Most Westminster
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
[bylobrzydkobedzieladnie]
-Jestem bardziej porywczy od Otella - podzielił się z Yvette oczywistością, o której jeszcze nie mogła wiedzieć, ale był lojalny i ostrzegał ją, by nie pozostawała bezbronna wobec nieoczywistego niebezpieczeństwa. Zadumany kroczył tuż przy barierce, odciągając kobietę od zionącej w dole czerni Tamizy, profilaktycznie stając na tej drodze, gdyby nagle uznała, że jej jedynym ratunkiem przed nim jest udanie się w dół.
-Zaprojektuj dla mnie kawałek świata - zażądał nagle, nadzwyczaj ostro, jak jeszcze nie zdołał się do niej zwrócić, pokazując nie tyle prawdziwą twarz, ile obnażając się z surowym, twardym obyciem, spójnym z błąkającym się na obliczu zawadiackim uśmiechem - opowiedz mi o nim, umieść mnie w nim, zabaw się ze mną. Tak, jak tego chcesz - sprowokował ją, wyjmując zza pazuchy szaty srebrną papierośnicę. Palący nałóg irytował, a Magnus nie mógł się zdecydować, czy mu się poddać, czy może zignorować racjonalny głos rozsądku i wziąć to, na co miał tak ogromną ochotę.
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
I faktycznie - istniała tylko ona. Nie chciała, by w danej chwili był ktoś jeszcze, ale świadomość nie decydowała się na podanie wytchnienia na złotej tacy - paliła wiedza, że zazwyczaj palec Magnusa otula zimna obręcz, ciążący symbol przynależności. Miała w tym temacie wiele wątpliwości, główna malowała się jako najlepsza i zarazem najgorsza. Była emocjonalnie rozbuchana, traciła chęć na niewinne romanse i nie zamierzała przepuszczać okazji, które same pchały się jej do rąk. Lecz nie, nie chciała stanowić dodatku, pragnęła być perłą w koronie, jedyną w swoim rodzaju. Co jakiś czas obiecywała sobie, że będzie uważna i owej obietnicy zamierzała dochować. Czuła potrzebę kontroli nad sytuacją, nawet jeśli obecny bieg wydarzeń fascynował ją o wiele bardziej niż knucie misternych planów i snucie wyobrażeń.
Artystyczne odczucia nauczyła się odbierać zgoła inaczej, wewnętrznie, z powściągliwą cząstką widocznych reakcji - w tańcu musiała nie tylko panować nad emocjami, ale kreować zaaranżowane, dzielnie trzymać uśmiech i przybierać odpowiednie maski. Uwielbiała jednak konwersacje, w których powoli zaznaczał się jej stosunek do danego dzieła, niezależnie od jego charakteru. W tym wypadku niewinna wzmianka rozwijała się szybko, na złamanie karku gnając w ramiona odrębności, stając się osobnym elementem. Teraz Otello stawał za kulisami, ustępował miejsca innym światom i temperamentom. Yvette postawiła pewny krok, by stanąć na scenie, w scenerii zwyczajnej, znanej londyńczykom i odwiedzającym, lecz muśniętej ciepłym światłem. Za jej plecami wyrastał Big Ben, nie stanowiący dla nich żadnego znaczenia - mieli przecież o wiele ciekawsze obiekty zainteresowań. Kontrastowo spokojny uśmiech obudził w spojrzeniu kobiety kilka iskierek, jeszcze nieokreślonych - zanotowała w pamięci słowa o porywczości, jeszcze nie do końca wiedząc, jak je interpretować, ale odpowiedź przyszła momentalnie, układając się w żądaniu. Milczała chwilę, postępując w kierunku krawędzi mostu, ale nie spoglądała w toń, nie interesowała się otoczeniem. Niespiesznie sięgnęła tylko do mocnej dłoni, z gracją wyplątując z niej papierośnicę, świadoma przewagi - gdyby tylko chciał, mógłby uniemożliwić jej manewr, nie używając nawet znacznej siły. Przewróciła przedmiot raz, drugi, pozwalając odbitemu światłu zatańczyć na swej skórze, zanim wyjęła jednego papierosa. Nie odpaliła go, ale podniosła wzrok. Sprawiała wrażenie opanowanej, tylko to spojrzenie, złotawe w zalewających promieniach umykającego za horyzont słońca, kryło w sobie więcej emocji. Pełne prowokacji.
- Nawet jeśli burzę światy, Magnusie? - zapytała krótko, niby niewinnie unosząc dłoń z papierośnicą, w pytającym geście, malującym się także kącikach ust, zacienionych znacznie mniej niewinnie. - W świecie, który ci tworzę, poruszasz się po omacku. Wędrujesz w ciemności, pokonujesz wąskie stopnie w akompaniamencie tykającego wyraźnie zegara. Nie wiesz, czy krążysz po zgliszczach, czy wspinasz się na szczyt. W tym świecie wybierasz wszystko, albo nic - bezdźwięcznie, subtelnie poruszyła palcami, pozwalając papierośnicy przekroczyć kamienną granicę. W lewej dłoni uchował się tylko jeden papieros, samotny rozbitek. Srebro miało okazję błysnąć jeszcze kilka razy, obracając się w locie, zanim z pluskiem zagłębiło się w ciemnej toni.
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
-Nie istnieją w nim półśrodki. Przyjmujesz pełną odpowiedzialność za swoje wybory. Nigdy nie żałujesz - snuł tę samą bajkę, wychylając się zza bariery mostu, jakby badał wzrokiem otchłań, w jaką pragnął się rzucić. Nie było tam syren, jedna stała tuż obok, mamiąc go pieśnią - to jest mój świat, Yvette. Czuję się jak w domu - odparł lekko, niesamowicie rozluźniony i po prostu szczęśliwy. Usłużnie odpalił ostatniego papierosa krańcem swej różdżki, obojętnie oczekując plusku, niemal niesłyszalnego na moście pełnym westchnień.
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Szanowała ją i była świadoma, że stanowi ogromną przewagę, niekiedy zapominała się i brała swój urok za pewnik, za czynnik prowadzący do zwycięstwa, za asa w rękawie. Wychowana w konkretnych poglądach oraz uzasadnieniach - przejęła je, razem z ojcem marząc o przyszłości w dworkach, na jakie nie mogli sobie pozwolić. W otoczeniu typowym dla najwyższej z klas, nie słyszałaby, że jedynym, co ma do zaoferowania, jest ładna buźka i hiponotyzujące spojrzenie. Dorastając gdzieś pomiędzy, bo tylko w iluzji arystokratycznych zasad, miała okazję przekonać się o okrucieństwach tego świata. Drogę torowała sobie sama. Teraz cierpliwie drążyła ścieżkę w skale, podchodząc coraz bliżej Magnusa. Nie wiedziała praktycznie nic - była chociażby przekonana, że w przeszłości hogwarcka Tiara Przydziału umieściła go w Slytherinie. Z subtelnie skrywaną ciekawością pozwalała wprowadzać się w świat gierek lorda Rowle, nie pozostając dłużną. Nie sięgała jeszcze do oszustw, ale szukała ukrytych kart, czuła potrzebę poznania reakcji mężczyzny na różne bodźce. Zachęcał ją sam do eksperymentów, aż świerzbiły ją palce, mimo czającego się wciąż poczucia, że z tej znajomości nie wyniknie nic dobrego. Trafiał w odpowiednie struny, choć robił to na ślepo. Przez to kiełkowała w niej chciwość. Łechtał ego swoją obecnością, ale wciąż - nie miała pojęcia, ile z jego słów nosi w sobie prawdę, na ile widział w niej chwilowy obiekt zainteresowania. Dociekała motywów. Deirdre mogłaby wyłożyć je bardzo prosto, z niezłomną pewnością - chce tylko jednego.
Nie mogła mu tego dać. Z oczywistych względów nie rozpatrywała krótkiej - jeszcze - znajomości w kategoriach fizycznych. Przyjaciółki zaś nie było obok, nie miała pojęcia o spotkaniach i przedziwnym napięciu, którego panna Blythe doświadczała bardzo rzadko. Rozsądek kłócił się z błękitną iskrą. Powinna pogrzebać ją, pozwolić jej na utonięcie, jak srebrnej papierośnicy. Niby przypadkiem, lecz z pełną premedytacją - jeszcze nie teraz. Dla Magnusa podobne wyjścia mogły stanowić niezobowiązującą rozrywkę. Dla niej były idealnym pretekstem do ogromnych wątpliwości. Starała się być czujna. Zmrużyła oczy, przyglądając mu się w zastanowieniu, jakby nie do końca rozumiała. Sprzeczności zawsze były ciekawsze od prostych schematów, w których wszystko działało, jak należy.
- Jesteś pewien? - zapytała, z lekką kpiną w głosie, szykując się do zesłania gradu pytań. Dyskretnie zasłoniła papierosa, by żaden parszywy mugol nie zauważył tego skandalicznego przejawu magii. Zaciągnęła się powoli, skupiając wzrok na odległych zabudowaniach, nim skrzyżowali zielone spojrzenia. Jej było wiosenne, jasne. Jego - jesienne, przytłumione. Niczym dwie równonoce. - Sprawdźmy to - zaproponowała, pewnie i twardo, jakby rzucała krótkie wyzwanie. - Jak łatwo zawierzasz słowom, Magnusie? - moim słowom, słowom swoich bliskich, swojej żony? - Jak mnie widzisz? - z anielską urodą i nikotynowym dymem pomiędzy nami, jak kurtyna oddzielającym natury - Kim jestem, jeśli nie półśrodkiem? - wszystkim, czy niczym? - W twoim świecie nie mam żadnego znaczenia - stwierdziła, bez smutku i melancholii, stwierdzając fakt z delikatnym chłodem. Czy Tamiza była zimniejsza? - Więc dlaczego znajdujesz dla mnie miejsce? - nie rozumiała. Nie - nie chciała, by ktoś igrał z nią tak, jak zazwyczaj igrała z innymi.
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
-Jestem - przytaknął; niski głos zabrzmiał gardłowo, nieco chrapliwie, jakby prowokacja kosztowała Rowle'a przymus natychmiastowego zaczerpnięcia powietrza. O słodkim smaku cytrusów, gryzących się lekko z ciężkim tytoniowym dymem, narastającym między nimi gęstą chmurą, mimowolnie wytworzonym wskaźnikiem moralnej rozpusty. Nie żałował srebra, tonącego w brudnej wodzie rzeki, nie żałował obscenicznego gestu, jakim zapalał papierosa - bogactwa, jak i mugoli miał za nic. Odwrotnie, niż Yvette, mącącej w jasnych poglądach Magnusa i szarpiącej za delikatne struny jego męskiego ego, podatnego na tak subtelny dotyk, jak jego ukochana - wiolonczela.
-Pracuję słowem, Yvette, bawię się nim. Wiem, że potrafi wznosić i niszczyć, że puchnie manifestem i przesadą. Niezmiennie - czaruje, a może nawet i na śmierć - odparł, nasiąkając nimi, tymi s ł o w a m i, jak szata nasiąkała wodą, ciążąc potem na ramionach i ściągając pod głębię toni. Magnus zgrabnie nurkował, pomijając omszałe belki z zatopionych okrętów błędnych rozumowań, dzieląc się z panną Blythe swoją mądrością. Niefrasobliwie, pewny bezpieczeństwa: liczył na zrozumienie przesłania, ale nie wierzył, że spotka się on ze strachem. Może z zaniepokojeniem, ale nie z lękiem. Obserwował ją długo na scenie, siedząc w pierwszym rzędzie, lornetką niestrudzenie szukając na twarzy objawów bólu - za każdym razem tracił tylko czas, a Yvette wygrywała stalą i niezłomnością. Miała mocny kręgosłup, na jaki powoli spychał kolejne ciężary, podziwiając zahartowanie, grację z jaką się przed nim przechadzała.
-Yvette Blythe - wyraźnie wyartykułował nazwisko, z pewną czułością pozwalając sobie musnąć nią miękkie zgłoski, przy akompaniamencie ciepłego spojrzenia, obmywającego całą postać w zwiewnej, skromnej sukience - czynisz się wyjątkową - zmuszasz mnie do wyznań, do deklaracji, do określeń, których nie lubię. Łamię się dla ciebie, bo mam słabość do prowokacji, podobasz mi się taka, kiedy pozwalasz sobie na więcej. Musisz czuć alarmujący sygnał, że brniesz za daleko, za głęboko, za mocno angażując się we mnie - i dobrze. Mimo tego nie uciekasz, a ja mogę cieszyć się z twego towarzystwa, nareszcie szczerze, bez tych pękatych kieliszków - w moim świecie, to ja decyduję - sprostował, podejmując wyzwanie oziębłości. Mógł tytułować ją królową śniegu, ale sam był królem, więc stał ponad nią. Odjął papierosa od jej warg; choćby próbowała umknąć, tym razem bez szans, po czym przytknął go do swych ust, czując prócz przenikającego tytoniu także słodycz szminki, namiastkę pocałunku.
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
- Słowa potrafią zacierać granice sprawniej niż spojrzenia - uznała tylko, swoje wciąż utrzymując na poziomie pewnego, mocnego. Lecz to spojrzenia korygują słowa, czyny zmywają kłamstwa, a dowody budzą zaufanie. Chwila dystansu, by za moment prowokacja wróciła na swe poprzednie miejsce, choć pod nieco inną postacią. Pozwoliła sobie na odebranie pragnienia z dłoni, odczuwając je w zamian w krótkim, przypadkowym muśnięciu ust kciukiem.
- Może dlatego, że ktoś pozwala ci decydować - uznała, przenikliwie szukając w spojrzeniu zwątpienia we własne moce, choć nie spodziewała się, by mogła złamać go słowem. Nie chodziło tylko o dominację. Nie potrzebowała nad nim władzy absolutnej, świadoma, że wiązałoby się to z okropną nudą. Ważniejsza była sama prowokacja i badanie zachowań. Nie bała się ani kłamstw, ani szczerości - o ile nie była bolesną krytyką.
- Nie mogę czynić się wyjątkową w nie swoim świecie. To nie ja nadaję sobie miano wyjątkowej - stwierdziła, z zaskakującą pokorą, lecz tak właśnie sądziła. To on wprowadzał ją wyżej we własnym świecie, żonglując podziałami, jak gdyby nie znaczyły prawie nic. Rowle, powtarzała sobie w myślach, Rowle to nie przelewki, to krew trzymana w obiegu ściśle i restrykcyjnie, krew której nie lubią psuć. Znajomość z Daphne, choć przyjemna, sprawiła, że panna Blythe znała ich zasady aż zbyt dobrze. Czas i zmiany w polityce małżeństw były tylko picem na wodę.
- Jestem wyjątkowym elementem twojego świata, czy wyjątkowym celem, który sobie obierasz? - zapytała wprost, bez bólu i smutku - było za wcześnie, by żywiła do niego wielkie uczucia i czuła rozczarowanie.
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
-A co takiego - urwał, podchodząc jeszcze bliżej pordzewiałej barierki mostu, skąd mógł czuć jej zapach oraz woń Tamizy, uderzającą w nozdrza gwałtowną rzeką. Ciemne fale obmywały brzegi, w dole po obu stronach ulicy poruszali się ludzie, a oni - uwzględniał Yvette w swych obliczeniach - mieli w sobie dość mocy, by zrównać z ziemią Londyn, wypłukać obie jego strony z brudnego szlamu, a potem skazać świat na kolejne plagi, gorsze od egipskich, będących ledwie dziecinną igraszką - potrafią spojrzenia? - spytał zaciekawiony, uderzając ją w twarz rękawicą; wyjątkowy policzek, jakim traktował te szczególne kobiety. Zaciągnął się papierosem, nonszalancko ukrywając się w tytoniowej chmurze, pod nietypową osłoną łakomie pożerając wzrokiem zmieniające się oblicze Yvette. Intrygowała go każda mimiczna zmarszczka, drgnięcie jaśniutkich brwi, mimowolne poruszenie ust, którymi czarowała go elokwencją, cenioną przez niego na równi (wyżej?) od oralnych umiejętności.
-Nie oddam dobrowolnie mocy decyzyjnej - odparł, kręcąc przecząco głową, a papieros przyklejony do dolnej wargi kołysał się w rytm cedzonych zgłosek. Chłoszczące uderzenia wiatru, tytoń przepalający płuca, ciężar różdżki w kieszeni i znowu mógł mieć szesnaście lat, nie mierzyć czynów nad zamiary i być młodym gniewnym, który prócz siebie dostrzegał tylko swój cień. Megalomania w ekstremalnym wydaniu nie uwzględniała nikogo ponad, ale nie gardził towarzystwem Yvette, nie klasyfikującej się w ramach dodatku, a konieczności. Nie chciał przeżywać tej chwili bez niej, nie kiedy w myślach przeprowadzał rewolucję, odsuwającą w niepamięć dyktaturę jakobinów, szerzący się terror, Napoleona, a nawet de Sade, najlepszy produkt drugiej połowy osiemnastego wieku we Francji.
-Istniejesz w moim świecie. Tyle wystarczy, byś była wyjątkowa - wyjaśnił, uśmiechając się przekornie i tocząc niewypalonego jeszcze papierosa między szczupłymi palcami, raz po raz dotykając rozżarzoną końcówką skóry na swej dłoni. Ot, krótkie przypomnienie realności.
-Nie jestem jednostrzałowcem - zgasił papierosa brutalnie, rozgniatając go na chłodnym metalu barierki i rzucając na ziemię, by dokonał żywota zgnieciony obcasem wypolerowanego buta. Dopiero dopełniwszy tego rytuału spojrzał na Yvette przytomnie, ostro, wręcz karcąco: chciała szczerości, więc sprzedawał ją w najbrutalniejszej postaci - cenię sobie dłuższe życie - kontynuował ciszej, bo przelotny romans był jak podwójne samobójstwo - jesteś wyjątkiem - od tej diarchii, gdzie nie wadząc sobie sprawiedliwie rządziły te, które zdołały zawładnąć jego sercem - ufaj mi, bo j a jestem beznadziejnym kłamcą - rzucił, śmiejąc się ochryple, w przypływie tej wesołej śmiałości, przesuwając palcami po jej gładkiej dłoni, bliźniaczo zaciśniętej na metalowej poręczy. Obrączka błysnęła, rażąc oczy złotym promieniem - odległym wspomnieniem, nie dotyczącym ich, nie będącym ich wspólną pamięcią.
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Odczekała chwilę, dumnie znosząc mentalny policzek, nie stykając go z żadną reakcją - nie wzruszył jej wcale tak bardzo. Jej ciało znosiło gorsze bóle. Odczekała, aż chmura dymu odejdzie w zapomnienie, odsłaniając znów rozmówcę. Jej oblicze nie zmieniło się zbyt znacznie. Spojrzenie miała cierpliwe, spokojniejsze, podobnie do subtelnego uśmiechu. - Wiele - odpowiedziała zwięźle, pogodnie, z niezłomną pewnością. Przekonasz się. Zaśmiała się cicho, dźwięcznie, niewinnie.
- Wiem - potwierdziła spokojnie, znów ulegając swojej huśtawce nastrojów, tym razem unosząc się na niej wysoko; tam, gdzie grawitacja wyrywała wątpliwości, na ułamek sekundy pozostawiając stan ducha zrelaksowanym. Wiedziała - bo byli w tej kwestii podobni. Ona również nie zamierzała skończyć na smyczy, pod butem, pod władzą. Słuchała, ale było w niej więcej milczenia i dystansu, nie chciała dzielić się rozbudowanymi odpowiedziami; czym zasłużyła sobie na wyjątkowość? Wodziła wzrokiem za papierosem, maltretowanym dobrą chwilę. Popiół, jak wiele innych rzeczy tego wieczoru, pomknął ku Tamizie. Uniosła spojrzenie, gdy wyczuła, jak drugie przenika przez nią. Nie obawiała się go. Nie poczuwała się do pokory. Nie wierzyła. Spotkała zbyt wielu lordów, by móc przyjąć słowa bez wątpliwości. Lecz nie widziała obrączki - nie chciała jej dostrzegać. Uśmiechnęła się - poniekąd pobłażliwie. Przyjęła dotyk, z początku nie poruszając dłonią.
- Spojrzenia - zaczęła, subtelnie obracając dłoń, by palcami móc podrażnić wnętrze jego własnej. Drugą, wolną, uniosła, nie bacząc na niewielką torebkę, która wylądowała u jej stóp. Wspięła się lekko na palce, zbliżając się i nie szczędząc spojrzenia. Nieznacznie, prawie niewyczuwalnie, musnęła opuszkami wierzch kości policzkowej mężczyzny, by zaraz przesunąć je na czubek ucha. - czarują - była blisko - być może zbyt blisko, ściągając na siebie zbyt wiele następstw tego krótkiego gestu, otoczonego pozorami niewinności w teorii, zaś w praktyce - władzy. Nie zetknęła ust w pocałunku, trzymając tak spojrzenie lorda, jak odległość.
I wtedy spłynęła lekko, schylając się zwiewnie po torebkę, wykonując krótki piruet i rzucając ostatnie spojrzenie, nie zatrzymując się, by sprawdzić, w jakim stanie pozostawiała go na moście. - Żegnaj, Magnusie.
| rzut na urok; +4
| zt
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
'k100' : 64
Czasami trudno było uwierzyć, że prawie rok jej pracy tak szybko minął i tak dużo się wydarzyło. Kwiecień, a zwłaszcza jego koniec także obfitował w dramatyczne wydarzenia; jedna z jej rutynowych akcji zamieniła się w prawdziwy koszmar, kiedy siedząc w gospodzie pod Londynem została uprowadzona przez drzewiastopodobne stwory i zabrana do opuszczonego domostwa pełnego cieni, a zaledwie dwa dni później dowiedziała się, że jej brat został dotkliwie poparzony w wyniku akcji na Nokturnie i ledwie wyszedł z tego cało. Na domiar złego te wszystkie anomalie, które rozlały się po całym kraju po tajemniczej i dziwacznej nocy z przełomu kwietnia i maja. Sama także została poszkodowana w skutek ich działania, ale wciąż nie rozumiała, co było ich przyczyną.
Ale nie tylko anomalie stanowiły duży problem. Także w ministerstwie zapanował spory chaos, gdy coś dziwnego zaczęło dziać się ze stukniętą minister snującą coraz bardziej szalone pomysły, ale koniec końców na najwyższym stanowisku nastąpiły zmiany, a odrażający plan wyburzenia połowy Londynu nie doszedł do skutku.
Sophia mogła wrócić do pracy, chociaż nie można było powiedzieć, żeby jej zaufanie do ministerstwa wzrosło. Była pełna nadziei, że wszystkie złe reformy zostaną odwrócone i sytuacja się uspokoi, ale do tego była daleka droga, zwłaszcza przy zamieszaniu z anomaliami. Póki co była więc ostrożna i nieufna; ta instytucja w ostatnich miesiącach nie wydawała się godna zaufania, nie po tym, co zrobiono z mugolakami i co chciano zrobić z mugolskimi budowlami w Londynie. Ale swoje obowiązki wypełniała – była przecież aurorem. Mimo obłudy ministerstwa i panującego w nim chaosu mogła nadal robić coś dobrego, przyłożyć swoją rękę do tego, by zagrożenie związane z czarną magią zaczęło się zmniejszać. W pojedynkę nie mogła zrobić wiele, ale wiedziała, że oprócz niej było wiele innych dobrych dusz, które nie były obojętne na to, co się dzieje.
Po opuszczeniu Munga bardzo szybko wróciła do pracy. Dzień po wypisie już stawiła się w Biurze gotowa do wypełniania obowiązków. Nieco zmęczona, ale pełna determinacji i potrzeby działania. Nie mogła wylegiwać się w domu, gdy działy się takie rzeczy i tyle obowiązków czekało.
- Carter?
Czyjś głos wyrwał ją z zadumy i zobaczyła przed sobą Johna Simmonsa, jednego ze starszych aurorów, z którymi czasem pracowała, wytrwale szkoląc się w swoim fachu i czerpiąc z ich doświadczeń. Simmons był aurorem od lat i wiele widział, więc minie dużo czasu, zanim Sophia dorówna mu doświadczeniem, ale to nie znaczyło, że się nie starała.
Od razu na niego spojrzała, zastanawiając się, do czego jej potrzebował. I miała nadzieję, że nie była to tylko papierkowa robota; po kilku dniach leżenia plackiem w Mungu pragnęła wyrwać się w teren i zrobić coś faktycznie użytecznego zamiast roznoszenia teczek czy poszukiwania informacji w aktach, a tym zajmowała się przez cały ranek – poszukiwaniem informacji w archiwum Biura Aurorów.
- Mamy zadanie – usłyszała, a przed nią na biurku wylądowała teczka, jedna z tych, które przeglądała kilka godzin temu. Była to teczka sprawy jednego z czarodziejów poszukiwanych przez Biuro Aurorów; był regularnie widywany na Nokturnie i poszukiwany za powiązania z czarnomagicznymi praktykami. Nie był nikim znaczącym, ale mógł posiadać istotne informacje na temat innych jemu podobnych opryszków z półświatka i Biuro interesowało się nim. – Nasz informator donosi, że niedawno widziano go w okolicach jednego z miejsc w Londynie opanowanych przez anomalie. Za chwilę udamy się tam, by spróbować go odnaleźć i ująć. Jesteś na to gotowa, Carter?
Spojrzenie aurora zlustrowało jej bladą twarz i cienie pod oczami.
- Oczywiście! – zapewniła, wstając zza biurka. Może nie wyglądała najlepiej, ale zamierzała dać z siebie wszystko, skoro Simmons wybrał właśnie ją do sprawdzenia poszlaki dotyczącej poszukiwanego. To on prowadził tę sprawę i od paru tygodni próbował schwytać czarodzieja, o którym dowiedziano się przy okazji innego ze śledztw zakrawającego o czarnomagiczne interesy, ale skoro wybrał do pomocy Sophię, nie zamierzała się wykręcać. Udanie się na jakąkolwiek akcję było czymś, na co skrycie liczyła przez cały dzień. – Co on tam robi? Czy informator zaobserwował coś konkretnego? – zapytała natychmiast, by dowiedzieć się więcej. Szli przez Biuro, by udać się do miejsca, skąd mogli się bezpiecznie przenieść.
- Zapewne poszukuje anomalii – odrzekł Simmons, ponaglając ją do szybszego chodu. – Niewykluczone, że jeśli jest prawdą to wszystko, co o nim wiemy, to może spróbować dostać się w naruszone miejsce, by dowiedzieć się czegoś więcej o tej szkodliwej magii i o tym, czy może ją wykorzystać do swoich odrażających praktyk. Musimy go znaleźć, zanim wejdzie w strzeżony obszar i zbliży się do którejkolwiek anomalii. Tych niestety nie brakuje.
Sophia skinęła głową. Anomalie były potężne i prawdopodobnie miały czarnomagiczne źródło. I mimo że nowo powołany Oddział Kontroli Magicznej miał ich pilnować, to znajdą się tacy, którzy będą próbowali uszczknąć coś z tego mroku dla siebie. Tak czy inaczej należało odnaleźć poszukiwanego, a jeśli zostanie schwytany w okolicy jakiejś anomalii, tym lepiej dla nich – będą mieli kolejny dowód na jego podejrzane zamiłowania i nielegalną działalność.
Niedługo później przenieśli się do Londynu, lądując nieopodal mostu Westminster. Choć zbliżał się zmierzch, Sophia szybko rozpoznała dzielnicę Westminster; z tego co wiedziała, na jej terenie działało kilka anomalii stanowiących zagrożenie dla ludzi pojawiających się w ich zasięgu. I choć aurorzy nie zajmowali się nimi, bo został do tego wyznaczony odpowiedni oddział, anomalie ze względu na czarnomagiczne podłoże nie mogły pozostać dla nich zupełnie obojętne. Zwłaszcza, jeśli interesowali się nimi czarodzieje będący poszukiwani przez Biuro.
- Był widziany w tych okolicach. Informator mówił, że kierował się w stronę Piccadilly Circus. Wypatruj go – rzucił Simmons.
Sophia pamiętała rysopis sprawcy, był załączony do akt. Podejrzewała zresztą, że na tle mugoli będzie się wyróżniać; niewielu czarodziejów potrafiło się doskonale maskować w niemagicznym otoczeniu i wielu zwracało na siebie mimowolną uwagę. A skoro ze względu na ostatnie wydarzenia nawet mugole wydawali się bardziej wystraszeni i mniej chętnie opuszczali domy, Sophia miała nadzieję, że poszukiwany jeszcze mniej przyłoży się do upodobnienia do jednego z nich. Ponadto według opisu miał jedną bardzo charakterystyczną cechę – jedno oko brązowe, drugie szare.
Bystrym spojrzeniem przeczesywała ulicę, wypatrując wszelkich nieprawidłowości. Szczególnie uważnie lustrowała ludzi zmierzających w kierunku miejsca z anomalią; tych z każdą minutą było coraz mniej, większość mugoli skręcała w inne uliczki, zupełnie jakby wiedzieli, że na placu nie jest bezpiecznie i lepiej go unikać.
Ale czy gdziekolwiek było? Teraz czarodzieje nie mogli w pełni ufać nawet własnym różdżkom, które lubiły buntować się podczas rzucania prostych zaklęć i zmieniały je, lub niekiedy zadawały obrażenia czarodziejowi próbującemu użyć swojego magicznego narzędzia. Przez anomalie nawet coś tak naturalnego dla świata magii zostało skalane i stało się nie w pełni godne zaufania. I także świat mugoli został nimi dotknięty, co narażało ich ukryty magiczny świat na ujawnienie.
Drugi auror obok robił to samo. Oboje uważnie obserwowali, jednocześnie utrzymując daleko posuniętą ostrożność i starając zachowywać się naturalnie, zupełnie jakby byli zwykłymi przechodniami na wieczornym spacerze po Londynie. Mieli w tym wprawę; w końcu nie pierwszy raz wykonywali obowiązki na terenie miasta i musieli umieć się zachować.
- Chodźmy tędy. To skrót wiodący w stronę placu; mam wrażenie, że nasz podejrzany także mógł go użyć, jeśli tam zmierza. Tamtędy najszybciej i najdyskretniej dostanie się na miejsce – usłyszała. Simmons zapewne dużo lepiej znał metody działania podejrzanego, skoro tropił go od dłuższego czasu. I oboje mieli nadzieję, że tym razem uda się go przyskrzynić; w poprzednich przypadkach zawsze udawało mu się wywinąć i znikał zanim aurorzy pojawili się w miejscu, w którym ponoć go widziano.
Skinęła głową i ruszyła za swoim towarzyszem, odruchowo przesuwając dłonią po miejscu, w którym miała ukrytą różdżkę. Ruszyli mniejszą, mniej uczęszczaną uliczką.
- Czy nie jest na to za sprytny, by pójść drogą, w której moglibyśmy się go spodziewać? – zapytała półszeptem, jednak starszy auror nie odpowiedział.
Pozostawało jej wciąż rozglądać się czujnie i wypatrywać ludzi odróżniających się na tle mugoli, których zresztą nie było tu zbyt wielu. Londyn wydawał się bardziej ponury i pusty, a Sophia naprawdę współczuła tym wszystkim ludziom. Nawet jeśli uniknęli tego, co planowało dla nich ministerstwo, spotkały ich inne tragedie.
- Jesteśmy już blisko. Teraz musimy bardzo uważać – szepnął nagle auror, wsuwając dłoń do kieszeni, w której trzymał różdżkę. I wtedy nagle Sophia dostrzegła przed sobą gwałtowniejszy ruch i sylwetkę w długim płaszczu przecinającą alejkę. Mugole raczej nie nosili się w ten sposób, co wzmogło jej czujność. Nieznajomy miał też kapelusz i częściowo zakrytą twarz, ale przez moment, przecinając uliczkę, obejrzał się w ich stronę – a potem nagle przyspieszył kroku. Zanim się odwrócił, Sophia mogła dostrzec jego oczy; mimo dzielących ich kilkunastu metrów była na tyle spostrzegawcza, by zauważyć niezwykły kolor jego tęczówek – jedną brązową, jedną szarą.
- To on – szepnęła. Było mało prawdopodobne, by trafili na innego osobnika z dwukolorowymi oczami, zwłaszcza że otrzymali informację, że w tej okolicy miał się kręcić ich podejrzany posiadający tą charakterystyczną cechę. Ale niewykluczone, że i on podejrzewał, że ktoś mógł donieść aurorom, skoro tak nerwowo zareagował w momencie, kiedy tylko jego spojrzenie skrzyżowało się ze spojrzeniami dwójki czarodziejów. Dobrych w maskowaniu się, ale mimo wszystko i tak różniących się od mugoli. Zresztą nawet nie starali się specjalnie ukryć, chcieli spłoszyć podejrzanego i zmusić go, by w popłochu popełnił jakiś błąd. Ale równie dobrze mógł po prostu uznać ich za zwykłych czarodziejów; tacy też mogli stanowić zagrożenie, że doniosą ministerstwu widząc go próbującego się dostać do anomalii. Była to nawet bardziej prawdopodobne wyjaśnienie jego spłoszenia się na widok ich dwójki.
Czarodziej rzucił się w jedną z bocznych uliczek. Nie wiadomo, czy zaniechał próby dotarcia do placu, czy po prostu próbował zgubić ogon. Tak czy inaczej zachował się głupio jak na kogoś, kto do tej pory unikał schwytania. Może rzeczywiście miał po prostu wręcz absurdalne szczęście?
Jej towarzysz strzelił w uciekiniera zaklęciem. Skoro mugole doświadczali tylu dziwnych zjawisk nie musieli kryć się tak mocno jak zawsze, ale i tak uważali, by nikt nie widział niczego podejrzanego. Szczęśliwie dla nich mugoli tu nie było, więc mogli działać bez obawy że trafią kogoś niewinnego. Chociaż dzieląca ich odległość nie była znaczna, uciekinier uchylił się, a czar uderzył w mur. Na domiar złego z nosa Simmonsa zaczęła sączyć się strużka krwi; być może użycie zaklęcia naraziło go na atak anomalii. Mniej groźnej od tej, która znajdowała się na pobliskim placu, ale niestety oznaczającej, że oni sami nie byli bezpieczni podczas próby rzucania zaklęć.
Drętwota wystrzelona przez Sophię też minimalnie chybiła, ale aurorka szczęśliwie uniknęła anomaliowych powikłań. Oboje nie zwalniali biegu, tym bardziej, że zdawali sobie sprawę, że musieli działać szybko, i że nie powinni sami pojawiać się w obrębie placu zapewne obserwowanego przez ministerialne służby.
Czarodziej także strzelił przez ramię zaklęciem – i również z nim coś zaczęło się dziać. Zachwiał się i podparł ściany, ale mimo to biegł dalej. Bez względu na to, za kogo ich uważał, miał nieczyste sumienie lub był zdesperowany. A może i jedno i drugie. Póki go gonili, nie mógł się deportować, a drogi ucieczki były dość ograniczone. W którymś momencie przed nimi jak spod ziemi wyrósł mur, zwiastujący ślepą uliczkę. Podejrzany także go zauważył, zwolnił na moment i wtedy Sophia trafiła go celnym Petryficusem, który sprawił, że jego ciało natychmiast zesztywniało i runął na ziemię sztywny jak marmurowa płyta. Pościg dobiegł końca.
Simmons podszedł do niego i przewrócił go na plecy. Jak się okazało, w kieszeniach płaszcza miał dziwną, podejrzanie wyglądającą księgę oraz kilka innych mniej lub bardziej dziwacznych przedmiotów, które musieli zabezpieczyć i zabrać na wypadek, gdyby ciążyły na nich klątwy lub zawierałyby inne podejrzane substancje. Tak czy inaczej złapali go i udaremnili mu węszenie wokół anomalii.
- Dobrze się spisałaś, Carter – pochwalił ją Simmons, gdy przetransportowali czarodzieja do ministerstwa. Tam miał zostać odpetryfikowany i przesłuchany zarówno w związku ze swoimi dzisiejszymi zamiarami, jak i innymi sytuacjami, w związku z którymi podejrzewano jego udział. Będzie można ustalić, czym się zajmował, być może odnaleźć też jego potencjalnych wspólników, oraz wymierzyć mu odpowiednie konsekwencje. Zdecydowanie nie był to najgroźniejszy typ, z jakim się zetknęła, był raczej płotką, ale należało się odpowiednio zająć każdą szumowiną zagłębiającą się w podejrzane czarnomagiczne interesy. Kto wie, może powie im coś interesującego i doprowadzi ich do kogoś bardziej znaczącego?
| zt.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Tu także w wyniku rozładowania magii zapanował istny chaos - moc magiczna była niestabilna, niebezpieczna. Choć za dnia Ministerstwo nie dopuszczało nikogo w pobliże okolic, w których magia szalała najbardziej, ministerialne próby zaprowadzania porządku kończyły się klęską. Nie minęło parę dni, gdy czarodzieje zaczęli zastanawiać się, czy aby na pewno Ministerstwo chce, aby magia została doprowadzona do porządku - postanowili więc wziąć to w swoje ręce.
Odkąd Ministerstwo Magii oznaczyło to miejsce jako niebezpieczne, pojawienie się w nim mogło grozić aresztowaniem przez Oddział Kontroli Magicznej. Do czasu uspokojenia się magii nie można rozgrywać tu wątków innych niż te polegające na jej naprawie.
Od kiedy zniknęła bariera pomiędzy światem czarodziei, a światem mugoli pewne zdarzenia przestały być tajemnicą, negatywne skutki działania magii były dostrzegalne gołym okiem. Most Westminsterski stał się kluczowym punktem załamania, gdy zmienił się nie do poznania. Przestał być prostym przejściem nad Tamizą, przywodząc teraz na myśl czarną jak asfalt falę, która powoli płynęła z jednego brzegu na drugi i z powrotem. Choć most przypominał formę z gumy, z każdym "przepływem" droga pękała, tworząc coraz większe szczeliny i uskoki, a sunące garby wznosiły się na coraz większą wysokość. Droga została zamknięta, a czarodzieje, podobnie jak mugole, omijali to miejsce szerokim łukiem.
Płynąca przez most energia, która powodowała jego falowanie i stale zwiększające się w wyniku tego zniszczenia szybko mogła doprowadzić do jego całkowitego rozpadu. Jedynym sposobem na powstrzymanie negatywnego działania rozregulowanej magii jest powstrzymanie płynącej asfaltowej fali.
Wymaganie: Skutecznie rzucone zaklęcie Glisseo przez przynajmniej jednego czarodzieja.
Niepowodzenie wiąże się z częściowym zburzeniem mostu, którego rozpad wywoła silne wstrząsy, powalające wszystkich dookoła na ziemię, odbierając każdemu czarodziejowi 15 punktów żywotności.
Przed rozpoczęciem kolejnego etapu należy odczekać co najmniej 24h. W tym czasie do lokacji może przybyć kolejna (wyłącznie jedna) grupa chcąca ją przejąć, by naprawić magię na sposób inny, niż miała być naprawiona dotychczas.
Walka odbywa się zgodnie z forumową mechaniką oraz z arbitrażem mistrza gry do momentu, w którym któraś z grup zdecyduje się na ucieczkę bądź nie będzie w stanie prowadzić dalszej walki.
Wymaganie: ST ujarzmienia magii jest równe 180, a sposób obliczania otrzymanego wyniku zależny jest od wybranej metody naprawiania magii.
Uwaga - jeżeli postać posiada zerowy poziom biegłości organizacji, mnoży statystykę nie razy 0, a razy ½. W przypadku liczb nieparzystych wynik zaokrągla się do góry.
W metodzie neutralnej każdy gracz uzyskuje wynik o wartości k100+Z; wyniki obu graczy sumuje się i tę sumę należy przyrównać do wymaganego ST.
W metodzie Rycerzy Walpurgii każdy gracz uzyskuje wynik o wartości k100+(CM * poziom biegłości organizacji); wyniki obu graczy sumuje się i tę sumę należy przyrównać do wymaganego ST.
W metodzie Zakonu Feniksa każdy gracz uzyskuje wynik o wartości k100+(OPCM * poziom biegłości organizacji); wyniki obu graczy sumuje się i tę sumę należy przyrównać do wymaganego ST.
Kiedy sytuacja zaczęła się powoli stabilizować, na moście pojawił się nieznany nikomu mężczyzna w kapturze i ciemnej pelerynie. Nie tylko stał się świadkiem zakazanych przez ministerstwo praktyk, lecz również zagrożeniem dla nich wszystkich, gdy wyciągnął niespodziewanie różdżkę, grożąc, że nie zawaha się wysadzić mostu wraz z nimi wszystkimi. Czarodziej nie wyglądał jakby żartował, ostrzegając, że atak na jego osobę zakończy się dla nich wszystkich śmiercią.
Wymaganie: Zmuszenie nieznanego czarodzieja, by zszedł z mostu, nie czyniąc przy tym nikomu krzywdy i przekonanie go, że to, co się tu odbywa ma pomóc, a nie zaszkodzić czarodziejskiej społeczności. ST przemówienia mężczyźnie do rozsądku wynosi 55, do rzutu należy doliczyć bonus biegłości: retoryka.
Niepowodzenie wiąże się z wyrzuceniem przez czarodzieja niezwykle potężnego bombarda maxima, które niszczy sporą część mostu. W wyniku wybuchu zamachowiec ginie na miejscu, a czarodzieje naprawiający magię tracą 200 punktów żywotności.
Nigdy nie sądziła, że doczeka takiego czerwca. Zamiast odurzającej woni opadających bzów, lodowato rześkie powietrze; zamiast nadchodzących upałów, zapowiadających długie, leniwe dni, śnieżne zawieje, zasypujące białym puchem całe miasto. Jeszcze nieodbudowane z gruzów, straszące wybitymi oknami, połamanymi dachami i nierówną linią zrównanych z ziemią kamienic. Choć od pierwszomajowego wybuchu minął ponad miesiąc, Londyn dalej wyglądał jak niechciana wojenna sierota, kaleka z powyrywanymi kończynami, podnosząca się z brudu tylko po to, by ponownie upaść pod ciężarem mroźnej zimy, duszącej jakąkolwiek nadzieję, którą przyniosła niedawna wiosna. Deirdre pamiętała jeszcze mocne promienie słońca, gorącą morską wodę, rozgrzany piasek - zaledwie kilkanaście dni temu spacerowała boso po różanym ogrodzie Białej Willi, przyglądając się oszalałej, rozrastającej się pod wpływem słońca, roślinności - a teraz prawie drżała z zimna, w ciszy wychodząc z bocznego zaułka, zasypanego brudnym śniegiem. Ciężki, czarny płaszcz osłaniał ją od nocnego wiatru, kaptur pozwalał nieco ochronić przemarzniętą, bladą twarz, lecz i tak nieprzyjemna aura kąsała ją w każdy odsłonięty fragment skóry. Nie żałowała jednak, że opuściła ciepły dom - kiedy nauczyła się tak nazywać złotą klatkę? - by ruszyć w środku nocy na spacer szaleńców. Uśmiechała się lekko, niewidoczna pod czarnym materiałem, otrzeźwiona chłodem, spokojna, nawet pomimo czekającego na końcu drogi wyzwania.
Anomalii, niezwykle silnej, aż buchającej od czarnej magii; anomalii wyjątkowej, bo tkwiącej pomiędzy, brzegami i światami. Najsłynniejszy z mostów zmienił się nie do poznania, stając się czarną, niemożliwą do opanowania przeprawą - od tygodni zamkniętą. Służby nie potrafiły sobie z nią poradzić, śmiałków odstraszała koszmarna aura tego miejsca i nawet Deirdre, wyczuwała w powietrzu coś wrogiego. Coś, co jednak nie mogło jej zatrzymać a wręcz przeciwnie, przyciągało; lgnęła przecież do niebezpieczeństwa, masochistycznie igrając z ogniem, mknąc prosto w ramiona tego, co przerażające. Czyż nie dlatego znajdowała się tutaj u boku Rosiera, razem z nim nieśpiesznie przemierzając noc, niczym para zagubionych kochanków, spacerujących w przytłumionym świetle księżyca brzegiem Tamizy? Porównanie słodko nieadekwatne, bowiem lampy potłuczone mrozem, zniszczone budynki i aż gęste od czarnej magii powietrze nie wpisywało się w stereotypowy klimat pełnego czułości wieczoru - choć dla nich przecież sceneria nie miała żadnego znaczenia. Nie musiała także kurczowo trzymać męskiej dłoni ani wspierać się na ramieniu, szła tuż obok, w chmurze jego perfum, do których - z czego wstydliwie się cieszyła - nie zdążyła jeszcze przywyknąć, mocno ściskając różdżkę, schowaną w rękawie płaszcza. Prawie równała się z nim wzrostem, obcasy butów stukały o śliski bruk, lecz bez problemu zachowywała równowagę, uważnie rozglądając się dookoła. Dotarli już do mostu, do wysokich, kamiennych obramowań i podłoża - nierównego, zdającego się falować w półmroku, przepływać nieregularnymi falami, wybrzuszać w najmniej spodziewanych miejscach. A więc tak skumulowała się tutaj czarna magia, czyniąca z najbardziej obleganej przeprawy miejsce wręcz wyklęte; wokół nie było żywej duszy, tylko szaleńcy wychodziliby w tak mroźną noc, zwłaszcza w pobliże anomalii, grożącej w każdej chwili wybuchem. Szaleńcy - lub ludzie posłuszni rozkazom, wierni idei, w czarnej magii upatrujący nie koszmaru a podstawy własnej siły.
Deirdre zatrzymała się tuż przed pierwszym przęsłem mostu, jeszcze raz omiatając uważnym wzrokiem otoczenie. Na razie nie zapowiadało się, by mieli jakiekolwiek towarzystwo, należało więc skupić się na doprowadzeniu podłoża do względnej stabilności. Pomocna była w tym jedynie transmutacja, dziedzina, o której Tsagairt nie miała najmniejszego pojęcia - i tak zamierzała jednak spróbować, przypominając sobie szkolne podstawy. To nie mogło być aż tak trudne. Skupiła się mocno, unosząc różdżkę i kierując ją w stronę falującej powierzchni mostu. - Glisseo - szepnęła wyraźnie, obserwując obłok pary wodnej, unoszący się z jej spierzchniętych od chłodu ust.
seven deadly sins
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
#1 'k100' : 31
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Widoki, które ukazały im się na horyzoncie, kiedy znaleźli się już w pobliżu Mostu Westminster, nie napawały go optymizmem. Energia bijąca od źródła przypominała krew pompowaną przez serce, anomalie jawiły mu się jako oddzielny byt, istotopodobny, zadziwiająco zbliżony istotą do obskurusa - a może nawet z nim w jakiś sposób kojarzony. Most niemal ożył, jak kończyna anomalii, jej ogon, żywy odpadek pasożyta, którym motał, zbierając się do ataku. Przez jego głowę wartko przelewały się myśli, kiedy szukał rozwiązania, Deirdre zareagowała pierwsza: sięgając po transmutację, w istocie, to mogła być jedyna droga do opanowania tego miejsca. Jej zaklęcie jednak nie zadziałało, a jedynie rozwścieczyło dziwaczny kształt, siła uderzyła mocniej, znów płynąc w ich stronę, wysoką, niszczącą falą. Jeśli nic nie zrobią - fala uderzy w nich i przestaną móc szukać tutaj czegokolwiek. Wyjął otuloną czarną rękawicą ze smoczej skóry dłoń nieustannie trzymającą różdżkę z kieszeni szaty i skierował jej kraniec na tajemniczą siłę, powtarzając inkantację wypowiedzianą przez kochankę:
- Glisseo - powoli, ostrożnie, z dokładnością; nie znał się na tym, żenująco słabo posługiwał się dziedziną przekształceń i zmian; wiedział już, że powinien z tym coś zrobić, że człowiek o jego pozycji nie powinien wykazywać się podobną ignorancją, potrzebował jednak na to czasu i skupienia, którego dotąd nie znalazł. Poprawny akcent, prosty gest różdżką; to nie było trudne zaklęcie - ale dla kogoś o jego umiejętnościach nie było również łatwe.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
#1 'k100' : 91
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :