejsca dla niego, znaczył tyle co skrzat sprzątający wówczas kible. W bezruchu wszystko się dłużyło, nie chciał zatem tracić sprzyjającej okazji. Teraz albo wcale, niby od niechcenia odrzucił ustawionego wcześniej fulla; w lewej ręce trzymał kiepa, prawą natomiast wykonywał dyskretne ruchy. Szukał kła, szukał aktów własności, szukał kasy i biżuterii, na swej drodze napotykając puste kufle i porozrzucane elementy talii. Do brzegu ławy stał tyłem, głowy nierozsądnie nie obracał, jedynie snuł palcami wśród tego bezładu, coby tylko nie strącić felernego szkła po piwsku. W ciemno walczył o bogactwo, kiedy tamci wymachiwali głupio różdżkami, a ktoś dobijał się do środka. Co za popieprzony pierdolnik.
| rzut na zręczne ręce
- Tak właśnie znosisz porażki? Bezpodstawnymi oskarżeniami? - Sarkazm kipiał z ust, na twarzy błąkał się lekceważący uśmieszek, a między palcami wyrósł świeży szlug bez filtra. Niezmartwiony pozostał swoją podburzoną pozycją, tym bardziej nie przejął się tym wyglancowanym chłystkiem, choć gorzki niesmak unosił się gęsto, gdzieś pośród dymnych fajek i zakrapianych oparów. Oddechy morskich szmir zdradzały charakter tej imprezki, ich śmierdzące rybą płaszczyki nie były też dla nikogo zaskoczeniem; ten ze smoczej skóry, tak samo jak te bardziej podejrzane, przy tym wygadane mordy, i ich pozbawione rumu kieliszki nie pasowały pokerowej grze ani rozmówkom z kapitanem. On sam nie uzupełniał tego środowiska, nawet jeśli należał do równie parszywego; on sam nie błądził okrętem w grupie wodnych kamratów. Istotnie nie dla uczciwej rozrywki, nie dla towarzystwa tychże moczymord ugrzązł w centrum portowej tawerny. Zamiary miał nieczyste, ale chodziło przecież tylko o parę cudzych szpargałów, które opchnie później znajomemu handlarzowi. Niewinne złodziejstwo nierówne było nieufnemu wzrokowi, przezacnej postawie, wypachnionym bystrzakom, co prędzej jadali na salonach z złotą zastawą, niźli gnili w sztynksie niedomytych szczyn i krwi. Dumał tak sobie nad bandą, tych mniej i bardziej swojskich chłopów, paląc sobie wolniutko, kiedy to reszta analizowała własne (lub może czyjeś?) karciane układy, aż tu nagle huk i łomot, zamieszanie i apokalipsa. Ktoś przeraźliwie walił w drzwi, a ściany jeszcze chwilę wcześniej drżały niespokojnie, jak gdyby jakiś prom stracił orientację i wzburzył melancholijne mury Pasażera. Wstał z krzesła dopiero gdy zawrzało, a lipne towarzystwo rozpoczęło jakieś lewe przedstawienie. Zapobiegawczo dobył różdżki, gdzieś w tłumie dostrzegł zagrożoną Filipkę, usłyszał krzyki jej kompanów, aż w końcu podobny podwodnemu monstrum szczur od pijackiego tanga wybawił ją z opresji. Potem już tylko rozglądał się po ludziach, badał ich chaotyczne roztrzepanie, tężejąc w miarę narastających napięciem chwil. O siebie był spokojny, martwił się jedynie o ten nieduży majątek, na który to czyhał przez cały czas. Podburzeni momentem piraci skupieni byli na niecnej obecności tych złych; ci źli z kolei dręczyli zaskoczoną załogę, za zakładnika wziąwszy stanowczą właścicielkę. Nigdzie w tym bajzlu nie było miejsca dla niego, znaczył tyle co skrzat sprzątający wówczas kible. W bezruchu wszystko się dłużyło, nie chciał zatem tracić sprzyjającej okazji. Teraz albo wcale, niby od niechcenia odrzucił ustawionego wcześniej fulla; w lewej ręce trzymał kiepa, prawą natomiast wykonywał dyskretne ruchy. Szukał kła, szukał aktów własności, szukał kasy i biżuterii, na swej drodze napotykając puste kufle i porozrzucane elementy talii. Do brzegu ławy stał tyłem, głowy nierozsądnie nie obracał, jedynie snuł palcami wśród tego bezładu, coby tylko nie strącić felernego szkła po piwsku. W ciemno walczył o bogactwo, kiedy tamci wymachiwali głupio różdżkami, a ktoś dobijał się do środka. Co za popieprzony pierdolnik.
| rzut na zręczne ręce
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Michael Scaletta' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 79
'k100' : 79
Luźna rozmowa przy stoliku karcianym zeszła jakby na drugi plan, gdy tylko w sali zapanowało zamieszanie, związane ze znowu-nie-tak-odległą eksplozją. Kapitan statku zdawał się stracić rezon, a przynajmniej - lwią jego część, jak i zapomnieć o klątwach czy historiach - podobnie zresztą jak większość obecnych w Parszywym czarodziejów. Chociaż w wesołym i podpitym towarzystwie łatwo dało się zapomnieć o toczącej się na ulicach wojnie, to nic nie przypominało o niej lepiej niż wybuch połączony z nieudaną próbą uprowadzenia - przez co atmosfera ostygła niemal w ułamkach sekund, gęstniejąc i zaczynając przypominać beczkę z prochem; kołysaną zarówno przez nieustające łomotanie do drzwi, jak i inkantacje zaklęć.
Próba zablokowania drzwi przez Francisa zakończyła się niepowodzeniem - prawdopodobnie znajdował się zbyt daleko, by zaklęcie zadziałało poprawnie. Jego słowa poniosły się po uciszonej sali wyraźnie, a chociaż nikt mu nie odpowiedział, to póki co żaden z mężczyzn nie podjął również ponownej próby zaatakowania Philippy ani Dorothei; przy czym przy tej pierwszej wciąż stał rudowłosy osiłek, skutecznie odstraszając ewentualnych agresorów.
Dyskretne zerknięcie na trzymany w dłoni pergamin wystarczyło, by Cedric dowiedział się, co mężczyzna trzymał w kieszeni: na niewielkim skrawku znajdował się szkic przedstawiający - nie ulegało to żadnej wątpliwości - kapitana statku, a pod spodem prosta mapa przedstawiała drogę dotarcia z zaplecza Parszywego Pasażera do jednego z pomostów.
Cedricowi bez trudu udało się rzucić zaklęcie na drzwi, których powierzchnia stała się przejrzysta; dzięki temu wszyscy znajdujący się wewnątrz pomieszczenia mogli zobaczyć, że na progu stoi chłopiec - na oko dopiero po Hogwarcie - ubrany w znoszone spodnie i cienką, połataną koszulę, z szeroko otwartymi oczami i burzą rozwianych od biegu włosów. Uderzał w drzwi raz po raz, zupełnie jakby się paliło - choć póki co uliczka za jego plecami wydawała się pusta.
- Wszyscy jesteśmy zajebiście spokojni - odpowiedział kapitan na słowa Cedrica, choć nie była to do końca prawda; sam mężczyzna dyszał lekko, rozglądając się i starając się ocenić sytuację. - A ty kim jesteś, że mam gdziekolwiek z tobą iść? Kim wy wszyscy do kurwy nędzy jesteście? - rzucił, przenosząc spojrzenie od aurora przez okradzionego czarodzieja, zatrzymując je wreszcie na tym, który - z rozbitym nosem - wciąż kulił się pod ścianą; po jego przyciskanej do twarzy ręce ciekła obficie krew. Nie patrzył na Philippę, choć zdecydowanie słyszał jej słowa, bo w reakcji na inkantację zaklęcia cofnął się odruchowo; nie był zbyt szybki - ale promień Amicusa i tak uderzył w ścianę obok niego.
Mężczyzna stojący najbliżej Dorothei zacisnął zęby. - Nikomu nie stanie się krzywda - zapewnił, jego głos wydawał się napięty - ale i zdeterminowany. Jak większość, trzymał już w pogotowiu różdżkę. - Pozwólcie nam tylko wyjść przez zaplecze. Z nim - dodał, wskazując głową na kapitana. Nie brzmiało to jak prośba. Kiedy Dorothea ruszyła w stronę drzwi, rzucając na nie silne i celne zaklęcie, które całkowicie zablokowało przejście, mężczyzna podążył za nią wzrokiem, wreszcie przenosząc go i na młodzieńca po drugiej stronie. Na jego twarzy pojawiło się coś w rodzaju zrozumienia przemieszanego z niepokojem. - Wpuśćcie go. Znamy się - powiedział, robiąc krok w stronę drzwi oraz stojącej przy nich Dorothei. Nie zdążył jednak przemieścić się zbyt daleko, bo w pomieszczeniu trzasnęły inne drzwi i w środku pojawił się Johnatan - a ogólna nerwowość panująca na sali sprawiła, że na moment niemal wszystkie wyciągnięte różdżki skierowały się w jego stronę.
W całym tym zamieszaniu, nikt nie zwracał uwagi na Michaela, a rzucone wcześniej oskarżenia o jego rzekome oszukiwanie w kartach, chwilowo zostało puszczone w zapomnienie; Scaletta mógł więc bez większego trudu wykorzystać ten moment na sięgnięcie dłonią ku blatowi karcianego stolika. Kieł bazyliszka gdzieś zniknął, schowany zapewne przez jego właściciela w pelerynie ze smoczej skóry, który sam zaczął się ukradkiem wycofywać ku tyłowi sali, ale zręczne palce Michaela napotkały na inne skarby: bez zbytniego zwracania na siebie uwagi był w stanie sięgnąć po jedną z trzech rzeczy: koronkową bieliznę, która rzekomo należała kiedyś do pięknej arystokratki; mieszek wypełniony pobrzękującymi monetami; oraz pofalowany na bokach pergamin, na którym widniał podpis kapitana Pijanego Wisielca, przekazujący statek szczęśliwemu posiadaczowi dokumentu.
Nim ktokolwiek byłby w stanie podjąć jakieś działanie, na sali stało się coś jeszcze: drugie z zaklęć Cedrica, celne Diffindo, pomknęło w stronę Francisa. Ten nie próbował się bronić, zamiast tego starając się złapać eliksir już po tym, jak rozległ się dźwięk dartego materiału, a z jego kieszeni wyleciała skradziona niedawno fiolka; szlachcic rzucił się ku podłodze, starając się uchronić ją przed upadkiem, na swoje nieszczęście - i wszystkich pozostałych - wykazał się jednak słabszym refleksem niż były auror. Kryształowe naczynie roztrzaskało się o posadzkę, a przezroczysty płyn, który zawierało, niemal natychmiast zamienił się w mleczne opary - w akompaniamencie przeraźliwego, potępieńczego wrzasku, gwałtownie wdzierającego się w bębenki wszystkich obecnych, przypominającego - w zależności od skojarzenia - chór szyszymor lub wycie zamieszkujących nawiedzone domy duchów.
Działające zaklęcia i eliksiry:
Abspectus - 1/3
Eliksir Banshee - 1/5; -10 do OPCM i uników
Clausana Foreno
Czas na odpis wynosi 48 godzin, mistrz gry najmocniej przeprasza za opóźnienie - nie bierzcie ze mnie przykładu.
4
Próba zablokowania drzwi przez Francisa zakończyła się niepowodzeniem - prawdopodobnie znajdował się zbyt daleko, by zaklęcie zadziałało poprawnie. Jego słowa poniosły się po uciszonej sali wyraźnie, a chociaż nikt mu nie odpowiedział, to póki co żaden z mężczyzn nie podjął również ponownej próby zaatakowania Philippy ani Dorothei; przy czym przy tej pierwszej wciąż stał rudowłosy osiłek, skutecznie odstraszając ewentualnych agresorów.
Dyskretne zerknięcie na trzymany w dłoni pergamin wystarczyło, by Cedric dowiedział się, co mężczyzna trzymał w kieszeni: na niewielkim skrawku znajdował się szkic przedstawiający - nie ulegało to żadnej wątpliwości - kapitana statku, a pod spodem prosta mapa przedstawiała drogę dotarcia z zaplecza Parszywego Pasażera do jednego z pomostów.
Cedricowi bez trudu udało się rzucić zaklęcie na drzwi, których powierzchnia stała się przejrzysta; dzięki temu wszyscy znajdujący się wewnątrz pomieszczenia mogli zobaczyć, że na progu stoi chłopiec - na oko dopiero po Hogwarcie - ubrany w znoszone spodnie i cienką, połataną koszulę, z szeroko otwartymi oczami i burzą rozwianych od biegu włosów. Uderzał w drzwi raz po raz, zupełnie jakby się paliło - choć póki co uliczka za jego plecami wydawała się pusta.
- Wszyscy jesteśmy zajebiście spokojni - odpowiedział kapitan na słowa Cedrica, choć nie była to do końca prawda; sam mężczyzna dyszał lekko, rozglądając się i starając się ocenić sytuację. - A ty kim jesteś, że mam gdziekolwiek z tobą iść? Kim wy wszyscy do kurwy nędzy jesteście? - rzucił, przenosząc spojrzenie od aurora przez okradzionego czarodzieja, zatrzymując je wreszcie na tym, który - z rozbitym nosem - wciąż kulił się pod ścianą; po jego przyciskanej do twarzy ręce ciekła obficie krew. Nie patrzył na Philippę, choć zdecydowanie słyszał jej słowa, bo w reakcji na inkantację zaklęcia cofnął się odruchowo; nie był zbyt szybki - ale promień Amicusa i tak uderzył w ścianę obok niego.
Mężczyzna stojący najbliżej Dorothei zacisnął zęby. - Nikomu nie stanie się krzywda - zapewnił, jego głos wydawał się napięty - ale i zdeterminowany. Jak większość, trzymał już w pogotowiu różdżkę. - Pozwólcie nam tylko wyjść przez zaplecze. Z nim - dodał, wskazując głową na kapitana. Nie brzmiało to jak prośba. Kiedy Dorothea ruszyła w stronę drzwi, rzucając na nie silne i celne zaklęcie, które całkowicie zablokowało przejście, mężczyzna podążył za nią wzrokiem, wreszcie przenosząc go i na młodzieńca po drugiej stronie. Na jego twarzy pojawiło się coś w rodzaju zrozumienia przemieszanego z niepokojem. - Wpuśćcie go. Znamy się - powiedział, robiąc krok w stronę drzwi oraz stojącej przy nich Dorothei. Nie zdążył jednak przemieścić się zbyt daleko, bo w pomieszczeniu trzasnęły inne drzwi i w środku pojawił się Johnatan - a ogólna nerwowość panująca na sali sprawiła, że na moment niemal wszystkie wyciągnięte różdżki skierowały się w jego stronę.
W całym tym zamieszaniu, nikt nie zwracał uwagi na Michaela, a rzucone wcześniej oskarżenia o jego rzekome oszukiwanie w kartach, chwilowo zostało puszczone w zapomnienie; Scaletta mógł więc bez większego trudu wykorzystać ten moment na sięgnięcie dłonią ku blatowi karcianego stolika. Kieł bazyliszka gdzieś zniknął, schowany zapewne przez jego właściciela w pelerynie ze smoczej skóry, który sam zaczął się ukradkiem wycofywać ku tyłowi sali, ale zręczne palce Michaela napotkały na inne skarby: bez zbytniego zwracania na siebie uwagi był w stanie sięgnąć po jedną z trzech rzeczy: koronkową bieliznę, która rzekomo należała kiedyś do pięknej arystokratki; mieszek wypełniony pobrzękującymi monetami; oraz pofalowany na bokach pergamin, na którym widniał podpis kapitana Pijanego Wisielca, przekazujący statek szczęśliwemu posiadaczowi dokumentu.
Nim ktokolwiek byłby w stanie podjąć jakieś działanie, na sali stało się coś jeszcze: drugie z zaklęć Cedrica, celne Diffindo, pomknęło w stronę Francisa. Ten nie próbował się bronić, zamiast tego starając się złapać eliksir już po tym, jak rozległ się dźwięk dartego materiału, a z jego kieszeni wyleciała skradziona niedawno fiolka; szlachcic rzucił się ku podłodze, starając się uchronić ją przed upadkiem, na swoje nieszczęście - i wszystkich pozostałych - wykazał się jednak słabszym refleksem niż były auror. Kryształowe naczynie roztrzaskało się o posadzkę, a przezroczysty płyn, który zawierało, niemal natychmiast zamienił się w mleczne opary - w akompaniamencie przeraźliwego, potępieńczego wrzasku, gwałtownie wdzierającego się w bębenki wszystkich obecnych, przypominającego - w zależności od skojarzenia - chór szyszymor lub wycie zamieszkujących nawiedzone domy duchów.
Działające zaklęcia i eliksiry:
Abspectus - 1/3
Eliksir Banshee - 1/5; -10 do OPCM i uników
Clausana Foreno
Czas na odpis wynosi 48 godzin, mistrz gry najmocniej przeprasza za opóźnienie - nie bierzcie ze mnie przykładu.
4
Gotuję się na mordobicie, ale takie klasyczne, w dawnym, parszywym stylu. Parę krzeseł poleci, dalej w ślad za nimi wiązanka bluzgów, od której pięknym panienkom, jak na przykład mojej siostrze, więdną uszy. Syf i rozgardiasz, aż poleje się krew.
To znak, że trzeba zwolnić, bo przecież jest i reszta nocy, z którą coś wypada zrobić. Do tego okrasa z chamskich przyśpiewek, przelewające się piwo, które z racji dodatków trzepie tak, że po dwóch jak chodzisz inaczej, niż slalomem, to wieszają cię na ścianie chwały, partia pokera, w której można postawić nawet i własną skórę, choć to problematyczne z wyceną. Każdy pieprzyk zaniża wartość, więc finalnie okazuje się, że cenią cię mniej od białego szczenięcia. Przykre, ale takie życie.
Żałuję, że zamiast kart, w garści ściskam różdżkę, mierząc nią, początkowo, z roztargnieniem, w co drugiego ananasa spośród nieznajomych. Huk może i wstrząsnął nami wszystkimi, lecz tym typom nie ufam za knut. Ani trzem, co to miernie udawali tutejszych, ani temu hardemu, który chyba sobie ubzdurał, że będzie tu wydawał dyspozycję. A niech go Filipka miotłą pogoni a na koniec wetknie mu ją w dupę, życzę mu złośliwie, wkurwiony porządnickim obyciem, pierwszorzędną manierą moralności. Tacy jak ten, giną pierwsi, więc błagam, zwijajmy się stąd, byle dalej od niego. Tamci zresztą też się produkują, jeden przez drugiego i chyba naprawdę myślą, że jak nas zapewnią, że nic się nie stanie, to uwierzymy, złożymy uszy po sobie, pana kapitana na drogę pobłogosławimy i jeszcze damy wałówkę na drogę. Kanapeczki z ogórkiem, przy czym chleb koniecznie bez skórki, bo tak właśnie jada się na statku.
-Ach, znacie się - kpię, zerkając przez szklaną szybę, wyczarowaną przez mężczyznę z kołnierzykiem zapiętym pod samą szyję - no, to faktycznie wszystko wyjaśnia. Z jakimi wieściami zatem biegnie ten Maratończyk? - drwię, bo pewnie powie trzy słowa o wojnie, po czym odleci na klejącej podłodze. Wygląda marnie, chudy, kości na łokciach mu wystają, odzienie ma zszargane, ale litości, moje ja koło lorda też ani chybi nie stało. Metamorfomagia? Eliksir Wielosokowy? A co, jak za drzwiami stoi dziad lat czterdzieści i tylko czeka, aż ulegniemy pierwszemu wrażeniu i wpuścimy go do środka? - do piwa dobrze się słucha historii, a mi akurat jeszcze trochę zostało, więc jazda z koksem, chłopaki. Może akurat zechce nam się potem wyjść na szluga. Albo popłynąć w piękny rejs - mówię z przekonaniem i nieznacznie opuszczam różdżkę. Niech wyjaśnią, zanim ja wyjaśnię tego porządnego - a panie ruda broda, niech pan z łaski swojej przypilnuje strojnisia i karciarza, żeby ten kieł bazyliszka nie wbił się czasem w czyje plecy - uprzejmie zwracam się do niedoszłego tancerza. Kontrolnie zerkam na Filipę i Dorotheę, ale są całe, poza tym, że święcie oburzone. Do rozróby w Parszywym brakuje już chyba tylko Johnathana, a właściwie to nie, bo wjeżdża na salę jak Conrado Moreno, magia kurwa.
-Tej, co ci tam z kieszeni wystaje? - strzelam z głupia frant, widząc jak coś dumnie powiewa z jego kieszeni. Oho, chyba mamy komplet.
Nawet bym go przymierzył dziś wieczorem, gdyby nie to, że plany krzyżują się okrutnie, obijam sobie kolana też zupełnie nieerotycznie, swoją skórę poświęcam, a to wszystko na nic, bo fiolka leci na łeb na szyję, a finalnie to o nierówną i wymagającej cyklinowania podłodze się rozbija. I wtedy zaczyna się chryja, piekło, no mówię wam. Tajemnicze dźwięki rozrywają mi bębenki, hałas wdziera się w uszy, wysokie tony dają popalić, obniża mi się nastrój i skupienie też spada, ojezu, co teraz.
-Debil - warczę, choć nie wiem, czy na tyle głośno, by sprawca tego zamieszania usłyszał - jesteś z siebie dumny? Pieprzony zamachowiec. Gdyby jebło bardziej, nie miałbym już ręki IDIOTO - podnoszę głos, mierząc Cedrica wściekłym spojrzeniem - no dalej, jak jesteś taki mądry, to zrób coś z tym, panie sprawiedliwy. Weź odpowiedzialność za swoje błędy - psioczę, podminowany tym, że on pozostaje spokojny - jesteście razem? Odpowiadaj. Natychmiast - przedrzeźniam jego urzędniczy ton głosu, ile ja mam lat, no trzydzieści dwa w tym roku było, ale w głowie siano nadal.
-Caneteria Ficta - szepczę, kierując różdżkę w stronę mlecznego dymu. Transmutację to ja zdałem cudem, więc jeśli ta sztuczka zadziała, to będziemy mieć co świętować. Może na statku, a może opornie, wciąż w lokalu. Ale bez pięknisia, co psuje klimat, mam ochotę wystawić go za drzwi jak puste butelki po mleku czy tam niechciane dziecko.
|perswazjuję tam troszkę, kostka na zaklęcie
To znak, że trzeba zwolnić, bo przecież jest i reszta nocy, z którą coś wypada zrobić. Do tego okrasa z chamskich przyśpiewek, przelewające się piwo, które z racji dodatków trzepie tak, że po dwóch jak chodzisz inaczej, niż slalomem, to wieszają cię na ścianie chwały, partia pokera, w której można postawić nawet i własną skórę, choć to problematyczne z wyceną. Każdy pieprzyk zaniża wartość, więc finalnie okazuje się, że cenią cię mniej od białego szczenięcia. Przykre, ale takie życie.
Żałuję, że zamiast kart, w garści ściskam różdżkę, mierząc nią, początkowo, z roztargnieniem, w co drugiego ananasa spośród nieznajomych. Huk może i wstrząsnął nami wszystkimi, lecz tym typom nie ufam za knut. Ani trzem, co to miernie udawali tutejszych, ani temu hardemu, który chyba sobie ubzdurał, że będzie tu wydawał dyspozycję. A niech go Filipka miotłą pogoni a na koniec wetknie mu ją w dupę, życzę mu złośliwie, wkurwiony porządnickim obyciem, pierwszorzędną manierą moralności. Tacy jak ten, giną pierwsi, więc błagam, zwijajmy się stąd, byle dalej od niego. Tamci zresztą też się produkują, jeden przez drugiego i chyba naprawdę myślą, że jak nas zapewnią, że nic się nie stanie, to uwierzymy, złożymy uszy po sobie, pana kapitana na drogę pobłogosławimy i jeszcze damy wałówkę na drogę. Kanapeczki z ogórkiem, przy czym chleb koniecznie bez skórki, bo tak właśnie jada się na statku.
-Ach, znacie się - kpię, zerkając przez szklaną szybę, wyczarowaną przez mężczyznę z kołnierzykiem zapiętym pod samą szyję - no, to faktycznie wszystko wyjaśnia. Z jakimi wieściami zatem biegnie ten Maratończyk? - drwię, bo pewnie powie trzy słowa o wojnie, po czym odleci na klejącej podłodze. Wygląda marnie, chudy, kości na łokciach mu wystają, odzienie ma zszargane, ale litości, moje ja koło lorda też ani chybi nie stało. Metamorfomagia? Eliksir Wielosokowy? A co, jak za drzwiami stoi dziad lat czterdzieści i tylko czeka, aż ulegniemy pierwszemu wrażeniu i wpuścimy go do środka? - do piwa dobrze się słucha historii, a mi akurat jeszcze trochę zostało, więc jazda z koksem, chłopaki. Może akurat zechce nam się potem wyjść na szluga. Albo popłynąć w piękny rejs - mówię z przekonaniem i nieznacznie opuszczam różdżkę. Niech wyjaśnią, zanim ja wyjaśnię tego porządnego - a panie ruda broda, niech pan z łaski swojej przypilnuje strojnisia i karciarza, żeby ten kieł bazyliszka nie wbił się czasem w czyje plecy - uprzejmie zwracam się do niedoszłego tancerza. Kontrolnie zerkam na Filipę i Dorotheę, ale są całe, poza tym, że święcie oburzone. Do rozróby w Parszywym brakuje już chyba tylko Johnathana, a właściwie to nie, bo wjeżdża na salę jak Conrado Moreno, magia kurwa.
-Tej, co ci tam z kieszeni wystaje? - strzelam z głupia frant, widząc jak coś dumnie powiewa z jego kieszeni. Oho, chyba mamy komplet.
Nawet bym go przymierzył dziś wieczorem, gdyby nie to, że plany krzyżują się okrutnie, obijam sobie kolana też zupełnie nieerotycznie, swoją skórę poświęcam, a to wszystko na nic, bo fiolka leci na łeb na szyję, a finalnie to o nierówną i wymagającej cyklinowania podłodze się rozbija. I wtedy zaczyna się chryja, piekło, no mówię wam. Tajemnicze dźwięki rozrywają mi bębenki, hałas wdziera się w uszy, wysokie tony dają popalić, obniża mi się nastrój i skupienie też spada, ojezu, co teraz.
-Debil - warczę, choć nie wiem, czy na tyle głośno, by sprawca tego zamieszania usłyszał - jesteś z siebie dumny? Pieprzony zamachowiec. Gdyby jebło bardziej, nie miałbym już ręki IDIOTO - podnoszę głos, mierząc Cedrica wściekłym spojrzeniem - no dalej, jak jesteś taki mądry, to zrób coś z tym, panie sprawiedliwy. Weź odpowiedzialność za swoje błędy - psioczę, podminowany tym, że on pozostaje spokojny - jesteście razem? Odpowiadaj. Natychmiast - przedrzeźniam jego urzędniczy ton głosu, ile ja mam lat, no trzydzieści dwa w tym roku było, ale w głowie siano nadal.
-Caneteria Ficta - szepczę, kierując różdżkę w stronę mlecznego dymu. Transmutację to ja zdałem cudem, więc jeśli ta sztuczka zadziała, to będziemy mieć co świętować. Może na statku, a może opornie, wciąż w lokalu. Ale bez pięknisia, co psuje klimat, mam ochotę wystawić go za drzwi jak puste butelki po mleku czy tam niechciane dziecko.
|perswazjuję tam troszkę, kostka na zaklęcie
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
The member 'Francis Lestrange' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 88
'k100' : 88
Szafa grająca
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer