Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer
Szafa grająca
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Szafa grająca
Powiadają, że wiele lat temu przypłynęła do Londynu na jednym z hiszpańskich statków, była darem. Zabytkowa, magiczna, piękna szafa grająca, w której zamknięto wiele morskich pieśni. Gdy rozśpiewane moczymordy tracą głos, to właśnie ona wypełnia swą melodią wnętrze rozchichotanej tawerny. Przy niej milknie każdy instrument marynarza, jest jak skarb, z roku na rok skupia na sobie coraz więcej spojrzeń, a personel dba o to, by przeżyła kolejne pięć pokoleń marynarzy. Stoi dumnie wyprostowana przy jednej ze ścian, nieopodal rzeźby z demonicznym krakenem. Niektórzy mówią, że jest pierwszą, na którą popatrzy oko strudzonego wędrowca. Gdy tłucze się szkło i łamią drewniane nogi krzeseł, ona pozostaje pod ochroną, nie dosięgnie jej żaden sztorm.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:28, w całości zmieniany 1 raz
Wszystko działo się zbyt szybko. Nie miała czasu zastanowić się nad tym, co robią, czy nie popełniają właśnie niezwykłego głupstwa, które skończy się wizytą w Tower, albo pociągnąć nieznajomego za język – przecież dopiero co przyznał, że ten wybuch, który wstrząsnął całym portem, pochłonął statek rejsowy! – wszak policja dyszała im w karki. Musieli wyprowadzić stąd bezbronnych, paraliżowanych strachem uciekinierów, a później zadbać o to, by samemu opuścić ten przeklęty Londyn w jednym kawałku. Spaczonemu miastu nie wystarczał już wyczuwalny z daleka, przyciągający zbędną uwagę lęk; było głodne ich krwi. Próbowała nie myśleć o tych, których zostawiali za sobą; pozostali sobie poradzą, mają swoje rozkazy. Słowa nieznajomego dudniły jej w głowie, gdy przemykali odgrodzonym zaklęciami kawałkiem ulicy, a później tłoczyli się w kolejnym zaułku. Nie widziała Kaia, uparcie wmawiała sobie jednak, że wciąż jest gdzieś obok, blisko, by przypadkiem nie zawahać się, nie zawrócić i nie wpaść w ręce mundurowych; może już zdołał ją wyminąć, a może ubezpieczał tyły. Przecież nie słyszała żadnych nawoływań, nikt nie krzyczał o pomoc…
Jakimś cudem przemykali kolejnymi uliczkami portu bez zwracania na siebie uwagi postronnych; całą drogę ściskała w dłoni różdżkę, nerwowo rozglądając się na boki, pilnując kroczących obok dzieci. Czy ktokolwiek zginął w wybuchu rzeczonego statku? Czy ludzie, którym właśnie pomagali kosztem własnego bezpieczeństwa, mogli zostać nazwami terrorystami? Nie tak powinni walczyć, nie tak odwracać uwagę władz…! Jednak i o tym starała się nie myśleć; przedstawiciele Ministerstwa często sięgali po jeszcze gorsze środki, wiedziała o tym, mimo to po języku rozlewała się gorycz, plecy sztywniały od dyktowanego instynktem napięcia. Dotarli do Pijanego Wisielca bez wpadania na kolejny patrol, bezzwłocznie pomogli eskortowanym dostać się na pokład żaglowca, na sam koniec wymienili się krótkimi uściskami dłoni z nieznajomymi mężczyznami, odprowadzili ich wzrokiem. Odczułaby namiastkę ulgi na myśl, że zdołali pomóc, że mundurowi nie zdołali ich dogonić, że statek powoli odpływał w kierunku lepszej przyszłości – gdyby nie fakt, że Kaia nigdzie nie było. Gwałtownie rozglądała się na boki, wodząc nieobecnym wzrokiem po twarzach innych kręcących się w okolicy czarodziejów, jednak nigdzie nie widziała jego znajomej sylwetki, charakterystycznej twarzy. Prędko pobladła, bezwiednie wyginając usta w grymasie złości, wbijając paznokcie we wnętrze dłoni, aż do krwi; czuła narastającą panikę. Nie powinna go narażać, nie powinna przychodzić z nim do miasta, nie powinna obstawać przy angażowaniu się w pomoc nieznajomym… Zamarła w bezruchu dopiero wtedy, gdy usłyszała irytujące pytanie Wrońskiego. Gdzie był Kai? Spojrzała ku niemu z niemym wyrzutem, z ustami ściągniętymi w wąską kreskę; gdyby nie zaciskała ich tak mocno, zdradzałoby ją ich drżenie. Dopiero co wrócił do kraju, nie chciała stracić go po raz kolejny. – Właśnie, gdzie Kai? – powtórzyła cierpko, chłodno, nieswoim głosem. To nie on powinien się zgubić. Zostać w tyle. – Załatwialiśmy sprawy. Mam za to lepsze pytanie. Dlaczego nas śledziłeś? – Wwierciła w niego spojrzenie znajomych, zmrużonych oczu; tylko one nie było zmienione, tylko one należały zarówno do Emer, jak i do Maeve. – Czy może raczej dlaczego śledziłeś Kaia, hm? – zreflektowała się. Bo przecież nie ruszył ich śladem ze względu na nią. Nie mógł wiedzieć, że to ona. Co chciał mu zrobić? Czy nadal kierował się szkolnymi antypatiami? – To twoja wina – syknęła, nachylając się bliżej, dźgając go przy tym wciąż trzymaną różdżką w pierś. Zagłuszała własne wyrzuty sumienia zrzucając odpowiedzialność na jego barki. Dojmujący strach odbierał jasność rozumowania; zbyt lękała się o bezpieczeństwo brata, by móc trzymać nerwy na wodzy. Co z tego, że powinna być wdzięczna za kwietniowy ratunek, że Wroński oferował pomoc z odnalezieniem zabójcy Caleba; wszystko to bladło w obliczu nowej tragedii. – To nie kręć się. Ja muszę tam wrócić – dodała jeszcze, cofając się o krok, spoglądając w kierunku uliczki, którą tu przybyli. Uparcie odrzucała pomoc, jak gdyby wyżywanie się na nim mogło złagodzić odczuwane złość i strach.
| I ja dziękuję MG za emocjonującą rozgrywkę <3
Jakimś cudem przemykali kolejnymi uliczkami portu bez zwracania na siebie uwagi postronnych; całą drogę ściskała w dłoni różdżkę, nerwowo rozglądając się na boki, pilnując kroczących obok dzieci. Czy ktokolwiek zginął w wybuchu rzeczonego statku? Czy ludzie, którym właśnie pomagali kosztem własnego bezpieczeństwa, mogli zostać nazwami terrorystami? Nie tak powinni walczyć, nie tak odwracać uwagę władz…! Jednak i o tym starała się nie myśleć; przedstawiciele Ministerstwa często sięgali po jeszcze gorsze środki, wiedziała o tym, mimo to po języku rozlewała się gorycz, plecy sztywniały od dyktowanego instynktem napięcia. Dotarli do Pijanego Wisielca bez wpadania na kolejny patrol, bezzwłocznie pomogli eskortowanym dostać się na pokład żaglowca, na sam koniec wymienili się krótkimi uściskami dłoni z nieznajomymi mężczyznami, odprowadzili ich wzrokiem. Odczułaby namiastkę ulgi na myśl, że zdołali pomóc, że mundurowi nie zdołali ich dogonić, że statek powoli odpływał w kierunku lepszej przyszłości – gdyby nie fakt, że Kaia nigdzie nie było. Gwałtownie rozglądała się na boki, wodząc nieobecnym wzrokiem po twarzach innych kręcących się w okolicy czarodziejów, jednak nigdzie nie widziała jego znajomej sylwetki, charakterystycznej twarzy. Prędko pobladła, bezwiednie wyginając usta w grymasie złości, wbijając paznokcie we wnętrze dłoni, aż do krwi; czuła narastającą panikę. Nie powinna go narażać, nie powinna przychodzić z nim do miasta, nie powinna obstawać przy angażowaniu się w pomoc nieznajomym… Zamarła w bezruchu dopiero wtedy, gdy usłyszała irytujące pytanie Wrońskiego. Gdzie był Kai? Spojrzała ku niemu z niemym wyrzutem, z ustami ściągniętymi w wąską kreskę; gdyby nie zaciskała ich tak mocno, zdradzałoby ją ich drżenie. Dopiero co wrócił do kraju, nie chciała stracić go po raz kolejny. – Właśnie, gdzie Kai? – powtórzyła cierpko, chłodno, nieswoim głosem. To nie on powinien się zgubić. Zostać w tyle. – Załatwialiśmy sprawy. Mam za to lepsze pytanie. Dlaczego nas śledziłeś? – Wwierciła w niego spojrzenie znajomych, zmrużonych oczu; tylko one nie było zmienione, tylko one należały zarówno do Emer, jak i do Maeve. – Czy może raczej dlaczego śledziłeś Kaia, hm? – zreflektowała się. Bo przecież nie ruszył ich śladem ze względu na nią. Nie mógł wiedzieć, że to ona. Co chciał mu zrobić? Czy nadal kierował się szkolnymi antypatiami? – To twoja wina – syknęła, nachylając się bliżej, dźgając go przy tym wciąż trzymaną różdżką w pierś. Zagłuszała własne wyrzuty sumienia zrzucając odpowiedzialność na jego barki. Dojmujący strach odbierał jasność rozumowania; zbyt lękała się o bezpieczeństwo brata, by móc trzymać nerwy na wodzy. Co z tego, że powinna być wdzięczna za kwietniowy ratunek, że Wroński oferował pomoc z odnalezieniem zabójcy Caleba; wszystko to bladło w obliczu nowej tragedii. – To nie kręć się. Ja muszę tam wrócić – dodała jeszcze, cofając się o krok, spoglądając w kierunku uliczki, którą tu przybyli. Uparcie odrzucała pomoc, jak gdyby wyżywanie się na nim mogło złagodzić odczuwane złość i strach.
| I ja dziękuję MG za emocjonującą rozgrywkę <3
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zdążył poznać mimikę Maeve i przekonać się, jak dobrze potrafiła ukrywać swoje uczucia - jak maskowała wzburzenie zaciśniętymi ustami, a niepokój rozbieganym spojrzeniem. Nie poznał za to Emer, a znajome tiki wydawały się obce na tej nowej twarzy. Spojrzał więc na kobietę z wyraźną dezorientacją, usiłując wyczytać w jej minie i tonie zrozumiałe zmartwienie o Kaia...
Słowa nie pozostawiały jednak wątpliwości, wysuwając złość i oskarżenia na pierwszy plan. W normalnej sytuacji Wroński wciąłby się w Maeve w słowo, jak zwykle gdy wyprowadzali się nawzajem z równowagi, ale teraz nawet nie znalazł w sobie odpowiednich słów. Ani nawet odpowiednich emocji. Spoglądał tylko na nią szeroko otwartymi oczyma, zbywając milczeniem każde jej pytanie i nie prostując jej błyskawicznie wysuwanych oskarżeń.
Dlaczego śledziłeś Kaia? - dopiero przy tym pytaniu zmarszczył brwi i rozchylił usta, ale nagle zacisnął je mocno, uświadamiając sobie wydźwięk prawdy cisnącej się na usta. Śledziłem go, bo ciągle wpada w kłopoty, dał się zmasakrować na podziemnych portowych bójkach, wiem, że potrafisz zmieniać twarz i bałem się, że tym razem wciągnął w coś głupiego również ciebie. W tej pełnej irytacji myśli kryła się przecież święta prawda, a lęki Daniela właśnie się sprawdziły. Kai znowu wpadł w kłopoty, tym razem niemal na oczach własnej siostry. Ta zaś uniknęła niebezpieczeństwa nie dzięki bratu, nie dzięki Wrońskiemu, nie dzięki sobie, a jedynie dzięki łutowi szczęścia. Krew znów zaczęła się w nim burzyć, aż przygryzł sobie język - świadom, że jeśli da się ponieść złości to zaraz powie o słowo za dużo, a bokserski sekret jego i Kaia ujrzy światło dzienne. I świadom, że choć nie znosi Clearwatera i to wszystko jest po części jego winą, to używanie przewin Kaia jako tarczy byłoby podłe, tchórzliwe i w sprzeczności z męską solidarnością. I tylko bardziej zraniłoby Maeve.
Dźgnięty różdżką, cofnął się odruchowo. To wszystko twoja wina - głos Maeve splótł się z echem własnych wyrzutów sumienia (wszystko byłoby o wiele prostsze, i dla niej i dla wszystkich, gdyby to on został z tyłu, a nie Clearwater), a ogień w oczach Daniela nagle zgasł. Milczenie już nie wymagało heroicznego wysiłku, krew w żyłach stała się jakaś zimna, a Wroński nieświadomie się zgarbił.
Może miała rację.
-Nie śledziłem Kaia, tylko ciebie. Chciałem na spokojnie rzucić Veritas Claro i przekonać się, czy to ty czy nie. - przyznał się w końcu cicho, bardzo cicho, uciekając wzrokiem od jej pięknych i gniewnych oczu. Wtedy decyzja powzięta w emocjach wydawała mu się słuszna, ale teraz własne motywacje napawały niepokojem nawet jego (jak musiały brzmieć dla niej?! Ugh). Przed oczyma znów stanęła mu łza legendarnego drzewa w londyńskim parku. Najpierw, by nie czuć zazdrości, wziął ujrzany wtedy obraz za fałszywe urojenia. Potem stanął jednak na ringu z Kaiem, przyporządkował jego facjatę do profilu ujrzanego przy Maeve, a wizja nagle zaczęła mieć niepokojący sens. Nie, żeby sama jej treść była niepokojąca - raczej fakt, że podobno takie rzeczy mogli oglądać tylko...
...nieważne, prawda o własnych uczuciach była chyba jeszcze straszniejsza od wściekłej Maeve/Emer. A ta, na szczęście, wyrwała go z odrętwienia i pchnęła do działania swoimi interesującymi pomysłami.
-Nie zostawię cię. - odwarknął (wreszcie przestając milczeć jak smutny frajer powracając do swojego standardowego stylu wypowiedzi), a potem przypomniał sobie, że do Krukonki najlepiej docierają argumenty. W tych akurat nie był mocny, ale co tam.
-Kai nie chciałby żebyś chodziła po mieście sama, ze mną wzbudzisz mniej podejrzeń i nie wiem czego uczą wiedź...czego cię uczyli, ale na moje oko nie powinnaś zachowywać się tak nerwowo. Wracamy w końcu do domu po randce, jak na czystokrwistego czarodzieja przystało, świętowałem urodziny Ministra z moją dziewczyną. - zadecydował, sam zdziwiony tym jak szybko przyszło mu wymyślenie alibi. Podszedł do Maeve, chcąc wymownie ująć ją pod ramię (ale nie dotykając jej jeszcze, na wypadek gdyby zareagowała alergicznie). -Przejdziemy ulicą Henryka Kapryśnego i będziemy szukać Kaia, ale jeśli zrobi się gorąco - zabieram cię do miejsca, w którym będziesz mogła przeczekać. Aresztowana nikomu nie pomożesz.
Słowa nie pozostawiały jednak wątpliwości, wysuwając złość i oskarżenia na pierwszy plan. W normalnej sytuacji Wroński wciąłby się w Maeve w słowo, jak zwykle gdy wyprowadzali się nawzajem z równowagi, ale teraz nawet nie znalazł w sobie odpowiednich słów. Ani nawet odpowiednich emocji. Spoglądał tylko na nią szeroko otwartymi oczyma, zbywając milczeniem każde jej pytanie i nie prostując jej błyskawicznie wysuwanych oskarżeń.
Dlaczego śledziłeś Kaia? - dopiero przy tym pytaniu zmarszczył brwi i rozchylił usta, ale nagle zacisnął je mocno, uświadamiając sobie wydźwięk prawdy cisnącej się na usta. Śledziłem go, bo ciągle wpada w kłopoty, dał się zmasakrować na podziemnych portowych bójkach, wiem, że potrafisz zmieniać twarz i bałem się, że tym razem wciągnął w coś głupiego również ciebie. W tej pełnej irytacji myśli kryła się przecież święta prawda, a lęki Daniela właśnie się sprawdziły. Kai znowu wpadł w kłopoty, tym razem niemal na oczach własnej siostry. Ta zaś uniknęła niebezpieczeństwa nie dzięki bratu, nie dzięki Wrońskiemu, nie dzięki sobie, a jedynie dzięki łutowi szczęścia. Krew znów zaczęła się w nim burzyć, aż przygryzł sobie język - świadom, że jeśli da się ponieść złości to zaraz powie o słowo za dużo, a bokserski sekret jego i Kaia ujrzy światło dzienne. I świadom, że choć nie znosi Clearwatera i to wszystko jest po części jego winą, to używanie przewin Kaia jako tarczy byłoby podłe, tchórzliwe i w sprzeczności z męską solidarnością. I tylko bardziej zraniłoby Maeve.
Dźgnięty różdżką, cofnął się odruchowo. To wszystko twoja wina - głos Maeve splótł się z echem własnych wyrzutów sumienia (wszystko byłoby o wiele prostsze, i dla niej i dla wszystkich, gdyby to on został z tyłu, a nie Clearwater), a ogień w oczach Daniela nagle zgasł. Milczenie już nie wymagało heroicznego wysiłku, krew w żyłach stała się jakaś zimna, a Wroński nieświadomie się zgarbił.
Może miała rację.
-Nie śledziłem Kaia, tylko ciebie. Chciałem na spokojnie rzucić Veritas Claro i przekonać się, czy to ty czy nie. - przyznał się w końcu cicho, bardzo cicho, uciekając wzrokiem od jej pięknych i gniewnych oczu. Wtedy decyzja powzięta w emocjach wydawała mu się słuszna, ale teraz własne motywacje napawały niepokojem nawet jego (jak musiały brzmieć dla niej?! Ugh). Przed oczyma znów stanęła mu łza legendarnego drzewa w londyńskim parku. Najpierw, by nie czuć zazdrości, wziął ujrzany wtedy obraz za fałszywe urojenia. Potem stanął jednak na ringu z Kaiem, przyporządkował jego facjatę do profilu ujrzanego przy Maeve, a wizja nagle zaczęła mieć niepokojący sens. Nie, żeby sama jej treść była niepokojąca - raczej fakt, że podobno takie rzeczy mogli oglądać tylko...
...nieważne, prawda o własnych uczuciach była chyba jeszcze straszniejsza od wściekłej Maeve/Emer. A ta, na szczęście, wyrwała go z odrętwienia i pchnęła do działania swoimi interesującymi pomysłami.
-Nie zostawię cię. - odwarknął (wreszcie przestając milczeć jak smutny frajer powracając do swojego standardowego stylu wypowiedzi), a potem przypomniał sobie, że do Krukonki najlepiej docierają argumenty. W tych akurat nie był mocny, ale co tam.
-Kai nie chciałby żebyś chodziła po mieście sama, ze mną wzbudzisz mniej podejrzeń i nie wiem czego uczą wiedź...czego cię uczyli, ale na moje oko nie powinnaś zachowywać się tak nerwowo. Wracamy w końcu do domu po randce, jak na czystokrwistego czarodzieja przystało, świętowałem urodziny Ministra z moją dziewczyną. - zadecydował, sam zdziwiony tym jak szybko przyszło mu wymyślenie alibi. Podszedł do Maeve, chcąc wymownie ująć ją pod ramię (ale nie dotykając jej jeszcze, na wypadek gdyby zareagowała alergicznie). -Przejdziemy ulicą Henryka Kapryśnego i będziemy szukać Kaia, ale jeśli zrobi się gorąco - zabieram cię do miejsca, w którym będziesz mogła przeczekać. Aresztowana nikomu nie pomożesz.
Self-made man
- Mnie – powtórzyła po nim pozornie spokojnie, niemal jak gdyby wyznanie prawdy miało ostudzić złość, odsunąć w pełni uzasadnioną podejrzliwość na bok. Wcześniej nie rozpatrywała tej możliwości na poważnie, wszak wydawała się on nielogiczna, pozbawiona choćby krztyny sensu, lecz najwidoczniej Wroński myślał na tyle nieszablonowo, kierował się jakimś niejasnym, nieracjonalnym przeczuciem, że powinna mierzyć go inną miarą. W trakcie tego dziwnego, zastanawiającego zwierzenia uciekał przed nią wzrokiem, jak przyłapany na kłamstwie uczniak – i dobrze. – Po co? Co chciałeś w ten sposób osiągnąć? I czy to oznacza, że zamierzasz tak łazić za nim po mieście i przy każdej nadarzającej się okazji rzucać Veritas Claro na prawo i lewo? To naprawdę nie pomaga, nikomu i w niczym – kontynuowała cicho, szeptem, z każdym kolejnym słowem mówiąc coraz szybciej, coraz opryskliwej. Opuściła różdżkę, kątem oka rozglądając się dookoła, próbując ocenić, czy mieli towarzystwo, czy zwracali na siebie zbędną uwagę ewentualnych przechodniów; co prawda było już za późno, by bez strachu spacerować ulicami portu, jednak wyglądało na to, że wybuch statku rejsowego postawił na równe nogi nie tylko ich. – Nie obchodzi mnie, czy dalej żyjecie przeszłością, czy stało się coś nowego, po prostu zostaw go w spokoju – dodała po krótkiej chwili pełnej napięcia ciszy, prostując przy tym plecy, spoglądając ku niemu z wyniosłym chłodem; wciąż obstawała przy swojej narracji, przecież zdawała sobie sprawę z niechęci, jaką darzyli się Kai i Wroński, a którą wynieśli jeszcze z czasów szkolnych, z boiska do Quidditcha. To jednak nie były już niewinne szkolne przepychanki, ostrożne badanie gruntu; w grę wchodziło bezpieczeństwo jej brata, jej samej. Łudziła się, że patrole policji były mniej uparte, że nie próbowały rozpraszać ewentualnych iluzji przy każdej przeprowadzanej kontroli. W końcu jakoś zdołała zarejestrować różdżkę, mimo to nie mogła przemierzać Londynu bez odczuwania podskórnego lęku, który nakazywał mieć się na baczności. Ryzykowała każdym takim wypadem – a depczący jej po piętach duch z przeszłości wcale nie ułatwiał zachowywania pozorów.
Uniosła podbródek wyżej, niedbale poprawiła długie, proste, wpadające w czerń włosy, gdy oświadczył, że nie zamierza jej zostawić. A powinien, dla własnego dobra. Zaraz jednak znów podjął temat, nieostrożnie dobierając słowa, popełniając kolejne błędy. Syknęła cicho, ostrzegawczo, gdy niemalże wymówił na głos nazwę jej dawnej jednostki, zdradził powierzony w – podsyconym alkoholem – zaufaniu sekret. – Nie pouczaj mnie – warknęła, czując, że złość na samą siebie, na nieznajomych, którzy zagrodzili im drogę, na ministerialny patrol musi znaleźć ujście, choćby i takie. Jak śmiał wytykać jej w tej chwili, że nie powinna zachowywać się tak nerwowo? Kiedy nie było wiadomo, gdzie podział się Kai, co się z nim działo? Mogli go dorwać, mogli przesłuchiwać, mogli zabrać do Tower. – I nie dotykaj – dodała ostrzegawczo, sztywniejąc, nie pozwalając mu się zbytnio zbliżyć; kiedy on skracał dzielącą ich odległość, ona zrobiła krok do tyłu. Co mu do łba strzeliło? Mógł wymyślić cokolwiek, dosłownie, zamiast tego proponował bajeczkę o dziewczynie, o randce, Merlin jeden wiedział, co miał na myśli; przelotnie wróciła pamięcią do ich ostatniego spotkania, do pomnika płaczącej Brynhildy – czyżby liczył, że i tym razem nadarzy się okazja do pocieszenia jej w swych ramionach? – Jeśli zrobi się gorąco, pójdę do Dziurawego Kotła albo zdobędę jakąś miotłę, by stąd uciec – odparowała, puszczając mimo uszu wspomnienie aresztu. Nie mogła tam trafić, nie zamierzała również pozwolić, by dorwali Kaia. Czuła, że wciąż był gdzieś niedaleko, że potrzebował jej pomocy, nie było więc czasu do stracenia.
Posłała Wrońskiemu ostatnie zaczepne spojrzenie, po czym odwróciła się na pięcie i nie czekając na jego reakcję ruszyła w kierunku, z którego tu przybyli, mając nadzieję, że chłodne nocne powietrze ugasi ten nieokiełznany płomień, wyostrzy zmysły. Jeśli naprawdę chciał dotrzymać jej kroku, powinien się pośpieszyć.
| 2 x zt
Uniosła podbródek wyżej, niedbale poprawiła długie, proste, wpadające w czerń włosy, gdy oświadczył, że nie zamierza jej zostawić. A powinien, dla własnego dobra. Zaraz jednak znów podjął temat, nieostrożnie dobierając słowa, popełniając kolejne błędy. Syknęła cicho, ostrzegawczo, gdy niemalże wymówił na głos nazwę jej dawnej jednostki, zdradził powierzony w – podsyconym alkoholem – zaufaniu sekret. – Nie pouczaj mnie – warknęła, czując, że złość na samą siebie, na nieznajomych, którzy zagrodzili im drogę, na ministerialny patrol musi znaleźć ujście, choćby i takie. Jak śmiał wytykać jej w tej chwili, że nie powinna zachowywać się tak nerwowo? Kiedy nie było wiadomo, gdzie podział się Kai, co się z nim działo? Mogli go dorwać, mogli przesłuchiwać, mogli zabrać do Tower. – I nie dotykaj – dodała ostrzegawczo, sztywniejąc, nie pozwalając mu się zbytnio zbliżyć; kiedy on skracał dzielącą ich odległość, ona zrobiła krok do tyłu. Co mu do łba strzeliło? Mógł wymyślić cokolwiek, dosłownie, zamiast tego proponował bajeczkę o dziewczynie, o randce, Merlin jeden wiedział, co miał na myśli; przelotnie wróciła pamięcią do ich ostatniego spotkania, do pomnika płaczącej Brynhildy – czyżby liczył, że i tym razem nadarzy się okazja do pocieszenia jej w swych ramionach? – Jeśli zrobi się gorąco, pójdę do Dziurawego Kotła albo zdobędę jakąś miotłę, by stąd uciec – odparowała, puszczając mimo uszu wspomnienie aresztu. Nie mogła tam trafić, nie zamierzała również pozwolić, by dorwali Kaia. Czuła, że wciąż był gdzieś niedaleko, że potrzebował jej pomocy, nie było więc czasu do stracenia.
Posłała Wrońskiemu ostatnie zaczepne spojrzenie, po czym odwróciła się na pięcie i nie czekając na jego reakcję ruszyła w kierunku, z którego tu przybyli, mając nadzieję, że chłodne nocne powietrze ugasi ten nieokiełznany płomień, wyostrzy zmysły. Jeśli naprawdę chciał dotrzymać jej kroku, powinien się pośpieszyć.
| 2 x zt
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
17 Sierpnia 1957 roku
Eteryczna alchemiczka niepewnie przekroczyła próg Parszywego Pasażera[. Nigdy nie lubiła tego miejsca, przepełnionego pijanymi marynarzami o zbyt lepkich dłoniach, czasem jednak i tu musiała się pojawić. Korzystając z pierwszego od dawna dnia wolnego, panna Burroughs postanowiła odwiedzić cioteczkę Boyle. Nie chciała w pełni zaniedbać niestabilnych relacji rodzinnych, nawet jeśli zdawały się one zbyt cienkie, by przetrwać próbę czasu.
Ubrana w czarną sukienkę podkreślającą kobiece kształty, z transparentną materią otulającą szczupłe ramiona oraz perłami zdobiącymi smukłą szyję z pewnością nie pasowała do otoczenia. Wdzięczna oraz elegancka błyszczała pośród podłego otoczenia, zdając się być obrazkiem niepasującym, wręcz abstrakcyjnym w tych ścianach. Na jej szczęście godzina była wczesna, a tawerna nie wypełniła się jeszcze pijaną, rozochoconą bracią. W innym wypadku zapewne nie przyszłaby tu, próbując złapać ciocię w jakimś innym, przyjemniejszym miejscu.
Szaroniebieskie spojrzenie przesunęło się po kilku twarzach znajdujących się w tawernie, z niewielką nadzieją, że uda jej się odnaleźć w śród nich tę, która prawie miesiąc temu złożyła jej obietnicę. Zawód przemknął przez jej buzię, gdy nie zauważyła znajomej sylwetki, rozpoczęła więc poszukiwanie innej, bardziej znanej twarzy należącej co kogoś, na kogo patrzyła w kategorii matki. Ciepły uśmiech wyrysował się na buzi drobnej blondynki. Zmieniła się w ciągu ostatnich tygodni. Wydawała się być spokojniejsza, nawet mimo zmęczenia zdobiącego delikatną twarz; poruszała się pewnej, nie uciekając spojrzeniem na pantofelki lecz nosząc głowę wysoko. Nowa posada sprzyjała odbudowywaniu zagubionego poczucia własnej wartości.
- Dzień dobry, ciociu! - Rzuciła radośnie, by owinąć swoje ramiona mocno wobec znanej sylwetki. Tęskniła, to było pewne. Do tej pory jednak nie zdawała sobie jak bardzo. Ciche westchnienie wyrwało się z dziewczęcych ust gdy tkwiła w objęciach ciotki, by odsunąć się dopiero po dłuższej chwili. - Przepraszam, że przychodzę dopiero teraz. Nowa praca zabiera mi większość wolnego czasu. Nie pamiętam, kiedy ostatnio się wyspałam. - Odpowiedziała z rozbawieniem w głosie. Szaroniebieskie spojrzenie uważnie przejechało po buzi Dorothei, gdy uświadomiła sobie, że w tym wszystkim nie miała okazji przekazać jej wszystkich informacji. - Och, zapomniałam Ci powiedzieć! Jeden z wybitnych profesorów zatrudnił mnie jako swoją asystentkę. Pomyślałabyś, że będziesz mieć naukowca w rodzinie? - Duma oraz zadowolenie błysnęły w oczach eterycznego dziewczęcia. Zdobycie posady nie było sprawą łatwą, zwłaszcza dla przedstawicielki płci pięknej. Tym bardziej Frances czuła satysfakcję z ogromnego osiągnięcia, oraz kolejnego kroku na drodze do spełnienia marzeń.
- Co u Ciebie ciociu? Wszystko w porządku? - Spytała, nie chcąc wychodzić na niegrzeczną. I faktycznie interesowała się tym, jak układa się cioci Boyle, wkładającej wszelkie wysiłki w pilnowanie, aby to miejsce nie stoczyło się w pełni tak, jak stoczył się jej mąż.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Od lipca, od kiedy otrzymała list od swojej drogiej Frances, nie odzywała się do swojego męża. Była wściekła, gdy tylko przeczytała, że Boyle nie powiedział jej o tym, co stało się z jego siostrzenicą. Na zapleczu wybuchła kłótnia, która tego dnia uciszyła wszystkich w barze. To małżeństwo od wielu lat nie było udane, ale żeby ten pijak krył przed nią takie informacje… nie potrafiła tego zrozumieć! To była jego rodzina! Nie mogła zrozumieć dlaczego się tak zachowywał. Od tego czasu przypominała też tykającą bombę, która co jakiś czas wybuchała, głównie w pobliżu pijanych klientów.
Parszywy, na chwilę, zwolnił tempo. Nie wiedziała jednak czy była to jej zasługa, czy wczesnej godziny, czy może tego, co działo się w Londynie. Wciąż miała w pamięci zdarzenie z poprzednich miesięcy i swoją wizję oraz nalot. Zmęczenie i irytacja na twarzy pani Boyle była jednak taka sama jak każdego dnia. Przyglądała się klientom i groziła im spojrzeniem. Lepiej, żeby niczego nie kombinowali i nie wszczynali żadnej burdy
Była markotna, dopóki nie usłyszała radosnego powitania. Jej piwnie oczy natychmiast odnalazły właściciela słodkiego głosu. Dorothea wydawała się zaskoczona. Nie dowierzała własnym uszom i oczom. Nie spodziewała się tak szybko zobaczyć Frances, ani tym bardziej znaleźć się od razu w jej ramionach. Boyle nie była osobą, która publicznie okazywała swoje uczucia, ani tym bardziej nie była osobą, która lubiła się przytulać. Stała,jak gdyby sparaliżowana nagłym uściskiem… po chwili jednak zacisnęła swoje ręce wokół sylwetki swojej ulubienicy. Także tęskniła i gdyby nie to, że patrzyli na nich klienci, pewnie by się rozpłakała.
– Moja Frances – wyjąkała po chwili, gdy uwolniła się z uścisku. Za to jednak zaczęła gładzić poliki dziewczyny swoimi dłońmi. Kontrast pomiędzy jasną blondynką, a opaloną brunetką był ogromny. – Moje złoto – dodała po niemiecku, zupełnie się zapominając. – Nowa praca? – Powtórzyła za nią. Była dumna z panny Burroughs. Przypominała jej o swojej młodości i ambicjami, których nie mogła spełnić. Nie sprawiało jej to jednak bólu, a właściwie przysparzało wiele radości. Choć sama nie mogła się w życiu spełnić, to przynajmniej ona miała tę szansę. – Gratulacje! – Zawołała radośnie. Posiadanie w rodzinie naukowca było dla niej ogromną dumą. – Zasłużyłaś na to – dodała, całując ją w czoło.
Nagle jednak odczuła dziwne spojrzenia klientów, którzy najwyraźniej zaskoczeni byli jej przyjaznym zachowaniem. Natychmiast spoważniała i zamiast odpowiedzieć na pytanie Frances zaproponowała jej zmianę miejsca:
– Chodźmy na zaplecze. Podaj nam herbatę – zażądała od barmanki i ruszyła w stronę miejsca, w którym mogły spokojnie porozmawiać o wszystkim. Pokój do wróżenia wydawał się jej najprzyjemniejszym miejscem. Z całą pewnością nie było tam beczek i pana Boyle’a. – Usiądź, usiądź – wskazała na krzesło przy stole. Pokój był zaciemniony i jedynym źródłem światła były świece. Sama usiadła na przeciwnej stronie. – Wszystko w porządku, pomijając to że ledwo powstrzymuję się przed uduszeniem męża – odpowiedziała całkiem poważnie na jej poprzednie pytanie. – Jeszcze nie zwariowałam. Opowiadaj wszystko. Jak się czujesz? I jak sobie radzisz w nowej pracy?
Parszywy, na chwilę, zwolnił tempo. Nie wiedziała jednak czy była to jej zasługa, czy wczesnej godziny, czy może tego, co działo się w Londynie. Wciąż miała w pamięci zdarzenie z poprzednich miesięcy i swoją wizję oraz nalot. Zmęczenie i irytacja na twarzy pani Boyle była jednak taka sama jak każdego dnia. Przyglądała się klientom i groziła im spojrzeniem. Lepiej, żeby niczego nie kombinowali i nie wszczynali żadnej burdy
Była markotna, dopóki nie usłyszała radosnego powitania. Jej piwnie oczy natychmiast odnalazły właściciela słodkiego głosu. Dorothea wydawała się zaskoczona. Nie dowierzała własnym uszom i oczom. Nie spodziewała się tak szybko zobaczyć Frances, ani tym bardziej znaleźć się od razu w jej ramionach. Boyle nie była osobą, która publicznie okazywała swoje uczucia, ani tym bardziej nie była osobą, która lubiła się przytulać. Stała,jak gdyby sparaliżowana nagłym uściskiem… po chwili jednak zacisnęła swoje ręce wokół sylwetki swojej ulubienicy. Także tęskniła i gdyby nie to, że patrzyli na nich klienci, pewnie by się rozpłakała.
– Moja Frances – wyjąkała po chwili, gdy uwolniła się z uścisku. Za to jednak zaczęła gładzić poliki dziewczyny swoimi dłońmi. Kontrast pomiędzy jasną blondynką, a opaloną brunetką był ogromny. – Moje złoto – dodała po niemiecku, zupełnie się zapominając. – Nowa praca? – Powtórzyła za nią. Była dumna z panny Burroughs. Przypominała jej o swojej młodości i ambicjami, których nie mogła spełnić. Nie sprawiało jej to jednak bólu, a właściwie przysparzało wiele radości. Choć sama nie mogła się w życiu spełnić, to przynajmniej ona miała tę szansę. – Gratulacje! – Zawołała radośnie. Posiadanie w rodzinie naukowca było dla niej ogromną dumą. – Zasłużyłaś na to – dodała, całując ją w czoło.
Nagle jednak odczuła dziwne spojrzenia klientów, którzy najwyraźniej zaskoczeni byli jej przyjaznym zachowaniem. Natychmiast spoważniała i zamiast odpowiedzieć na pytanie Frances zaproponowała jej zmianę miejsca:
– Chodźmy na zaplecze. Podaj nam herbatę – zażądała od barmanki i ruszyła w stronę miejsca, w którym mogły spokojnie porozmawiać o wszystkim. Pokój do wróżenia wydawał się jej najprzyjemniejszym miejscem. Z całą pewnością nie było tam beczek i pana Boyle’a. – Usiądź, usiądź – wskazała na krzesło przy stole. Pokój był zaciemniony i jedynym źródłem światła były świece. Sama usiadła na przeciwnej stronie. – Wszystko w porządku, pomijając to że ledwo powstrzymuję się przed uduszeniem męża – odpowiedziała całkiem poważnie na jej poprzednie pytanie. – Jeszcze nie zwariowałam. Opowiadaj wszystko. Jak się czujesz? I jak sobie radzisz w nowej pracy?
nectar and balm
Dorothea Boyle
Zawód : Szefowa Parszywego; tarocistka
Wiek : 47
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Nie patrzcie na mnie, żem śniada, że mnie spaliło słońce.
Śniada jestem, lecz piękna.
Śniada jestem, lecz piękna.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
Utonięcie w niemal matczynych ramionach ciotki było doznaniem zbawiennym; utęsknionym przez te wszystkie długie miesiące, podczas których brakowało jej matczynego ciepła oraz wsparcia. Pani Burroughs miewała lepsze oraz grosze dni, odkąd jednak Frances wyprowadziła się z portu, nie była chętna do jakichkolwiek rozmów ze swoją córką, zapewne nie mogąc przegryźć faktu wyfrunięcia z rodzinnego gniazda. Ona nie musiała utrzymywać jakichkolwiek pozorów, szaroniebieskie spojrzenie zaszkliło się, a wątłe ramiona mocniej owinęły się wokół ciała cioteczki Boyle. Smukłe palce ułożyły się na dłoni Dorothei, a eteryczna alchemiczka przez chwilę poczuła się przyjemnie przetłoczona całym ciepłem i miłością, jakie potrafiła znaleźć w jej postaci.
- Och, dziękuję! - Równie radośnie odpowiedziała na gratulacje. I już chciała dodać coś więcej, wdać się w dokładną opowieść gdy nagle zauważyła zmianę w wyrazie doskonale znanej buzi. Nie odezwała się więc, jedynie kiwnięciem głowy zgadzając się na zmianę miejsca. Tak z pewnością będzie lepiej, Frances była pewna, że jedynie pani Boyle zna tu miejsca, w których nie grożą niepowołane uszy.
Grzecznie zajęła miejsce przy niewielkim stoliku, odruchowo zakładając nogę na nogę. Smukłe palce poprawiły materiał sukienki, by ten przypadkiem nie odkrył koronkowych pończoch. I sukienki które nosiła zdążyły się zmienić w ciągu ostatnich tygodni, przybierając bardziej kobiece niż dziewczęce kształty. Szaroniebieskie spojrzenie skupiło się na twarzy kochanej cioteczki, gdy ta wypowiadała pierwsze słowa. Panna Burroughs przeniosła jedną z dłoni na smagłą dłoń Dorothei, aby zacisnąć na niej smukłe palce.
- Ciociu… Wystarczy jedno słowo, a dam Ci coś, co pozbędzie się tego problemu. Raz, a dobrze. Nie wzbudzając żadnych, chociaż najmniejszych podejrzeń. - Wypowiedziała spokojnie acz dobitnie, dokładnie wypowiadając każde kolejne słowo. W swej dziedzinie osiągnęła mistrzostwo. Znała się zarówno na środkach leczniczych, eliksirach bojowych ale i również szkodliwych truciznach. Wystarczyła jedna prośba kochanej ciotki, by Frances zaopatrzyła ją w odpowiedni środek, który raz na zawsze zakończyłby problemy pani Boyle z mężem.
Ciepły uśmiech wyrysował się na malinowych wargach, gdy pytania opuściły usta ciotki.
- Och, ostatnio miałam tyle na głowie, że nie mam nawet czasu aby się nad tym zastanowić… - Zaczęła, po czym z niewielkiej torebki wyjęła plik zdjęć, zrobionych z pomocą pewnego zachrypniętego bażanta. Ostrożnie podsunęła zdjęcia każdego pomieszczenia w nowym domu, samego kamiennego domku z białą furteczką, a nawet kwiecistego ogrodu, nowej szklarni i niewielkiego stawiku. - Tak teraz mieszkam. Musisz koniecznie mnie odwiedzić. Urządzenie wszystkiego trochę mi zajęło, ale w końcu mam miejsce, w którym czuję się jak w domu. - Port nigdy takim miejscem nie był. Frances zawsze czuła się w nim źle oraz obco, nic więc dziwnego, że Szafirowe Wzgórze stało się pierwszym, prawdziwym domem. Trochę pustym, lecz własnym. - W pracy bywa ciężko. Profesor u którego terminuję choruje i wybrał mnie na swoją następczynię. Jestem pierwszą osobą, którą chce uczyć przez co większość dni spędzam w książkach, nad kociołkiem bądź zapisując ciągi obliczeń. Po za tym próbuję tworzyć również własne receptury, ostatnio wypuściłam w obieg nowy środek pomagający w diagnozie pochodzenia zatrucia. - Wyznała, lecz na jej ustach widniał szeroki uśmiech. Praca, mimo wielu wyzwań jakie przed nią stawiała, przynosiła eterycznej alchemiczce niezmiernie dużo satysfakcji. W końcu mogła rozwijać się w tym kierunku, w którym chciała; wkroczyć na drogę prowadzącą do spełnienia najskrytszych marzeń, jakie posiadała.
Wahanie przez chwilę pojawiło się na buzi eterycznego dziewczęcia, gdy zastanawiała się, czy powinna zadać kolejne pytanie. Ostatnie czasy sprawiły, że w pewnych kwestiach w jej głowie pojawił się mętlik. Nie wiedziała, jak poruszyć temat, który do tej pory nie był jej dokładnie znany.
- Ciociu? Postawiłabyś mi karty? Chyba pierwszy raz ciekawi mnie, co mają do powiedzenia. - Zaczęła niepewnie, próbując swobodnie nawiązać do wydarzeń, o których chciała opowiedzieć cioteczce, lecz nie wiedziała dokładnie jak do tego podejść. Bo jak opowiedzieć o tych wszystkich rozczarowaniach oraz planie, jaki wybrzmiał w ostatnich dniach? Nie wiedziała.
- Och, dziękuję! - Równie radośnie odpowiedziała na gratulacje. I już chciała dodać coś więcej, wdać się w dokładną opowieść gdy nagle zauważyła zmianę w wyrazie doskonale znanej buzi. Nie odezwała się więc, jedynie kiwnięciem głowy zgadzając się na zmianę miejsca. Tak z pewnością będzie lepiej, Frances była pewna, że jedynie pani Boyle zna tu miejsca, w których nie grożą niepowołane uszy.
Grzecznie zajęła miejsce przy niewielkim stoliku, odruchowo zakładając nogę na nogę. Smukłe palce poprawiły materiał sukienki, by ten przypadkiem nie odkrył koronkowych pończoch. I sukienki które nosiła zdążyły się zmienić w ciągu ostatnich tygodni, przybierając bardziej kobiece niż dziewczęce kształty. Szaroniebieskie spojrzenie skupiło się na twarzy kochanej cioteczki, gdy ta wypowiadała pierwsze słowa. Panna Burroughs przeniosła jedną z dłoni na smagłą dłoń Dorothei, aby zacisnąć na niej smukłe palce.
- Ciociu… Wystarczy jedno słowo, a dam Ci coś, co pozbędzie się tego problemu. Raz, a dobrze. Nie wzbudzając żadnych, chociaż najmniejszych podejrzeń. - Wypowiedziała spokojnie acz dobitnie, dokładnie wypowiadając każde kolejne słowo. W swej dziedzinie osiągnęła mistrzostwo. Znała się zarówno na środkach leczniczych, eliksirach bojowych ale i również szkodliwych truciznach. Wystarczyła jedna prośba kochanej ciotki, by Frances zaopatrzyła ją w odpowiedni środek, który raz na zawsze zakończyłby problemy pani Boyle z mężem.
Ciepły uśmiech wyrysował się na malinowych wargach, gdy pytania opuściły usta ciotki.
- Och, ostatnio miałam tyle na głowie, że nie mam nawet czasu aby się nad tym zastanowić… - Zaczęła, po czym z niewielkiej torebki wyjęła plik zdjęć, zrobionych z pomocą pewnego zachrypniętego bażanta. Ostrożnie podsunęła zdjęcia każdego pomieszczenia w nowym domu, samego kamiennego domku z białą furteczką, a nawet kwiecistego ogrodu, nowej szklarni i niewielkiego stawiku. - Tak teraz mieszkam. Musisz koniecznie mnie odwiedzić. Urządzenie wszystkiego trochę mi zajęło, ale w końcu mam miejsce, w którym czuję się jak w domu. - Port nigdy takim miejscem nie był. Frances zawsze czuła się w nim źle oraz obco, nic więc dziwnego, że Szafirowe Wzgórze stało się pierwszym, prawdziwym domem. Trochę pustym, lecz własnym. - W pracy bywa ciężko. Profesor u którego terminuję choruje i wybrał mnie na swoją następczynię. Jestem pierwszą osobą, którą chce uczyć przez co większość dni spędzam w książkach, nad kociołkiem bądź zapisując ciągi obliczeń. Po za tym próbuję tworzyć również własne receptury, ostatnio wypuściłam w obieg nowy środek pomagający w diagnozie pochodzenia zatrucia. - Wyznała, lecz na jej ustach widniał szeroki uśmiech. Praca, mimo wielu wyzwań jakie przed nią stawiała, przynosiła eterycznej alchemiczce niezmiernie dużo satysfakcji. W końcu mogła rozwijać się w tym kierunku, w którym chciała; wkroczyć na drogę prowadzącą do spełnienia najskrytszych marzeń, jakie posiadała.
Wahanie przez chwilę pojawiło się na buzi eterycznego dziewczęcia, gdy zastanawiała się, czy powinna zadać kolejne pytanie. Ostatnie czasy sprawiły, że w pewnych kwestiach w jej głowie pojawił się mętlik. Nie wiedziała, jak poruszyć temat, który do tej pory nie był jej dokładnie znany.
- Ciociu? Postawiłabyś mi karty? Chyba pierwszy raz ciekawi mnie, co mają do powiedzenia. - Zaczęła niepewnie, próbując swobodnie nawiązać do wydarzeń, o których chciała opowiedzieć cioteczce, lecz nie wiedziała dokładnie jak do tego podejść. Bo jak opowiedzieć o tych wszystkich rozczarowaniach oraz planie, jaki wybrzmiał w ostatnich dniach? Nie wiedziała.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie chciała, żeby którykolwiek z klientów zauważył, że miała jakąkolwiek słabość. To by jej tylko zaszkodziło. A młodych Burroughsów i kilka dziewczyn z pięter traktowała jak swoją krew. Nie chciała też, żeby niektórzy marynarze zawieszali oko na blondynce. Ktoś mógł ją nazwać przesądną, ale obawiała się rzucenia złego oka. Nie mówiąc o tym, że ściany miały uszy i nie chciała, żeby jakiekolwiek plotki zaczęły roznosić się po porcie. Dla samej Dorothei nie byłoby to tak szkodzące, co mogło okazać się dla Frances, która rozpoczynała swoją karierę. Co by zrobiła, gdyby ktoś usłyszał, że była tutaj, w takim towarzystwie? Zwyczajnie martwiła o przyszłość siostrzenicy swojego męża.
Dopiero w małym, ale przytulnym pokoiku mogła pokazać trochę więcej matczynej strony, a i uspokoić się od strachu o dobro Frances. Poprawiła swój kok, mając nadzieję, że nie zamierzał jej nagle opaść. Chwilę później sięgnęła po talię swoich kart i zaczęła ją niemal nerwowo obracać. Głupie przyzwyczajenie. Przestała dopiero, kiedy dziewczyna złapała ją za dłoń.
Przez chwilę wpatrywała się w blondynkę, nie wiedząc jak zareagować na jej słowa. Czy miała na myśli truciznę? Była do tego zdolna i ona, i Boyle? Dorothea myślała o śmierci swojego męża wiele razy, ale czy byłaby w stanie zrobić coś takiego? I jeszcze włączyć w to wszystko osobę, którą kochała jak własną córkę? Być może mogłaby to zrobić, ale tylko dla niej… i dla Keatona… chociaż na drugiego wciąż była wściekła, bo nawet nie śmiał jej odpisać. Z drugiej strony, martwiła się o to czy Frances byłaby w stanie żyć ze świadomością, że stworzyła truciznę, która zabiłaby człowieka. Podłego, krętacza, kłamcę i chama, ale jednak człowieka. Westchnęła ciężko, a na jej twarz pojawił się dość gorzki uśmiech.
– Wiem – odpowiedziała jej w końcu, poklepując dłoń Frances swoją wolną dłonią. Wiedziała, że mogła jej ufać i liczyć, gdyby zdecydowała się na taki środek. Ale to nie był, jak się jej zdawało, ten czas.
Nie chciała o tym dalej rozmawiać, gryząc się w myślach z samą sobą. Próbowała za to przenieść swoją uwagę na opowieści panny Burroughs o nowym domu. Brzmiała tak, jakby spełniło się jej wielkie marzenie i ciężko było nie cieszyć się z nią. Przesunęła w swoją stronę zdjęcia, które wyciągnęła blondynka i powoli zaczęła je przeglądać. Uśmiechała się szeroko widząc każde pomieszczenie. Najbardziej podobał jej się ogród. Takiego Boyle nie mogła mieć. Nie w dokach, nie z takim nawałem pracy i nie z takim mężem u boku. Po trochu zazdrościła czarownicy, ale bardziej była z niej dumna.
– Muszę, muszę – przytaknęła, zawieszając oko z powrotem na Frances, a po chwili znowu wracając do zdjęć. Kiedyś znajdzie czas, żeby ją odwiedzić, choćby na pięć minut. – Jak tylko znajdę odrobinę czasu. Widzisz jaki mamy chaos. Ten bar coraz bardziej przypomina żywego trupa – dodała z cichym westchnięciem.
Wyglądała na zmęczoną i tylko fakt, że miała w pobliżu siebie pannę Burroughs sprawiał, że czuła drobny przypływ energii.
– Ale cieszę się, że udało ci się znaleźć swoje miejsce. – Słysząc o osiągnięciach dziewczyny, Dorothea wydawała się być wyraźnie zaskoczona. Zaraz jednak z powrotem uśmiechnęła się szeroko. Przynajmniej jedna osoba z tej przeklętej rodziny była porządna i dobra! Frances przypominała drobne światełko w bardzo ciemnym tunelu. Być może dlatego, że była jedyna, która choć trochę się starała i przypominała Boyle o swoich dawnych ambicjach.
– A ten profesor, jak się nazywa? Jest dla ciebie dobry? – Dopytywała, bo przecież na tym świecie było pełno wariatów i nieprzyjemnych osób. Niech tylko spróbowałby być niemiły dla Burroughs… Dorothea z radością nasłałaby kilku dobrych gentelmanów z uprzejmą prośbą o poprawę swojego zachowania. – Nie powinnaś się tak przemęczać. To złe dla wzroku i urody – dodała. Nie była co prawda dobrym przykładem dla tego jak powinna wyglądać kobieta, ale naprawdę chciała dobrze. Przypomniała też sobie jednego chłopca z Hogwartu, który był bardzo dobrym uczniem, ale miał okulary ze szkłami przypominającymi dna słoików. Nadal nie była pewna dlaczego nie potrafił magicznie poprawić wzroku. Z całą pewnością nie chciała, żeby jej ulubienica wyglądała tak samo…
Była zaskoczona jej prośbą, ale nie potrafiła odmówić. Chwyciła ponownie po talię kart tarota, zastukała w grzbiet trzy razy, jak gdyby chcąc przepędzić cudzą energię i przesunęła ją w stronę blondynki.
– Musisz zadać pytanie, stworzyć trzy kupki z lewej na prawą i zebrać karty także z lewej na prawą, a potem ja je przetasuję – przypomniała jej instrukcję, tak na wszelki wypadek.
Dopiero w małym, ale przytulnym pokoiku mogła pokazać trochę więcej matczynej strony, a i uspokoić się od strachu o dobro Frances. Poprawiła swój kok, mając nadzieję, że nie zamierzał jej nagle opaść. Chwilę później sięgnęła po talię swoich kart i zaczęła ją niemal nerwowo obracać. Głupie przyzwyczajenie. Przestała dopiero, kiedy dziewczyna złapała ją za dłoń.
Przez chwilę wpatrywała się w blondynkę, nie wiedząc jak zareagować na jej słowa. Czy miała na myśli truciznę? Była do tego zdolna i ona, i Boyle? Dorothea myślała o śmierci swojego męża wiele razy, ale czy byłaby w stanie zrobić coś takiego? I jeszcze włączyć w to wszystko osobę, którą kochała jak własną córkę? Być może mogłaby to zrobić, ale tylko dla niej… i dla Keatona… chociaż na drugiego wciąż była wściekła, bo nawet nie śmiał jej odpisać. Z drugiej strony, martwiła się o to czy Frances byłaby w stanie żyć ze świadomością, że stworzyła truciznę, która zabiłaby człowieka. Podłego, krętacza, kłamcę i chama, ale jednak człowieka. Westchnęła ciężko, a na jej twarz pojawił się dość gorzki uśmiech.
– Wiem – odpowiedziała jej w końcu, poklepując dłoń Frances swoją wolną dłonią. Wiedziała, że mogła jej ufać i liczyć, gdyby zdecydowała się na taki środek. Ale to nie był, jak się jej zdawało, ten czas.
Nie chciała o tym dalej rozmawiać, gryząc się w myślach z samą sobą. Próbowała za to przenieść swoją uwagę na opowieści panny Burroughs o nowym domu. Brzmiała tak, jakby spełniło się jej wielkie marzenie i ciężko było nie cieszyć się z nią. Przesunęła w swoją stronę zdjęcia, które wyciągnęła blondynka i powoli zaczęła je przeglądać. Uśmiechała się szeroko widząc każde pomieszczenie. Najbardziej podobał jej się ogród. Takiego Boyle nie mogła mieć. Nie w dokach, nie z takim nawałem pracy i nie z takim mężem u boku. Po trochu zazdrościła czarownicy, ale bardziej była z niej dumna.
– Muszę, muszę – przytaknęła, zawieszając oko z powrotem na Frances, a po chwili znowu wracając do zdjęć. Kiedyś znajdzie czas, żeby ją odwiedzić, choćby na pięć minut. – Jak tylko znajdę odrobinę czasu. Widzisz jaki mamy chaos. Ten bar coraz bardziej przypomina żywego trupa – dodała z cichym westchnięciem.
Wyglądała na zmęczoną i tylko fakt, że miała w pobliżu siebie pannę Burroughs sprawiał, że czuła drobny przypływ energii.
– Ale cieszę się, że udało ci się znaleźć swoje miejsce. – Słysząc o osiągnięciach dziewczyny, Dorothea wydawała się być wyraźnie zaskoczona. Zaraz jednak z powrotem uśmiechnęła się szeroko. Przynajmniej jedna osoba z tej przeklętej rodziny była porządna i dobra! Frances przypominała drobne światełko w bardzo ciemnym tunelu. Być może dlatego, że była jedyna, która choć trochę się starała i przypominała Boyle o swoich dawnych ambicjach.
– A ten profesor, jak się nazywa? Jest dla ciebie dobry? – Dopytywała, bo przecież na tym świecie było pełno wariatów i nieprzyjemnych osób. Niech tylko spróbowałby być niemiły dla Burroughs… Dorothea z radością nasłałaby kilku dobrych gentelmanów z uprzejmą prośbą o poprawę swojego zachowania. – Nie powinnaś się tak przemęczać. To złe dla wzroku i urody – dodała. Nie była co prawda dobrym przykładem dla tego jak powinna wyglądać kobieta, ale naprawdę chciała dobrze. Przypomniała też sobie jednego chłopca z Hogwartu, który był bardzo dobrym uczniem, ale miał okulary ze szkłami przypominającymi dna słoików. Nadal nie była pewna dlaczego nie potrafił magicznie poprawić wzroku. Z całą pewnością nie chciała, żeby jej ulubienica wyglądała tak samo…
Była zaskoczona jej prośbą, ale nie potrafiła odmówić. Chwyciła ponownie po talię kart tarota, zastukała w grzbiet trzy razy, jak gdyby chcąc przepędzić cudzą energię i przesunęła ją w stronę blondynki.
– Musisz zadać pytanie, stworzyć trzy kupki z lewej na prawą i zebrać karty także z lewej na prawą, a potem ja je przetasuję – przypomniała jej instrukcję, tak na wszelki wypadek.
nectar and balm
Dorothea Boyle
Zawód : Szefowa Parszywego; tarocistka
Wiek : 47
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Nie patrzcie na mnie, żem śniada, że mnie spaliło słońce.
Śniada jestem, lecz piękna.
Śniada jestem, lecz piękna.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
Troska ciotki powodowała przyjemne ciepło, rozlewające się po jej piersi. Panna Burroughs wolała nie przyznawać się do innych, o wiele bardziej wątpliwych znajomości. Wiedziała, że w jej otoczeniu znajdowali się czarodzieje, których można było się bać… Ona jednak darzyła ich zaufaniem, będąc pewną, że jej nie zaszkodzą. Z całej rodziny, pani Boyle była jedyną, której nigdy nie chciałaby się wyrzec. Bliższa od matki, zdająca rozumieć się jej chęć zdobycia większej wiedzy oraz osiągnięcia czegoś znaczącego.
Wbrew wszelkim pozorom, z pewnością nie byłaby to pierwsza trucizna, jaką przyrządziłaby eteryczna kobieta. Nie raz zaopatrywała w nie Macnairów, dzięki swojemu wybiórczemu pojęciu rzeczywistości starając się nie przywiązywać uwagi do tego, w jakim celu ich użyją. O tym jednak kochana cioteczka Boyle nie musiała wiedzieć, a Frances nie chciała ją martwić bez większego powodu. Zwłaszcza mając świadomość, jak wiele problemów ciążyło na ramionach kochanej krewniaczki.
Nie ciągnęła za język, zmieniając temat na inny, z pewnością przyjemniejszy oraz mniej emocjonalny… A przynajmniej tak się jej wydawało. Ciepły uśmiech widniał na buzi dziewczęcia, a smukła dłoń niechętnie odsunęła się od dłoni cioci Boyle.
- Och, ciociu! Przecież nie samą tawerną czarownica żyje. - Zaczęła, przyjaznym spojrzeniem omiatając smagłą twarz. Pani Boyle zasługiwała na wiele więcej, niż tylko paskudne ściany Parszywego Pasażera oraz oglądanie paskudnej twarzy wuja. - Dzień wolnego z pewnością Ci nie zaszkodzi, Ty również musisz odpoczywać. Mogłabym wziąć wtedy dzień wolny, poszłybyśmy na spacer, zjadły coś dobrego… Poznałabyś mojego nieśmiałka… Byłoby mi niezwykle przyjemnie, a Ty zasłużyłaś na chwilę dla siebie. - Ekscytacja przez chwilę przebrzmiała w jej głosie, przygłuszając ciepłe nuty. Widziała zmęczenie w twarzy kochanej Dorothei; domyślała się, jak ciężka mogła być dla niej codzienność w tym przybytku… I naprawdę chciała, aby pani Boyle znalazła chwilę na wspólny odpoczynek.
- Aegis Lacework. Jest trochę… ekscentryczny, lecz jego wiedza przerasta moje pojęcie. Praca z nim to prawdziwa przyjemność, profesor dba abym stale się rozwijała i pilnuje, żebym nie brała zbyt wielu nadgodzin. Och, nadal nie wierzę, że zaoferował tę posadę właśnie mi. - Wyznała zupełnie szczerze. Doskonale wiedziała, że posiadała ogromną wiedzę, nigdy jednak nie sądziła, że przyjdzie jej dostąpić takiego zaszczytu, a los rzuci jej pod nogi tak wielką szansę.
Rozbawienie przemknęło przez delikatną twarz.
- Staram się, ciociu… A w najgorszym wypadku opracuję mikstury, które mi je zwrócą. - Odpowiedziała pół-żartem pół-serio. Z pewnością nadejdzie dzień, gdy będzie posiadała odpowiednią wiedzę oraz umiejętności. - Po za tym, uroda i tak mija… Chociaż jak patrzę na Ciebie, zaczynam wątpić w tę teorię. - Dodała subtelny komplement, chcąc ponownie ujrzeć uśmiech na znanej twarzy. Wiedziała, że wuj nie docenia swojej żony, mimo iż w jej oczach Dorothea na wszelkie komplementy tego świata.
Ciężkie westchnienie opuściło pierś panny Burroughs. Plan był ustalony, według jej wszelkich analiz powinien przynieść zaniesiony skutek… W tym wszystkim jednak coś sprawiało, iż potrzebowała dodatkowego potwierdzenia, zapewne z troski, jaką obdarzała swoją bratnią duszę. Uważnie przyglądała się, jak cioteczka tasuje karty cały czas zastanawiając się, jak powinna sformułować pytanie. Czy w ogóle powinna o to pytać? Czy powinna zamęczać analityczny umysł czymś, czego nie byłą w stanie wytłumaczyć w sposób logiczny, podparty naukowymi badaniami? Najwidoczniej i tym razem miała spróbować czegoś nowego. Wahanie przez chwilę pojawiło się na delikatnej buzi, gdy myśli odnalazły odpowiednie pytanie w głowie.
- Ja… - Zaczęła, spojrzenie lokując w buzi ciotki. - Chciałabym wiedzieć, czy będziemy szczęśliwi… - Ostrożnie ujęła prostokątne karty w smukłe palce, by rozłożyć je na trzy, niemal identyczne kupki.- … Z mężczyzną, który mi się oświadczył? - Wypowiedziała resztkę pytania, po czym sprawnie zebrała karty, wręczając je pani Boyle. Szaroniebieskie spojrzenie nie odrywało się od buzi ciotki… I to chyba jej reakcji była najbardziej ciekawa. Domyślała się, że zapewne Dorothea będzie w szoku, wszak panna Burroughs nigdy nie była w żadnej, bliskiej relacji z mężczyzną, dopiero w trakcie ostatnich tygodni nabierając pierwszych, niekoniecznie pozytywnych, doświadczeń. Napięcie pojawiło się w jej mięśniach, a zdenerwowanie przemknęło przez bystry umysł. Obawiała się słów, jakie mogą paść z ust Dorothei. Obawiała się również tego, co mogły powiedzieć karty, mimo iż miała wrażenie, że wybrała odpowiednie pytanie. Chciała, aby ich plan się powiódł; aby nie wiązał się z żadnymi przykrościami i aby oboje odnaleźli szczęście. Niezależnie od jego definicji.
Wbrew wszelkim pozorom, z pewnością nie byłaby to pierwsza trucizna, jaką przyrządziłaby eteryczna kobieta. Nie raz zaopatrywała w nie Macnairów, dzięki swojemu wybiórczemu pojęciu rzeczywistości starając się nie przywiązywać uwagi do tego, w jakim celu ich użyją. O tym jednak kochana cioteczka Boyle nie musiała wiedzieć, a Frances nie chciała ją martwić bez większego powodu. Zwłaszcza mając świadomość, jak wiele problemów ciążyło na ramionach kochanej krewniaczki.
Nie ciągnęła za język, zmieniając temat na inny, z pewnością przyjemniejszy oraz mniej emocjonalny… A przynajmniej tak się jej wydawało. Ciepły uśmiech widniał na buzi dziewczęcia, a smukła dłoń niechętnie odsunęła się od dłoni cioci Boyle.
- Och, ciociu! Przecież nie samą tawerną czarownica żyje. - Zaczęła, przyjaznym spojrzeniem omiatając smagłą twarz. Pani Boyle zasługiwała na wiele więcej, niż tylko paskudne ściany Parszywego Pasażera oraz oglądanie paskudnej twarzy wuja. - Dzień wolnego z pewnością Ci nie zaszkodzi, Ty również musisz odpoczywać. Mogłabym wziąć wtedy dzień wolny, poszłybyśmy na spacer, zjadły coś dobrego… Poznałabyś mojego nieśmiałka… Byłoby mi niezwykle przyjemnie, a Ty zasłużyłaś na chwilę dla siebie. - Ekscytacja przez chwilę przebrzmiała w jej głosie, przygłuszając ciepłe nuty. Widziała zmęczenie w twarzy kochanej Dorothei; domyślała się, jak ciężka mogła być dla niej codzienność w tym przybytku… I naprawdę chciała, aby pani Boyle znalazła chwilę na wspólny odpoczynek.
- Aegis Lacework. Jest trochę… ekscentryczny, lecz jego wiedza przerasta moje pojęcie. Praca z nim to prawdziwa przyjemność, profesor dba abym stale się rozwijała i pilnuje, żebym nie brała zbyt wielu nadgodzin. Och, nadal nie wierzę, że zaoferował tę posadę właśnie mi. - Wyznała zupełnie szczerze. Doskonale wiedziała, że posiadała ogromną wiedzę, nigdy jednak nie sądziła, że przyjdzie jej dostąpić takiego zaszczytu, a los rzuci jej pod nogi tak wielką szansę.
Rozbawienie przemknęło przez delikatną twarz.
- Staram się, ciociu… A w najgorszym wypadku opracuję mikstury, które mi je zwrócą. - Odpowiedziała pół-żartem pół-serio. Z pewnością nadejdzie dzień, gdy będzie posiadała odpowiednią wiedzę oraz umiejętności. - Po za tym, uroda i tak mija… Chociaż jak patrzę na Ciebie, zaczynam wątpić w tę teorię. - Dodała subtelny komplement, chcąc ponownie ujrzeć uśmiech na znanej twarzy. Wiedziała, że wuj nie docenia swojej żony, mimo iż w jej oczach Dorothea na wszelkie komplementy tego świata.
Ciężkie westchnienie opuściło pierś panny Burroughs. Plan był ustalony, według jej wszelkich analiz powinien przynieść zaniesiony skutek… W tym wszystkim jednak coś sprawiało, iż potrzebowała dodatkowego potwierdzenia, zapewne z troski, jaką obdarzała swoją bratnią duszę. Uważnie przyglądała się, jak cioteczka tasuje karty cały czas zastanawiając się, jak powinna sformułować pytanie. Czy w ogóle powinna o to pytać? Czy powinna zamęczać analityczny umysł czymś, czego nie byłą w stanie wytłumaczyć w sposób logiczny, podparty naukowymi badaniami? Najwidoczniej i tym razem miała spróbować czegoś nowego. Wahanie przez chwilę pojawiło się na delikatnej buzi, gdy myśli odnalazły odpowiednie pytanie w głowie.
- Ja… - Zaczęła, spojrzenie lokując w buzi ciotki. - Chciałabym wiedzieć, czy będziemy szczęśliwi… - Ostrożnie ujęła prostokątne karty w smukłe palce, by rozłożyć je na trzy, niemal identyczne kupki.- … Z mężczyzną, który mi się oświadczył? - Wypowiedziała resztkę pytania, po czym sprawnie zebrała karty, wręczając je pani Boyle. Szaroniebieskie spojrzenie nie odrywało się od buzi ciotki… I to chyba jej reakcji była najbardziej ciekawa. Domyślała się, że zapewne Dorothea będzie w szoku, wszak panna Burroughs nigdy nie była w żadnej, bliskiej relacji z mężczyzną, dopiero w trakcie ostatnich tygodni nabierając pierwszych, niekoniecznie pozytywnych, doświadczeń. Napięcie pojawiło się w jej mięśniach, a zdenerwowanie przemknęło przez bystry umysł. Obawiała się słów, jakie mogą paść z ust Dorothei. Obawiała się również tego, co mogły powiedzieć karty, mimo iż miała wrażenie, że wybrała odpowiednie pytanie. Chciała, aby ich plan się powiódł; aby nie wiązał się z żadnymi przykrościami i aby oboje odnaleźli szczęście. Niezależnie od jego definicji.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Burroughs miała rację. Nie powinna żyć tylko tawerną. Właściwie dobrze o tym wiedziała. Powinna tak zrobił już dawno, ale problem polegał na tym, że tawerna nie chciała żyć bez niej. A może to było tylko dziwne wrażenie? Może to była jej chęć kontroli nad tym, co się działo w tym przeklętym lokalu? Sama już nie wiedziała. Mimowolnie jednak się uśmiechnęła, jak gdyby zupełnie się odprężając w towarzystwie młodszej czarownicy. Jak bardzo by chciała wziąć ten jeden dzień wolnego. Z tym, że nie chciała przy tym martwić się o to czy lokal pozostanie w jednym kawałku. Tyle się teraz działo... jej lokal mógł zostać zniszczony w każdej chwili, a to wszystko zależało od kaprysu i rządu, i tych szalonych Zakonników.
– Nie wiem czy to dobry pomysł, żeby spacerować po Londynie w takich czasach – wyznała Frances. – Nawet nie mam zarejestrowanej różdżki. Ostatni raz kiedy ktoś kazał mi się zgłosić do urzędu, w Niemczech, zostałam bez dokumentów i ledwo dostałam się do Anglii… Co prawda byli to ci przeklęci mugole… ale od tego czasu nie ufam nikomu, kto ma do czynienia z władzą – wyjaśniła, choć bała się reakcji swojej ulubienicy. Szybko więc zmieniła temat: – Masz nieśmiałka? – Właściwie Dorothea nie wiedziała nic o zielarstwie ani o opiece nad magicznymi stworzeniami i najpierw pomyślała, że chodzi o jakąś osobę o bardzo nieśmiałej naturze. – Dopiero później przypomniała sobie jeden artykuł z gazety mówiący magicznych stworzeniach. – Ale znalazłabym dla ciebie odrobinę czasu na herbatę, na pewno – stwierdziła mimo wszystko. Nie mogła powiedzieć nie, ale nie była tego pewna.
Z uwagą słuchała Frances i jej opowieści o profesorze. Aegis Lacework. Musiała zapamiętać to nazwisko. Może udałoby się znaleźć kogoś, kto mógłby mieć na niego oko. Nie chciała, żeby cokolwiek stało się pannie Burroughs, ani tym bardziej żeby spotkała się ona z czymś nieprzyjemnym. Nie dopóki ona, Dorothea, była żywa. Cieszyła się szczęściem czarownicy, bo znaleźć pracę, którą się lubiło i to w przyjemnej atmosferze… to było jak marzenie. I znowu jej tego w pewnym stopniu zazdrościła.
– Nie miał komu innemu zaproponować – zapewniła dziewczynę – nigdzie we Wielkie Brytanii nie znajdzie lepszej czarownicy – dodała całkiem poważnie pani Boyle.
Niepewnie uśmiechnęła się na pochlebstwa siostrzenicy swojego męża. Nie była to prawda. Dorothea wcale nie wierzyła w piękno swojej urody, bo zwyczajnie praca w tym lokalu wyniszczyła ją psychicznie. Choć starała się schludnie wyglądać i być zawsze odpowiednio uczesaną, nigdy nie wierzyła w swoje piękno. Nie utwierdzał jej w tym ani mąż, ani inni… z wyjątkiem dobrej i poczciwej Frances.
– Lepiej opracuj dla mnie te mikstury – odpowiedziała ni to żartem, ni na poważnie.
Skupiła się na kartach. Chciała pomóc Burroughs, choćby na ten sposób. Nie miała pojęcia, że pytanie będzie dotyczyć spraw sercowych. Być może dlatego po usłyszeniu pytania, spojrzała na blondynkę trochę przerażona, a na pewno zaskoczona. Jeszcze kilka sekund temu była przekonana, że pytanie będzie odnosić się co do rodziny, a nie co do jakiegoś mężczyzny. W dodatku byli zaręczeni. Pani Boyle miała w głowie jedynie okropne wspomnienia z przeszłości i bała się, żeby podoba tragedia nie spotkała dziewczyny.
– O-oświadczył? – Powtórzyła niepewnie z wyjątkowo mocnym niemieckim akcentem. Nie potrafiła zapanować nad swoim zdziwieniem. – Kto ci się oświadczył? – Pytała dalej, niepewnie przejmując karty z rąk Frances. Mimowolnie je przetasowała, ale wciąż oczekiwała odpowiedzi na swoje pytanie. Może i dlatego postawiła osoba trzy karty, które miały powiedzieć jej kim był tajemniczy mężczyzna. Otrzymując niezbyt precyzyjne odpowiedzi o kimś, kto potrafił walczyć, ale był raczej otwartym typem. Dopiero po tym rozłożyła dziesiątkę kart i zaczęła je uważnie analizować.
– Nie wiem czy to dobry pomysł, żeby spacerować po Londynie w takich czasach – wyznała Frances. – Nawet nie mam zarejestrowanej różdżki. Ostatni raz kiedy ktoś kazał mi się zgłosić do urzędu, w Niemczech, zostałam bez dokumentów i ledwo dostałam się do Anglii… Co prawda byli to ci przeklęci mugole… ale od tego czasu nie ufam nikomu, kto ma do czynienia z władzą – wyjaśniła, choć bała się reakcji swojej ulubienicy. Szybko więc zmieniła temat: – Masz nieśmiałka? – Właściwie Dorothea nie wiedziała nic o zielarstwie ani o opiece nad magicznymi stworzeniami i najpierw pomyślała, że chodzi o jakąś osobę o bardzo nieśmiałej naturze. – Dopiero później przypomniała sobie jeden artykuł z gazety mówiący magicznych stworzeniach. – Ale znalazłabym dla ciebie odrobinę czasu na herbatę, na pewno – stwierdziła mimo wszystko. Nie mogła powiedzieć nie, ale nie była tego pewna.
Z uwagą słuchała Frances i jej opowieści o profesorze. Aegis Lacework. Musiała zapamiętać to nazwisko. Może udałoby się znaleźć kogoś, kto mógłby mieć na niego oko. Nie chciała, żeby cokolwiek stało się pannie Burroughs, ani tym bardziej żeby spotkała się ona z czymś nieprzyjemnym. Nie dopóki ona, Dorothea, była żywa. Cieszyła się szczęściem czarownicy, bo znaleźć pracę, którą się lubiło i to w przyjemnej atmosferze… to było jak marzenie. I znowu jej tego w pewnym stopniu zazdrościła.
– Nie miał komu innemu zaproponować – zapewniła dziewczynę – nigdzie we Wielkie Brytanii nie znajdzie lepszej czarownicy – dodała całkiem poważnie pani Boyle.
Niepewnie uśmiechnęła się na pochlebstwa siostrzenicy swojego męża. Nie była to prawda. Dorothea wcale nie wierzyła w piękno swojej urody, bo zwyczajnie praca w tym lokalu wyniszczyła ją psychicznie. Choć starała się schludnie wyglądać i być zawsze odpowiednio uczesaną, nigdy nie wierzyła w swoje piękno. Nie utwierdzał jej w tym ani mąż, ani inni… z wyjątkiem dobrej i poczciwej Frances.
– Lepiej opracuj dla mnie te mikstury – odpowiedziała ni to żartem, ni na poważnie.
Skupiła się na kartach. Chciała pomóc Burroughs, choćby na ten sposób. Nie miała pojęcia, że pytanie będzie dotyczyć spraw sercowych. Być może dlatego po usłyszeniu pytania, spojrzała na blondynkę trochę przerażona, a na pewno zaskoczona. Jeszcze kilka sekund temu była przekonana, że pytanie będzie odnosić się co do rodziny, a nie co do jakiegoś mężczyzny. W dodatku byli zaręczeni. Pani Boyle miała w głowie jedynie okropne wspomnienia z przeszłości i bała się, żeby podoba tragedia nie spotkała dziewczyny.
– O-oświadczył? – Powtórzyła niepewnie z wyjątkowo mocnym niemieckim akcentem. Nie potrafiła zapanować nad swoim zdziwieniem. – Kto ci się oświadczył? – Pytała dalej, niepewnie przejmując karty z rąk Frances. Mimowolnie je przetasowała, ale wciąż oczekiwała odpowiedzi na swoje pytanie. Może i dlatego postawiła osoba trzy karty, które miały powiedzieć jej kim był tajemniczy mężczyzna. Otrzymując niezbyt precyzyjne odpowiedzi o kimś, kto potrafił walczyć, ale był raczej otwartym typem. Dopiero po tym rozłożyła dziesiątkę kart i zaczęła je uważnie analizować.
nectar and balm
Dorothea Boyle
Zawód : Szefowa Parszywego; tarocistka
Wiek : 47
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Nie patrzcie na mnie, żem śniada, że mnie spaliło słońce.
Śniada jestem, lecz piękna.
Śniada jestem, lecz piękna.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
Niebieskie oczęta wywróciły się, słysząc pierwsze słowa, jakie uleciały z ust cioteczki. Wpierw była pewna, że usłyszy całą porcję odmów oraz zapewnień o braku czasu, gdy jednak dowiedziała się o co chodzi… Smukłe palce zacisnęły na smagłej dłoni, chcąc dodać Dorothei otuchy w przywoływaniu wspomnień.
- Nie mieszkam w Londynie, lecz w Surrey. Szafirowe Wzgórze znajduje się w okolicach Redhill, a od najbliższego sąsiada dzielą mnie ponad trzy mile. - Odpowiedziała łagodnie, ciepłym tonem głosu. Surrey daleko było do Londynu przepełnionego magipolicją. I już chciała coś dodać, gdy jej głowę nawiedziła jedna myśl. - Ciociu… Wiesz, że różdżkę można zarejestrować na fałszywe dane? Ministerstwo nie posiada zabezpieczeń przeciw eliksirom wspomagającym kłamstwa. Jeśli byś chciała, mogę taki dla Ciebie przyrządzić. - Głos panny Burroughs przycichł, a szaroniebieskie spojrzenie błysnęło. Czasy były ciężkie, trzeba było jakoś sobie z nimi radzić. Czy to podstępem, czy determinacją, Frances w ostatnich dniach odkrywała pełne znaczenie bezpieczeństwa oraz sprytu jaki trzeba w nie włożyć. - Mam nieśmiałka. Znalazłam go poturbowanego w ogrodzie po przeprowadzce i jakoś nie potrafimy się rozstać. - Wyjaśniła z uśmiechem na wspomnienie małego, psotliwego stworzonka, nie lubiącego pozostawiać jej samej choćby na kilka długich godzin.
Ciepły uśmiech wyrysował się na malinowych ustach, gdy kolejne słowa opuściły usta kochanej ciotki. Chciała pokazać pani Boyle, co udało jej się osiągnąć chyba równie mocno jak chciała, aby ta zaznała choć odrobiny oddechu. Wuj był skończonym głupcem, jeśli nie potrafił docenić tak wspaniałej kobiety trwającej u jego boku.
Uśmiechnęła się z wdzięcznością na pochlebstwa, jakie doleciały do jej uszu. Wiele znaczyły dla niej słowa ciotki, zwłaszcza w momencie, gdy jej własna matka nie była chętna do zaakceptowania jej wyborów. Przynajmniej na razie, Frances była przekonana, że jeśli wieści o nadchodzących wydarzeniach dotrą do jej uszu, ta z pewnością zmieni zdanie. - Dziękuję. - Odpowiedziała, a szaroniebieskie spojrzenie zaszkliło się dziwnym wzruszeniem. Eteryczna alchemiczka zawsze należała do dziewcząt wrażliwych, nic więc dziwnego iż pochwałom ciotki udało się ją wzruszyć.
Chwilę później uważnie wodziła spojrzeniem po znanej buzi, wyszukując w niej czegokolwiek, co podpowiedziałoby jej emocje ciotki. Jeśli plan miał się powieść, wszystko musiało być jak najmocniej wiarygodne oraz przekonujące. I panna Burroughs wiedziała, że jeśli nie uda jej się przekonać pani Boyle, z pewnością plan posiadał jakieś niezwykle istotne luki.
- Tak. - Potwierdziła spokojnie, posyłając cioteczce odrobinę nieśmiały uśmiech, jakoby sama jeszcze w pełni nie uwierzyła w minione wydarzenia. I rzeczywistości tak było, nie była jednak pewna czy chodzi o propozycję czy to, co wydarzyło się później. - Pan Wroński. - Wyznała, a uśmiech na jej ustach stał się odrobinę pewniejszy. - Nie wiem czy go znasz, czasem pojawia się w porcie… Ja… Pamiętasz, jak pisałam Ci o tym, że chcieli mnie… no wiesz? - Wzdrygnęła się, na samo wspomnienie łap podłego Willego. - Daniel mnie uratował. Gdyby nie on… - Wolała o tym nie myśleć. Ciche westchnienie uleciało z jej piersi. - Odprowadził mnie po tym pod sam dom. Widzieliśmy się później kilka razy, a gdy okradziono mi mieszkanie, udało mu się odzyskać część moich rzeczy. Zaprzyjaźniliśmy się. To on namówił mnie do wyprowadzki, a gdy miałam wątpliwości zapewniał, że dam sobie radę. - Uśmiech pojawił się na buzi eterycznego dziewczęcia, a szaroniebieskie spojrzenie błysnęło ciepłem. Tego nigdy nie musiała i zapewne nie będzie musiała udawać, darząc Daniela prawdziwą sympatią. - Nie sądziłam, że złoży mi podobną propozycję. - Dodała jeszcze, rumieniąc się na wspomnienie tamtego dnia. Szaroniebieskie spojrzenie niepewnie wodziło od buzi pani Boyle do kart, jakie przed nią rozstawiała. Panna Burroughs zawsze do podobnych rzeczy podchodziła z odpowiednią dozą rezerwy, nie do końca wiedząc, czy faktycznie można było im zawierzyć. W końcu przyszłość wydawała się być mętna, uzależniona od woli czarodziejów, którzy potrafili być niezwykle zmienni. Zamilkła, oczekując słów jakie padną z niemal matczynych ust.
- Nie mieszkam w Londynie, lecz w Surrey. Szafirowe Wzgórze znajduje się w okolicach Redhill, a od najbliższego sąsiada dzielą mnie ponad trzy mile. - Odpowiedziała łagodnie, ciepłym tonem głosu. Surrey daleko było do Londynu przepełnionego magipolicją. I już chciała coś dodać, gdy jej głowę nawiedziła jedna myśl. - Ciociu… Wiesz, że różdżkę można zarejestrować na fałszywe dane? Ministerstwo nie posiada zabezpieczeń przeciw eliksirom wspomagającym kłamstwa. Jeśli byś chciała, mogę taki dla Ciebie przyrządzić. - Głos panny Burroughs przycichł, a szaroniebieskie spojrzenie błysnęło. Czasy były ciężkie, trzeba było jakoś sobie z nimi radzić. Czy to podstępem, czy determinacją, Frances w ostatnich dniach odkrywała pełne znaczenie bezpieczeństwa oraz sprytu jaki trzeba w nie włożyć. - Mam nieśmiałka. Znalazłam go poturbowanego w ogrodzie po przeprowadzce i jakoś nie potrafimy się rozstać. - Wyjaśniła z uśmiechem na wspomnienie małego, psotliwego stworzonka, nie lubiącego pozostawiać jej samej choćby na kilka długich godzin.
Ciepły uśmiech wyrysował się na malinowych ustach, gdy kolejne słowa opuściły usta kochanej ciotki. Chciała pokazać pani Boyle, co udało jej się osiągnąć chyba równie mocno jak chciała, aby ta zaznała choć odrobiny oddechu. Wuj był skończonym głupcem, jeśli nie potrafił docenić tak wspaniałej kobiety trwającej u jego boku.
Uśmiechnęła się z wdzięcznością na pochlebstwa, jakie doleciały do jej uszu. Wiele znaczyły dla niej słowa ciotki, zwłaszcza w momencie, gdy jej własna matka nie była chętna do zaakceptowania jej wyborów. Przynajmniej na razie, Frances była przekonana, że jeśli wieści o nadchodzących wydarzeniach dotrą do jej uszu, ta z pewnością zmieni zdanie. - Dziękuję. - Odpowiedziała, a szaroniebieskie spojrzenie zaszkliło się dziwnym wzruszeniem. Eteryczna alchemiczka zawsze należała do dziewcząt wrażliwych, nic więc dziwnego iż pochwałom ciotki udało się ją wzruszyć.
Chwilę później uważnie wodziła spojrzeniem po znanej buzi, wyszukując w niej czegokolwiek, co podpowiedziałoby jej emocje ciotki. Jeśli plan miał się powieść, wszystko musiało być jak najmocniej wiarygodne oraz przekonujące. I panna Burroughs wiedziała, że jeśli nie uda jej się przekonać pani Boyle, z pewnością plan posiadał jakieś niezwykle istotne luki.
- Tak. - Potwierdziła spokojnie, posyłając cioteczce odrobinę nieśmiały uśmiech, jakoby sama jeszcze w pełni nie uwierzyła w minione wydarzenia. I rzeczywistości tak było, nie była jednak pewna czy chodzi o propozycję czy to, co wydarzyło się później. - Pan Wroński. - Wyznała, a uśmiech na jej ustach stał się odrobinę pewniejszy. - Nie wiem czy go znasz, czasem pojawia się w porcie… Ja… Pamiętasz, jak pisałam Ci o tym, że chcieli mnie… no wiesz? - Wzdrygnęła się, na samo wspomnienie łap podłego Willego. - Daniel mnie uratował. Gdyby nie on… - Wolała o tym nie myśleć. Ciche westchnienie uleciało z jej piersi. - Odprowadził mnie po tym pod sam dom. Widzieliśmy się później kilka razy, a gdy okradziono mi mieszkanie, udało mu się odzyskać część moich rzeczy. Zaprzyjaźniliśmy się. To on namówił mnie do wyprowadzki, a gdy miałam wątpliwości zapewniał, że dam sobie radę. - Uśmiech pojawił się na buzi eterycznego dziewczęcia, a szaroniebieskie spojrzenie błysnęło ciepłem. Tego nigdy nie musiała i zapewne nie będzie musiała udawać, darząc Daniela prawdziwą sympatią. - Nie sądziłam, że złoży mi podobną propozycję. - Dodała jeszcze, rumieniąc się na wspomnienie tamtego dnia. Szaroniebieskie spojrzenie niepewnie wodziło od buzi pani Boyle do kart, jakie przed nią rozstawiała. Panna Burroughs zawsze do podobnych rzeczy podchodziła z odpowiednią dozą rezerwy, nie do końca wiedząc, czy faktycznie można było im zawierzyć. W końcu przyszłość wydawała się być mętna, uzależniona od woli czarodziejów, którzy potrafili być niezwykle zmienni. Zamilkła, oczekując słów jakie padną z niemal matczynych ust.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Właściwie Frances miała rację. Zawsze można było podać fałszywe dane, tylko trzeba było zrobić to wystarczająco dobrze. Westchnęła ciężko. Czy powinna zarejestrować różdżkę? Wahała się. Czy aby na pewno było to bezpieczne? I czy nie zrobiłoby to więcej szkody niż pożytku? Co miała zrobić? Niepewnie przyglądała się swojej ulubienicy nie wiedząc co powinna jej odpowiedzieć. Kiedy Burroughs zaproponowała jej ochroniarza – trafiła w dziesiątkę, więc pewnie i teraz miała w tym wszystkim sporo racji. A jednak, Boyle miała wrażenie, że z jej pechem mogło jej się zdarzyć coś nieprzewidywalnego i niemiłego. A może to tylko strach, do którego nie chciała się przyznać?
– Pomyślę nad tym – zapewniła czarownicę, chcąc zyskać kilka dni więcej na rozmyślania. Musiała dobrze się zastanowić.
Tak czy inaczej, Dorothea chciała odwiedzić Frances… ale na pewno nie chciała zostać zatrzymana ani w drodze do, ani z powrotem i narobić sobie kłopotów. Coś musiała wykombinować. Miała na to czas.
– Ale na pewno cię odwiedzę. Czym tylko rozluźni się tutaj atmosfera – obiecała. – W razie czego napiszę ci list. – Albo z prośbą o wysłanie eliksiru, albo z prośbą o znalezienie dla niej choćby jednej wolnej godziny konkretnego dnia.
Oczy panny Burroughs dziwnie zabłysły. Była bardzo pewna w swoje umiejętności i Dorothea dostrzegła to natychmiast. Na pewno była dobrym alchemikiem, było to oczywiste. Ale w takim razie czy pani Boyle powinna pomyśleć nad zakupieniem u swojej ulubienicy trucizny, którą by mogła wykorzystać przeciwko?... Nie, nie, nie chciała o tym jeszcze myśleć, choć miała tysiące powodów, żeby zabić swojego małżonka.
Uśmiechnęła się, wiedząc że Frances znalazła swojego małego towarzysza. To lepsze niż pies, kuguchar czy jakiekolwiek inne stworzenie, a z całą pewnością mniej problematyczne. Tak przynamniej się wydawało. Dorothea nie miała pojęcia o opiece nad tymi stworzonkami.
– Ale nie zabrałaś go ze sobą? – Zapytała dla pewności. Była ciekawa jak wyglądał taki nieśmiałek, no i jak się zachowywał.
Bardziej martwiła się o to, że nic do tej chwili nie wiedziała o zaręczynach. Ten nieśmiały uśmiech Frances sprawiał, że bała się jeszcze bardziej. Czyżby była zakochana i to po uszy? Zdawało jej się, że pierwszy słyszała nazwisko tajemniczego narzeczonego. Chociaż… tak jakby kojarzyła to imię, ale nie potrafiła jeszcze dopasować do niego twarzy mężczyzny w tym konkretnym momencie.
Boyle była gotowa od razu na niego napaść na niewinnego czarodzieja, przyzwyczajona do tego, że mężczyźni byli zdolni tylko do wykorzystywania kobiet. Kiedy jednak usłyszała całą ich historię z ust Frances, ugryzła się w język. No tak, może jeszcze istnieli porządni mężczyźni. Tacy mężczyźni jak Hagrid czy właśnie ten Wroński. Nie mogła każdego oceniać przez pryzmat pana Boyle’a.
Daniel Wroński. Nie potrafiła wyrzucić tego nazwiska z głowy. Dla pewności, później, powinna rozpytać się wśród gości lokalu o to czy znali tego czarodzieja. Na tę chwilę miała do wyboru tylko karty.
– Rozumiem – przytaknęła blondynce. Z ust Burroughs mężczyzna przypominał kogoś poczciwego i godnego zaufania, ale czy naprawdę taki był?
Wróciła do odczytywania kart, wierząc że te jej nie oszukają. Królowa kielichów, która miała symbolizować Frances. Król kielichów, który symbolizował przyjemne i dobre dni albo opiekuńczą osobę. Król buław zapewne wskazywał na tego mężczyznę. Ku jej zaskoczeniu karty były bardzo pozytywne, wróżba też. Była zaskoczona i nie dowierzała w taki rezultat dobre dwie minuty. Milczała. Kilka razy przechodziła nad nimi dłonią. Czy aby się nie pomyliła? Spojrzała na moment na Frances.
– Jeżeli wyjdziesz za niego… – zaczęła, ale przerwała i jeszcze raz przeszła po kartach wzrokiem. – Jeżeli wyjdziesz za tego mężczyznę to nie popełnisz błędu. To osoba godna zaufania i taka, która chce tobie pomóc. Nie wiem czy ty jesteś pewna tego związku, ale karty mówią, że jeżeli powiesz „tak” to nie zrobisz błędu i będziesz bardzo dobrą małżonką i panią domu. No i na pewno polepszy się twój status – zauważyła, wskazując na kartę, która sugerowała jakiś „awans”. – To jakiś szlachcic z Europy Wschodniej? Bogacz? – Zapytała. W Niemczech, kiedyś, spotykała kilka osób o dość słowiańskim nazwisku zakończonym na „ski”, ale pewna nie była. A może chodziło o to, że był bogaty? Sama już nie była pewna. – Nie wiedzę jednak żadnej informacji o tym czy doczekacie się potomstwa. – W każdym razie karty wyraźnie wskazują na szczęście i spokój.
– Pomyślę nad tym – zapewniła czarownicę, chcąc zyskać kilka dni więcej na rozmyślania. Musiała dobrze się zastanowić.
Tak czy inaczej, Dorothea chciała odwiedzić Frances… ale na pewno nie chciała zostać zatrzymana ani w drodze do, ani z powrotem i narobić sobie kłopotów. Coś musiała wykombinować. Miała na to czas.
– Ale na pewno cię odwiedzę. Czym tylko rozluźni się tutaj atmosfera – obiecała. – W razie czego napiszę ci list. – Albo z prośbą o wysłanie eliksiru, albo z prośbą o znalezienie dla niej choćby jednej wolnej godziny konkretnego dnia.
Oczy panny Burroughs dziwnie zabłysły. Była bardzo pewna w swoje umiejętności i Dorothea dostrzegła to natychmiast. Na pewno była dobrym alchemikiem, było to oczywiste. Ale w takim razie czy pani Boyle powinna pomyśleć nad zakupieniem u swojej ulubienicy trucizny, którą by mogła wykorzystać przeciwko?... Nie, nie, nie chciała o tym jeszcze myśleć, choć miała tysiące powodów, żeby zabić swojego małżonka.
Uśmiechnęła się, wiedząc że Frances znalazła swojego małego towarzysza. To lepsze niż pies, kuguchar czy jakiekolwiek inne stworzenie, a z całą pewnością mniej problematyczne. Tak przynamniej się wydawało. Dorothea nie miała pojęcia o opiece nad tymi stworzonkami.
– Ale nie zabrałaś go ze sobą? – Zapytała dla pewności. Była ciekawa jak wyglądał taki nieśmiałek, no i jak się zachowywał.
Bardziej martwiła się o to, że nic do tej chwili nie wiedziała o zaręczynach. Ten nieśmiały uśmiech Frances sprawiał, że bała się jeszcze bardziej. Czyżby była zakochana i to po uszy? Zdawało jej się, że pierwszy słyszała nazwisko tajemniczego narzeczonego. Chociaż… tak jakby kojarzyła to imię, ale nie potrafiła jeszcze dopasować do niego twarzy mężczyzny w tym konkretnym momencie.
Boyle była gotowa od razu na niego napaść na niewinnego czarodzieja, przyzwyczajona do tego, że mężczyźni byli zdolni tylko do wykorzystywania kobiet. Kiedy jednak usłyszała całą ich historię z ust Frances, ugryzła się w język. No tak, może jeszcze istnieli porządni mężczyźni. Tacy mężczyźni jak Hagrid czy właśnie ten Wroński. Nie mogła każdego oceniać przez pryzmat pana Boyle’a.
Daniel Wroński. Nie potrafiła wyrzucić tego nazwiska z głowy. Dla pewności, później, powinna rozpytać się wśród gości lokalu o to czy znali tego czarodzieja. Na tę chwilę miała do wyboru tylko karty.
– Rozumiem – przytaknęła blondynce. Z ust Burroughs mężczyzna przypominał kogoś poczciwego i godnego zaufania, ale czy naprawdę taki był?
Wróciła do odczytywania kart, wierząc że te jej nie oszukają. Królowa kielichów, która miała symbolizować Frances. Król kielichów, który symbolizował przyjemne i dobre dni albo opiekuńczą osobę. Król buław zapewne wskazywał na tego mężczyznę. Ku jej zaskoczeniu karty były bardzo pozytywne, wróżba też. Była zaskoczona i nie dowierzała w taki rezultat dobre dwie minuty. Milczała. Kilka razy przechodziła nad nimi dłonią. Czy aby się nie pomyliła? Spojrzała na moment na Frances.
– Jeżeli wyjdziesz za niego… – zaczęła, ale przerwała i jeszcze raz przeszła po kartach wzrokiem. – Jeżeli wyjdziesz za tego mężczyznę to nie popełnisz błędu. To osoba godna zaufania i taka, która chce tobie pomóc. Nie wiem czy ty jesteś pewna tego związku, ale karty mówią, że jeżeli powiesz „tak” to nie zrobisz błędu i będziesz bardzo dobrą małżonką i panią domu. No i na pewno polepszy się twój status – zauważyła, wskazując na kartę, która sugerowała jakiś „awans”. – To jakiś szlachcic z Europy Wschodniej? Bogacz? – Zapytała. W Niemczech, kiedyś, spotykała kilka osób o dość słowiańskim nazwisku zakończonym na „ski”, ale pewna nie była. A może chodziło o to, że był bogaty? Sama już nie była pewna. – Nie wiedzę jednak żadnej informacji o tym czy doczekacie się potomstwa. – W każdym razie karty wyraźnie wskazują na szczęście i spokój.
nectar and balm
Dorothea Boyle
Zawód : Szefowa Parszywego; tarocistka
Wiek : 47
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Nie patrzcie na mnie, żem śniada, że mnie spaliło słońce.
Śniada jestem, lecz piękna.
Śniada jestem, lecz piękna.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
Panna Burroughs skinęła głową na słowa, jakie uciekły z ust cioteczki. Była gotowa pomóc jej swoimi umiejętnościami w każdej kwestii, która mogła jawić się jako problematyczna. Fances doskonale wiedziała, ile zawdzięczają pani Boyle. Jej, a nie wujowi, mimo iż teoretycznie to z nim łączyły ich bliskie więzi. Boyle jednak był równie parszywy co jego tawerna, a wszelka dobroć wychodziła głównie z rąk jej żony. Trzeba byłoby być głupim, aby o tym nie wiedzieć, a eteryczna alchemiczka z pewnością do głupich nie należała.
Ciepły uśmiech wyrysował się na jej ustach.
- Odwiedź, będę czekać na informację. - Odpowiedziała ciepło, pokrzepiającym tonem głosu. Chciała, by Dorothea mogła zaznać odrobiny odpoczynku z dala od paskudnego, śmierdzącego portu. Z dala od pijanego Boyle’a oraz problemów, jakie potrafił ściągnąć na czyjeś ramiona. Sama, z własnego doświadczenia, doskonale wiedziała, że od portu czasem trzeba odetchnąć.
- Nie, nie zabrałam go dzisiaj. - Zaczęła, szaroniebieskie spojrzenie ogniskując na buzi cioteczki. - Jest dość ciekawski, dopiero uczę go tego, jak powinien zachowywać się gdy gdzieś wychodzimy… One umieją otwierać zamki, wolę aby nie zwracał na siebie większej uwagi w trosce o jego bezpieczeństwo. - Wyjaśniła, wzruszając delikatnie wątłymi ramionami. Nie chciała, by Nicolas zwrócił na siebie uwagę nieodpowiednich osób, które mogłyby zechcieć użyć go do własnych działań. Trening zaproponowany przez Cilliana dawał odpowiednie rezultaty, ciężko jednak było poskromić ciekawość zwierzątka.
Panna Burroughs doskonale wiedziała, że niespodziewana wiadomość o zaręczynach może być odrobinę… zaskakująca. Z drugiej jednak strony miała wrażenie, iż nie powinno być o niczym dziwnym - w ostatnich miesiącach ograniczała kontakt z rodziną do minimum, nie raz nie odzywając się przez długie tygodnie. Była pewna, że ich plan nie posiada żadnych, większych luk.
Z zaciekawieniem przyglądała się kolorowym kartom, rozłożonym na stole. Nigdy nie wierzyła w ich możliwości, teraz jednak w jej życiu przewijało się tyle niespodziewanych rzeczy, że skłonna była zapoznać się z ich działaniem. Każde, nawet najmniejsze światełko dotyczące przyszłości zdawało się dla niej być istotnym, zwłaszcza z planami jakie powoli snuła. Nie znała ich znaczenia; nie miała pojęcia czego dotyczą poszczególne karty, wzory bądź miejsce, w którym przyszło im leżeć. W tym momencie zdana była w pełni na umiejętności pani Boyle.
Z dziwnym, nieznanym wcześniej podenerwowaniem, uważnie wsłuchiwała się w słowa padające z ust ciotki, zastanawiając się nad ich znaczeniem. To, że Wroński był godzien zaufania doskonale wiedziała. Ze wszystkich znanych jej osób to jego darzyła największą jego porcją. Doskonale wiedziała również, iż nie odmówiłby jej pomocy, czego faktem był śmiały plan małżeństwa. Ciche westchnienie wyrwało się z kobiecej piersi, a niepewny uśmiech pojawił się na jej twarzy.
- Jego rodzina jest czystokrwista i chyba pochodzi z tamtych stron, ale nigdy nie wnikałam w dokładne historie… Ponoć mają smykałkę do handlu, sam Daniel prowadzi jakieś interesy, ale nie wypytywałam go o zawartość jego skrytki, to… - Nieodpowiednie, nie połączone z wysnutym planem, niezręczne do rozmowy… Określeń było wiele, nie wypowiedziała jednak żadnego z nich. - To nie ma dla mnie większego znaczenia. - Dokończyła myśl, a delikatny rumieniec przyozdobił jej twarz. Na wspomnienie potomstwa coś nieprzyjemnie ukuło gdzieś w środku, Frances postanowiła jednak zignorować to uczucie. Nie potrzebne, mogące doprowadzić jedynie do komplikacji których oboje nie chcieli. Chyba.
- To chyba dobra wróżba, prawda? - Spytała niepewnie, spojrzenie lokując w ciemnych oczach cioteczki. Nie znała się na kartach, słowa ciotki brzmiały jednak jak dość przyjemna wizja czegoś, co mogło się wydarzyć. Wahanie przez chwilę widniało na jasnej twarzy. - Jedyna wątpliwość… - Zaczęła niepewnie, uciekając wzrokiem gdzieś na kolorowe rysunki kart. - Wiem, że to wspaniały czarodziej, mam wrażenie, że odnalazłam w nim bratnią duszę. - A raczej jestem tego pewna od momentu, gdy pod wpływem eliksiru zagłębili się w niezwykle prywatne tematy. - Wiem też, że przy nim będę bezpieczna… Nie mam jednak pewności, czy zasłużyłam na całe dobro, jakie od niego dostaję. - Wyznała, wzruszając delikatnie wątłymi ramionami. Daniel od dawna pełnił dziwną rolę jej prywatnego rycerza, gotowego nieść jej pomoc gdy tylko jej potrzebowała. A ona nie sądziła, aby kiedykolwiek byłaby w stanie się mu odwdzięczyć, zwłaszcza teraz, po tej śmiałej propozycji jaką jej złożył.
Ciepły uśmiech wyrysował się na jej ustach.
- Odwiedź, będę czekać na informację. - Odpowiedziała ciepło, pokrzepiającym tonem głosu. Chciała, by Dorothea mogła zaznać odrobiny odpoczynku z dala od paskudnego, śmierdzącego portu. Z dala od pijanego Boyle’a oraz problemów, jakie potrafił ściągnąć na czyjeś ramiona. Sama, z własnego doświadczenia, doskonale wiedziała, że od portu czasem trzeba odetchnąć.
- Nie, nie zabrałam go dzisiaj. - Zaczęła, szaroniebieskie spojrzenie ogniskując na buzi cioteczki. - Jest dość ciekawski, dopiero uczę go tego, jak powinien zachowywać się gdy gdzieś wychodzimy… One umieją otwierać zamki, wolę aby nie zwracał na siebie większej uwagi w trosce o jego bezpieczeństwo. - Wyjaśniła, wzruszając delikatnie wątłymi ramionami. Nie chciała, by Nicolas zwrócił na siebie uwagę nieodpowiednich osób, które mogłyby zechcieć użyć go do własnych działań. Trening zaproponowany przez Cilliana dawał odpowiednie rezultaty, ciężko jednak było poskromić ciekawość zwierzątka.
Panna Burroughs doskonale wiedziała, że niespodziewana wiadomość o zaręczynach może być odrobinę… zaskakująca. Z drugiej jednak strony miała wrażenie, iż nie powinno być o niczym dziwnym - w ostatnich miesiącach ograniczała kontakt z rodziną do minimum, nie raz nie odzywając się przez długie tygodnie. Była pewna, że ich plan nie posiada żadnych, większych luk.
Z zaciekawieniem przyglądała się kolorowym kartom, rozłożonym na stole. Nigdy nie wierzyła w ich możliwości, teraz jednak w jej życiu przewijało się tyle niespodziewanych rzeczy, że skłonna była zapoznać się z ich działaniem. Każde, nawet najmniejsze światełko dotyczące przyszłości zdawało się dla niej być istotnym, zwłaszcza z planami jakie powoli snuła. Nie znała ich znaczenia; nie miała pojęcia czego dotyczą poszczególne karty, wzory bądź miejsce, w którym przyszło im leżeć. W tym momencie zdana była w pełni na umiejętności pani Boyle.
Z dziwnym, nieznanym wcześniej podenerwowaniem, uważnie wsłuchiwała się w słowa padające z ust ciotki, zastanawiając się nad ich znaczeniem. To, że Wroński był godzien zaufania doskonale wiedziała. Ze wszystkich znanych jej osób to jego darzyła największą jego porcją. Doskonale wiedziała również, iż nie odmówiłby jej pomocy, czego faktem był śmiały plan małżeństwa. Ciche westchnienie wyrwało się z kobiecej piersi, a niepewny uśmiech pojawił się na jej twarzy.
- Jego rodzina jest czystokrwista i chyba pochodzi z tamtych stron, ale nigdy nie wnikałam w dokładne historie… Ponoć mają smykałkę do handlu, sam Daniel prowadzi jakieś interesy, ale nie wypytywałam go o zawartość jego skrytki, to… - Nieodpowiednie, nie połączone z wysnutym planem, niezręczne do rozmowy… Określeń było wiele, nie wypowiedziała jednak żadnego z nich. - To nie ma dla mnie większego znaczenia. - Dokończyła myśl, a delikatny rumieniec przyozdobił jej twarz. Na wspomnienie potomstwa coś nieprzyjemnie ukuło gdzieś w środku, Frances postanowiła jednak zignorować to uczucie. Nie potrzebne, mogące doprowadzić jedynie do komplikacji których oboje nie chcieli. Chyba.
- To chyba dobra wróżba, prawda? - Spytała niepewnie, spojrzenie lokując w ciemnych oczach cioteczki. Nie znała się na kartach, słowa ciotki brzmiały jednak jak dość przyjemna wizja czegoś, co mogło się wydarzyć. Wahanie przez chwilę widniało na jasnej twarzy. - Jedyna wątpliwość… - Zaczęła niepewnie, uciekając wzrokiem gdzieś na kolorowe rysunki kart. - Wiem, że to wspaniały czarodziej, mam wrażenie, że odnalazłam w nim bratnią duszę. - A raczej jestem tego pewna od momentu, gdy pod wpływem eliksiru zagłębili się w niezwykle prywatne tematy. - Wiem też, że przy nim będę bezpieczna… Nie mam jednak pewności, czy zasłużyłam na całe dobro, jakie od niego dostaję. - Wyznała, wzruszając delikatnie wątłymi ramionami. Daniel od dawna pełnił dziwną rolę jej prywatnego rycerza, gotowego nieść jej pomoc gdy tylko jej potrzebowała. A ona nie sądziła, aby kiedykolwiek byłaby w stanie się mu odwdzięczyć, zwłaszcza teraz, po tej śmiałej propozycji jaką jej złożył.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zakończyła kwestię zaproszenia przyjemnym uśmiechem. Martwiło ją jedynie to, że sytuacja w lokalu i w Londynie mogła się w każdej chwili tak bardzo się skomplikować, że w ogóle nie znalazłaby czasu dla swojej ukochanej czarownicy. Każdego dnia miała do czynienia z coraz większymi burdami. Stolica nie była już taka bezpieczna. Na całe szczęście na straży stał Hagrid. Właśnie sobie o nim przypomniała.
– Och, przy okazji, zapomniałabym. Twój przyjaciel okazał się bardzo cennym pracownikiem – poruszyła temat olbrzyma. Jej słowa nie były w stanie wyrazić całej wdzięczności wobec tego, co zrobiła dla niej Frances. – Dziękuję – dodała szczerze, bo gdyby nie panna Burroughs miałaby znacznie więcej problemów na głowie. Na tę chwilę olbrzym nie sprawiał problemów i był bardzo pracowity… choć specyficzny.
Wiadomość o tym, że nieśmiałek jest w stanie otworzyć zamki sprawiło, że Dorothea natychmiast się wyprostowała i poprawiła w miejscu. Czy byłby w stanie otworzyć tę kurę z kuchni, w której Boyle coś chował? Albo chociaż spróbować?
– Zamki? – Powtórzyła za blondynką, a na twarzy malowało jej się wielkie zainteresowanie. Chwilę wahała się nad tym czy napomknąć dziewczynie o tajemniczej figurce, której nikt nie potrafił otworzyć. – Zwykłe zamki? – Zapytała dla pewności. – Pamiętasz… Pamiętasz tę brzydką figurkę kury czy tam kurczaka? Tę z kuchni? Byłby w stanie ją jakoś otworzyć? Tę, której nikt nie jest w stanie? – Dopytywała dalej, nie czekając na odpowiedź na poprzednie pytania.
Swoimi pytaniami mogła wyjść na głupią, ale kto pytał nie błądził. Być może było to niepoprawne, ale musiała myśleć o wszystkim. Próbowała niemal każdej metody. Może otwarcie tej figurki wcale nie było takie trudne jak się wydawało? Może Boyle sobie robił z nich żarty i obserwował ich przez szparkę od klucza? Wyglądał na głupiego, ale był szczwany jak lis. To byłoby w jego stylu.
Entuzjazm spowodowany nieśmiałkiem prysł w momencie, kiedy usłyszała o oświadczynach. Nie wiedziała czy się cieszyć. Martwiła się o młodą Burroughs, ponieważ całe jej życie było usłane problemami związanymi z mężczyznami. Nie chciała, żeby skończyła tak samo jak ona… Pierwszy raz w życiu pani Boyle nie była pewna tego czy karty jej nie oszukały. Bo co jeżeli tak zrobiły? Nie, nie, niemal nigdy nie kłamały, a jeżeli to robiły – była to wina osoby, której się wróżyło. Niektórzy nie podchodzili do kart poważnie. Frances jednak nie zachowałaby się w taki sposób. Wydawała się być poważna.
Piwne spojrzenie uważnie śledziło każdy ruch na twarzy czarownicy siedzącej naprzeciw niej. Jej rumieńce zdawały się być szczere, co jednocześnie wzbudzało mieszankę strachu i radości pani Boyle. Spojrzała jeszcze raz w karty w poszukiwaniu nieodkrytych jeszcze informacji. Dopiero po chwili zdecydowała się rozdać jeszcze trzy dodatkowe karty.
– Rozumiem – odpowiedziała blondynce. Czystokrwista rodzina brzmiała godnie i porządnie. Czarodziej z takiego domu nie powinien się źle zachowywać wobec tak pięknej czarownicy jaką była Frances. Prawda? Dorothea martwiła się. Mężczyznom nie można było ufać. Życiowe doświadczenie tak jej podpowiadało. Ale karty… karty mówiły, że wszystko miało być w należytym porządku. – To dobrze, że jest z dobrej rodziny – dodała po chwili, śledząc palcami po kolejnych kartach. Sytuacja w jakiej znalazła się Frances przypomniała pani Boyle o dawnych zauroczeniu w czystokrwistym czarodzieju. Fudge. Tak się nazywał. Gdyby tylko nie był skłonny do brawury… byłaby szczęśliwą kobietą i nie siedziałaby teraz w Parszywym. Ale gdyby nie śmierć Fudge’a i poznanie Boyle’a, nie byłaby w stanie poznać Frances. Oby tylko podobna sytuacja nie spotkała jej ukochanej Burroughs.
Wróżba, bez wątpienia, była dobra i pomyślna. Dziesięciokrotne sprawdzanie kart tylko to potwierdzało. Wiele klientów mogłoby pozazdrościć czarownicy tak udanej przyszłości, nawet sama Dorothea. Rozumiała dlaczego dziewczyna miała wątpliwości. Każdy zapytałby siebie o to samo w takiej sytuacji. Mężczyźni byli gnojkami. Rzadko kiedy pojawiali się ci porządni. Czy taki pojawił się przed dziewczyną? Boyle natychmiast uchwyciła swoją ulubienicę za dłoń w geście dodania odwagi.
– Frances Burroughs, nawet nie miej takich wątpliwości – zagroziła niczym nauczycielka i matka. Nawet jeżeli sama się bała o jej dobre, nie mogła pozwolić na to, żeby dziewczyna miała wobec siebie wątpliwości. – Karty – tu wskazała na te trzy dodatkowe – mówią, że będziesz bezpieczna i wszystko będzie dobrze. Zasłużyłaś na wszystko co najlepsze. Jesteś piękną kobietą, utalentowaną. Nie masz prawa myśleć o sobie w taki sposób.
Nie żartowała, była bardzo poważna. O blasku świec jej słowa brzmiały jeszcze groźniej, a piwne oczy przypominały oczy kota.
– Mam dla ciebie tylko jedną poradę, której nie musisz brać do serca, ale weź pod uwagę. Nie zakochuj się. Trochę chłodu kobiecie nigdy nie zaszkodziło. Jeżeli jednak już się zakochałaś, nie dawaj mu całej miłości od razu. Mężczyźni są jak dzieci – poradziła. – Czym odkryją wszystkie możliwości gry, zabawka im się nudzi.
– Och, przy okazji, zapomniałabym. Twój przyjaciel okazał się bardzo cennym pracownikiem – poruszyła temat olbrzyma. Jej słowa nie były w stanie wyrazić całej wdzięczności wobec tego, co zrobiła dla niej Frances. – Dziękuję – dodała szczerze, bo gdyby nie panna Burroughs miałaby znacznie więcej problemów na głowie. Na tę chwilę olbrzym nie sprawiał problemów i był bardzo pracowity… choć specyficzny.
Wiadomość o tym, że nieśmiałek jest w stanie otworzyć zamki sprawiło, że Dorothea natychmiast się wyprostowała i poprawiła w miejscu. Czy byłby w stanie otworzyć tę kurę z kuchni, w której Boyle coś chował? Albo chociaż spróbować?
– Zamki? – Powtórzyła za blondynką, a na twarzy malowało jej się wielkie zainteresowanie. Chwilę wahała się nad tym czy napomknąć dziewczynie o tajemniczej figurce, której nikt nie potrafił otworzyć. – Zwykłe zamki? – Zapytała dla pewności. – Pamiętasz… Pamiętasz tę brzydką figurkę kury czy tam kurczaka? Tę z kuchni? Byłby w stanie ją jakoś otworzyć? Tę, której nikt nie jest w stanie? – Dopytywała dalej, nie czekając na odpowiedź na poprzednie pytania.
Swoimi pytaniami mogła wyjść na głupią, ale kto pytał nie błądził. Być może było to niepoprawne, ale musiała myśleć o wszystkim. Próbowała niemal każdej metody. Może otwarcie tej figurki wcale nie było takie trudne jak się wydawało? Może Boyle sobie robił z nich żarty i obserwował ich przez szparkę od klucza? Wyglądał na głupiego, ale był szczwany jak lis. To byłoby w jego stylu.
Entuzjazm spowodowany nieśmiałkiem prysł w momencie, kiedy usłyszała o oświadczynach. Nie wiedziała czy się cieszyć. Martwiła się o młodą Burroughs, ponieważ całe jej życie było usłane problemami związanymi z mężczyznami. Nie chciała, żeby skończyła tak samo jak ona… Pierwszy raz w życiu pani Boyle nie była pewna tego czy karty jej nie oszukały. Bo co jeżeli tak zrobiły? Nie, nie, niemal nigdy nie kłamały, a jeżeli to robiły – była to wina osoby, której się wróżyło. Niektórzy nie podchodzili do kart poważnie. Frances jednak nie zachowałaby się w taki sposób. Wydawała się być poważna.
Piwne spojrzenie uważnie śledziło każdy ruch na twarzy czarownicy siedzącej naprzeciw niej. Jej rumieńce zdawały się być szczere, co jednocześnie wzbudzało mieszankę strachu i radości pani Boyle. Spojrzała jeszcze raz w karty w poszukiwaniu nieodkrytych jeszcze informacji. Dopiero po chwili zdecydowała się rozdać jeszcze trzy dodatkowe karty.
– Rozumiem – odpowiedziała blondynce. Czystokrwista rodzina brzmiała godnie i porządnie. Czarodziej z takiego domu nie powinien się źle zachowywać wobec tak pięknej czarownicy jaką była Frances. Prawda? Dorothea martwiła się. Mężczyznom nie można było ufać. Życiowe doświadczenie tak jej podpowiadało. Ale karty… karty mówiły, że wszystko miało być w należytym porządku. – To dobrze, że jest z dobrej rodziny – dodała po chwili, śledząc palcami po kolejnych kartach. Sytuacja w jakiej znalazła się Frances przypomniała pani Boyle o dawnych zauroczeniu w czystokrwistym czarodzieju. Fudge. Tak się nazywał. Gdyby tylko nie był skłonny do brawury… byłaby szczęśliwą kobietą i nie siedziałaby teraz w Parszywym. Ale gdyby nie śmierć Fudge’a i poznanie Boyle’a, nie byłaby w stanie poznać Frances. Oby tylko podobna sytuacja nie spotkała jej ukochanej Burroughs.
Wróżba, bez wątpienia, była dobra i pomyślna. Dziesięciokrotne sprawdzanie kart tylko to potwierdzało. Wiele klientów mogłoby pozazdrościć czarownicy tak udanej przyszłości, nawet sama Dorothea. Rozumiała dlaczego dziewczyna miała wątpliwości. Każdy zapytałby siebie o to samo w takiej sytuacji. Mężczyźni byli gnojkami. Rzadko kiedy pojawiali się ci porządni. Czy taki pojawił się przed dziewczyną? Boyle natychmiast uchwyciła swoją ulubienicę za dłoń w geście dodania odwagi.
– Frances Burroughs, nawet nie miej takich wątpliwości – zagroziła niczym nauczycielka i matka. Nawet jeżeli sama się bała o jej dobre, nie mogła pozwolić na to, żeby dziewczyna miała wobec siebie wątpliwości. – Karty – tu wskazała na te trzy dodatkowe – mówią, że będziesz bezpieczna i wszystko będzie dobrze. Zasłużyłaś na wszystko co najlepsze. Jesteś piękną kobietą, utalentowaną. Nie masz prawa myśleć o sobie w taki sposób.
Nie żartowała, była bardzo poważna. O blasku świec jej słowa brzmiały jeszcze groźniej, a piwne oczy przypominały oczy kota.
– Mam dla ciebie tylko jedną poradę, której nie musisz brać do serca, ale weź pod uwagę. Nie zakochuj się. Trochę chłodu kobiecie nigdy nie zaszkodziło. Jeżeli jednak już się zakochałaś, nie dawaj mu całej miłości od razu. Mężczyźni są jak dzieci – poradziła. – Czym odkryją wszystkie możliwości gry, zabawka im się nudzi.
nectar and balm
Dorothea Boyle
Zawód : Szefowa Parszywego; tarocistka
Wiek : 47
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Nie patrzcie na mnie, żem śniada, że mnie spaliło słońce.
Śniada jestem, lecz piękna.
Śniada jestem, lecz piękna.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
Ciepły uśmiech pojawił się na ustach eterycznego dziewczęcia, faktycznie zadowolonego z obrotu wydarzeń.
- Cieszę się, że sprawdza się w pracy. Widziałam się z nim ostatnio, on również chwali sobie pracę u Ciebie. - Odpowiedziała radośnie. Cieszyła się, że tej dwójce przyszło się dogadać. Pani Boyle miała pomoc, której potrzebowała, a tak poczciwa dusza jak Rubeus posiadała dach nad głową, trochę pieniądza oraz czujne oko Dorothei nad sobą. - Nie masz za co dziękować, ciociu. - Dodała ciepło. Jak wujowi by nie pomogła, tak nie widziała najmniejszych problemów, żeby pomóc cioci. Domyślała się, jak ciężko musi być prowadzić takie miejsce, a pani Boyle zasłużyła na wiele więcej.
Eteryczne dziewczę kiwnęło głową w potwierdzeniu swoich słów.
- Jeśli nie są zaczarowane, powinien sobie z tym poradzić. - Potwierdziła, pewna co do umiejętności Nicolsa. Frances uczyła go tej umiejętności na wszelki wypadek, gdyby kiedyś okazała się potrzebna. Nie wiadomo, co przyniosą te ciężkie, niestabilne czasy, w jakich przyszło im żyć.
- Pamiętam... Jeśli jest tam nawet niewielki zamek, Nicolas powinien go znaleźć... A jeśli jemu się nie uda... Znam kilka mikstur i substancji, które hipotetycznie byłyby w stanie otworzyć figurkę. Jeśli byś chciała, możemy kiedyś spróbować. - Nieśmiało zaproponowała, niemal pewna, że mikstura buchorożca bądź silne, żrące kwasy byłyby w stanie poradzić sobie ze zwykłą figurką, nawet jeśli nałożono na nie jakieś niewielkie zaklęcie zabezpieczające... Nie podejrzewała Boyle o skomplikowane klątwy bądź zaklęcia. Była gotowa pomóc, jeśli dla cioci było to czymś istotnym.
Z delikatnym uśmiechem na ustach kiwnęła głową, na wspomnienie dobrej rodziny. Wiedziała, że prawda była odrobinę inna, nie chciała jednak niepokoić ciotki. Z resztą, biorąc pod uwagę fakt, iż Dan nie utrzymywał kontaktu z rodziną, Frances była niemal pewna, iż nie przyjdzie ich nigdy poznać. W końcu, małżeństwo miało skończyć się po kilku miesiącach, ona będzie miała nowe, czystokrwiste nazwisko, a on... Cóż, tego jeszcze nie wiedziała.
Ciche westchnienie wyrwało się z jej ust, a smukłe palce odpowiedziały na pokrzepiający uścisk dłoni. W miarę, jak kolejne słowa opuszczały usta pani Boyle, szaroniebieskie spojrzenie eterycznej alchemiczki zaszkliło się czystym, szczerym wzruszeniem. Nie przywykła do podobnych, ciepły słów. Nie przywykła do wsparcia oraz tego dziwnego ciepła, powiązanego z przebywaniem w towarzystwie Dorothei. Rodzinnego ciepła, jakże rzadko otrzymywanego ze strony ciągle chorującej matki.
Otoczenie świec oraz błysk w znanym oku nie wydały jej się groźne, mimo iż pozornie można byłoby tak uznać. Frances ostrożnie wstała z miejsca, by podejść do cioteczki. Przykucnęła przy jej krześle, by mocno otoczyć talię pani Boyle swoimi ramionami, wtulając się w jej, niemal matczyną, pierś. Wzięła głęboki wdech, próbując powstrzymać łzy wzruszenia napływające do jej oczu. Nie szło jej jednak za dobrze, to też mocniej wtuliła twarz w ciało cioteczki, chcąc ukryć przednią wzruszenie.
- Dziękuję, ciociu. - Za wróżbę, za wiarę, za ciepło oraz rady. Za wszystko, czego brakowało jej od tak dawna. Wątłe ramiona mocniej owinęły się wokół talii pani Boyle. Parszywy nie był miejscem na czułości, panna Burroughs była jednak pewna, że w tym niewielkim pomieszczeniu mogą sobie pozwolić na to, za czym tak bardzo tęskniła w ostatnich miesiącach.
- Ja... - Zaczęła niepewnie, po tym jak wybrzmiała udzielona jej rada. Całkiem mądra biorąc pod uwagę zawarty między nimi układ. Coś jednak, nie pasowało jej w tym wszystkim. Nie miała doświadczenia w relacjach z mężczyznami, nieznane jej były głębokie uczucia. Ciche westchnienie opuściło jej pierś, a dziewczyna uniosła głowę, by zerknąć na ciocię.
- Nigdy nie byłam w bliskiej relacji z mężczyzną... Nie wiem, czy potrafiłabym poznać to uczucie, o którym mówisz. To wszystko... jest zupełnie dla mnie nowe. - Wyznała, nawet jeśli była pewna iż podobne wyznanie nie powinno jej zadziwić. Nigdy nie należała do dziewcząt śmiałych, skorych do oglądania się za chłopcami, o wiele bardziej woląc alchemiczne podręczniki. I to skutkowało dziwnym zagubieniem, w jakim się znajdowała.
- Cieszę się, że sprawdza się w pracy. Widziałam się z nim ostatnio, on również chwali sobie pracę u Ciebie. - Odpowiedziała radośnie. Cieszyła się, że tej dwójce przyszło się dogadać. Pani Boyle miała pomoc, której potrzebowała, a tak poczciwa dusza jak Rubeus posiadała dach nad głową, trochę pieniądza oraz czujne oko Dorothei nad sobą. - Nie masz za co dziękować, ciociu. - Dodała ciepło. Jak wujowi by nie pomogła, tak nie widziała najmniejszych problemów, żeby pomóc cioci. Domyślała się, jak ciężko musi być prowadzić takie miejsce, a pani Boyle zasłużyła na wiele więcej.
Eteryczne dziewczę kiwnęło głową w potwierdzeniu swoich słów.
- Jeśli nie są zaczarowane, powinien sobie z tym poradzić. - Potwierdziła, pewna co do umiejętności Nicolsa. Frances uczyła go tej umiejętności na wszelki wypadek, gdyby kiedyś okazała się potrzebna. Nie wiadomo, co przyniosą te ciężkie, niestabilne czasy, w jakich przyszło im żyć.
- Pamiętam... Jeśli jest tam nawet niewielki zamek, Nicolas powinien go znaleźć... A jeśli jemu się nie uda... Znam kilka mikstur i substancji, które hipotetycznie byłyby w stanie otworzyć figurkę. Jeśli byś chciała, możemy kiedyś spróbować. - Nieśmiało zaproponowała, niemal pewna, że mikstura buchorożca bądź silne, żrące kwasy byłyby w stanie poradzić sobie ze zwykłą figurką, nawet jeśli nałożono na nie jakieś niewielkie zaklęcie zabezpieczające... Nie podejrzewała Boyle o skomplikowane klątwy bądź zaklęcia. Była gotowa pomóc, jeśli dla cioci było to czymś istotnym.
Z delikatnym uśmiechem na ustach kiwnęła głową, na wspomnienie dobrej rodziny. Wiedziała, że prawda była odrobinę inna, nie chciała jednak niepokoić ciotki. Z resztą, biorąc pod uwagę fakt, iż Dan nie utrzymywał kontaktu z rodziną, Frances była niemal pewna, iż nie przyjdzie ich nigdy poznać. W końcu, małżeństwo miało skończyć się po kilku miesiącach, ona będzie miała nowe, czystokrwiste nazwisko, a on... Cóż, tego jeszcze nie wiedziała.
Ciche westchnienie wyrwało się z jej ust, a smukłe palce odpowiedziały na pokrzepiający uścisk dłoni. W miarę, jak kolejne słowa opuszczały usta pani Boyle, szaroniebieskie spojrzenie eterycznej alchemiczki zaszkliło się czystym, szczerym wzruszeniem. Nie przywykła do podobnych, ciepły słów. Nie przywykła do wsparcia oraz tego dziwnego ciepła, powiązanego z przebywaniem w towarzystwie Dorothei. Rodzinnego ciepła, jakże rzadko otrzymywanego ze strony ciągle chorującej matki.
Otoczenie świec oraz błysk w znanym oku nie wydały jej się groźne, mimo iż pozornie można byłoby tak uznać. Frances ostrożnie wstała z miejsca, by podejść do cioteczki. Przykucnęła przy jej krześle, by mocno otoczyć talię pani Boyle swoimi ramionami, wtulając się w jej, niemal matczyną, pierś. Wzięła głęboki wdech, próbując powstrzymać łzy wzruszenia napływające do jej oczu. Nie szło jej jednak za dobrze, to też mocniej wtuliła twarz w ciało cioteczki, chcąc ukryć przednią wzruszenie.
- Dziękuję, ciociu. - Za wróżbę, za wiarę, za ciepło oraz rady. Za wszystko, czego brakowało jej od tak dawna. Wątłe ramiona mocniej owinęły się wokół talii pani Boyle. Parszywy nie był miejscem na czułości, panna Burroughs była jednak pewna, że w tym niewielkim pomieszczeniu mogą sobie pozwolić na to, za czym tak bardzo tęskniła w ostatnich miesiącach.
- Ja... - Zaczęła niepewnie, po tym jak wybrzmiała udzielona jej rada. Całkiem mądra biorąc pod uwagę zawarty między nimi układ. Coś jednak, nie pasowało jej w tym wszystkim. Nie miała doświadczenia w relacjach z mężczyznami, nieznane jej były głębokie uczucia. Ciche westchnienie opuściło jej pierś, a dziewczyna uniosła głowę, by zerknąć na ciocię.
- Nigdy nie byłam w bliskiej relacji z mężczyzną... Nie wiem, czy potrafiłabym poznać to uczucie, o którym mówisz. To wszystko... jest zupełnie dla mnie nowe. - Wyznała, nawet jeśli była pewna iż podobne wyznanie nie powinno jej zadziwić. Nigdy nie należała do dziewcząt śmiałych, skorych do oglądania się za chłopcami, o wiele bardziej woląc alchemiczne podręczniki. I to skutkowało dziwnym zagubieniem, w jakim się znajdowała.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Cieszyło ją to, że przynajmniej niektórzy pracownicy byli z niej zadowoleni. Hagrid był jednak jedną z niewielu osób, które nie miały nic przeciwko niej samej. Choć może było tak dlatego, że zwyczajnie był pomocny i traktowała go… milej niż innych. Musiała jednak przyznać, przed samą sobą, że nie spodziewała się nigdy zatrudnić tutaj półolbrzyma, a teraz żałowała, że nie zrobiła tego wcześniej. Wielkość i siła, nawet w magicznym świecie budziły podziw. Szkoda, wielka szkoda, że tak się spóźniła ze swoją oceną. Miałaby mniej zmartwień na głowie, a i mniej zmarszczek.
Radość szybko minęła, kiedy usłyszała, że nieśmiałek mógł otworzyć tylko niezaczarowane zamki. Niech to! Tak blisko, a tak daleko! Miała wrażenie, że przeklęta kura była strzeżona jakimś zaklęciem. Silnym czy nie – nie miała pojęcia. Dotychczas nie potrafiła jej otworzyć. Ani ona, ani Philippa, ani nikt inny. Ale jakie zaklęcie ją chroniło? Zacisnęła usta i chwilę rozmyślała nad tym czy w ogóle warto było męczyć nowego towarzysza Frances. Z drugiej strony, jej ulubienica sugerowała, że jeżeli Nicolas nie mógłby sobie poradzić, to zawsze mogła ona. A przecież była wyjątkowo mądrą czarownicą.
– Hmm… – zamyśliła się na głos. Wciąż rozważała wszystkie opcje. – Myślisz, że eliksiry dałyby radę? – Dopytała dla pewności. Kto wie, może kwestia otwarcia figurki wcale nie była taka ciężka. Ale czy istniały takie eliksiry? Miała podstawową lub nawet znikomą wiedzę o nich i zwyczajnie nie była w stanie przypomnieć sobie istnienia jakiejkolwiek mikstury, która mogłaby kojarzyć się z otwieraniem zamków. – Mogłybyśmy. Ale tylko w wolnym dla ciebie czasie – dodała natychmiast. Na pewno nie chciała przeszkadzać jej w pracy, ani tym bardziej zaprzątać głowę jakimiś drobiazgami z Parszywego. Dorothea była przekonana, że Burroughs powinna pojawiać się w tym lokalu jak najrzadziej, żeby nie ściągnęła na siebie złej opinii. Praca z profesorem wymagała dobrego wizerunku.
Zauważyła szklane oczy. Nie spodziewała się, że wywoła u blondynki taką reakcję i to przy pomocy słów. Nie wiedziała tylko dlaczego dziewczyna tak zareagowała. Powiedziała coś złego? A może dobrego? Czy może chodziło o tego chłopaka, Wrońskiego? Dorothea poluźniła natychmiast uścisk, jak gdyby w obawie, że to ona była prowodyrem takiej reakcji. Wydawała się być zaskoczona. Nie miała córki, a przez to czuła się tak, jak gdyby przeszła granicę, której nie powinna przechodzić. Miała jedynie nadzieję, że łzy w oczach Burroughs nie były spowodowane smutkiem. Tym bardziej zaskoczona była nagłym i niespodziewanym gestem czarownicy. Uścisk sprawił, że Boyle poczuła ciepło, którego nie czuła od dawna. Przez chwilę wpatrywała się w czubek głowy czarownicy i zastanawiała się nad odpowiednią reakcją. Czy to znaczyło, że wszystko było w porządku? Nie była pewna, ale uśmiechnęła się słabo i objęła Frances, głaszcząc ją przy tym po głowie.
– Nie masz za co – westchnęła cicho. Czy aby wszystko było jednak w porządku? Może ten czarodziej zmuszał ją do ślubu? Ale Frances mówiła co innego o nim… A może chodziło o coś innego? Sama już nie wiedziała co myśleć, a w głowie pojawiały je się różne domysły. Martwiła się. – Nikt cię nie zmusza do ślubu, prawda? – Zapytała dla pewności. – Jeżeli naprawdę tego chcesz, to nie masz czego się bać. Szczególnie, jeżeli ten Wroński naprawdę jest twoją bratnią duszą. Poza tym… każda z nas – a miała na myśli kobiety w ogóle – znalazła się w tej „zupełnie nowej” sytuacji.
A może to była nieśmiałość, która przemawiała przez Burroughs?
Radość szybko minęła, kiedy usłyszała, że nieśmiałek mógł otworzyć tylko niezaczarowane zamki. Niech to! Tak blisko, a tak daleko! Miała wrażenie, że przeklęta kura była strzeżona jakimś zaklęciem. Silnym czy nie – nie miała pojęcia. Dotychczas nie potrafiła jej otworzyć. Ani ona, ani Philippa, ani nikt inny. Ale jakie zaklęcie ją chroniło? Zacisnęła usta i chwilę rozmyślała nad tym czy w ogóle warto było męczyć nowego towarzysza Frances. Z drugiej strony, jej ulubienica sugerowała, że jeżeli Nicolas nie mógłby sobie poradzić, to zawsze mogła ona. A przecież była wyjątkowo mądrą czarownicą.
– Hmm… – zamyśliła się na głos. Wciąż rozważała wszystkie opcje. – Myślisz, że eliksiry dałyby radę? – Dopytała dla pewności. Kto wie, może kwestia otwarcia figurki wcale nie była taka ciężka. Ale czy istniały takie eliksiry? Miała podstawową lub nawet znikomą wiedzę o nich i zwyczajnie nie była w stanie przypomnieć sobie istnienia jakiejkolwiek mikstury, która mogłaby kojarzyć się z otwieraniem zamków. – Mogłybyśmy. Ale tylko w wolnym dla ciebie czasie – dodała natychmiast. Na pewno nie chciała przeszkadzać jej w pracy, ani tym bardziej zaprzątać głowę jakimiś drobiazgami z Parszywego. Dorothea była przekonana, że Burroughs powinna pojawiać się w tym lokalu jak najrzadziej, żeby nie ściągnęła na siebie złej opinii. Praca z profesorem wymagała dobrego wizerunku.
Zauważyła szklane oczy. Nie spodziewała się, że wywoła u blondynki taką reakcję i to przy pomocy słów. Nie wiedziała tylko dlaczego dziewczyna tak zareagowała. Powiedziała coś złego? A może dobrego? Czy może chodziło o tego chłopaka, Wrońskiego? Dorothea poluźniła natychmiast uścisk, jak gdyby w obawie, że to ona była prowodyrem takiej reakcji. Wydawała się być zaskoczona. Nie miała córki, a przez to czuła się tak, jak gdyby przeszła granicę, której nie powinna przechodzić. Miała jedynie nadzieję, że łzy w oczach Burroughs nie były spowodowane smutkiem. Tym bardziej zaskoczona była nagłym i niespodziewanym gestem czarownicy. Uścisk sprawił, że Boyle poczuła ciepło, którego nie czuła od dawna. Przez chwilę wpatrywała się w czubek głowy czarownicy i zastanawiała się nad odpowiednią reakcją. Czy to znaczyło, że wszystko było w porządku? Nie była pewna, ale uśmiechnęła się słabo i objęła Frances, głaszcząc ją przy tym po głowie.
– Nie masz za co – westchnęła cicho. Czy aby wszystko było jednak w porządku? Może ten czarodziej zmuszał ją do ślubu? Ale Frances mówiła co innego o nim… A może chodziło o coś innego? Sama już nie wiedziała co myśleć, a w głowie pojawiały je się różne domysły. Martwiła się. – Nikt cię nie zmusza do ślubu, prawda? – Zapytała dla pewności. – Jeżeli naprawdę tego chcesz, to nie masz czego się bać. Szczególnie, jeżeli ten Wroński naprawdę jest twoją bratnią duszą. Poza tym… każda z nas – a miała na myśli kobiety w ogóle – znalazła się w tej „zupełnie nowej” sytuacji.
A może to była nieśmiałość, która przemawiała przez Burroughs?
nectar and balm
Dorothea Boyle
Zawód : Szefowa Parszywego; tarocistka
Wiek : 47
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Nie patrzcie na mnie, żem śniada, że mnie spaliło słońce.
Śniada jestem, lecz piękna.
Śniada jestem, lecz piękna.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
Szafa grająca
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer