Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer
Szafa grająca
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Szafa grająca
Powiadają, że wiele lat temu przypłynęła do Londynu na jednym z hiszpańskich statków, była darem. Zabytkowa, magiczna, piękna szafa grająca, w której zamknięto wiele morskich pieśni. Gdy rozśpiewane moczymordy tracą głos, to właśnie ona wypełnia swą melodią wnętrze rozchichotanej tawerny. Przy niej milknie każdy instrument marynarza, jest jak skarb, z roku na rok skupia na sobie coraz więcej spojrzeń, a personel dba o to, by przeżyła kolejne pięć pokoleń marynarzy. Stoi dumnie wyprostowana przy jednej ze ścian, nieopodal rzeźby z demonicznym krakenem. Niektórzy mówią, że jest pierwszą, na którą popatrzy oko strudzonego wędrowca. Gdy tłucze się szkło i łamią drewniane nogi krzeseł, ona pozostaje pod ochroną, nie dosięgnie jej żaden sztorm.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:28, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Francis Lestrange' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 20
--------------------------------
#2 'k100' : 88
#1 'k100' : 20
--------------------------------
#2 'k100' : 88
Fikała dalej, mknąc między długimi ławami portowej przyśpiewki. Głośna załoga zbierała spojrzenia większości zgromadzonych gości. Nie zauważyła niczego niezwykłego prócz emocji rosnących wokół karcianego stoliczka. Niech chłopcy się dobrze bawią, to ich wieczór, ich święta noc pełna rumu i przedłużającej się rozpusty. Wiedziała, że większość zamknie powieki z policzkiem wtulonym w lepkie deski ławy, a nieliczni tylko zdołają wybłagać rdzawy kluczyk do pokoiku na górze. Muzyka nie zdołała przekrzyczeć entuzjazmu załogi. Lubiła ich radość, dobrze im było pod parszywym dachem, wracali spragnieni niepowtarzalnego klimatu pirackiej klitki, głodni towarzystwa, które mówiło w ich języku i piło z równą ochotą. Tak rodziły się wielkie interesy i zawiłe intrygi, które na nowo rozpędzały portowych leniwców. Jakaś tam wojna i wrogie spojrzenia na uliczkach nie zdołały dotąd zapędzić do ciemnych nor pogodnych marynarzy. Doki zdawały się żyć same ze sobą, zdawały się nie szukać zrozumienia w spojrzeniach tych czy tamtych bogaczy. Istniały dla rumu i zatopionych skarbów, dla wiecznej wędrówki między kapryśnymi falami, dla syreniej obietnicy wymalowanej na obrazach w tawernie. Dalekie od ich myśli były wielkie polityczne zawiłości. Czy jednak na pewno?
– Doklejony? – zamruczała, przelotnie tylko muskając ciekawskim paluszkiem ten powabny wąsik lorda, który chciał być chłopem z doków. Uśmiechnęła się jeszcze tylko sugestywnie, zahaczając po drodze skrawkami sukienki o szanowną sylwetkę arystokratycznego łapserdaka. Z tymi włoskami pod nosem wyglądał dość swojsko. Wtapiał się w tłum, ale rosło ryzyko pianki układającej się w biały szlaczek pod tym królewskim noskiem. Ciekawe kiedy w końcu odechce mu się morskich wojaży i zatęskni znów za złotymi półmiskami. Przestawała się gniewać, dobrze było go widzieć tutaj, głodnego gwiazd i podwodnych przygód. Ruszyła dalej, pozwalając, by męskie spojrzenia tonęły gdzieś między jej łopatkami (oby).
Znikąd wyrósł ten cuchnący kraken o wyjątkowo śliskich mackach. Przycisnął do swojego brzuszyska drobną postać, a wzburzona fala zakręciła fikołka w ułożonych na tacy kieliszkach. Prawie! Odór wypitych szklaneczek owinął się wokół jej nosa. Marynarskie ramię ściskało mocno, ale Philippa nie była już nowicjuszką. Popatrzyła z czarującym spojrzeniem w te roziskrzone oczyska. Prosił o uwagę, gdy ją wzywały obowiązki.
– Przepuść mnie, morski wilku – zamruczała, wolną dłonią sunąc po jego ramieniu. – Twoi spragnieni koledzy potrzebują alkoholu – oświadczyła, znacząco przesuwając spojrzenie na pełną tacę. Po chwili znów zaglądała w te chętne oczy. – Ale jak wrócę…– urwała w słodkim niedopowiedzeniu. Pewnie rozmyją się gdzieś w szale wieczornej popijawy te dwie drogi – jaka szkoda. Niczego nie mogła mu obiecać. Wielu pragnęło tańca z barmanką, ale rum musiał przelewać się dalej. Pieniądze same nie gromadziły się w kieszeniach pana Boyle’a. – Powinieneś do nich dołączyć – oświadczyła, brodą wskazując na ten karciany stolik, przy którym gromadziło się coraz więcej osób. Jeszcze raz przemknęła wzrokiem po całej sali. Lubiła wiedzieć, co działo się w jej tawernie, a tego dnia goście byli w wyjątkowo dobrych humorach.
Rzut na spostrzegawczość.
– Doklejony? – zamruczała, przelotnie tylko muskając ciekawskim paluszkiem ten powabny wąsik lorda, który chciał być chłopem z doków. Uśmiechnęła się jeszcze tylko sugestywnie, zahaczając po drodze skrawkami sukienki o szanowną sylwetkę arystokratycznego łapserdaka. Z tymi włoskami pod nosem wyglądał dość swojsko. Wtapiał się w tłum, ale rosło ryzyko pianki układającej się w biały szlaczek pod tym królewskim noskiem. Ciekawe kiedy w końcu odechce mu się morskich wojaży i zatęskni znów za złotymi półmiskami. Przestawała się gniewać, dobrze było go widzieć tutaj, głodnego gwiazd i podwodnych przygód. Ruszyła dalej, pozwalając, by męskie spojrzenia tonęły gdzieś między jej łopatkami (oby).
Znikąd wyrósł ten cuchnący kraken o wyjątkowo śliskich mackach. Przycisnął do swojego brzuszyska drobną postać, a wzburzona fala zakręciła fikołka w ułożonych na tacy kieliszkach. Prawie! Odór wypitych szklaneczek owinął się wokół jej nosa. Marynarskie ramię ściskało mocno, ale Philippa nie była już nowicjuszką. Popatrzyła z czarującym spojrzeniem w te roziskrzone oczyska. Prosił o uwagę, gdy ją wzywały obowiązki.
– Przepuść mnie, morski wilku – zamruczała, wolną dłonią sunąc po jego ramieniu. – Twoi spragnieni koledzy potrzebują alkoholu – oświadczyła, znacząco przesuwając spojrzenie na pełną tacę. Po chwili znów zaglądała w te chętne oczy. – Ale jak wrócę…– urwała w słodkim niedopowiedzeniu. Pewnie rozmyją się gdzieś w szale wieczornej popijawy te dwie drogi – jaka szkoda. Niczego nie mogła mu obiecać. Wielu pragnęło tańca z barmanką, ale rum musiał przelewać się dalej. Pieniądze same nie gromadziły się w kieszeniach pana Boyle’a. – Powinieneś do nich dołączyć – oświadczyła, brodą wskazując na ten karciany stolik, przy którym gromadziło się coraz więcej osób. Jeszcze raz przemknęła wzrokiem po całej sali. Lubiła wiedzieć, co działo się w jej tawernie, a tego dnia goście byli w wyjątkowo dobrych humorach.
Rzut na spostrzegawczość.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Philippa Moss' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 51
'k100' : 51
Starałem się zachować spokój i zimną krew, ale zarazem nie wyglądać przy tym zbyt poważnie. To dopiero wzbudziłoby podejrzenia w tak rozochoconym i rozweselonym towarzystwie. Parszywy Pasażer, pomimo wojennej zawieruchy jaka wprawiała Londyn w drżenie i trwogę, pozostał właściwie taki jak go zapamiętałem. Tak jakby to, co działo się wokół, wcale go nie dotyczyło. Wesoły, głośny i płynący rumem. Nie tylko rumem, ale i pewnie wydzielinami ciała i rzygowinami, biorąc pod uwagę stan i poczucie humoru niektórych gości. Nie mogłem powiedzieć, że czuję się w tym towarzystwie dobrze, lecz starałem się wyglądać na człowieka zadowolonego i mającego ochotę na zabawę. Aby wszystko się powiodło, nie mogliśmy przyciągać do siebie uwagi. Podążając w stronę stolika zajmowanego przez kapitana Pijanego Wisielca, od razu dostrzegłem mężczyznę z wąsem, który sięgał do kieszeni nienależącego do siebie płaszcza. Dlatego też zaproszony przez do stolika przez kapitana zająłem miejsce właśnie obok niego, obserwując jak schyla się pod stół, by rzekomo zawiązać buty. Właśnie wtedy starałem się pod tym stołem właśnie, poza zasięgiem oczu pozostałych, wyrwać mu to co trzymał w dłoni. - Nieładnie - zwróciłem się do wąsacza cicho, uśmiechając kącikiem ust, bo wiedziałem co robił. A robić tego zdecydowanie nie powinien. Zaraz po tym spojrzałem na kapitana, który ostrzegł wszystkich, że Pijany Wisielec jest przeklęty.
- Widzę, że dosiadamy się w najlepszej chwili. Przeklęty okręt, powiadacie? Pewno przesadzasz, kapitanie, ale znam się na klątwach. Jeśli naprawdę jest przeklęty, mógłbym coś na to poradzić. Pod warunkiem, że zabierzesz nas w rejs. Nie ma nic za darmo - podjąłem temat, nad którym rozwodził się wąsaty czarodziej, dotychczas wydający mi się nawet sympatyczny, jednakże gdy w jego dłoniach pojawiła się kobieca bielizna - w duchu poczułem lekką konsternację. Cóż, tego właściwie po Parszywym Pasażerze mogłem się spodziewać. - Nie pieprz głupot. Tyś widział na oczy prawdziwą damę. Przyznaj się, że zwędziłeś je siostrze - rzekłem z litościwym pobłażaniem, siląc się na dowcip, by rozbawić towarzystwo i zaskarbić sobie sympatię kapitana statku. - To jak z tą klątwą? - spytałem.
Akcja pierwsza - rzut na zręczne ręce i wyrwanie przedmiotu (nie wiem dokładnie którego, tego z ręki bliższej mnie) Francisowi.
Akcja druga - perswazja, by przekonać kapitana do mojej pomocy z klątwami (o ile konieczny jest na to rzut).
- Widzę, że dosiadamy się w najlepszej chwili. Przeklęty okręt, powiadacie? Pewno przesadzasz, kapitanie, ale znam się na klątwach. Jeśli naprawdę jest przeklęty, mógłbym coś na to poradzić. Pod warunkiem, że zabierzesz nas w rejs. Nie ma nic za darmo - podjąłem temat, nad którym rozwodził się wąsaty czarodziej, dotychczas wydający mi się nawet sympatyczny, jednakże gdy w jego dłoniach pojawiła się kobieca bielizna - w duchu poczułem lekką konsternację. Cóż, tego właściwie po Parszywym Pasażerze mogłem się spodziewać. - Nie pieprz głupot. Tyś widział na oczy prawdziwą damę. Przyznaj się, że zwędziłeś je siostrze - rzekłem z litościwym pobłażaniem, siląc się na dowcip, by rozbawić towarzystwo i zaskarbić sobie sympatię kapitana statku. - To jak z tą klątwą? - spytałem.
Akcja pierwsza - rzut na zręczne ręce i wyrwanie przedmiotu (nie wiem dokładnie którego, tego z ręki bliższej mnie) Francisowi.
Akcja druga - perswazja, by przekonać kapitana do mojej pomocy z klątwami (o ile konieczny jest na to rzut).
becomes law
resistance
becomes duty
The member 'Cedric Dearborn' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 35
--------------------------------
#2 'k100' : 75
#1 'k100' : 35
--------------------------------
#2 'k100' : 75
Zaraz zacznie się rżnięcie - w karty co prawda, ale to też niezła zabawa. Zwłaszcza, jak się wygrywa. A ja liczyć umiem, tasowanie także idzie mi niezgorzej, a o mojej pokerowej twarzy można by napisać piosenkę, toteż radośnie gotuję się na słodką myśl o przejęciu statku. Przechrzczę go najpewniej. Jakoś ładniej. Romantyczniej. Pijany wisielec brzmi tak przaśnie, jakby pływała nim banda ordynusów. Nie pod moją komendą.
Płynę daleko, aż za boje ratunkowe, ale po połowie piwa nie wstrzymuję już marzeń. Niebieskie migdały są najsłodsze, a ja jestem pazerny na łakocie. Na szczęście nie widać tego po mnie, brzuch wciąż mam w miarę szczupły, to wszystko dobre geny i poranne przebieżki po plaży. Jednak, zmierzając do brzegu, pora powrócić do rzeczywistości, wcale nie tak kolorowej jak pastelowy obrazek, w którym z majtka awansowałem na kapitana. Paru gości się do nas przysiada, zaczyna robić się ciasno, to właśnie znak, bym uporał się z zajumanymi drobiazgami. Wydaje mi się, że, że działam dyskretnie, a tu proszę, typek co na pierwszy rzut oka oceniam go jako nieszkodliwego porządnisia, łapie mnie na gorącym uczynku. To co teraz? Rękę mi utnie w łokciu? Sama dłoń wystarczy?
-Możemy o tym pogadać - odpowiadam mu i słowo daję, że jedynie kącik ust mi się podnosi, gdy cedzę te słowa cicho, z wyczuwalnym niezadowoleniem. Jednocześnie zaciskam dłoń na swej zdobyczy, nie chcąc pożegnać się ze złodziejskim łupem. Rąk zazwyczaj nie mam lepkich, to sytuacja wyjątkowa, kręcę ostrożnie głową - nie ładujmy się w awantury. Nie teraz. Nie przy stole, na litość, bo Dorothea najprędzej mi zmyje łeb za potłuczone szklanki.
-Przegnanie diaboła za wycieczkę to niezbyt wygórowana cena, jeśli ktoś chce znać moje zdanie - stwierdzam nonszalancko, odzywam się jako ten ekspert od wszystkiego, bo to właśnie jest w stylu Morgana, bardziej rozochoconego niż zawianego - wyhodowany - dumnie poprawiam Filipkę, gdy ta przechodzi obok i po swojemu mnie zaczepia. Dół jej sukienki okręca się wokół mych kolan, ale puszczam ją dalej, niech biegnie dalej. Tu przecież wszyscy na nią czekają. Za moim tytułem nikt by się nie obejrzał, kiedy ona polewa.
Skubana.
Zaraz jednak atmosfera się zagęszcza, bo fircyk w ładnej koszuli ewidentnie ma do mnie problem. Poje policzki czerwienią się gwałtownie, a ja powoli odwracam głowę i spoglądam wprost na niego, ciężko, nieprzychylnie.
-Byłbym niesamowicie wdzięczny - zaczynam i uśmiecham się do niego uprzejmie - gdybyś odpierdolił się od mojej siostry - póki co to prośba, wyartykułowana tonem łagodnym, ale morda zdążyła już mi stężeć, a oczy pociemniały od gniewu. I co z tego, że tu się toczy o hipotetycznej siostrze Morgana, skoro ja myślę: Evandra. Przysięgam, jedno słowo więcej i rozwalę skurwiela, no, chyba, że się opamięta, to jeszcze mamy szanse na miły wieczór i wspólne łojenie tego, co tam Filipka poleje - może po prostu stęskniłeś się za cipką? To żaden wstyd. Na morzu też trzeba się obywać bez - mówię współczująco, klepiąc go po ramieniu i kiwając głową ze zrozumieniem. Kapitan i marynarze na pewno też to łapią - za tym nawet ja nie tęsknię, a zawijka do portów na jedną noc to przecież nie to samo, co kochanie się przez cały dzień w każdym miejscu domu - powiedzmy, że jestem mile widziany w Château Rose, skrzatka Prymulka doskonale wie, gdzie mnie prowadzić, a lady Rosier docenia moje liczne talenty - chełpię się - znowu cicho - i tym razem nawet nie muszę kłamać. Za to bardzo sugestywnie oblizuję usta, praca w takim charakterze w ogóle mi nie przeszkadza - zachęcam jednak do zachowania spokoju, panowie. Dziwi mnie, że damska bielizna budzi większe zainteresowanie niż kieł bazyliszka. Nie zapytasz nawet, skąd go ma? Taki z ciebie picuś-glancuś? - pytam Cedrica, poruszony lekko jego poprawnością. Trochę kpię, a trochę to serio, no i przy okazji staram się odwrócić uwagę od siebie. Mam coś w sobie z atencyjnej szmaty, ale co za dużo, to niezdrowo.
|rzucam kontrę: zręczne ręce II, ewentualnie sprawność? wedle woli MG
Płynę daleko, aż za boje ratunkowe, ale po połowie piwa nie wstrzymuję już marzeń. Niebieskie migdały są najsłodsze, a ja jestem pazerny na łakocie. Na szczęście nie widać tego po mnie, brzuch wciąż mam w miarę szczupły, to wszystko dobre geny i poranne przebieżki po plaży. Jednak, zmierzając do brzegu, pora powrócić do rzeczywistości, wcale nie tak kolorowej jak pastelowy obrazek, w którym z majtka awansowałem na kapitana. Paru gości się do nas przysiada, zaczyna robić się ciasno, to właśnie znak, bym uporał się z zajumanymi drobiazgami. Wydaje mi się, że, że działam dyskretnie, a tu proszę, typek co na pierwszy rzut oka oceniam go jako nieszkodliwego porządnisia, łapie mnie na gorącym uczynku. To co teraz? Rękę mi utnie w łokciu? Sama dłoń wystarczy?
-Możemy o tym pogadać - odpowiadam mu i słowo daję, że jedynie kącik ust mi się podnosi, gdy cedzę te słowa cicho, z wyczuwalnym niezadowoleniem. Jednocześnie zaciskam dłoń na swej zdobyczy, nie chcąc pożegnać się ze złodziejskim łupem. Rąk zazwyczaj nie mam lepkich, to sytuacja wyjątkowa, kręcę ostrożnie głową - nie ładujmy się w awantury. Nie teraz. Nie przy stole, na litość, bo Dorothea najprędzej mi zmyje łeb za potłuczone szklanki.
-Przegnanie diaboła za wycieczkę to niezbyt wygórowana cena, jeśli ktoś chce znać moje zdanie - stwierdzam nonszalancko, odzywam się jako ten ekspert od wszystkiego, bo to właśnie jest w stylu Morgana, bardziej rozochoconego niż zawianego - wyhodowany - dumnie poprawiam Filipkę, gdy ta przechodzi obok i po swojemu mnie zaczepia. Dół jej sukienki okręca się wokół mych kolan, ale puszczam ją dalej, niech biegnie dalej. Tu przecież wszyscy na nią czekają. Za moim tytułem nikt by się nie obejrzał, kiedy ona polewa.
Skubana.
Zaraz jednak atmosfera się zagęszcza, bo fircyk w ładnej koszuli ewidentnie ma do mnie problem. Poje policzki czerwienią się gwałtownie, a ja powoli odwracam głowę i spoglądam wprost na niego, ciężko, nieprzychylnie.
-Byłbym niesamowicie wdzięczny - zaczynam i uśmiecham się do niego uprzejmie - gdybyś odpierdolił się od mojej siostry - póki co to prośba, wyartykułowana tonem łagodnym, ale morda zdążyła już mi stężeć, a oczy pociemniały od gniewu. I co z tego, że tu się toczy o hipotetycznej siostrze Morgana, skoro ja myślę: Evandra. Przysięgam, jedno słowo więcej i rozwalę skurwiela, no, chyba, że się opamięta, to jeszcze mamy szanse na miły wieczór i wspólne łojenie tego, co tam Filipka poleje - może po prostu stęskniłeś się za cipką? To żaden wstyd. Na morzu też trzeba się obywać bez - mówię współczująco, klepiąc go po ramieniu i kiwając głową ze zrozumieniem. Kapitan i marynarze na pewno też to łapią - za tym nawet ja nie tęsknię, a zawijka do portów na jedną noc to przecież nie to samo, co kochanie się przez cały dzień w każdym miejscu domu - powiedzmy, że jestem mile widziany w Château Rose, skrzatka Prymulka doskonale wie, gdzie mnie prowadzić, a lady Rosier docenia moje liczne talenty - chełpię się - znowu cicho - i tym razem nawet nie muszę kłamać. Za to bardzo sugestywnie oblizuję usta, praca w takim charakterze w ogóle mi nie przeszkadza - zachęcam jednak do zachowania spokoju, panowie. Dziwi mnie, że damska bielizna budzi większe zainteresowanie niż kieł bazyliszka. Nie zapytasz nawet, skąd go ma? Taki z ciebie picuś-glancuś? - pytam Cedrica, poruszony lekko jego poprawnością. Trochę kpię, a trochę to serio, no i przy okazji staram się odwrócić uwagę od siebie. Mam coś w sobie z atencyjnej szmaty, ale co za dużo, to niezdrowo.
|rzucam kontrę: zręczne ręce II, ewentualnie sprawność? wedle woli MG
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
The member 'Francis Lestrange' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 30
'k100' : 30
Nie miałem pojęcia kim jest mężczyzna z wąsem i dlaczego w ogóle sięga do nieswojego płaszcza. Okoliczności tego spotkania, miejsce i dziwne zachowanie podpowiadały mi, że mam do czynienia z rabusiem, kieszonkowcem, moja natura zaś nakazywała mi, by mu przeszkodzić nawet w jej chwili, choć miałem ku temu także inne powody. Pod stołem wyczułem, że zaciska dłoń na swojej zdobyczy, ale i ja nie miałem zamiaru odpuścić. Starałem się włożyć w to więcej siły, lecz wciąż niezauważalnie dla pozostałych, by wyrwać przedmiot z dłoni wąsacza. - Pogadamy - odrzekłem, nie przestając się uśmiechać, nie chciałem zabrzmieć zbyt poważnie. Niezadowolenie czarodzieja bynajmniej mnie nie dziwiło.
- Prawda. Korzystaj, póki jeszcze się nie rozmyśliłem - rzuciłem żartobliwie, podchwytując słowa wąsacza, gdy przyznał, że podałem niewygórowaną cenę. Może większość głosów za będzie dodatkową zachętą dla kapitana, by przystać na moją propozycję.
Awantura o bieliznę mogła jednak zniweczyć mój plan.
Jedynym problemem, jaki miałem, tkwił w kradzieży. Może jeszcze w wulgarnym słownictwie, od którego więdły mi uszy, lecz w tym towarzystwie nie miałem zamiaru zwracać mu na nie uwagi - to dopiero wzbudziłoby zdziwienie. Rynsztokowy język zbyt dobrze tu pasował. Chyba uderzyłem w czuły punkt, bo wąsacz najeżył się bardzo szybko, a oczy pociemniały mu od złości. Nawet nie wiedziałem, czy naprawdę miał siostrę.
- Spokojnie, bo od złości to ci się wąs zakręci jak u żabojada - zaśmiałem się w odpowiedzi, nie biorąc słów mężczyzny na poważnie. Nie zamierzałem dać mu się sprowokować, a tym bardziej wdawać w awantury. Pojawiłem się tu w konkretnym celu i nie zamierzałem pozwolić nikomu, by mi w nim przeszkodził. - Widocznie coś o tym wiesz - odparłem jedynie, gdy ze współczuciem poklepał mnie po ramieniu. Poruszyłem barkiem, by zrzucić jego dłoń. Jakoś brzydziło mnie, że dotykał mnie paluchami, którymi trzymał przed chwilą bieliznę niewiadomego pochodzenia, choć zapewniał, że należały do jakiejś damy i wymieniał francuskie nazwy.
- Może jedynie czekam, by nasz towarzysz sam się tym pochwalił, bo na razie nie dajesz mu nawet chwili, coby gębę otworzył, bo ciągle gadasz - odpowiadam. Gada najwięcej z całego tego towarzystwa, a to co ma do powiedzenia, interesuje mnie akurat najmniej.
Rzut na sprawność? Do oceny przez MG.
- Prawda. Korzystaj, póki jeszcze się nie rozmyśliłem - rzuciłem żartobliwie, podchwytując słowa wąsacza, gdy przyznał, że podałem niewygórowaną cenę. Może większość głosów za będzie dodatkową zachętą dla kapitana, by przystać na moją propozycję.
Awantura o bieliznę mogła jednak zniweczyć mój plan.
Jedynym problemem, jaki miałem, tkwił w kradzieży. Może jeszcze w wulgarnym słownictwie, od którego więdły mi uszy, lecz w tym towarzystwie nie miałem zamiaru zwracać mu na nie uwagi - to dopiero wzbudziłoby zdziwienie. Rynsztokowy język zbyt dobrze tu pasował. Chyba uderzyłem w czuły punkt, bo wąsacz najeżył się bardzo szybko, a oczy pociemniały mu od złości. Nawet nie wiedziałem, czy naprawdę miał siostrę.
- Spokojnie, bo od złości to ci się wąs zakręci jak u żabojada - zaśmiałem się w odpowiedzi, nie biorąc słów mężczyzny na poważnie. Nie zamierzałem dać mu się sprowokować, a tym bardziej wdawać w awantury. Pojawiłem się tu w konkretnym celu i nie zamierzałem pozwolić nikomu, by mi w nim przeszkodził. - Widocznie coś o tym wiesz - odparłem jedynie, gdy ze współczuciem poklepał mnie po ramieniu. Poruszyłem barkiem, by zrzucić jego dłoń. Jakoś brzydziło mnie, że dotykał mnie paluchami, którymi trzymał przed chwilą bieliznę niewiadomego pochodzenia, choć zapewniał, że należały do jakiejś damy i wymieniał francuskie nazwy.
- Może jedynie czekam, by nasz towarzysz sam się tym pochwalił, bo na razie nie dajesz mu nawet chwili, coby gębę otworzył, bo ciągle gadasz - odpowiadam. Gada najwięcej z całego tego towarzystwa, a to co ma do powiedzenia, interesuje mnie akurat najmniej.
Rzut na sprawność? Do oceny przez MG.
becomes law
resistance
becomes duty
The member 'Cedric Dearborn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 72
'k100' : 72
Nic tylko pijackie uniesienia, durne przyśpiewki marynarskiego fałszu, litry średniej jakości samogonu. I zagmatwana rozgrywka, do której dołączyć mógł rozpychając się swobodnie łokciami. Wszakże nie musiał otrzymać niczyjej aprobaty, wystarczyła zaledwie naturalna gadka i miękki ruch skrzypiącego krzesełka. Chętny był do tych niefortunnych kart, nieczęsto przecież przy ulicznych łowach poświęcał własne miedziaki dla szczytniejszego celu. Przemyślana taktyka, trochę niepostrzeżonej zabawy rączkami i mógł znów skryć się w swojej klitce, pozbawionej smrodu meliny i niedoczyszczonych kibli. Tu też nikt nie łypał na niego bystro z góry, nikt nie piorunował szybkich ruchów wzrokiem (no chyba, że stanowcza właścicielka?). Mógł zatem wpychać łapska we wszystkie rozwarte szeroko kieszenie, blefując przy stole pełnym skarbów. Kto wie, co banda morskich chłystków skrywała na tych swoich błogosławionych łajbach? Bynajmniej nie skrywali tego wciąż na wartkiej wodzie, wraz z szalejącym wiatrem przynosząc więcej od samego zapachu mdłej bryzy. Nie szczędzili sobie rozrywek, nie kisili chciwie niewielkich majątków, jak gdyby ląd był rajską ostoją, a wzburzone fale domem. Wcale się nie dziwił, zakrzywiona dla niego rzeczywistość była ich szarą codziennością, a speluna w dokach wakacyjnym przystankiem. Dostaną, czego chcieli, potem znów wczołgają się statek i gdzieś tam popłyną. Życiowe rzygowiny wyglądały wszędzie tak samo, tu na ziemi, czy tam na akwenie, ale standardy się różniły. Właściwie to nieznacząco, bo Scaletta też istniał w swoistym zakotwiczeniu, w niestabilnej bańce, podobnej rozchybotanym okrętom. Czy winien bowiem zerkać na nich z niedosłownym politowaniem? Czy winien zatem parszywie łasić się na bielutki kieł, podobne aktom własności papierki, pieniężne wieżyczki? Nie wysilił się i nie obmyślił nawet konkretnego planu, po prostu w lekceważącym stosunku przystąpił do misji - bo to przecież zaledwie kilku upitych półgłówków. Gdzieś się w tej ocenie pomylił, przeceniwszy samego siebie lub odjąwszy tamtym nieskomplikowanej spostrzegawczości. Pieprzony ignorant albo egoistyczny skurwysyn. Albo oba.
Bezwstydnie dołączył do rozweselonego grona, wparował nawet w trakcie jakiegoś fatalnego poruszenia. Dosiadł do kółeczka, obok chłopa w smoczym płaszczyku, zgasił fajkę, gdzie od dłuższej chwili jarał się już tylko filtr, stanowczo zebrał karty. Znał ten jeden nieomylny trik, sprytną zagrywkę, prosty schemat taktycznego tasowania, choć mógł nieco wyjść z wprawy. Wytresowane dłonie mąciły w talii pod drewnianym kantem, oczy wszystkich spoczywały na pyskatym wąsaczu i spiętym elegancie.
- Jak długo zamierzacie jeszcze kłócić się o gacie? - wydusił w końcu, wyrzucając kolejno każdą pojedynczą kartę. O ile nie zagapił się przy iluzji, powinien trafić na porządny układ. Manierą sprawiał wrażenie, jak gdyby siedział tu już od dłuższego czasu; może w natłoku awanturki nie przyciągnie do siebie niechcianych spojrzeń.
| Rzut na zręczne ręce, bo chcę wiedzieć, czy umiem kantować w pokera.
| No i może rzut na ukrywanie się, coby to stwierdzić, czy jestem (nie)zauważony?
Bezwstydnie dołączył do rozweselonego grona, wparował nawet w trakcie jakiegoś fatalnego poruszenia. Dosiadł do kółeczka, obok chłopa w smoczym płaszczyku, zgasił fajkę, gdzie od dłuższej chwili jarał się już tylko filtr, stanowczo zebrał karty. Znał ten jeden nieomylny trik, sprytną zagrywkę, prosty schemat taktycznego tasowania, choć mógł nieco wyjść z wprawy. Wytresowane dłonie mąciły w talii pod drewnianym kantem, oczy wszystkich spoczywały na pyskatym wąsaczu i spiętym elegancie.
- Jak długo zamierzacie jeszcze kłócić się o gacie? - wydusił w końcu, wyrzucając kolejno każdą pojedynczą kartę. O ile nie zagapił się przy iluzji, powinien trafić na porządny układ. Manierą sprawiał wrażenie, jak gdyby siedział tu już od dłuższego czasu; może w natłoku awanturki nie przyciągnie do siebie niechcianych spojrzeń.
| Rzut na zręczne ręce, bo chcę wiedzieć, czy umiem kantować w pokera.
| No i może rzut na ukrywanie się, coby to stwierdzić, czy jestem (nie)zauważony?
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Michael Scaletta' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 55
--------------------------------
#2 'k100' : 76
#1 'k100' : 55
--------------------------------
#2 'k100' : 76
Była rozerwana pomiędzy chęcią zysku a ochroną panny Moss. Zależało jej na jednym i drugim. Dlatego właśnie zamilkła, kiedy tylko usłyszała odpowiedź dziewczyny. Nie chciała komentować niczego więcej. Skupiła się natomiast na tym, żeby obejmować spojrzeniem całą salę i mieć gości pod kontrolą (na tyle, na ile pozwalała jej sytuacja). W nerwowym geście obracała w dłoni karty tarota. Czasem tylko odrywała się od nich, napełniała kolejne kufle i kieliszki przy pomocy różdżki i stawiała je na tacy, na ladzie przed sobą.
Jej głównym zainteresowaniem było obecnie towarzystwo ze stołu z kartami. Gdyby tylko mogli zachowywać się ciszej i grzeczniej… ale oczywiście nie chcieli! Niech przeklęty będzie jej żywot i moment, kiedy przekroczyła drzwi tego parszywego lokalu wiele lat temu! Zbyt wiele osób skupiało się nad tym stołem, a to wróżyło tylko problemy (i nie musiała o to pytać karty, żeby wiedzieć).
Jej uwaga przeszła ponownie na Philippę, która (jak to mogła oczekiwać Dorothea) znalazła się prawie w szponach jakiegoś marynarza. Miała ochotę sama do niego podejść i wyrzucić go z baru, a przy tym uratować czarownicę. Pewnie i tak był już zbyt pijany.
– Moss! – Zawołała głośniej, stawiając na ladzie kolejną tacę z alkoholami. – Ruchy! – Nie mogła przecież pokazać, że zależało jej bardziej na dobru dziewczyny niż na zysku. Wtedy wszyscy by wiedzieli jaki jest jej słaby punkt.
Przez chwilę jej spojrzenie ponownie skupiło się na karcianym stole. Drobna kontrola. Na tę chwilę było spokojnie. Szybko więc wzrok powędrował do trójki delikatnie niepasujących do otoczenia mężczyzn. Chwilę rozmyślała czy wysłać do nich swoją ulubienicę, czy może podejść samemu. Obracała kilka sekund karty w dłoni, a potem wcisnęła je do woreczka przeznaczonego tylko na nie, który obwiesiła wokół nadgarstka za sznurek. Spokojnym krokiem podeszła do trójki i spytała zmęczonym głosem:
– Co podać? – Bo przecież nie wypadało pozostawiać ich bez usługi. – Ciszej tam, krzyczycie gorzej od mandragor! – Odwróciła się nagle i syknęła w stronę marynarzy, którzy byli na tyle głośni, że doprowadzili ją do bólu głowy. – Morgan! – zawołała następnie oburzona słownikiem domniemanego mężczyzny-marynarza, który już raz ją oszukał i na pieniądze, i na swoją tożsamość. Jego przekleństwa wyłapała nagle z całej jego rozmowy. Nawet ją nie interesował kieł, a przeklęta reputacja lokalu, która każdego dnia padała na łeb na szyję. – A ty – wskazała na mężczyznę (Cedrica) – albo coś zamów, albo wynocha. – Ponownie skupiła się (jak gdyby nigdy nic) na trójce mężczyzn, przy których stoliku przystanęła. – To co podać? – Zapytała ponownie, poprawiając machinalnie swój pół fartuszek (służący do ocalenia sukni przed alkoholem i innymi płynami). Przyglądała się nim uważnie. – Chyba, że przyszliście na wróżbę.
| Rzucam spostrzegawczość na tę tajemniczą trójkę, na którą się uwzięłam i którą chcę usłużyć.
Jej głównym zainteresowaniem było obecnie towarzystwo ze stołu z kartami. Gdyby tylko mogli zachowywać się ciszej i grzeczniej… ale oczywiście nie chcieli! Niech przeklęty będzie jej żywot i moment, kiedy przekroczyła drzwi tego parszywego lokalu wiele lat temu! Zbyt wiele osób skupiało się nad tym stołem, a to wróżyło tylko problemy (i nie musiała o to pytać karty, żeby wiedzieć).
Jej uwaga przeszła ponownie na Philippę, która (jak to mogła oczekiwać Dorothea) znalazła się prawie w szponach jakiegoś marynarza. Miała ochotę sama do niego podejść i wyrzucić go z baru, a przy tym uratować czarownicę. Pewnie i tak był już zbyt pijany.
– Moss! – Zawołała głośniej, stawiając na ladzie kolejną tacę z alkoholami. – Ruchy! – Nie mogła przecież pokazać, że zależało jej bardziej na dobru dziewczyny niż na zysku. Wtedy wszyscy by wiedzieli jaki jest jej słaby punkt.
Przez chwilę jej spojrzenie ponownie skupiło się na karcianym stole. Drobna kontrola. Na tę chwilę było spokojnie. Szybko więc wzrok powędrował do trójki delikatnie niepasujących do otoczenia mężczyzn. Chwilę rozmyślała czy wysłać do nich swoją ulubienicę, czy może podejść samemu. Obracała kilka sekund karty w dłoni, a potem wcisnęła je do woreczka przeznaczonego tylko na nie, który obwiesiła wokół nadgarstka za sznurek. Spokojnym krokiem podeszła do trójki i spytała zmęczonym głosem:
– Co podać? – Bo przecież nie wypadało pozostawiać ich bez usługi. – Ciszej tam, krzyczycie gorzej od mandragor! – Odwróciła się nagle i syknęła w stronę marynarzy, którzy byli na tyle głośni, że doprowadzili ją do bólu głowy. – Morgan! – zawołała następnie oburzona słownikiem domniemanego mężczyzny-marynarza, który już raz ją oszukał i na pieniądze, i na swoją tożsamość. Jego przekleństwa wyłapała nagle z całej jego rozmowy. Nawet ją nie interesował kieł, a przeklęta reputacja lokalu, która każdego dnia padała na łeb na szyję. – A ty – wskazała na mężczyznę (Cedrica) – albo coś zamów, albo wynocha. – Ponownie skupiła się (jak gdyby nigdy nic) na trójce mężczyzn, przy których stoliku przystanęła. – To co podać? – Zapytała ponownie, poprawiając machinalnie swój pół fartuszek (służący do ocalenia sukni przed alkoholem i innymi płynami). Przyglądała się nim uważnie. – Chyba, że przyszliście na wróżbę.
| Rzucam spostrzegawczość na tę tajemniczą trójkę, na którą się uwzięłam i którą chcę usłużyć.
nectar and balm
Dorothea Boyle
Zawód : Szefowa Parszywego; tarocistka
Wiek : 47
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Nie patrzcie na mnie, żem śniada, że mnie spaliło słońce.
Śniada jestem, lecz piękna.
Śniada jestem, lecz piękna.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
The member 'Dorothea Boyle' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 51
'k100' : 51
Atmosfera przy stolikach do gry w karty gęstniała z każdą minutą, a znajdujących się tam czarodziejów otaczało coraz więcej zainteresowanych zamieszaniem gapiów – może po prostu ciekawskich, a może liczących na to, że śmiała wymiana zdań zakończy się awanturą, w czasie której część postawionych łupów przez przypadek zniknie z oklejonych piwnymi smugami blatów. Kapitan Pijanego wisielca zdawał się czuć w tym wszystkim jak ryba w wodzie, w reakcji na słowa Francisa nachylając się niżej nad stolikiem i opierając o niego masywne łokcie; żałosne jęknięcie drewna zniknęło w ogólnym harmidrze. – No przecież mówię – przeklęty – powtórzył dobitnie, przez moment jednocześnie starając się zniżyć głos do konspiracyjnego szeptu, jak i przekrzyczeć śpiewających marynarzy. Bez skutku. – Wzięliśmy kiedyś chłystka na pokład, co zwiał z domu i szukał przygód. Żałosne stworzenie, nawet liny utrzymać nie mógł w łapach. Jednej nocy wypadł za burtę i tyle go widzieli - a od tamtej pory co wypłyniemy z portu, to sztorm jakiś przeklęty nas dopada, ostatnim razem ledwo uszliśmy z życiem – ciągnął, prostując się gwałtownie i wskazując na swoje oko – przecięte w poprzek pionową blizną.
Historia kapitana skutecznie odciągnęła uwagę niemal wszystkich znajdujących się przy stoliku, pozwalając Francisowi na zgrabne zanurkowanie pod stolikiem – razem z przedmiotami wyciągniętymi z kieszeni płaszcza nieznajomego. Podążył za nim jedynie Cedric, a refleks i siła pozwoliły mu na uchwycenie w porę jednej z dłoni arystokraty; mężczyźni siłowali się przez chwilę w milczeniu, ostatecznie jednak świstek pergaminu ukradziony czarodziejowi znalazł się w palcach Cedrica; fiolka z eliksirem – niewiadomej zawartości – wylądowała za to bezpiecznie w kieszeni Francisa.
– Co to za romantyczna schadzka, he? – zaśmiał się jeden z marynarzy, uwaga kapitana skupiła się jednak na Cedricu. – Klątwę chcesz ściągnąć? W zamian za wycieczkę? A gdzie to się wybierasz? Byłeś ty kiedy w ogóle na morzu? – zapytał, unosząc wyżej brew, w geście nie tyle podejrzliwym, co wyzywającym.
Pojawienie się na stole koronkowej bielizny wywołało falę niewybrednych komentarzy i wybuchów śmiechu, nikt jednak nie starał się przerwać zaostrzającej się wymiany zdań pomiędzy Francisem, a Cedrikiem – przynajmniej dopóki przy stole nie pojawił się Michael. – Dobrze gada! – przyklasnął mu kapitan, raz jeszcze uderzając pięścią w stół i dopiero teraz zauważając, że pojawiły się przed nim karty. Nikt spośród zgromadzonych – za wyjątkiem Cedrica – nie zauważył poczynionego przez Scalettę szachrajstwa. Kapitan tymczasem zwrócił się ponownie do Francisa. – Słuchaj ty no, ten fatałaszek to mógł należeć nawet do samej słodkiej Celestyny, ale po co nam on? A może on nam tę klątwę z łajby zdejmie? – zapytał, po czym wybuchnął rubasznym śmiechem. Wziął jednak do ręki swoje karty, gotów zacząć partię.
Mężczyzna w pelerynie ze smoczej skóry przez cały ten czas milczał, wyglądając niemal na znudzonego; nie podjął tematu kła poruszonego przez pozostałych, a przyglądający mu się Francis mógł stwierdzić, że materiał wierzchniego okrycia był prawdziwy – a sam czarodziej pachniał intensywnie drogim tytoniem.
Philippie udało się zgrabnie wysunąć z objęć natrętnego marynarza, który spojrzał na nią nieco zawiedziony, ale nie protestował, siadając na drewnianej ławeczce pod ścianą i biorąc pod ręki opróżniony do połowy kufel z piwem. Na propozycję dołączenia do towarzystwa przy stoliku tylko machnął ręką. – Gdzie tam, musiałbym tam postawić własną różdżkę – rzucił, pociągając spory łyk alkoholu. Philippa tymczasem zdołała znaleźć fragment wolnej przestrzeni i rozejrzeć się po sali, jednak chwilowo nic specjalnie alarmującego nie zwróciło jej uwagi; widziała wszystko, co działo się przy karcianym stoliku, zdołała też dostrzec, że jeden z milczących jegomościów wyglądał na porządnie zdenerwowanego, kiedy podeszła do niego Dorothea; drugi, znajdujący się najbliżej Philippy, raz po raz zerkał na kieszonkowy zegarek. Wszyscy trzej mieli przed sobą kufle lub szklanki, ale żaden zdawał się nie pić.
Trzej mężczyźni, których obserwowała Dorothea, nie siedzieli przy jednym stoliku, a w trzech różnych miejscach na sali: przy drzwiach, przy karcianym stoliku, i w głębszej części pomieszczenia, wróżbitka nie mogła więc podejść do wszystkich, ale ten, nad którym stanęła, uniósł głowę, rzucając jej nieodgadnione spojrzenie – trochę poirytowane, trochę zdenerwowane. – Jeszcze raz to samo – odezwał się, unosząc wyżej szklankę z ognistą whisky – wciąż całkowicie pełną. – Poproszę – dodał, uśmiechając się sztywno. Później jego spojrzenie pomknęło w stronę woreczka z kartami, przewieszonego przez nadgarstek Dorothei. – Ile za wróżbę? – zapytał, unosząc wyżej brwi, choć nie wyglądał na specjalnie zainteresowanego – jego uwaga wydawała się rozproszona, krążąc gdzieś między głośnym towarzystwem przy stoliku, a drzwiami wyjściowymi.
Później kilka rzeczy stało się jednocześnie.
Huk, który wstrząsnął pomieszczeniem, był tak potężny, że w pierwszej chwili znajdujący się w środku czarodzieje mogli odnieść wrażenie, że coś wybuchło w środku – brudne szyby w oknach zatrzęsły się i zagrzechotały, a stoliki i stojące na nich naczynia zadrżały. Po ułamku sekundy stało się jasne, że cokolwiek wybuchło – zaklęcie, statek, czy budynek – musiało znajdować się gdzieś na zewnątrz. Kilka krzeseł zaszurało gwałtownie, gdy siedzący na nich mężczyźni poderwali się z miejsc, ktoś krzyknął, grzmotnęło – popchnięty przez przypadek stolik przewrócił się na posadzkę. - Co do pieprzonego... Coś wyleciało w powietrze? – jeden głos wzniósł się ponad pozostałe głowy. Drugi się zaśmiał. – Te, kapitanie, może to ta twoja łajba. - Ale kapitanowi nie było do śmiechu. – Stul pysk, ty... – warknął.
W następnej chwili jeden z mężczyzn – ten, którego okradł Francis – poderwał się z krzesła, klepiąc się po kieszeniach. – Który z was, szmatławych kretynów, zabrał moje rzeczy?! – wrzasnął, po czym – nie zastanawiając się zbyt długo – wyciągnął różdżkę. Reszta sali zdawała się tylko czekać na ten gest, niemal połowa marynarzy poderwała się z miejsc – w tym pozostali dwaj czarodzieje, których obserwowała Dorothea. Jeden z nich stanął tuż obok niej, drugi jednym susem przemierzył salę i chwycił Philippę, lewą ręką przytrzymując ją w pasie, a prawą przystawiając różdżkę do szyi. – Dobra, koniec zabawy – krzyknął głośno. – Ty – odezwał się, przenosząc spojrzenie na Dorotheę – wyprowadź nas przez zaplecze. Ty – przeniósł spojrzenie na kapitana – idziesz z nami. I lepiej żeby... – nie skończył – bo w tym samym momencie rudy marynarz, który wcześniej zaczepił Philippę, podszedł do niego i bezceremonialnie uderzył go z pięści twarz; mężczyzna puścił barmankę, trzymając się za zakrwawioną twarz i zataczając na pobliską ścianę.
Ktoś załomotał w zamknięte drzwi.
Informacyjnie: przy wykorzystaniu biegłości perswazji, kłamstwa lub zastraszania, rzuty kością nie są wymagane, nie jest to również uznawane jako akcja – z tego samego powodu rzuty na wyrwanie sobie przedmiotu przez Cedrica i Francisa zostały uznane (jako rzut sporny na sprawność; wygrał Cedric). Wyrwany przedmiot został wybrany na podstawie rzutu.
Philippa nie musi rzucać na uwolnienie się z uścisku, mężczyzna, który ją złapał, znokautował się sam.
Czas na odpis wynosi 48 godzin.
Historia kapitana skutecznie odciągnęła uwagę niemal wszystkich znajdujących się przy stoliku, pozwalając Francisowi na zgrabne zanurkowanie pod stolikiem – razem z przedmiotami wyciągniętymi z kieszeni płaszcza nieznajomego. Podążył za nim jedynie Cedric, a refleks i siła pozwoliły mu na uchwycenie w porę jednej z dłoni arystokraty; mężczyźni siłowali się przez chwilę w milczeniu, ostatecznie jednak świstek pergaminu ukradziony czarodziejowi znalazł się w palcach Cedrica; fiolka z eliksirem – niewiadomej zawartości – wylądowała za to bezpiecznie w kieszeni Francisa.
– Co to za romantyczna schadzka, he? – zaśmiał się jeden z marynarzy, uwaga kapitana skupiła się jednak na Cedricu. – Klątwę chcesz ściągnąć? W zamian za wycieczkę? A gdzie to się wybierasz? Byłeś ty kiedy w ogóle na morzu? – zapytał, unosząc wyżej brew, w geście nie tyle podejrzliwym, co wyzywającym.
Pojawienie się na stole koronkowej bielizny wywołało falę niewybrednych komentarzy i wybuchów śmiechu, nikt jednak nie starał się przerwać zaostrzającej się wymiany zdań pomiędzy Francisem, a Cedrikiem – przynajmniej dopóki przy stole nie pojawił się Michael. – Dobrze gada! – przyklasnął mu kapitan, raz jeszcze uderzając pięścią w stół i dopiero teraz zauważając, że pojawiły się przed nim karty. Nikt spośród zgromadzonych – za wyjątkiem Cedrica – nie zauważył poczynionego przez Scalettę szachrajstwa. Kapitan tymczasem zwrócił się ponownie do Francisa. – Słuchaj ty no, ten fatałaszek to mógł należeć nawet do samej słodkiej Celestyny, ale po co nam on? A może on nam tę klątwę z łajby zdejmie? – zapytał, po czym wybuchnął rubasznym śmiechem. Wziął jednak do ręki swoje karty, gotów zacząć partię.
Mężczyzna w pelerynie ze smoczej skóry przez cały ten czas milczał, wyglądając niemal na znudzonego; nie podjął tematu kła poruszonego przez pozostałych, a przyglądający mu się Francis mógł stwierdzić, że materiał wierzchniego okrycia był prawdziwy – a sam czarodziej pachniał intensywnie drogim tytoniem.
Philippie udało się zgrabnie wysunąć z objęć natrętnego marynarza, który spojrzał na nią nieco zawiedziony, ale nie protestował, siadając na drewnianej ławeczce pod ścianą i biorąc pod ręki opróżniony do połowy kufel z piwem. Na propozycję dołączenia do towarzystwa przy stoliku tylko machnął ręką. – Gdzie tam, musiałbym tam postawić własną różdżkę – rzucił, pociągając spory łyk alkoholu. Philippa tymczasem zdołała znaleźć fragment wolnej przestrzeni i rozejrzeć się po sali, jednak chwilowo nic specjalnie alarmującego nie zwróciło jej uwagi; widziała wszystko, co działo się przy karcianym stoliku, zdołała też dostrzec, że jeden z milczących jegomościów wyglądał na porządnie zdenerwowanego, kiedy podeszła do niego Dorothea; drugi, znajdujący się najbliżej Philippy, raz po raz zerkał na kieszonkowy zegarek. Wszyscy trzej mieli przed sobą kufle lub szklanki, ale żaden zdawał się nie pić.
Trzej mężczyźni, których obserwowała Dorothea, nie siedzieli przy jednym stoliku, a w trzech różnych miejscach na sali: przy drzwiach, przy karcianym stoliku, i w głębszej części pomieszczenia, wróżbitka nie mogła więc podejść do wszystkich, ale ten, nad którym stanęła, uniósł głowę, rzucając jej nieodgadnione spojrzenie – trochę poirytowane, trochę zdenerwowane. – Jeszcze raz to samo – odezwał się, unosząc wyżej szklankę z ognistą whisky – wciąż całkowicie pełną. – Poproszę – dodał, uśmiechając się sztywno. Później jego spojrzenie pomknęło w stronę woreczka z kartami, przewieszonego przez nadgarstek Dorothei. – Ile za wróżbę? – zapytał, unosząc wyżej brwi, choć nie wyglądał na specjalnie zainteresowanego – jego uwaga wydawała się rozproszona, krążąc gdzieś między głośnym towarzystwem przy stoliku, a drzwiami wyjściowymi.
Później kilka rzeczy stało się jednocześnie.
Huk, który wstrząsnął pomieszczeniem, był tak potężny, że w pierwszej chwili znajdujący się w środku czarodzieje mogli odnieść wrażenie, że coś wybuchło w środku – brudne szyby w oknach zatrzęsły się i zagrzechotały, a stoliki i stojące na nich naczynia zadrżały. Po ułamku sekundy stało się jasne, że cokolwiek wybuchło – zaklęcie, statek, czy budynek – musiało znajdować się gdzieś na zewnątrz. Kilka krzeseł zaszurało gwałtownie, gdy siedzący na nich mężczyźni poderwali się z miejsc, ktoś krzyknął, grzmotnęło – popchnięty przez przypadek stolik przewrócił się na posadzkę. - Co do pieprzonego... Coś wyleciało w powietrze? – jeden głos wzniósł się ponad pozostałe głowy. Drugi się zaśmiał. – Te, kapitanie, może to ta twoja łajba. - Ale kapitanowi nie było do śmiechu. – Stul pysk, ty... – warknął.
W następnej chwili jeden z mężczyzn – ten, którego okradł Francis – poderwał się z krzesła, klepiąc się po kieszeniach. – Który z was, szmatławych kretynów, zabrał moje rzeczy?! – wrzasnął, po czym – nie zastanawiając się zbyt długo – wyciągnął różdżkę. Reszta sali zdawała się tylko czekać na ten gest, niemal połowa marynarzy poderwała się z miejsc – w tym pozostali dwaj czarodzieje, których obserwowała Dorothea. Jeden z nich stanął tuż obok niej, drugi jednym susem przemierzył salę i chwycił Philippę, lewą ręką przytrzymując ją w pasie, a prawą przystawiając różdżkę do szyi. – Dobra, koniec zabawy – krzyknął głośno. – Ty – odezwał się, przenosząc spojrzenie na Dorotheę – wyprowadź nas przez zaplecze. Ty – przeniósł spojrzenie na kapitana – idziesz z nami. I lepiej żeby... – nie skończył – bo w tym samym momencie rudy marynarz, który wcześniej zaczepił Philippę, podszedł do niego i bezceremonialnie uderzył go z pięści twarz; mężczyzna puścił barmankę, trzymając się za zakrwawioną twarz i zataczając na pobliską ścianę.
Ktoś załomotał w zamknięte drzwi.
Informacyjnie: przy wykorzystaniu biegłości perswazji, kłamstwa lub zastraszania, rzuty kością nie są wymagane, nie jest to również uznawane jako akcja – z tego samego powodu rzuty na wyrwanie sobie przedmiotu przez Cedrica i Francisa zostały uznane (jako rzut sporny na sprawność; wygrał Cedric). Wyrwany przedmiot został wybrany na podstawie rzutu.
Philippa nie musi rzucać na uwolnienie się z uścisku, mężczyzna, który ją złapał, znokautował się sam.
Czas na odpis wynosi 48 godzin.
Mnę w ustach przekleństwo, wściekłym wzrokiem piorunując mężczyznę, który wydziera mi z rąk kawałek pergaminu. Dupek, myślę, pieprzony stróż moralności się znalazł. Ciężko tak przepychać się pod stołem, na dodatek dbając, by ci, co nie powinni, nie dostrzegli symptomów samczej rywalizacji. Mam poważne powody, by się stroszyć i nastrój wojowniczy, w sam raz do użerania się z agentem sprawiedliwości.
-No, dalej, oddaj mu to teraz - cedzę przez zaciśnięte zęby, licząc, że zgiełk przy stole sprawi, że wyłącznie brunet usłyszy moją prowokację. Na cholerę mu to? Sam chciałem tylko zobaczyć, krótki rekonesans i zarówno fiolka, jak i papier prawdopodobnie wróciłyby do kieszeni tego nieśmiałego typa. Prawdopodobnie, zależy, co zawierają i nie mówię tu o wartości mierzonej w złocie. Zadzieram brodę, no już kolego, wydaj mnie, śmiało; a może trafiłem właśnie na cwaniaczka większego od siebie?
Cały czas łypię na niego spode łba, bo coś tu się ewidentnie nie klei, zrzucić to na karb parszywego towarzystwa, czy pobawić się w "połącz kropki" i hipochondrycznie wietrzyć podstęp? Za leniwy jestem, póki co zamierzam cieszyć się grą i tym wieczorem, mimo że coś mi podpowiada, że spokojny on nie będzie. A także, że tego statku nie wygram. Mała strata, kto by chciał pływać pod przeklętą banderą?
-O cipkach? Sporo. Powinieneś spróbować, przestałbyś być taki spięty - sugeruję uprzejmie swemu kamratowi, biorąc poprawkę na swój temperament. Unoszę kufel piwa, aby zająć się czymś innym, niż produkowaniem werbalnego syfu - to niepotrzebne. Biała piana osiada na mych wargach, czuję ją, toteż odwracam się do Filipy i ścieram rękawem łaskoczący osad. Część zatrzymała się na wąsie, ale tego już nie dostrzegam.
-Trochę kreatywności, kapitanie - wytykam żeglarzowi względnie ugłaskany. Jestem w grze, karty śmigają, staram się za nimi nadążać, lustrując przy tym wzrokiem tych dwóch, co dosiedli się ostatni. Elegancik nosi się dobrze, jak na mój nos, ta skóra co ją ma na sobie, to żadna lipa, a prawdziwy skalp zdjęty z jakiegoś smoka. Bestii szkoda, ale poza tym, co taki burżuj robi w Parszywym? Jakby Filipka usiadła mu na kolanka, pewnie dowiedziałaby się więcej niż ja. Ten drugi, jakiś taki niepozorny, ale do twarzy mu z talią kart i w towarzyszeniu wesołej załogi, poza tym, załagadza mój spór, zatem trzeba przyjąć jak swojego. Przy czym i swojemu od czasu do czasu można zasadzić potężnego gonga, dla zdrowia, dla sportu i dyscypliny. Chwytam za otrzymane karty, jedna wymiana i wyciągnę z nich fula, bardzo bezpiecznie. Sięgam po swego wymarzonego króla, ale nagle łoskot dosłownie zwala mnie z nóg i wbija w drewnianą ławę. Huk przetacza się po izbie, szkło dzwoni dźwięcznie, paru chłopa traci równowagę po zderzeniu się z jakim stołkiem czy stołem i twardo lądują na ziemie.
-Szlag by to... - mruczę po nosem, podrywając się z siedziska i zaciskając palce na różdżce. Na zewnątrz zaczyna się jakieś avati, a my - liczba mnoga obejmuje też Filipkę, panią Boyle a nawet i tych chwilowych kamratów - znajdujemy się w co najmniej wewnętrznym jej kręgu. Wybuch wprawia w ruch sztućce oraz szyby, znaczy, coś kroi się niedaleko. Albo i zupełnie blisko. Mamy do czynienia z wyjątkowo nachalną próbą uprowadzenia, trzymam kciuki, żeby Filipce udało się kopnąć trzymającego ją faceta w jajca; na ratunek ruszać jednak nie muszę, bo uprzedni adorator już się wystarał o dziewczynę.
-Spokojnie panowie - mówię, ledwo zerkając na rzucającego się gościa, chociaż fiolka z jego kieszeni bezpiecznie spoczywa sobie w moich spodniach. Zawsze lubiłem greckie mity, więc udawanie Greka nie powinno przyjść z trudem - wydaje mi się, że ktoś chce do nas dołączyć. Myślałem, że to zamknięta impreza - dodaję niefrasobliwie, trzymam fason tak długo, dopóki ktoś nie wyceluje różdżką w moją mordę - a może to twoi znajomi? - zwracam się do typa w smoczej skórze - nie? Świetnie - stwierdzam, jeszcze zanim ten mi odpowie. Różdżkę kieruję w stronę wyjścia - Clausana Foreno - wypowiadam starannie, uważając, by głos mi przypadkiem nie zadrżał, a ruch nadgarstka był płynny i nie pozwalający na wykrycie mego zdenerwowania - proszę puścić panią - dodaję stanowczo, zwracając się do mężczyzny, który pruje się do Dorothei - jestem pewny, że nie chcecie sprawiać kłopotu. Pański towarzysz zdaje się przemyślał swoje czyny i żałuje impertynencji - popisuję się elokwencją, rzucając przy tym wymowne spojrzenie na gromadę wilków morskich za swoimi plecami. Moje muskuły może im nie zaimponują, ale wielkie łapy marynarzy robią wrażenie. Także na mnie.
| próbuję przestraszyć (nie)miłego pana załogą Pijanego Wisielca
-No, dalej, oddaj mu to teraz - cedzę przez zaciśnięte zęby, licząc, że zgiełk przy stole sprawi, że wyłącznie brunet usłyszy moją prowokację. Na cholerę mu to? Sam chciałem tylko zobaczyć, krótki rekonesans i zarówno fiolka, jak i papier prawdopodobnie wróciłyby do kieszeni tego nieśmiałego typa. Prawdopodobnie, zależy, co zawierają i nie mówię tu o wartości mierzonej w złocie. Zadzieram brodę, no już kolego, wydaj mnie, śmiało; a może trafiłem właśnie na cwaniaczka większego od siebie?
Cały czas łypię na niego spode łba, bo coś tu się ewidentnie nie klei, zrzucić to na karb parszywego towarzystwa, czy pobawić się w "połącz kropki" i hipochondrycznie wietrzyć podstęp? Za leniwy jestem, póki co zamierzam cieszyć się grą i tym wieczorem, mimo że coś mi podpowiada, że spokojny on nie będzie. A także, że tego statku nie wygram. Mała strata, kto by chciał pływać pod przeklętą banderą?
-O cipkach? Sporo. Powinieneś spróbować, przestałbyś być taki spięty - sugeruję uprzejmie swemu kamratowi, biorąc poprawkę na swój temperament. Unoszę kufel piwa, aby zająć się czymś innym, niż produkowaniem werbalnego syfu - to niepotrzebne. Biała piana osiada na mych wargach, czuję ją, toteż odwracam się do Filipy i ścieram rękawem łaskoczący osad. Część zatrzymała się na wąsie, ale tego już nie dostrzegam.
-Trochę kreatywności, kapitanie - wytykam żeglarzowi względnie ugłaskany. Jestem w grze, karty śmigają, staram się za nimi nadążać, lustrując przy tym wzrokiem tych dwóch, co dosiedli się ostatni. Elegancik nosi się dobrze, jak na mój nos, ta skóra co ją ma na sobie, to żadna lipa, a prawdziwy skalp zdjęty z jakiegoś smoka. Bestii szkoda, ale poza tym, co taki burżuj robi w Parszywym? Jakby Filipka usiadła mu na kolanka, pewnie dowiedziałaby się więcej niż ja. Ten drugi, jakiś taki niepozorny, ale do twarzy mu z talią kart i w towarzyszeniu wesołej załogi, poza tym, załagadza mój spór, zatem trzeba przyjąć jak swojego. Przy czym i swojemu od czasu do czasu można zasadzić potężnego gonga, dla zdrowia, dla sportu i dyscypliny. Chwytam za otrzymane karty, jedna wymiana i wyciągnę z nich fula, bardzo bezpiecznie. Sięgam po swego wymarzonego króla, ale nagle łoskot dosłownie zwala mnie z nóg i wbija w drewnianą ławę. Huk przetacza się po izbie, szkło dzwoni dźwięcznie, paru chłopa traci równowagę po zderzeniu się z jakim stołkiem czy stołem i twardo lądują na ziemie.
-Szlag by to... - mruczę po nosem, podrywając się z siedziska i zaciskając palce na różdżce. Na zewnątrz zaczyna się jakieś avati, a my - liczba mnoga obejmuje też Filipkę, panią Boyle a nawet i tych chwilowych kamratów - znajdujemy się w co najmniej wewnętrznym jej kręgu. Wybuch wprawia w ruch sztućce oraz szyby, znaczy, coś kroi się niedaleko. Albo i zupełnie blisko. Mamy do czynienia z wyjątkowo nachalną próbą uprowadzenia, trzymam kciuki, żeby Filipce udało się kopnąć trzymającego ją faceta w jajca; na ratunek ruszać jednak nie muszę, bo uprzedni adorator już się wystarał o dziewczynę.
-Spokojnie panowie - mówię, ledwo zerkając na rzucającego się gościa, chociaż fiolka z jego kieszeni bezpiecznie spoczywa sobie w moich spodniach. Zawsze lubiłem greckie mity, więc udawanie Greka nie powinno przyjść z trudem - wydaje mi się, że ktoś chce do nas dołączyć. Myślałem, że to zamknięta impreza - dodaję niefrasobliwie, trzymam fason tak długo, dopóki ktoś nie wyceluje różdżką w moją mordę - a może to twoi znajomi? - zwracam się do typa w smoczej skórze - nie? Świetnie - stwierdzam, jeszcze zanim ten mi odpowie. Różdżkę kieruję w stronę wyjścia - Clausana Foreno - wypowiadam starannie, uważając, by głos mi przypadkiem nie zadrżał, a ruch nadgarstka był płynny i nie pozwalający na wykrycie mego zdenerwowania - proszę puścić panią - dodaję stanowczo, zwracając się do mężczyzny, który pruje się do Dorothei - jestem pewny, że nie chcecie sprawiać kłopotu. Pański towarzysz zdaje się przemyślał swoje czyny i żałuje impertynencji - popisuję się elokwencją, rzucając przy tym wymowne spojrzenie na gromadę wilków morskich za swoimi plecami. Moje muskuły może im nie zaimponują, ale wielkie łapy marynarzy robią wrażenie. Także na mnie.
| próbuję przestraszyć (nie)miłego pana załogą Pijanego Wisielca
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Szafa grająca
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer