Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer
Szafa grająca
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Szafa grająca
Powiadają, że wiele lat temu przypłynęła do Londynu na jednym z hiszpańskich statków, była darem. Zabytkowa, magiczna, piękna szafa grająca, w której zamknięto wiele morskich pieśni. Gdy rozśpiewane moczymordy tracą głos, to właśnie ona wypełnia swą melodią wnętrze rozchichotanej tawerny. Przy niej milknie każdy instrument marynarza, jest jak skarb, z roku na rok skupia na sobie coraz więcej spojrzeń, a personel dba o to, by przeżyła kolejne pięć pokoleń marynarzy. Stoi dumnie wyprostowana przy jednej ze ścian, nieopodal rzeźby z demonicznym krakenem. Niektórzy mówią, że jest pierwszą, na którą popatrzy oko strudzonego wędrowca. Gdy tłucze się szkło i łamią drewniane nogi krzeseł, ona pozostaje pod ochroną, nie dosięgnie jej żaden sztorm.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:28, w całości zmieniany 1 raz
Nie spodziewała się zobaczyć tutaj jedynie Johnatana Bojczuka. Ale i on pojawił się nagle, niespodziewanie. Niczym bohater. Tak jakby. Z niewoli jednak jej nie wyciągnął. Spoglądała na niego zaskoczona. Była tak wybita z taktu i nie wiedziała jak zareagować.
A potem kapitan się odezwał, a ona za nim zawtórowała.
– Właśnie!
W każdym razie poprzednia wzmianka o możliwości wybuchu łajby ją przeraziła, ale sama Dorothea próbowała zachować spokój na twarzy. Nie mogła jednak powstrzymać się przed tym, żeby nie podzielić się swoimi wątpliwościami.
– Jeżeli planujecie wycieczkę na statku to szczerze wam odradzam. – Zaczęła, chcąc podzielić się swoimi doświadczeniami z początku czerwca. Chciała też spróbować wyciągnąć z tajemniczego mężczyzny więcej informacji. Pociągnąć go choć trochę za język. To, że pewnie chcieli ukraść statek kapitana sugerowała po tym, że mimo wszystko właśnie jego chcieli ze sobą zabrać. – Miałam złą wizję, gdzieś miesiąc temu… albo to był początek czerwca… w każdym razie… w tej wizji jakiś statek wybuchnął. Lepiej dla was, żeby ten wybuch przed chwilą był wybuchem czegokolwiek innego lub jakiegoś drugiego statku – zaczęła gdybać, próbując przypomnieć sobie w międzyczasie jak najwięcej szczegółów. Co prawda ominęła kilka szczegółów, ale specjalnie, w nadziei, że mężczyzna może jej posłucha i odstąpi od swojego planu. – W każdym razie. Ja nigdzie nie idę. I tak narobiliście mi kłopotów. Sami sobie znajdźcie wyjście. Ja udziału w kradzieży brać nie będę. – Spojrzała na kapitana, oczekując od niego jakiejś reakcji. Właściwie wszystko zależało od niego.
Potem, dzięki zaklęciu jednego z klientów, zauważyła to młodzieńca za drzwiami. Czy powinna go wpuścić? Miała wątpliwości, ale z drugiej strony co mogłoby pójść gorzej, kiedy już i tak byli w bagnie?
Jednak zaraz po tym po sali rozpostarł się przerażający jęk. Od razu przymrużyła oczy, nie potrafiąc znieść krzyku. Z przerażeniem spojrzała na Morgana, który jako jedyny (na tę chwilę) próbował zaradził sytuacji.
– Wpuszczę go, jeżeli żaden z twoich typów nie spróbuje się zbliżyć ani do mojej pracownicy, ani do mnie! – wykrzyczała przez jęki unoszące się z rozbitej fiolki.
Po tym ściągnęła przy pomocy Finite Incantatem swoje zaklęcie z drzwi, mając głęboką nadzieję, że to nie przyniesie jej dodatkowych kłopotów. Oby.
– A dla pewności lepiej zrobię swoje… Amicus! – rzuciła w stronę mężczyzny, który śledził ją niczym cień (tj. tego obok niej, co to rozkazywał jej wskazanie wyjścia).
Warknięcia ze strony Morgana na jednego z klientów przyjęła na tyle spokojnie, na ile tylko mogła. Właściwie miał rację.
[bylobrzydkobedzieladnie]
A potem kapitan się odezwał, a ona za nim zawtórowała.
– Właśnie!
W każdym razie poprzednia wzmianka o możliwości wybuchu łajby ją przeraziła, ale sama Dorothea próbowała zachować spokój na twarzy. Nie mogła jednak powstrzymać się przed tym, żeby nie podzielić się swoimi wątpliwościami.
– Jeżeli planujecie wycieczkę na statku to szczerze wam odradzam. – Zaczęła, chcąc podzielić się swoimi doświadczeniami z początku czerwca. Chciała też spróbować wyciągnąć z tajemniczego mężczyzny więcej informacji. Pociągnąć go choć trochę za język. To, że pewnie chcieli ukraść statek kapitana sugerowała po tym, że mimo wszystko właśnie jego chcieli ze sobą zabrać. – Miałam złą wizję, gdzieś miesiąc temu… albo to był początek czerwca… w każdym razie… w tej wizji jakiś statek wybuchnął. Lepiej dla was, żeby ten wybuch przed chwilą był wybuchem czegokolwiek innego lub jakiegoś drugiego statku – zaczęła gdybać, próbując przypomnieć sobie w międzyczasie jak najwięcej szczegółów. Co prawda ominęła kilka szczegółów, ale specjalnie, w nadziei, że mężczyzna może jej posłucha i odstąpi od swojego planu. – W każdym razie. Ja nigdzie nie idę. I tak narobiliście mi kłopotów. Sami sobie znajdźcie wyjście. Ja udziału w kradzieży brać nie będę. – Spojrzała na kapitana, oczekując od niego jakiejś reakcji. Właściwie wszystko zależało od niego.
Potem, dzięki zaklęciu jednego z klientów, zauważyła to młodzieńca za drzwiami. Czy powinna go wpuścić? Miała wątpliwości, ale z drugiej strony co mogłoby pójść gorzej, kiedy już i tak byli w bagnie?
Jednak zaraz po tym po sali rozpostarł się przerażający jęk. Od razu przymrużyła oczy, nie potrafiąc znieść krzyku. Z przerażeniem spojrzała na Morgana, który jako jedyny (na tę chwilę) próbował zaradził sytuacji.
– Wpuszczę go, jeżeli żaden z twoich typów nie spróbuje się zbliżyć ani do mojej pracownicy, ani do mnie! – wykrzyczała przez jęki unoszące się z rozbitej fiolki.
Po tym ściągnęła przy pomocy Finite Incantatem swoje zaklęcie z drzwi, mając głęboką nadzieję, że to nie przyniesie jej dodatkowych kłopotów. Oby.
– A dla pewności lepiej zrobię swoje… Amicus! – rzuciła w stronę mężczyzny, który śledził ją niczym cień (tj. tego obok niej, co to rozkazywał jej wskazanie wyjścia).
Warknięcia ze strony Morgana na jednego z klientów przyjęła na tyle spokojnie, na ile tylko mogła. Właściwie miał rację.
[bylobrzydkobedzieladnie]
nectar and balm
Ostatnio zmieniony przez Dorothea Boyle dnia 25.06.20 0:14, w całości zmieniany 1 raz
Dorothea Boyle
Zawód : Szefowa Parszywego; tarocistka
Wiek : 47
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Nie patrzcie na mnie, żem śniada, że mnie spaliło słońce.
Śniada jestem, lecz piękna.
Śniada jestem, lecz piękna.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
The member 'Dorothea Boyle' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 22
'k100' : 22
Oczywiście, że byli wkurzeni. Wszyscy, aż parowało. Mieszanina różdżek, rąk, pochowanych w wytartych portkach nóg i wyjątkowo gorzkich uśmiechów. Działo się. Jeden nierozważny ruch i mogli pożegnać się z i tak już kołyszącymi się na portowym wietrze ścianami tawerny. A może nie? Nie znosiła braku kontroli. Chciała opanować pieprzone zawiłości, przywrócić porządek i wrócić do polewania drinków. Ale nie! Obca zgraja próbowała realizować swój chory plan (w dodatku niewiadomy!), a pałętające się wokół sylwetki mieszały. Otoczenie pulsowało chaotyczną złością, niemoc spływała im wszystkich po plecach, a ona czuła upierdliwe drżenie w klatce piersiowej. Za plecami gdzieś nie tak daleko nastąpił tajemniczy wybuch, ale prawdziwa masakra miała się dopiero wydarzyć. Właśnie tutaj. Oddałaby zatopione w Tamizie skarby za możliwość poczytania w myślach tych cwaniaczków. Napięcie rosło. Tak jak i ilość zaangażowanych w akcję osób. Znikąd Johnatan, zaraz jakiś dzieciak dobijający się do wrót. Nic tu nie miało ładu i składu, ale Parszywy rzadko prosił o logikę. Zwykle kierował się instynktem. Phils również, ale teraz była wściekła. Niewiedza była wielce uciążliwa, a ten węzeł był już wystarczająco poplątany.
- Niby dlaczego mamy was słuchać, co? Nie podobacie mi się – jeden z drugim – kombinujecie coś. Po co wam kapitan? Dokąd chcecie pójść? Mamy was puścić? Niby dlaczego? – uniosła brew, wolną dłoń wciskając w talię. Druga wciąż unosiła się z różdżka skierowaną w kierunku typa z zakrwawionym pyskiem. Jak przyjemnie było patrzeć na spłoszoną sylwetkę. Szkoda, że czar nie zadziałał, ale nie zamierzała rezygnować z odkrycia prawdy. – Chcę wiedzieć, o co tu chodzi. Nie wypuścimy was bez wyjaśnień. Słucham – rzuciła prowokująco i postukała lekko bucikiem w drewnianą podłogę. Kolej na nich, niech śpiewają grzecznie, póki jeszcze miała resztki cierpliwości. – Kapitan chyba nie ma ochoty pójść z wami… Macie pecha - zerknęła na wspomnianego mężczyznę. – Robicie wszyscy burdel w naszej knajpie. Myślicie, że ujdzie wam to płazem? Co to ma być?! – podniosła znów głos, przemykając spojrzeniem po całym tym gównianym towarzystwie. Przyjemnie tylko uśmiechnęła się do rudego osiłka, który tak dzielnie jej bronił. Zasłużył na nagrodę, ale może tym będzie mogła zająć się później. Słyszała bajki pani Boyle, dość mroczne i zdecydowanie prorocze w jej ustach, ale nie była pewna, na ile jest to bajer potrzebny w tej sytuacji. Może faktycznie miała wizję, a może po prostu znalazła swój sposób na okiełznanie niegrzecznych wypłoszy. Chłopcy strasznie zamieszali, a ta akcja…
Tylko się komplikowana, bo jakiś kabotyn uwolnił wrzeszczące cholerstwo. Skuliła się, zakryła uszy i zacisnęła zęby, tłumiąc kolejne przekleństwo. Popatrzyła w kierunku nieokreślonego źródła dźwięków, ale nie do końca wiedziała kto i po co zapewnił im tę dodatkową atrakcję. Bosko. – Dorothea! – wrzasnęła odruchowo, by poszukać wzrokiem pani Boyle. Czy nic się nikomu nie stało? To już śmierć? Wyjątkowo irytujący, potwornie mocny wrzask odbierał im zmysły. Nie oszczędzał chyba nikogo. A może to te typki za wszystkim stały? Może to była próba odwrócenia uwagi? Gdzieś tam docierały do niej przekleństwa Morgana. Miał rację. Donośne odgłosy rozsadzały jej uszy, z trudem mogła się skupić na czymkolwiek innym. – Co wy, do cholery, odwalacie!? Już całkiem wam odbiło?! Banda rozbrykanych łajdaków! – zwróciła się do nieznajomych, ale bez konkretnej postaci na myśli. Jeszcze raz postanowiła spróbować magicznie ugłaskać typa, który ośmielił się podnieść na nią rękę. A może tym razem wyjdzie… Chociaż w tych warunkach będzie jeszcze ciężej wydobyć z siebie magię. – Amicus!
Lepszego pomysłu nie miała. Szukała sposobu na odkrycie ich malutkiej intrygi, która mogła okazać się większa niż całe doki.
- Niby dlaczego mamy was słuchać, co? Nie podobacie mi się – jeden z drugim – kombinujecie coś. Po co wam kapitan? Dokąd chcecie pójść? Mamy was puścić? Niby dlaczego? – uniosła brew, wolną dłoń wciskając w talię. Druga wciąż unosiła się z różdżka skierowaną w kierunku typa z zakrwawionym pyskiem. Jak przyjemnie było patrzeć na spłoszoną sylwetkę. Szkoda, że czar nie zadziałał, ale nie zamierzała rezygnować z odkrycia prawdy. – Chcę wiedzieć, o co tu chodzi. Nie wypuścimy was bez wyjaśnień. Słucham – rzuciła prowokująco i postukała lekko bucikiem w drewnianą podłogę. Kolej na nich, niech śpiewają grzecznie, póki jeszcze miała resztki cierpliwości. – Kapitan chyba nie ma ochoty pójść z wami… Macie pecha - zerknęła na wspomnianego mężczyznę. – Robicie wszyscy burdel w naszej knajpie. Myślicie, że ujdzie wam to płazem? Co to ma być?! – podniosła znów głos, przemykając spojrzeniem po całym tym gównianym towarzystwie. Przyjemnie tylko uśmiechnęła się do rudego osiłka, który tak dzielnie jej bronił. Zasłużył na nagrodę, ale może tym będzie mogła zająć się później. Słyszała bajki pani Boyle, dość mroczne i zdecydowanie prorocze w jej ustach, ale nie była pewna, na ile jest to bajer potrzebny w tej sytuacji. Może faktycznie miała wizję, a może po prostu znalazła swój sposób na okiełznanie niegrzecznych wypłoszy. Chłopcy strasznie zamieszali, a ta akcja…
Tylko się komplikowana, bo jakiś kabotyn uwolnił wrzeszczące cholerstwo. Skuliła się, zakryła uszy i zacisnęła zęby, tłumiąc kolejne przekleństwo. Popatrzyła w kierunku nieokreślonego źródła dźwięków, ale nie do końca wiedziała kto i po co zapewnił im tę dodatkową atrakcję. Bosko. – Dorothea! – wrzasnęła odruchowo, by poszukać wzrokiem pani Boyle. Czy nic się nikomu nie stało? To już śmierć? Wyjątkowo irytujący, potwornie mocny wrzask odbierał im zmysły. Nie oszczędzał chyba nikogo. A może to te typki za wszystkim stały? Może to była próba odwrócenia uwagi? Gdzieś tam docierały do niej przekleństwa Morgana. Miał rację. Donośne odgłosy rozsadzały jej uszy, z trudem mogła się skupić na czymkolwiek innym. – Co wy, do cholery, odwalacie!? Już całkiem wam odbiło?! Banda rozbrykanych łajdaków! – zwróciła się do nieznajomych, ale bez konkretnej postaci na myśli. Jeszcze raz postanowiła spróbować magicznie ugłaskać typa, który ośmielił się podnieść na nią rękę. A może tym razem wyjdzie… Chociaż w tych warunkach będzie jeszcze ciężej wydobyć z siebie magię. – Amicus!
Lepszego pomysłu nie miała. Szukała sposobu na odkrycie ich malutkiej intrygi, która mogła okazać się większa niż całe doki.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Philippa Moss' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 26
'k100' : 26
Mapa na pergaminie okazała się cenną informacją, dlatego wsunąłem go za pazuchę szaty, by spoczywała w wewnętrznej kieszeni na piersi. Mniejsze prawdopodobieństwo, że znów cudze lepkie ręce zdołają nam to wykraść.
- Jestem kimś, kto chce pomóc. Cedric - odpowiedziałem kapitanowi. Rozumiałem jego zdenerwowanie, dlatego nie chciałem rozdrażnić go jeszcze bardziej. Spojrzałem mu w oczy z powagą, mając jeszcze nadzieję, że mimo wszystko uda nam się wyciągnąć go stąd po dobroci. Skinąłem głową, potwierdzając słowa czarodzieja, który stał blisko właścicielki. Nikomu nie zamierzałem uczynić krzywdy. - Kapitanie, wszystko ci wyjaśnię, tylko wyjdźże z nami. Nie kłamałem, gdy mówiłem, że znam się na łamaniu klątw - zwróciłem się do niego ciszej, kładąc nacisk na słowa, że sprawa zostanie wyjaśniona. Tyle że teraz mieliśmy zbyt wiele towarzystwa. - To nie jest twoja sprawa, dziewczyno, nie masz z tym nic wspólnego - odpowiedziałem za to ciemnowłosej, młodej barmance, która prowokująco żądała wyjaśnień. Odpuściłem sobie komentarz, że i bez naszej obecności panował tu prawdziwy burdel, a nawet i większy.
Spojrzałem ku drzwiom, na których wyczarowałem magiczne okno, a za jakimi stał młody chłopak, po czym zwróciłem pytające spojrzenie na tego, który go znał, ale werbalnie nie pytałem.
Zaraz potem do sali wpadł jeszcze jeden mężczyzna i ja także wycelowałem w niego różdżką.
- Jaką wizję? - zwróciłem się do właścicielki Parszywego Pasażera, marszcząc brwi w powątpiewaniu; kolejna wróżbitka w tym przybytku? Na ile można było im ufać? Nie ufałem tak mglistej dziedzinie magii jak wróżbiarstwo i większość tych całych jasnowidzów miałem za oszustów. - Jaki statek? Wiesz który? - dopytałem jednak.
Krzyk boleśnie wdarł mi się do uszu. Nie przypuszczałem, że przedmiot okaże się na tyle delikatny, by stało się coś takiego. Zganiłem się w myślach, że tego nie przemyślałem, lecz działałem pod presją czasu. Warczenie Morgana puściłem pomimo uszu, ignorując jego wyzwiska z kamienną miną.
- Gdybyś nie kradł, nic by się nie stało - odpowiedziałem mu spokojnym tonem, na tyle głośno, by mój głos przebrzmiał ponad wrzaskami. Zachowywał się jak dziecko, kiedy zaczął mnie przedrzeźniać, dlatego zdecydowałem się nie udzielać mu odpowiedzi. Nie mieliśmy na to czasu. Wyglądał na kogoś, w podobnym do mnie wieku, a zachowywał się niczym nastoletni łobuz z Hogwartu.
- Nikt nie uczyni krzywdy ani tobie, ani twojej pracownicy - krzyknąłem do właścicielki. - Te zaklęcia są całkowicie zbędne.
Uniosłem lekko różdżkę, w obawie, że w pobliżu Parszywego Pasażera mogą znajdować się sprawcy tego wybuchu, dlatego wyszeptałem: - Homenum Revelio - i rozejrzałem się uważnie po ścianach wokół.
- Jestem kimś, kto chce pomóc. Cedric - odpowiedziałem kapitanowi. Rozumiałem jego zdenerwowanie, dlatego nie chciałem rozdrażnić go jeszcze bardziej. Spojrzałem mu w oczy z powagą, mając jeszcze nadzieję, że mimo wszystko uda nam się wyciągnąć go stąd po dobroci. Skinąłem głową, potwierdzając słowa czarodzieja, który stał blisko właścicielki. Nikomu nie zamierzałem uczynić krzywdy. - Kapitanie, wszystko ci wyjaśnię, tylko wyjdźże z nami. Nie kłamałem, gdy mówiłem, że znam się na łamaniu klątw - zwróciłem się do niego ciszej, kładąc nacisk na słowa, że sprawa zostanie wyjaśniona. Tyle że teraz mieliśmy zbyt wiele towarzystwa. - To nie jest twoja sprawa, dziewczyno, nie masz z tym nic wspólnego - odpowiedziałem za to ciemnowłosej, młodej barmance, która prowokująco żądała wyjaśnień. Odpuściłem sobie komentarz, że i bez naszej obecności panował tu prawdziwy burdel, a nawet i większy.
Spojrzałem ku drzwiom, na których wyczarowałem magiczne okno, a za jakimi stał młody chłopak, po czym zwróciłem pytające spojrzenie na tego, który go znał, ale werbalnie nie pytałem.
Zaraz potem do sali wpadł jeszcze jeden mężczyzna i ja także wycelowałem w niego różdżką.
- Jaką wizję? - zwróciłem się do właścicielki Parszywego Pasażera, marszcząc brwi w powątpiewaniu; kolejna wróżbitka w tym przybytku? Na ile można było im ufać? Nie ufałem tak mglistej dziedzinie magii jak wróżbiarstwo i większość tych całych jasnowidzów miałem za oszustów. - Jaki statek? Wiesz który? - dopytałem jednak.
Krzyk boleśnie wdarł mi się do uszu. Nie przypuszczałem, że przedmiot okaże się na tyle delikatny, by stało się coś takiego. Zganiłem się w myślach, że tego nie przemyślałem, lecz działałem pod presją czasu. Warczenie Morgana puściłem pomimo uszu, ignorując jego wyzwiska z kamienną miną.
- Gdybyś nie kradł, nic by się nie stało - odpowiedziałem mu spokojnym tonem, na tyle głośno, by mój głos przebrzmiał ponad wrzaskami. Zachowywał się jak dziecko, kiedy zaczął mnie przedrzeźniać, dlatego zdecydowałem się nie udzielać mu odpowiedzi. Nie mieliśmy na to czasu. Wyglądał na kogoś, w podobnym do mnie wieku, a zachowywał się niczym nastoletni łobuz z Hogwartu.
- Nikt nie uczyni krzywdy ani tobie, ani twojej pracownicy - krzyknąłem do właścicielki. - Te zaklęcia są całkowicie zbędne.
Uniosłem lekko różdżkę, w obawie, że w pobliżu Parszywego Pasażera mogą znajdować się sprawcy tego wybuchu, dlatego wyszeptałem: - Homenum Revelio - i rozejrzałem się uważnie po ścianach wokół.
becomes law
resistance
becomes duty
The member 'Cedric Dearborn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 64
'k100' : 64
Wypadłem na salę jak Filip z konopii i co tam zastałem? Atmosferę gęstą jak fasolka po brytolsku i prawie że wszystkie różdżki na chwilę obrócone przeciwko mnie; w tym momencie pomysł z wymachiwaniem swoją wydał mi się jakiś mniej mądry niż jeszcze przed sekundą, więc opuszczam ją nieznacznie. Ja się nie chcę z nikim mierzyć, przemoc nigdy nie była odpowiedzią; chyba, że pytasz co zamierzam robić w sobotni wieczór. No bo nie oszukujmy się, małe mordobicie od czasu do czasu bywało nawet ekscytujące, albo na przykład wtedy jak zamykasz się z dziwką w pokoju i prosisz ją żeby... nieważne, to chyba nie jest odpowiednia pora na takie rozważania - Ło, panowie, może jednak skrzyżujmy szklanki zamiast różdżek - walnęlibyśmy brudzia i każdy by od razu jakoś przyjaźniej na siebie spojrzał, tak właśnie działa magia alkoholu. Kiedy twój największy wróg staje się twoim przyjacielem (choćby na kilka kolejek), wiesz, że zadziałała wódzia. Kiedy myślisz tylko o tym, żeby umrzeć, ale w sumie teraz wolałbyś śpiewać i tańczyć - wódzia. Później trzeźwiejesz i twoi wrogowie są znowu twoimi wrogami, a świat wydaje się jakiś bardziej szary i smutny, ale taka kolej rzeczy. W każdym razie myślałem, że poszedłem tylko na szybki sik, a tymczasem musiałem tam chyba zniknąć na godzinę, bo opuszczałem hulankę, wracałem zaś do jakiegoś ponurego grobowca i nie mam pojęcia jak do tego doszło. Staram się więc ogarnąć sytuację z krzyków innych, moje błękitne tęczówki przesuwają się od jednego krzyczącego do drugiego i z powrotem. Czyli tak, ogólnie rzecz rozchodzi się o to, że tamten typ i tamten typ chcą zabrać gdzieś kapitana, ale chuj wie po co i gdzie i byłoby im na rękę gdyby Dorothea dołączyła do ekipy, jest jeszcze tamten gówniarz za drzwiami, który uparcie dobija się do środka oraz kilku innych, mniej lub bardziej znajomych. Wąsaty zwraca się do mnie, a ja odwracam twarz w jego stronę i szczerzę się w durnym uśmiechu. Dużo rzeczy chowałem po kieszeniach, ale doskonale wiedziałem, że chodzi mu o jedną konkretną; może i nie znaliśmy się z Morganem jakoś super dobrze, jednak na tyle bym wiedział, że jest zbokiem i spodoba mu się moja historia. Chętnie bym mu opowiedział ze wszystkimi szczegółami, ale kieszeń mu się pruje, a on pada na kolana, niestety na marne. Fiolka pęka, powietrze przeszywa krzyk stu diabłów, który wdziera się w uszy tak agresywnie, że czuję jakby próbował przekłuć mi bębenki. Strasznie to słabe. Przyciskam dłonie do uszu, między palcami prawej wciąż dzierżąc różdżkę. Gdzieś w eterze wirują także przekleństwa oraz inkantacje rzucanych zaklęć. Mrużę ślepia, sam starając się wycelować we wrzeszczący obłok, najlepiej jeszcze tak, żeby w razie powodzenia nie zranić przypadkowo nikogo ze swoich, chociaż trochę wątpię, żeby to miało się udać, skoro często-gęsto w normalnych okolicznościach nie potrafiłem skupić się na tyle by wykrzesać z siebie choćby odrobinę magii, a co dopiero w takich niesprzyjających warunkach - Aeris
The member 'Johnatan Bojczuk' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 11
'k100' : 11
Banieczka fatalnych wrzasków i nerwowego psioczenia puchła pod naciskiem dzikich fermentów, (nie)udanych inkantacji i przyćpanej melodyjki. Bynajmniej nie spodziewał się tu takich akcji, nie mógł podejrzewać bajzlu innego, niźli tego dotychczas zastanego, stąd też milcząco dziwował się nad tym doborowym towarzystwem. Banda morskich rebeliantów w opozycji do wyglancowanych typków, gdzieś pomiędzy tym załoga tawerny, poważny Bojczuk, dzieciak przy drzwiach; gubił się już w istniejących zażyłościach, dawno straciwszy już rachubę całego zamieszania. Sekundę temu awanturki dotyczyły rumu i damskich majteczek, teraz niechciani oponenci stawiali jakieś warunki, dyplomatycznie rzucając półsłówkami, jakby domniemany kapitan uchodził za rządowego ważniaka. Niech się kłócą, niech dużo bajdurzą, on tu tylko spali peta i pozbiera fanty, a potem wymknie się do kibla, a najlepiej od razu do chaty, coby to wczytać się dobrze w pomięty pergamin. Ten zwinął przed sekundką z brudnego stoliczka, co to należał do któregoś z morskich wilków, pewnie do sternika. Wcisnął go bezszelestnie do tylnej kieszeni spodni, potem już tylko brał ostatniego bucha, aż tu nagle znów jakiś przypał. Wcześniej niezidentyfikowane trzęsienie, teraz przeraźliwy, nieustający pisk, powstały za sprawą zbitej fiolki i kwasów tamtych durni. Soczyste *cazzo krążyło mu po zmęczonym łbie. Z nadzieją czekał na koniec, uprzednio zatknąwszy sobie uszy najszczelniej jak się dało. Teoretycznie wpadł tylko na kielicha (no bo przecież nie na łowy), w akompaniamencie którego poker ujawnił się w ciemnym kącie jako sprytne szachrajstwo; następujące zagmatwanie nieco przytłumiło jego grzeszki, ale też pokierowało szyki w innym kierunku. Wskazówki zegarka już dawno sugerowały mu wypad, on tymczasem ugrzązł w nieprzerwanym jazgocie i dziwacznych porachunkach. O ewakuacji nie było mowy, ale miał przynajmniej dokument; zupełnego fiaska nie było. Jeszcze, bowiem kryzys mógł jeszcze nastąpić i dotkliwie uszczypnąć go w nos. Skowyt dał zapomnieć o łomocie, rzucone przez kogoś zaklęcie ujawniło jednak młodzieńczą staturę o błagalnym tonie. Tamci nie szczędzili sobie wciąż wyzwisk i sprytnej perswazji, różdżki coraz chętniej migały, a on przypomniał sobie o kle. No tak, musiał gdzieś zniknąć, bo w drodze po poświadczenie napomknął jedynie karty, sakiewkę i figi. Machinalnie odszukał wzrokiem burżuja w płaszczyku ze smoczej skóry. Pewnie sam ten fatałaszek wart był więcej od łajby, którą przed chwilą wygrał. A właściwie sobie przywłaszczył.
*cazzo - ja pierdolę
*cazzo - ja pierdolę
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Potępieńcze jęki wypełniające szczelnie salę Parszywego Pasażera czyniły normalną rozmowę niemal niemożliwą, zmuszając znajdujących się w środku do przekrzykiwania wbijających się boleśnie w bębenki wrzasków – i utrudniając ewentualne pertraktacje. Zresztą – wyglądało na to, że czas na wyjaśnienia minął z chwilą, w której posypały się inkantacje (w większości nieudanych, ale wprowadzających dodatkowy chaos) zaklęć. – Kretynie – odezwał się jeden z mężczyzn, ten najbliżej drzwi – słowa kierując do Francisa. – Nie zrozumiałbyś, nawet jakbym wykładał ci to przez pół nocy. A tyle czasu żaden z nas nie ma – odpowiedział, raz po raz nerwowo zerkając w stronę dobijającego się do drzwi młodzieńca, widocznego wyłącznie dzięki wciąż działającemu zaklęciu Cedrica.
Rudowłosy czarodziej nie ruszył się z miejsca, najwidoczniej nie mając zamiaru oddalić się zbytnio od Philippy (lub krwawiącego obficie z nosa czarodzieja), ale po słowach Francisa rzeczywiście przeniósł spojrzenie na mężczyznę, który próbował wcześniej przehandlować kieł bazyliszka; ten zdążył w międzyczasie wycofać się już pod przeciwległą ścianę i w widoczny sposób zmierzał do korytarzyka prowadzącego na piętro. Kiedy spojrzenia skrzyżował z nim Michael (wcześniej niezauważenie wepchnąwszy do kieszeni akt własności statku), łypnął na niego prowokująco. – Na co się gapisz? – warknął.
Słowa Dorothei ściągnęły uwagę niemal wszystkich znajdujących się wewnątrz czarodziejów, którzy następnie zaczęli łypać po sobie nawzajem; pytanie, które zdawało się milcząco krążyć wśród marynarzy, zadał Cedric, a reszta posłała pytające spojrzenia wróżbitce; czy widziała, o jaki statek chodziło?
Pojedyncze machnięcie różdżką wystarczyło, żeby bariera przytrzymująca drzwi rozmyła się w powietrzu, a same drzwi otworzyły się z hukiem; znajdujący się na zewnątrz młodzieniec najwidoczniej nie był przygotowany na to, że tak nagle ustąpią, bo zamiast wbiec do środka, zwyczajnie wpadł – upadając kolanami na brudny parkiet. Podniósł się jednak szybko, rozejrzał dookoła, jakby oceniając sytuację – i skierował ku mężczyźnie, który wcześniej utrzymywał, że go zna. – Ktoś sprzedał akcję policji – powiedział, starając się przekrzyczeć wycie z rozbitej fiolki; był blady, z przekrwionymi białkami oczu; wyglądał, jakby stoczył już dzisiaj co najmniej jedną walkę. – Statek w porcie wyleciał w powietrze. Myślą, że zamachowcy ukrywają się tutaj. Będą tu za chwilę. – Mówił szybko, sklejając słowa i sylaby ze sobą, ale płynący z jego wypowiedzi sens szybko dotarł do słuchaczy, wywołując kolejne poruszenie. Kilka kolejnych osób poderwało się z krzeseł, padło parę głośnych przekleństw; nawet jeśli nikt z obecnych nie miał nic wspólnego z zamachem, to spora część miała to i owo za uszami.
– Wychodzimy – zawyrokował mężczyzna przy drzwiach, nie zwracając uwagi na padające zaklęcia; Amicus posłany przez Dorotheę był zresztą niecelny, podobnie jak zaklęcia Philippy i Johnatana. Wiązka z różdżki Francisa trafiła do celu, on sam zdawał się jednak nie do końca pojmować działanie obcej sobie dziedziny, bo dźwięki wypełniające salę zniekształciły się tylko, nabierając dziwnie odrealnionego posłuchu – wciąż jednak zagłuszały większość padających słów.
Kapitan, do tej pory milczący, zwrócił się w stronę Cedrica, który wydawał się najbardziej opanowany. – Wyjdę z wami – powiedział, zaciskając pięści. – Ale lepiej, żebyście mieli dobre wytłumaczenie tego, co się tu odpierdoliło – zaznaczył; zaraz po jego słowach kilku marynarzy zbliżyło się do niego. – Jak kapitan idzie, to my też! – wrzasnął jeden, a reszta mu zawtórowała; ich krzyk jakimś cudem przebił się ponad jęki wywołane rozbiciem fiolki z eliksirem.
Cedric, mimo zamieszania, zdołał rzucić udane zaklęcie; ze względu na dużą ilość otaczających go ludzi, trudno było mu dostrzec wszystkie znajdujące się w pobliżu sylwetki, ale mógł być pewien, że oprócz tych wypełniających salę, co najmniej kilkanaście osób zbliżało się od strony portu – póki co trudno było jednak jednoznacznie ocenić, czy mieli w zamiarze skręcić do Parszywego Pasażera, czy zwyczajnie minąć pub i pójść dalej.
Działające zaklęcia i eliksiry:
Abspectus - 2/3
Eliksir Banshee - 2/5; -10 do OPCM i uników
Czas na odpis wynosi 48 godzin.
5
Rudowłosy czarodziej nie ruszył się z miejsca, najwidoczniej nie mając zamiaru oddalić się zbytnio od Philippy (lub krwawiącego obficie z nosa czarodzieja), ale po słowach Francisa rzeczywiście przeniósł spojrzenie na mężczyznę, który próbował wcześniej przehandlować kieł bazyliszka; ten zdążył w międzyczasie wycofać się już pod przeciwległą ścianę i w widoczny sposób zmierzał do korytarzyka prowadzącego na piętro. Kiedy spojrzenia skrzyżował z nim Michael (wcześniej niezauważenie wepchnąwszy do kieszeni akt własności statku), łypnął na niego prowokująco. – Na co się gapisz? – warknął.
Słowa Dorothei ściągnęły uwagę niemal wszystkich znajdujących się wewnątrz czarodziejów, którzy następnie zaczęli łypać po sobie nawzajem; pytanie, które zdawało się milcząco krążyć wśród marynarzy, zadał Cedric, a reszta posłała pytające spojrzenia wróżbitce; czy widziała, o jaki statek chodziło?
Pojedyncze machnięcie różdżką wystarczyło, żeby bariera przytrzymująca drzwi rozmyła się w powietrzu, a same drzwi otworzyły się z hukiem; znajdujący się na zewnątrz młodzieniec najwidoczniej nie był przygotowany na to, że tak nagle ustąpią, bo zamiast wbiec do środka, zwyczajnie wpadł – upadając kolanami na brudny parkiet. Podniósł się jednak szybko, rozejrzał dookoła, jakby oceniając sytuację – i skierował ku mężczyźnie, który wcześniej utrzymywał, że go zna. – Ktoś sprzedał akcję policji – powiedział, starając się przekrzyczeć wycie z rozbitej fiolki; był blady, z przekrwionymi białkami oczu; wyglądał, jakby stoczył już dzisiaj co najmniej jedną walkę. – Statek w porcie wyleciał w powietrze. Myślą, że zamachowcy ukrywają się tutaj. Będą tu za chwilę. – Mówił szybko, sklejając słowa i sylaby ze sobą, ale płynący z jego wypowiedzi sens szybko dotarł do słuchaczy, wywołując kolejne poruszenie. Kilka kolejnych osób poderwało się z krzeseł, padło parę głośnych przekleństw; nawet jeśli nikt z obecnych nie miał nic wspólnego z zamachem, to spora część miała to i owo za uszami.
– Wychodzimy – zawyrokował mężczyzna przy drzwiach, nie zwracając uwagi na padające zaklęcia; Amicus posłany przez Dorotheę był zresztą niecelny, podobnie jak zaklęcia Philippy i Johnatana. Wiązka z różdżki Francisa trafiła do celu, on sam zdawał się jednak nie do końca pojmować działanie obcej sobie dziedziny, bo dźwięki wypełniające salę zniekształciły się tylko, nabierając dziwnie odrealnionego posłuchu – wciąż jednak zagłuszały większość padających słów.
Kapitan, do tej pory milczący, zwrócił się w stronę Cedrica, który wydawał się najbardziej opanowany. – Wyjdę z wami – powiedział, zaciskając pięści. – Ale lepiej, żebyście mieli dobre wytłumaczenie tego, co się tu odpierdoliło – zaznaczył; zaraz po jego słowach kilku marynarzy zbliżyło się do niego. – Jak kapitan idzie, to my też! – wrzasnął jeden, a reszta mu zawtórowała; ich krzyk jakimś cudem przebił się ponad jęki wywołane rozbiciem fiolki z eliksirem.
Cedric, mimo zamieszania, zdołał rzucić udane zaklęcie; ze względu na dużą ilość otaczających go ludzi, trudno było mu dostrzec wszystkie znajdujące się w pobliżu sylwetki, ale mógł być pewien, że oprócz tych wypełniających salę, co najmniej kilkanaście osób zbliżało się od strony portu – póki co trudno było jednak jednoznacznie ocenić, czy mieli w zamiarze skręcić do Parszywego Pasażera, czy zwyczajnie minąć pub i pójść dalej.
Działające zaklęcia i eliksiry:
Abspectus - 2/3
Eliksir Banshee - 2/5; -10 do OPCM i uników
Czas na odpis wynosi 48 godzin.
5
Nie skupiał się na rozproszonych ustach, nie wsłuchiwał w niesione przegryzaniem echo. Nie istniał w stężałej rzeczywistości, nie myślał o drażniących słusznościach. Nie rozliczał w ciszy własnych występków, nie dumał wzniośle nad zastałym zamieszaniem. Beznamiętność i przezroczystość zakodowaną miał we krwi, nawet jeśli siłą sprawczą wcale nie była pokrętna genetyka. Wykształcona nienaturalnie mentalność przeczyła zaangażowaniu, niezgodna była ze śmiałymi wyskokami, tymi podsycanymi kipiącą zaborczo żółcią. Dobył różdżki, stał tam razem z nimi, ale lata temu symbolicznie wymienił ostatki swojego człowieczeństwa na garstkę łatwych drobniaków, a wraz z nią własny autentyzm. Przybrana osobowość, niczym zszyty w nudnawą szmatę materiał; stonowany temperament, tak dla ujarzmienia przypominającego zwierzęcy instynktu. Ukryty charakter, ten co niesfornie buntował się przed radykalną zmianą; i niematerialna władza intelektu, którą to regulował w stosownym świetle, czując się przy tym jak absolutny inteligent. Cały czas kłamstwa, dopuścił się bowiem nawet psychologicznego szachrajstwa. W tym względzie żaden ważniak podobny temu, co dopatrzył się karcianego przekrętu, nie miał szans go zdemaskować. Do wyborowego aktora było mu dalece, nawet jeśli niewinna rola paradoksalnie dobrze współgrała z cwanym uśmieszkiem. Wszakże był realistyczny, był w tym wszystkim wiarygodny i maksymalnie naturalny; nikt nie spostrzegł w tych nienachalnych ruchach fałszu, nikt nie zdołał dojrzeć ograniczonej powierzchni kamuflażu, ani ukrytej pod nim warstwy. Misterna persona, odpowiednio przystosowana do symulacyjnej dzisiejszości, bynajmniej nie dla jakiejś wzniosłej idei, którą winien porwać tłumy, a raptem dla zaplutych miedziaków czy cudzych łajb.
Stąd też siedział tam cicho, co najwyżej mierzył kogoś wzrokiem, co prawda bezwstydnie, ale przecież dobrze mu z oczu patrzyło. Niektóre złośliwości przywoływały ironiczny grymas, pozostałe prędzej fatalne zmęczenie przedłużającą się sytuacją albo pomysł machinalnego komentarza, który niemalże wymknął się z niegadatliwej gęby. Panował jednak nad ciętym językiem, nie dopuszczał się żadnych gwałtowności, przecież przywłaszczył sobie bezwiednie jakiś skrzypiący stateczek, aż w końcu przyszło mu umierać od pisków i jęków cholerstwa z fiolki. Nijak przypominały one tych wychodzących od dziewuszysk, co to dorwały się jego marudnej statury, ale nie pozostało nic więcej jak przeczekać, no chyba, że któryś z mądrzejszych intruzów znał rozwiązanie na to skurwysyństwo. Do tego jeszcze ten burżuj od kła i smoczego płaszczyka zadał mu durne, prowokujące pytanie, które Scaletta zbył lekceważącą ucieczką spojrzeniem. Prawie napomknął coś o paskudnej mordzie, ale skoro chciwy chłystek zgarnął już wszystkie fanty, nawet nie chciało mu się głupawo bajdurzyć. Uznał te słowne przekomarzanki za nonsens, pogodziwszy się z niejednoznaczną przegraną, aż w końcu młody dobijający się do drzwi dostał swoje zasłużone pięć minut uwagi. Dosłyszał ostrzegawcze słówka, coś o stróżach prawa i sugestię rychłej ucieczki. Wystarczające argumenty, by w końcu zwijać się z tej zamkniętej imprezki. Ruszył do wyjścia gdzieś na szarym końcu dziwacznej wycieczki.
Stąd też siedział tam cicho, co najwyżej mierzył kogoś wzrokiem, co prawda bezwstydnie, ale przecież dobrze mu z oczu patrzyło. Niektóre złośliwości przywoływały ironiczny grymas, pozostałe prędzej fatalne zmęczenie przedłużającą się sytuacją albo pomysł machinalnego komentarza, który niemalże wymknął się z niegadatliwej gęby. Panował jednak nad ciętym językiem, nie dopuszczał się żadnych gwałtowności, przecież przywłaszczył sobie bezwiednie jakiś skrzypiący stateczek, aż w końcu przyszło mu umierać od pisków i jęków cholerstwa z fiolki. Nijak przypominały one tych wychodzących od dziewuszysk, co to dorwały się jego marudnej statury, ale nie pozostało nic więcej jak przeczekać, no chyba, że któryś z mądrzejszych intruzów znał rozwiązanie na to skurwysyństwo. Do tego jeszcze ten burżuj od kła i smoczego płaszczyka zadał mu durne, prowokujące pytanie, które Scaletta zbył lekceważącą ucieczką spojrzeniem. Prawie napomknął coś o paskudnej mordzie, ale skoro chciwy chłystek zgarnął już wszystkie fanty, nawet nie chciało mu się głupawo bajdurzyć. Uznał te słowne przekomarzanki za nonsens, pogodziwszy się z niejednoznaczną przegraną, aż w końcu młody dobijający się do drzwi dostał swoje zasłużone pięć minut uwagi. Dosłyszał ostrzegawcze słówka, coś o stróżach prawa i sugestię rychłej ucieczki. Wystarczające argumenty, by w końcu zwijać się z tej zamkniętej imprezki. Ruszył do wyjścia gdzieś na szarym końcu dziwacznej wycieczki.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Wbijam spojrzenie w gówniarza, który wpada przez drzwi, kiedy pani Boyle zdejmuje swoje zaklęcie, zaś gdy do uszu dociera słowo "policja", to moje oczy robią się ze dwa razy większe. No dobra, niby zarejestrowałem różdżkę i teoretycznie nie powinienem obawiać się starcia z nimi, ale z drugiej strony miałem przy sobie narkotyki (ilości śladowe, bo co to była sztuka diablego ziela? Upchnąłbym ją w jednym skręcie, gdybym się postarał), a poza tym to nie oszukujmy się - nikt w porcie nie lubił psiarskich, więc nagłe poruszenie nie było niczym dziwnym. Zresztą oczami wyobraźni już widzę pertraktacje z magicznym patrolem - nawet jeśli przynajmniej połowa z nas nie miała nic wspólnego z żadnym zamachem, to byłem wręcz pewien, że i tak by cię nie wypuścili, dopóki się nie przyznasz. W głowie tłukło mi się pytanie "jaką kurwa akcję?", ale zadawanie go chyba nie miało sensu bo - a) niełatwo było przekrzyczeć te potworne jęki i b) nie sądzę, żeby ktokolwiek chciał nas wtajemniczać w szczegóły, skoro nie zrobił tego do tej pory. Fakt, że moje zaklęcie nie jest do końca udane niespecjalnie mnie dziwi, ale i tak przeklinam głośno, wciskając różdżkę za pazuchę, bo więcej i tak z siebie nie wykrzesam. Tymczasem te wszystkie potworne krzyki ulegają pewnym zniekształceniom, a surrealny pogłos sprawia, że przez chwilę czuję się tak jakbym zeżarł kilka magicznych grzybków i właśnie zaczęły wchodzić. Rozmasowuję czoło dłońmi, tyle, że właściwie nic to nie daje, a potem się drę, starając przekrzyczeć ogólny rozpierdol panujący w Parszywym - Idę z wami!... - to znaczy... bardziej chodziło mi o to, że też spierdalam byle dalej i pewnie opuścimy razem przybytek, a później odbiję w swoją stronę i papa, ale tłumaczenie tego w tych niekoniecznie sprzyjających okolicznościach nie miało za wiele sensu. W każdym razie był jeszcze ktoś, kogo musiałem zabrać ze sobą, więc kieruję się czym prędzej do kibla i wbijam tam jak do siebie - ŁAPSERDAK, JEST A...! - zaczynam, ale to co widzę sprawia, że otwieram szeroko oczy, a dolna warga odskakuje od górnej w wyrazie niemego zdziwienia - Ło kurwa, chyba nigdy nie było tu tak czysto, nieźle - bo wszystko aż lśniło, autentycznie mam ochotę od razu usiąść na muszli i poczuć się jakby luksusowo, jakby w przybytku o klasę wyżej, tylko nie ma teraz na to czasu, więc macham ręką na skrzata - Jest akcja, zawijamy się stąd, zaraz wpadną policyjne - kiwam głową; chętnie bym mu pokrótce wyjaśnił o co konkretnie się rozchodzi, tyle, że sam tych konkretów nie znałem; pewne było tylko jedno - lepiej wiać zanim na salę wpadnie magiczny patrol i nie tylko ja wychodziłem z takiego założenia. W każdym razie wracamy do reszty, Łapserdak trzyma się blisko mnie, zaś potworne wrzaski z eliksiru sprawiają, że zaciska szczupłe, długie palce na końcówkach swoich wielkich uszu i ciągnie je w dół, przesuwa spojrzeniem po okolicy, przyglądając się innym czarodziejom. No, to my jesteśmy gotowi do drogi. W sumie mogłem spierdalać samotnie, ale wydawało mi się, że jakoś lepiej wmieszać się w tłum marynarzy, a później sobie zniknąć.
Spojrzała na jegomościa, który przedstawił się jako Cedric. Czy mogła u wierzyć, że naprawdę się tak nazywał? Pewnie nie. Każdy tutaj chciał pomóc tylko sobie, a nie innym. Na jego pytane westchnęła.
– Wizję. Normalną. Wróżę i czasem widzę coś więcej niż to czego bym oczekiwała – odpowiedziała mu jedynie. Na kolejne pytania odpowiedziała mu kręcąc głową. Nie widziała ani nazwy statku. Nie miała pojęcia do kogo należał. Wątpiła jednak, żeby był to statek kapitana, z tego względu, że tamten z wizji miał na pokładzie i stoły, i kelnerów, i muzykę. Kapitan z kolei nie wyglądał (chyba) na właściciela czegoś bogatego. Inaczej siedziałby w innej knajpie niż Parszywy. No i zachowywałby się na pewno inaczej.
Poprzez krzyki z fiolki, usłyszała ściszony okrzyk Philippy, co zwróciło na moment jej uwagę. Potem już spoglądała na mężczyznę, który ją śledził do drzwi, a także na Cedrica, który zapewniał, że nikt nie zrobi krzywdy ani jej, ani Moss. Nadal mu nie wierzyła. Nie miała podstaw ku temu. Przynajmniej na tę chwilę. Zamiast tego wpatrywała się w niego badawczo, zupełnie jak gdyby chciała powiedzieć, że lepiej, żeby tak było.
W każdym razie zdjęła urok z drzwi. Te nieoczekiwanie otworzyły się z hukiem, a młodzieniec wpadł do lokalu. Dorothea jedynie uniosła odrobinę swoją długą suknię, byleby tylko mężczyzna nie miał możliwości choćby muśnięcia materiału ubrania. Z przerażeniem jednak zareagowała na stwierdzenie, że jakiś statek w porcie wyleciał w powietrze. Czyżby to było to, co ukazało jej się w wizji? Spojrzała na pannę Moss, a potem na mężczyznę, który śledził ją jak cień. Niepokojąca była także obecność patroli, którzy ponoć zmierzali w ich stronę.
– Za mną, jeżeli chcecie wyjść na tyły – rzuciła głośno, wciąż przekrzykując się z dźwiękiem z fiolki.
Tak jak dotychczas nie miała zaufania wobec mężczyzn, tak teraz lepiej ich było się pozbyć. Ruszyła w stronę zaplecza, gdzie mogliby (prawdopodobnie) wyjść bardziej niepostrzeżenie.
– Wizję. Normalną. Wróżę i czasem widzę coś więcej niż to czego bym oczekiwała – odpowiedziała mu jedynie. Na kolejne pytania odpowiedziała mu kręcąc głową. Nie widziała ani nazwy statku. Nie miała pojęcia do kogo należał. Wątpiła jednak, żeby był to statek kapitana, z tego względu, że tamten z wizji miał na pokładzie i stoły, i kelnerów, i muzykę. Kapitan z kolei nie wyglądał (chyba) na właściciela czegoś bogatego. Inaczej siedziałby w innej knajpie niż Parszywy. No i zachowywałby się na pewno inaczej.
Poprzez krzyki z fiolki, usłyszała ściszony okrzyk Philippy, co zwróciło na moment jej uwagę. Potem już spoglądała na mężczyznę, który ją śledził do drzwi, a także na Cedrica, który zapewniał, że nikt nie zrobi krzywdy ani jej, ani Moss. Nadal mu nie wierzyła. Nie miała podstaw ku temu. Przynajmniej na tę chwilę. Zamiast tego wpatrywała się w niego badawczo, zupełnie jak gdyby chciała powiedzieć, że lepiej, żeby tak było.
W każdym razie zdjęła urok z drzwi. Te nieoczekiwanie otworzyły się z hukiem, a młodzieniec wpadł do lokalu. Dorothea jedynie uniosła odrobinę swoją długą suknię, byleby tylko mężczyzna nie miał możliwości choćby muśnięcia materiału ubrania. Z przerażeniem jednak zareagowała na stwierdzenie, że jakiś statek w porcie wyleciał w powietrze. Czyżby to było to, co ukazało jej się w wizji? Spojrzała na pannę Moss, a potem na mężczyznę, który śledził ją jak cień. Niepokojąca była także obecność patroli, którzy ponoć zmierzali w ich stronę.
– Za mną, jeżeli chcecie wyjść na tyły – rzuciła głośno, wciąż przekrzykując się z dźwiękiem z fiolki.
Tak jak dotychczas nie miała zaufania wobec mężczyzn, tak teraz lepiej ich było się pozbyć. Ruszyła w stronę zaplecza, gdzie mogliby (prawdopodobnie) wyjść bardziej niepostrzeżenie.
nectar and balm
Dorothea Boyle
Zawód : Szefowa Parszywego; tarocistka
Wiek : 47
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Nie patrzcie na mnie, żem śniada, że mnie spaliło słońce.
Śniada jestem, lecz piękna.
Śniada jestem, lecz piękna.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
- Nie ma już czasu na nic - mruknąłem jedynie, a słowa te zapewne i tak zostały nieusłyszane przez cholerne wrzaski.
Czy wizje były normalnością, to miałem szczere wątpliwości, lecz nie wyraziłem tych myśli głośno, świadom jak łatwo było urazić kobiece uczucia.
- A coś więcej? Co jeszcze widziałaś? Jakichś ludzi? - dociekałem, mówiąc jak najgłośniej, by wróżbitka mnie usłyszała.
Zaraz przeniosłem spojrzenie i swoją uwagę na rudowłosego młodzieńca, który dosłownie wpadł do środka pubu, a wieści jakie przyniósł sprawiły, że mina mi zrzedła. Jasna cholera, pomyślałem.
Kiwnąłem jedynie głową czarodziejowi, który powiedział, że musimy wyjść. To prawda - musieliśmy wyjść jak najszybciej, tyle że nie sami.
- Będziemy - potwierdziłem stanowczym tonem, czując lekką ulgę, że kapitan wreszcie zgodził się wyjść i ze mną jako tako współpracować; inaczej byłbym zmuszony użyć argumentu siły, a całe towarzystwo wokół temu nie sprzyjało. Przeniosłem spojrzenie na marynarzy, którzy do niego podeszli. - Jeżeli wyjdziecie wszyscy razem z kapitanem, to dopiero wtedy wpędzicie go w kłopoty, zostańcie i zachowujcie się jakby nas tu nigdy nie było - odpowiedziałem im, gdy jeden oświadczył, że wychodzi razem z nim. Teraz zebrało im się na lojalność. - Zbliżają się. Nie mam pewności, to pewnie policja. Wszyscy, którzy mają związek z Pijanym Wisielcem będą w kłopotach. Jeśli chcecie mu pomóc - zostańcie - powiedziałem z mocą, chcąc ich przekonać, by nie wszyscy ruszyli na hura na zaplecze. Na wróżbitkę spojrzałem z wdzięcznością, gdy zaoferowała się, że zaprowadzi nas na tyły. - Idź, kapitanie, będę was osłaniał, jeśli zajdzie taka potrzeba. Spróbuję was wzmocnić.
Miałem nadzieję, że kapitan i moi towarzysze ruszą na właścicielką Parszywego Pasażera na tył, sam zacząłem kroczyć w tamtym kierunku. Nie opuszczając różdżki wyszeptałem: - Magicus Extremos - z zamiarem wzmocnienia moich towarzyszy, kapitana Pijanego Wisielca, właścicielki Parszywego Pasażera (Dorothei) i jej współpracownicy (Phillipy).
Czy wizje były normalnością, to miałem szczere wątpliwości, lecz nie wyraziłem tych myśli głośno, świadom jak łatwo było urazić kobiece uczucia.
- A coś więcej? Co jeszcze widziałaś? Jakichś ludzi? - dociekałem, mówiąc jak najgłośniej, by wróżbitka mnie usłyszała.
Zaraz przeniosłem spojrzenie i swoją uwagę na rudowłosego młodzieńca, który dosłownie wpadł do środka pubu, a wieści jakie przyniósł sprawiły, że mina mi zrzedła. Jasna cholera, pomyślałem.
Kiwnąłem jedynie głową czarodziejowi, który powiedział, że musimy wyjść. To prawda - musieliśmy wyjść jak najszybciej, tyle że nie sami.
- Będziemy - potwierdziłem stanowczym tonem, czując lekką ulgę, że kapitan wreszcie zgodził się wyjść i ze mną jako tako współpracować; inaczej byłbym zmuszony użyć argumentu siły, a całe towarzystwo wokół temu nie sprzyjało. Przeniosłem spojrzenie na marynarzy, którzy do niego podeszli. - Jeżeli wyjdziecie wszyscy razem z kapitanem, to dopiero wtedy wpędzicie go w kłopoty, zostańcie i zachowujcie się jakby nas tu nigdy nie było - odpowiedziałem im, gdy jeden oświadczył, że wychodzi razem z nim. Teraz zebrało im się na lojalność. - Zbliżają się. Nie mam pewności, to pewnie policja. Wszyscy, którzy mają związek z Pijanym Wisielcem będą w kłopotach. Jeśli chcecie mu pomóc - zostańcie - powiedziałem z mocą, chcąc ich przekonać, by nie wszyscy ruszyli na hura na zaplecze. Na wróżbitkę spojrzałem z wdzięcznością, gdy zaoferowała się, że zaprowadzi nas na tyły. - Idź, kapitanie, będę was osłaniał, jeśli zajdzie taka potrzeba. Spróbuję was wzmocnić.
Miałem nadzieję, że kapitan i moi towarzysze ruszą na właścicielką Parszywego Pasażera na tył, sam zacząłem kroczyć w tamtym kierunku. Nie opuszczając różdżki wyszeptałem: - Magicus Extremos - z zamiarem wzmocnienia moich towarzyszy, kapitana Pijanego Wisielca, właścicielki Parszywego Pasażera (Dorothei) i jej współpracownicy (Phillipy).
becomes law
resistance
becomes duty
The member 'Cedric Dearborn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 57
'k100' : 57
Szafa grająca
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer