Most Westminster
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Most Westminster
Ten najsłynniejszy angielski most ulokowany tuż obok Pałacu Westminsterskiego łączy ze sobą kluczowe londyńskie dzielnice: Lambeth i Westminster. Tak jak większość mostów przewieszonych nad rzeką Tamizą, tak i ten służy zarówno do przemieszczania się nim pieszo, jak i obsługuje ruch samochodowy, stąd w każdej chwili panuje na nim gwar i tłok. Najstarszy w Londynie, posiadający ponad stuletnią historię pamięta kadencje kilku mugolskich premierów Anglii, a także i Ministrów Magii, wielokrotnie zresztą próbujących zatuszować przed niemagiczną społecznością wojenne zniszczenia tudzież skutki mniej lub bardziej zmyślnych zaklęć. Zbudowany ze stalowej konstrukcji z siedmioma łukami pomalowany został na zielono, tak jak pomalowane są siedzenia w Izbie Gmin, która umiejscowiona jest w samym Pałacu Westminster. Nie brak tu jednak również odwołania do Ministerstwa Magii - na niektórych z łuków umiejscowiono fioletowe pasy, tym razem nawiązujące do kolorów szat członków Wizengamotu.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nie udało się; z niezadowoleniem obserwowała zbyt słabe zaklęcie, wydobywające się z własnej różdżki. Transmutacja nie była jej najmocniejszą stroną - lekko mówiąc - i powinna spodziewać się takiego biegu wydarzeń, lecz i tak ledwie powstrzymała skrzywienie. Niedobrze, liczyła na łut szczęścia a ten opuścił ją już dawno, radośnie pogrywając sobie z chwiejną pewnością siebie. Nie zdążyła zerknąć pytająco na Rosiera, od razu usłyszała spokojną inkantację, padającą z jego ust, a sekundę później wybrzuszające się niebezpiecznie podłoże opadło z głośnym trzaskiem. Falująca powierzchnia uspokoiła się, stężała, z sykiem zapadając się w podpory mostu, gruntując im drogę wgłąb mostu, ku sercu anomalii. Deirdre odwróciła się przez ramię, spoglądając na Tristana z lekkim uśmiechem, wykwitającym na sinych od chłodu ustach.
- Nie wiedziałam o twoim talencie do transmutacji - skomentowała lekko, z pozoru nonszalancko, choć w z jej oczu z pewnością mógł odczytać mimowolny, poddańczy podziw. Potrafił wiele, udowodnił to dziesiątki razy; nie znała czarodzieja silniejszego, posługującego się biegle zarówno sztuką morderczego okrucieństwa jak i przydatnej obrony, lecz zawsze sądziła, że umiejętności przemiany należą do tych dość problematycznych. Myliła się, ale wcale nie wywołało to w niej zawodu, wręcz przeciwnie: z każdym wspólnym, wieczornym spacerem, kończącym się zachwycającym finałem, coraz mocniej upewniała się w podjętej kiedyś decyzji. Ślepa na fakt, że to ona została wybrana, pochwycona w szpony drapieżnika, wyjątkowo postanawiającego uczynić ze słabszego rywala pojętnego ucznia, dziedzica swej wiedzy, a nie zetrzeć go na proch. Duma nie pozwalała spojrzeć na ich chaotyczną, ścisłą, pełną napięcia relację z dystansu; stała w środku emocjonalnego chaosu i nie wyobrażała sobie innego świata, innej magii, innych wyzwań - nie bez niego.
Uspokojenie wybrzuszającego się podłoża było jednak zaledwie początkiem. Mogli już wkroczyć na most, pewnie stąpając po wyprostowanym, czarnym asfalcie, gwałtownie i zdecydowanie okiełznanym przez silne zaklęcie Tristana. Deirdre nie stąpała ostrożnie, czuła jego moc - zagrożenie nie pomknie już z tej strony, lecz w powietrzu czaiło się inne, silniejsze, bardziej podstępne. Przystanęła przy jednej z wygaszonych latarni, spoglądając w lodowatą toń Tamizy - dopiero później zsunęła z głowy kaptur, pozwalając, by śnieg zaiskrzył w czarnych włosach i owiał ją przeszywającą, duszną bryzą. Powietrze wibrowało od czarnej magii jeszcze intensywniej niż wtedy, gdy przekraczała próg kasyna z Ramseyem. Czyżby anomalie nasilały się wraz z upływem czasu, nie słabnąc, a obrastając w następne warstwy toksycznej magii? Uśmiechnęła się lekko, co wcale nie oznaczało, że nie jest przejęta pokorą i strachem - zaczynała jednak odkrywać w tych uczuciach drżącą przyjemność, łechtanie ambicji, nakazującej wygrywać z pętającymi ją ograniczeniami. Wykorzystywać potknięcia do wyhodowania grubszej skóry, onyksowej zbroi, chroniącej ją przed podobnymi błędami w przyszłości. Wyciągać wnioski, a przede wszystkim, uwierzyć w siebie, w to, co już potrafiła i czego nauczyła się pod czujnym okiem wymagającego mentora. Służąc wraz z nim najpotężniejszemu czarnoksiężnikowi wszech czasów, powierzającymi w ich dłonie instrukcje, kiełznające anomalie, czyniące je posłusznym pokarmem dla rosnących sił Rycerzy Walpurgii.
Zrobiła jeszcze kilka kroków w bok, dalej od kamiennej balustrady mostu - dopiero wtedy uniosła powoli różdżkę, mocno ściskając ją w bladych, przemarzniętych palcach. Czuła się pewniej, trzymając drewno nagimi opuszkami: zdawało się jej, że w ten sposób miała większą kontrolę nad czającą się w niej magią. A w starciu z potężną anomalią potrzebowała każdej jej cząstki. Odetchnęła głębiej, lodowate powietrze wdarło się do płuc, wywołując osty ból, ale nie okazała tego w żaden sposób, skupiając się w odtwarzanych z pamięci wskazówkach, nakreślonych równym pismem Czarnego Pana. Władza. Potęga. Czarna magia. Należało ją spętać, ustabilizować, jednocześnie czerpiąc siłę z każdego szarpnięcia. Przymknęła oczy, całkowicie skupiona na zadaniu, na okiełznaniu pulsującej coraz wyraźniej magii. Materia przerażała ogromem, lecz była też delikatna, niestabilna; nawet drobny błąd w ruchu różdżki mógł kosztować ich bardzo wiele, wysadzając cały most w powietrze.
| naprawiamy metodą Rycerzy Walpurgii.
deirdre: 41cm*2poziom=82
- Nie wiedziałam o twoim talencie do transmutacji - skomentowała lekko, z pozoru nonszalancko, choć w z jej oczu z pewnością mógł odczytać mimowolny, poddańczy podziw. Potrafił wiele, udowodnił to dziesiątki razy; nie znała czarodzieja silniejszego, posługującego się biegle zarówno sztuką morderczego okrucieństwa jak i przydatnej obrony, lecz zawsze sądziła, że umiejętności przemiany należą do tych dość problematycznych. Myliła się, ale wcale nie wywołało to w niej zawodu, wręcz przeciwnie: z każdym wspólnym, wieczornym spacerem, kończącym się zachwycającym finałem, coraz mocniej upewniała się w podjętej kiedyś decyzji. Ślepa na fakt, że to ona została wybrana, pochwycona w szpony drapieżnika, wyjątkowo postanawiającego uczynić ze słabszego rywala pojętnego ucznia, dziedzica swej wiedzy, a nie zetrzeć go na proch. Duma nie pozwalała spojrzeć na ich chaotyczną, ścisłą, pełną napięcia relację z dystansu; stała w środku emocjonalnego chaosu i nie wyobrażała sobie innego świata, innej magii, innych wyzwań - nie bez niego.
Uspokojenie wybrzuszającego się podłoża było jednak zaledwie początkiem. Mogli już wkroczyć na most, pewnie stąpając po wyprostowanym, czarnym asfalcie, gwałtownie i zdecydowanie okiełznanym przez silne zaklęcie Tristana. Deirdre nie stąpała ostrożnie, czuła jego moc - zagrożenie nie pomknie już z tej strony, lecz w powietrzu czaiło się inne, silniejsze, bardziej podstępne. Przystanęła przy jednej z wygaszonych latarni, spoglądając w lodowatą toń Tamizy - dopiero później zsunęła z głowy kaptur, pozwalając, by śnieg zaiskrzył w czarnych włosach i owiał ją przeszywającą, duszną bryzą. Powietrze wibrowało od czarnej magii jeszcze intensywniej niż wtedy, gdy przekraczała próg kasyna z Ramseyem. Czyżby anomalie nasilały się wraz z upływem czasu, nie słabnąc, a obrastając w następne warstwy toksycznej magii? Uśmiechnęła się lekko, co wcale nie oznaczało, że nie jest przejęta pokorą i strachem - zaczynała jednak odkrywać w tych uczuciach drżącą przyjemność, łechtanie ambicji, nakazującej wygrywać z pętającymi ją ograniczeniami. Wykorzystywać potknięcia do wyhodowania grubszej skóry, onyksowej zbroi, chroniącej ją przed podobnymi błędami w przyszłości. Wyciągać wnioski, a przede wszystkim, uwierzyć w siebie, w to, co już potrafiła i czego nauczyła się pod czujnym okiem wymagającego mentora. Służąc wraz z nim najpotężniejszemu czarnoksiężnikowi wszech czasów, powierzającymi w ich dłonie instrukcje, kiełznające anomalie, czyniące je posłusznym pokarmem dla rosnących sił Rycerzy Walpurgii.
Zrobiła jeszcze kilka kroków w bok, dalej od kamiennej balustrady mostu - dopiero wtedy uniosła powoli różdżkę, mocno ściskając ją w bladych, przemarzniętych palcach. Czuła się pewniej, trzymając drewno nagimi opuszkami: zdawało się jej, że w ten sposób miała większą kontrolę nad czającą się w niej magią. A w starciu z potężną anomalią potrzebowała każdej jej cząstki. Odetchnęła głębiej, lodowate powietrze wdarło się do płuc, wywołując osty ból, ale nie okazała tego w żaden sposób, skupiając się w odtwarzanych z pamięci wskazówkach, nakreślonych równym pismem Czarnego Pana. Władza. Potęga. Czarna magia. Należało ją spętać, ustabilizować, jednocześnie czerpiąc siłę z każdego szarpnięcia. Przymknęła oczy, całkowicie skupiona na zadaniu, na okiełznaniu pulsującej coraz wyraźniej magii. Materia przerażała ogromem, lecz była też delikatna, niestabilna; nawet drobny błąd w ruchu różdżki mógł kosztować ich bardzo wiele, wysadzając cały most w powietrze.
| naprawiamy metodą Rycerzy Walpurgii.
deirdre: 41cm*2poziom=82
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Tsagairt' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 24
'k100' : 24
Przedziwna moc wstrząsająca mostem zniknęła; odrzucona w tył nagłym wyprostowaniem się powierzchni schodów przestała być im przeszkodą i nie mogła im już zagrozić. Nie miał wprawy w tej dziedzinie magii, bynajmniej nie korzystał z tego zaklęcia często i niezależnie od swoich planów - pędu do wiedzy - nie miał go jeszcze wyćwiczonego. Nieistotne, fortuna mu sprzyjała i łut szczęścia sprawił, że był w stanie powstrzymać straszliwą moc bijącą od źródła tajemniczej anomalii. Skinął lekko głową Deirdre, sugerując, że nie wiedziała o jego wielu talentach; fakt, że tak naprawdę wcale go nie posiadał, bynajmniej mu w tym nie przeszkadzał. Był jej nauczycielem, mentorem i przewodnikiem, jego reputacja była ich reputacją i lwią częscią łączącej ich relacji. Musiała w niego wierzyć, musiała wierzyć jemu, jeśli to wciąż miało funkcjonować w taki sposób. Opuścił dłoń wciąż mocno trzymającą różdżkę, z niepewnością przyglądając się powierzchni schodów. Pierwszy mały sukces nie mógł jednak cieszyć długo, musieli ustabilizować magię w tym miejscu: niemal czuł jej czerń drżącą w powietrzu, sycącą się lekką mgłą unoszącą się nad zmierzwioną od tej dziwnej mocy wodą Tamizy, nad asfaltem popękanego mostu. Uniósł wzrok ku Deirdre w momencie, w którym jej kaptur opadł lekko na jej smukłe ramiona. Płatki śniegu topniejące w jej włosach dodawały jej niewinnej świeżości, tak innej od ognia, który rozpalała zwykle. Nie musiał się martwić, odkąd stawiała na ich wspólnej ścieżce pierwsze kroki, minął już niemal rok. Rok, w trakcie którego jego kochanka zmieniła się nie do poznania, z kotki zamkniętej w klatce przeobrażając się w drapieżną czarną panterę - doskonale radzącą sobie z czarnomagicznymi arkanami. I nie zawiodła go, przez pierwsze chwile przyglądał się z uwagą jej zamkniętym powiekom, skupionym wargom i lekko chwiejnej rózdżce, jej wątłemu ciału smaganemu kolejnymi szarpnięciami dzikiej, nieokiełznanej magii. Jeszcze nieokiełznanej - właśnie mieli to zmienić.
Zadarł lekko brodę, nieświadomym zwyczajem, kiedy prosto w jego twarz uderzył kolejny podmuch zimowego wiatru; nie pierwszy raz zaczął się zastanawiać nad tym, do czego te przedziwne zjawiska doprowadzą - i jakie były ich szanse na ostatecznie przeżycie tego wszystkiego. Powrócił spojrzeniem ku Deirdre, która skupiła na sobie większość uwagi źródła; jak łaknąca mocy rusałka wsysająca cudzą energię. Rozkoszował się tym widokiem może chwilę, może dwie, dłużej nie mógł: sama nie była w stanie podtrzymać okiełznanej mocy. Uniósł więc obleczoną skórzaną rękawicą dłoń wciąż zaciśniętą na rękojeści różdżki i powoli, ostrożnie, dołączył do Deirdre, wykonując opanowany, krótki gest. Chciał wejść w to płynnie, nienachalnie przejmując od niej niewidzialny ciężar; to, czego właśnie dokonywali, wymagało ogromnych pokładów koncentracji, siły woli i - przede wszystkim - talentu, który posiadali. Obydwoje już to robili, wierzył, że Deirdre nie popełni błędu - i nie dopuszczał myśli, że sam mógłby to zrobić. Nie żałowałby mostu w razie niepowodzenia, bardziej lękałby się konfrontacji z Tym, Którego Imienia Nie Miał Odwagi Wypowiadać, kiedy dowie się już, jak niewiele udało im się na froncie zdziałać. Większość zniszczeń pozostała przez nich nienaruszona. Wtem, w trakcie, w oddali dostrzegł zakapturzoną sylwetkę; zmarszczył lekko brew, nie dekoncentrując się od pełnionego zadania.
- Ktoś idzie - zaalarmował, ostatecznym gestem mając zamiar ukończyć ten proces.
82+24+42*3+mój rzut = 232+k100
Zadarł lekko brodę, nieświadomym zwyczajem, kiedy prosto w jego twarz uderzył kolejny podmuch zimowego wiatru; nie pierwszy raz zaczął się zastanawiać nad tym, do czego te przedziwne zjawiska doprowadzą - i jakie były ich szanse na ostatecznie przeżycie tego wszystkiego. Powrócił spojrzeniem ku Deirdre, która skupiła na sobie większość uwagi źródła; jak łaknąca mocy rusałka wsysająca cudzą energię. Rozkoszował się tym widokiem może chwilę, może dwie, dłużej nie mógł: sama nie była w stanie podtrzymać okiełznanej mocy. Uniósł więc obleczoną skórzaną rękawicą dłoń wciąż zaciśniętą na rękojeści różdżki i powoli, ostrożnie, dołączył do Deirdre, wykonując opanowany, krótki gest. Chciał wejść w to płynnie, nienachalnie przejmując od niej niewidzialny ciężar; to, czego właśnie dokonywali, wymagało ogromnych pokładów koncentracji, siły woli i - przede wszystkim - talentu, który posiadali. Obydwoje już to robili, wierzył, że Deirdre nie popełni błędu - i nie dopuszczał myśli, że sam mógłby to zrobić. Nie żałowałby mostu w razie niepowodzenia, bardziej lękałby się konfrontacji z Tym, Którego Imienia Nie Miał Odwagi Wypowiadać, kiedy dowie się już, jak niewiele udało im się na froncie zdziałać. Większość zniszczeń pozostała przez nich nienaruszona. Wtem, w trakcie, w oddali dostrzegł zakapturzoną sylwetkę; zmarszczył lekko brew, nie dekoncentrując się od pełnionego zadania.
- Ktoś idzie - zaalarmował, ostatecznym gestem mając zamiar ukończyć ten proces.
82+24+42*3+mój rzut = 232+k100
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
The member 'Tristan Rosier' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 100
'k100' : 100
Skupiała całą dostępną uwagę i ćwiczoną miesiącami moc na tym jednym miejscu, na rozległym sercu anomalii, pulsującym czernią krwi, nocy i szumiącej nieustannie wody, przepływającej pod zaklętym mostem. Wiedziała już, jak postępować z chwiejną magią - wtedy, w kasynie, niepokoiła się mocniej, stawała wobec ogromu nieznanego po raz pierwszy. Dzisiejszego wieczoru czuła się pewniej, spokojniej, nawet z dekoncentrującą obecnością Rosiera tuż obok. Chciała udowodnić mu, że przykładała się do jego nauk, wertowała ciężkie woluminy, zapoznała się z instrukcjami Czarnego Pana, potrafiąc przywołać je z pamięci bez najmniejszych problemów, wykorzystując mroczne inkantacje w praktyce. Skutecznie, każda drżąca sekunda zmagania z potęgą kosztowała ją wiele sił, lecz w momencie, w której dołączył do niej Tristan, także unosząc różdżkę prosto w lepki aksamit otaczającej ich ciemności, prawie odetchnęła z ulgą. Moc mężczyzny znów wprawiła ją w konsternację, w jednej sekundzie przejął kontrolę nad anomalią, poskromił szarpnięcia, ukrócił buzującą energię - nie spodziewała się, że będzie w stanie uczynić to tak szybko, zachwiała się nieco, gdy spięte ciało i skoncentrowany umysł natrafił na pustkę. Czarna magia czaiła się jeszcze w przyjaznym dla siebie mroku...tak samo jak nowy towarzysz, nagle wkraczający na most. Zobaczyła go dopiero po ostrzeżeniu Tristana; barczysta sylwetka wyłoniła się naprzeciwko nich, wysoko unosząc różdżkę. Tsagairt drgnęła nerwowo, słysząc ostry, donośny głos: poszczególne słowa trafiały do niej z nieprzyjemnym pogłosem, podkreślane wściekłością i jawnymi groźbami. Sprawiał wrażenie szaleńca, samobójcy - być może przyciągnęły go anomalie, być może naprawdę chciał chronić czarodziejską społeczność. Nie było to istotne, Deirdre wyczuwała, że nie żartował, rozpoznawała w drżeniu głosu rozpaczliwą szczerość. Uniesienie w tej chwili różdżki nie wchodziło w grę, zdesperowany człowiek mógł zrobić wszystko - w tym spełnić swoje jasno wyartykułowane groźby, grzebiąc ich troje od gruzami mostu.
- Spokojnie - powiedziała od razu, cicho i miękko, lecz słyszalnie - nic nie zagłuszało jej dźwięcznego tonu. Opuściła różdżkę, czując, jak przez kark przechodzi dreszcz niepokoju, nie znosiła bezbronności, lecz jeśli chciała wzbudzić zaufanie nieznanego mężczyzny i przekonać go do opuszczenia mostu, nie mogła wykonywać żadnych gwałtownych ruchów - ani, tym bardziej, zwiększać poczucie zagrożenia. - Jesteśmy tutaj w tej samej sprawie. Dobro czarodziejskiego świata jest dla nas najważniejsze. Podejrzewam, że dla ciebie również, inaczej nie znalazłbyś się tu tego wieczoru, odważnie broniąc swoich racji - kontynuowała łagodnie, lecz nie protekcjonalnie: zrobiła jeden chwiejny krok do przodu, tak, by mężczyzna mógł lepiej się jej przyjrzeć i by zminimalizować poczucie obcości. Balansowała na granicy, odrobinę ryzykowała, ale przecież uzdrawianie anomalii zawsze wiązało się z największym niebezpieczeństwem. Nie sądziła, że nadejdzie ono ze strony szaleńca, grożącego wysadzeniem w powietrze mostu, ale czasami ludzie bywali groźniejsi od chaosu magii - głównie ci, którzy postradali zmysły. - Ministerstwo działa nieudolnie, wszyscy zdajemy sobie z tego sprawę. Jak długo anomalia niszczy tę okolicę? Rozrasta się, nawarstwia, pożera czarodziejską moc. Musimy coś z tym zrobić - kontynuowała delikatnie, wierząc w swe słowa. Mówiła przecież prawdę, uzdrawiali świat, leczyli pokiereszowane majowym wybuchem miejsca - co prawda sycąc się przy tym czarnomagiczną mocą i podporządkowując ją sobie, ukierunkowując ku własnym celom, ale czyż nie wszyscy wychodzili przy tym na dobre? - Pozwól nam zadbać o nasze wspólne bezpieczeństwo. Opuść różdżkę. Zejdź z mostu. Nikomu nie stanie się krzywda - poleciła już bardziej zdecydowanie, z powagą; uprzejmie, lecz nieustępliwie, wpatrując się spokojnie w lśniące w półmroku męskie oczy, rozognione, zdenerwowane. Nawet z tej odległości wyczuwała gniewną, wariacką aurę - wierzyła, że nieznajomy był gotów naprawdę zrobić coś skrajnie głupiego, niwecząc ich dzisiejszą pracę nad uzdrowieniem anomalii - przy okazji wyrządzając znacznie większe szkody.
| rzut na retorykę, III poziom, +70
- Spokojnie - powiedziała od razu, cicho i miękko, lecz słyszalnie - nic nie zagłuszało jej dźwięcznego tonu. Opuściła różdżkę, czując, jak przez kark przechodzi dreszcz niepokoju, nie znosiła bezbronności, lecz jeśli chciała wzbudzić zaufanie nieznanego mężczyzny i przekonać go do opuszczenia mostu, nie mogła wykonywać żadnych gwałtownych ruchów - ani, tym bardziej, zwiększać poczucie zagrożenia. - Jesteśmy tutaj w tej samej sprawie. Dobro czarodziejskiego świata jest dla nas najważniejsze. Podejrzewam, że dla ciebie również, inaczej nie znalazłbyś się tu tego wieczoru, odważnie broniąc swoich racji - kontynuowała łagodnie, lecz nie protekcjonalnie: zrobiła jeden chwiejny krok do przodu, tak, by mężczyzna mógł lepiej się jej przyjrzeć i by zminimalizować poczucie obcości. Balansowała na granicy, odrobinę ryzykowała, ale przecież uzdrawianie anomalii zawsze wiązało się z największym niebezpieczeństwem. Nie sądziła, że nadejdzie ono ze strony szaleńca, grożącego wysadzeniem w powietrze mostu, ale czasami ludzie bywali groźniejsi od chaosu magii - głównie ci, którzy postradali zmysły. - Ministerstwo działa nieudolnie, wszyscy zdajemy sobie z tego sprawę. Jak długo anomalia niszczy tę okolicę? Rozrasta się, nawarstwia, pożera czarodziejską moc. Musimy coś z tym zrobić - kontynuowała delikatnie, wierząc w swe słowa. Mówiła przecież prawdę, uzdrawiali świat, leczyli pokiereszowane majowym wybuchem miejsca - co prawda sycąc się przy tym czarnomagiczną mocą i podporządkowując ją sobie, ukierunkowując ku własnym celom, ale czyż nie wszyscy wychodzili przy tym na dobre? - Pozwól nam zadbać o nasze wspólne bezpieczeństwo. Opuść różdżkę. Zejdź z mostu. Nikomu nie stanie się krzywda - poleciła już bardziej zdecydowanie, z powagą; uprzejmie, lecz nieustępliwie, wpatrując się spokojnie w lśniące w półmroku męskie oczy, rozognione, zdenerwowane. Nawet z tej odległości wyczuwała gniewną, wariacką aurę - wierzyła, że nieznajomy był gotów naprawdę zrobić coś skrajnie głupiego, niwecząc ich dzisiejszą pracę nad uzdrowieniem anomalii - przy okazji wyrządzając znacznie większe szkody.
| rzut na retorykę, III poziom, +70
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Tsagairt' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 96
'k100' : 96
Wprawionym w boju do walki z anomaliami Śmierciożercom z łatwością udało się pokonać wszystkie przeszkody, czekające na nich w tym niebezpiecznym miejscu. Uregulowali magiczne zaburzenia doprowadzające do falowania powierzchni mostu, zabezpieczając go przed powstawaniem dalszych zniszczeń. Nie zatrzymał ich również niespodziewany czarodziej-terrorysta, który groził wysadzeniem mostu. Słowa Deirdre przekonały go do opuszczenia różdżki i oddalenia się z miejsca zdarzenia, bez krzywdzenia kogokolwiek. Biedak za sprawką majowych anomalii oszalał, nawet gdyby ktoś spytał go kiedyś o was, nie byłby w stanie opisać waszych twarzy.
Od tej pory to ustabilizowane za pomocą czarnej magii miejsce staje się terenem sprzyjającym rzucaniem czarów przez wszystkich Rycerzy Walpurgii. Sukces zagwarantował wszystkim poplecznikom Czarnego Pana bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców podczas kolejnych gier w tej lokacji. Zostanie wam to zapamiętane.
| Możecie kontynuować swoją rozgrywkę w tym miejscu.
Od tej pory to ustabilizowane za pomocą czarnej magii miejsce staje się terenem sprzyjającym rzucaniem czarów przez wszystkich Rycerzy Walpurgii. Sukces zagwarantował wszystkim poplecznikom Czarnego Pana bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców podczas kolejnych gier w tej lokacji. Zostanie wam to zapamiętane.
| Możecie kontynuować swoją rozgrywkę w tym miejscu.
To nie był pierwszy raz, kiedy usiłował ujarzmić skrzącą w powietrzu czarną magię, to nie był pierwszy raz, kiedy zbliżył się do straszliwego ogniska anomalii i spróbował je wygasić - to nie był pierwszy raz, kiedy uczynił to z powodzeniem i mocą, której ta przedziwna chaotyczna magia nie mogła się sprzeciwić. Deirdre była potężna, ten fakt nie pozostawiał wątpliwości, a kiedy obydwoje unieśli bat - nieprawidłowość mogła jedynie ustąpić. Odejść, jak fala wycofująca się z powrotem do oceanu. Nie powinna wrócić - byli jednak na miejscu wystarczająco długo, by upewnić się, że tak się nie stanie.
Aksamitny głos Deirdre przeciął ciszę skuteczniej niż mroźne powiewy silnego wiatru, nie drgnął, nie wystąpił w przód, kiedy przed nim zjawiła się ona - oddając jej całkowicie pole, na którym wyjątkowo zgrabnie poustawiała pionki. Zdolności manipulacyjne jego kochanki nie miały sobie równych, być może dlatego z tak głęboką fascynacją przyglądał się skutkom jej działań, wsłuchiwał się w każde pojedyncze słowo. Odejdź, zejdź, rozkazy szeptane z subtelną czułością, której nikt nie mógłby odmówić; nic dziwnego, że awanturnik odpuścił dość szybko, znikając w londyńskiej śnieżnej mgle. Milczał, obserwując tę scenę, jak zaczarowany chłonąc każde jej słowo: miała niezwykły dar. Dobrze, że wreszcie miała okazję zrobić z niego prawdziwy użytek, jej talent marnował się w burdelu. Dopiero, gdy mężczyzna zniknął, Tristan postąpił kilka kroków w przód po skrzypiącym śniegu, równając się z Deirdre; dotąd jej sylwetka mgliście tańczyła przez zasłonę stworzoną z porwanego w wietrzny taniec śniegu, jak długi, smukły cień rzucany przez dziecię nocy, istotę ciemności. Tamiza, choć skuta twardym lodem, była spokojna, podobnie jak spokojne wydawały się opustoszałe ulice. Ani czarodzieje ani mugole nie mieli dość odwagi, by opuścić swoje domy w pogodę taką jak ta. Lód na wodzie zawsze budził niepokój.
- Dobrze - pochwalił ją krótko, tonem dawnego mentora, skorzystanie z magii na terenie drżącym od anomalii byłoby ryzykowne i głupie, co gorsza, mogłoby z łatwością otworzyć dawne źródło na nowo, niwecząc ich dotychczasowe osiągnięcie. Za rozkazem Czarnego Pana, musieli ustabilizować ten teren, a nie zdestabilizować go całkiem. - Sztywniejszy nadgarstek - dodał szeptem, otulając jej ucho ciepłym oddechem w chłodny, zimowy dzień. Wyciągnął w jej stronę ramię, użyczając go po dżentelmeńsku, gdy wzmógł się wiatr; miewała z tym problemy miesiące temu, kiedy dopiero zaczynała poskramiać czarnomagiczną sztukę; błąd tego typu nie kosztował wiele, nie był też wielkim niedociągnięciem i zwykle nie skutkował jego niepowodzeniem, raczej oddalał od perfekcyjnego powodzenia. - Czarny Pan będzie zadowolony, plugawa energia nie zniknęła stąd całkiem. Czujesz to? - Czujesz. Oczywiście, że czujesz. Jesteśmy tutaj znacznie silniejsi, przepełnieni potęgą niewiadomego pochodzenia. Dobrze będzie o tym pamiętać - i wykorzystać. Albo poczuć jeszcze więcej, wolna dłoń uniosła się ku kosmykom jej włosów, kiedy przesunął się, stając jej naprzeciw - wpierw muskając go delikatnie, potem zaciskając w pięści, którą wsunął pod podbródek, unosząc go ku sobie wyżej. Ramię, którego użyczył, przesunął wzdłuż jej boku, zatapiając chronioną rękawicą dłoń w śniegu zebranym na ciężkiej barierce obok spacerniaka, blokując jej drogę wyjścia. Wciąż nie ma ucieczki, Deirdre, choć mróz przeszywa skórę, a czerwień warg sucho twardnieje od pocałunków lodowatego powietrza. Jego oczy błyszczały, rozjaśnione blaskiem bijącym od oddalonej latarni, niezdrową fascynacją; trudno powiedzieć, czy kobietą stojącą przed nim - czy raczej wszechpotężną niszczącą mocą, nad którą we dwoje bez trudu zapanowali.
Aksamitny głos Deirdre przeciął ciszę skuteczniej niż mroźne powiewy silnego wiatru, nie drgnął, nie wystąpił w przód, kiedy przed nim zjawiła się ona - oddając jej całkowicie pole, na którym wyjątkowo zgrabnie poustawiała pionki. Zdolności manipulacyjne jego kochanki nie miały sobie równych, być może dlatego z tak głęboką fascynacją przyglądał się skutkom jej działań, wsłuchiwał się w każde pojedyncze słowo. Odejdź, zejdź, rozkazy szeptane z subtelną czułością, której nikt nie mógłby odmówić; nic dziwnego, że awanturnik odpuścił dość szybko, znikając w londyńskiej śnieżnej mgle. Milczał, obserwując tę scenę, jak zaczarowany chłonąc każde jej słowo: miała niezwykły dar. Dobrze, że wreszcie miała okazję zrobić z niego prawdziwy użytek, jej talent marnował się w burdelu. Dopiero, gdy mężczyzna zniknął, Tristan postąpił kilka kroków w przód po skrzypiącym śniegu, równając się z Deirdre; dotąd jej sylwetka mgliście tańczyła przez zasłonę stworzoną z porwanego w wietrzny taniec śniegu, jak długi, smukły cień rzucany przez dziecię nocy, istotę ciemności. Tamiza, choć skuta twardym lodem, była spokojna, podobnie jak spokojne wydawały się opustoszałe ulice. Ani czarodzieje ani mugole nie mieli dość odwagi, by opuścić swoje domy w pogodę taką jak ta. Lód na wodzie zawsze budził niepokój.
- Dobrze - pochwalił ją krótko, tonem dawnego mentora, skorzystanie z magii na terenie drżącym od anomalii byłoby ryzykowne i głupie, co gorsza, mogłoby z łatwością otworzyć dawne źródło na nowo, niwecząc ich dotychczasowe osiągnięcie. Za rozkazem Czarnego Pana, musieli ustabilizować ten teren, a nie zdestabilizować go całkiem. - Sztywniejszy nadgarstek - dodał szeptem, otulając jej ucho ciepłym oddechem w chłodny, zimowy dzień. Wyciągnął w jej stronę ramię, użyczając go po dżentelmeńsku, gdy wzmógł się wiatr; miewała z tym problemy miesiące temu, kiedy dopiero zaczynała poskramiać czarnomagiczną sztukę; błąd tego typu nie kosztował wiele, nie był też wielkim niedociągnięciem i zwykle nie skutkował jego niepowodzeniem, raczej oddalał od perfekcyjnego powodzenia. - Czarny Pan będzie zadowolony, plugawa energia nie zniknęła stąd całkiem. Czujesz to? - Czujesz. Oczywiście, że czujesz. Jesteśmy tutaj znacznie silniejsi, przepełnieni potęgą niewiadomego pochodzenia. Dobrze będzie o tym pamiętać - i wykorzystać. Albo poczuć jeszcze więcej, wolna dłoń uniosła się ku kosmykom jej włosów, kiedy przesunął się, stając jej naprzeciw - wpierw muskając go delikatnie, potem zaciskając w pięści, którą wsunął pod podbródek, unosząc go ku sobie wyżej. Ramię, którego użyczył, przesunął wzdłuż jej boku, zatapiając chronioną rękawicą dłoń w śniegu zebranym na ciężkiej barierce obok spacerniaka, blokując jej drogę wyjścia. Wciąż nie ma ucieczki, Deirdre, choć mróz przeszywa skórę, a czerwień warg sucho twardnieje od pocałunków lodowatego powietrza. Jego oczy błyszczały, rozjaśnione blaskiem bijącym od oddalonej latarni, niezdrową fascynacją; trudno powiedzieć, czy kobietą stojącą przed nim - czy raczej wszechpotężną niszczącą mocą, nad którą we dwoje bez trudu zapanowali.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Z nieco szybciej bijącym sercem wpatrywała się w stojącego naprzeciw niej nieznajomego, wyczulona na nawet najmniejsze drgnięcie powiek, przesłaniających rozszalałe oczy. Otaczała go niebezpieczna, chwiejna aura: brak pewności siebie oraz straceńczy heroizm zawsze wiązały się z wysokim ryzykiem, a leczenie kompleksów chaotycznymi poczynaniami najczęściej prowadziło do wydarzeń - łagodnie ujmując - niezbyt przyjemnych. Deirdre wierzyła jednak w swą ukrytą siłę słowa, inkantacji nie do końca magicznych, lecz posiadających podobną moc. Zmieniającą rzeczywistość, kształtującą ją, naginającą wolę innych ludzi według własnych rozkazów; sztukę znacznie subtelniejszą, trudniejszą i częściej zawodzącą. Spętanie grożącego wariata Imperiusem przyniosłoby jej więcej satysfakcji, lecz nie miała na to czasu a używanie różdżki w samym sercu rozjątrzonej anomalii byłoby skrajną głupotą. Nie tego uczył ją Tristan, karcąc za nieodpowiedzialność i gwałtowność - paradoksalnie będąc kreatorem rosnącej pewności, świadomości potęgi, w której zaczęła się rozsmakowywać. Potrafiła już wiele, lecz nauka nie opierała się jedynie na zgłębianiu czarnomagicznych ksiąg i poprawnym rzucaniu zaklęć; Rosier wprowadzał ją w meandry znacznie mroczniejsze i mniej oczywiste, okiełznywał narowisty charakter, surowo karcił za dzikość, jednocześnie karmiąc wygłodniałe namiętności instynkty. Rozgraniczała obowiązek od przyjemności: tego wieczoru mieli do czynienia z tym pierwszym, postawiono przed nimi trudne zadanie, kończące się w dość niespodziewany sposób. Ustabilizowana magia mogła w każdej chwili ponownie wybuchnąć - z winy jednego głupca, wpatrującego się w Deirdre szeroko otwartymi, rozognionymi oczami. Wytrzymała to spojrzenie, spokojna i śmiała, wewnętrznie szykując się jednak na koszmarny zwrot akcji, który na szczęście nie nadszedł. Mężczyzna zbladł, pokręcił głową i odwrócił się, po sekundzie znikając w mroku nocy tak szybko, jak się pojawił, ponownie zostawiając ich samych.
Względnie. Towarzyszyła im przecież ona, czarna magia, siła najsłodsza i najbardziej przerażająca, ciągle wibrującą w mroźnym powietrzu - lecz im podległa, niezagrażająca a wzmacniająca. Deirdre uśmiechnęła się lekko, ciągle nieporuszona, reagując zarówno na nagły spokój, jak zapanował na targanym chłodnym wiatrem moście, jak i na zdawkowy komplement. Krótkie dobrze, padające z ust Tristana, pieszczące ciepłym oddechem wrażliwą skórę szyi, znaczyło więcej od najbardziej wyrafinowanych pochlebstw. - Zapamiętam - odparła tylko, nieśpiesznie odwracając się w jego stronę, powstrzymując drgnięcie, gdy zaoferował jej ramię. Nie przywykła do tego, gest wydawał się jej pomimo pozornej uprzejmości drapieżny - nauczyła się dostrzegać detale niewidoczne dla postronnych, nierozumiejących łączących ich zależności i historii zatrzaskujących wiele emocji w stalowym kagańcu - przyjęła je jednak, robiąc kilka kroków w bok, w myślach wprowadzając drobną korektę do dokonanego przed chwilą dzieła. Wpatrywała się w czerń nocy i mrok toni, skupiona jeszcze na podekscytowaniu i niepokoju - mogli nie podołać tej anomalii, znacznie silniejszej od poprzedniej. Dopiero stanowczy dotyk Rosiera sprawił, że jej spojrzenie omiotło jego twarz: posłusznie uniosła podbródek i rozchyliła odruchowo spierzchnięte od chłodu usta, nie wyrywając się z jego dłoni, przyjmując każdy obojętny gest niczym pieszczotę. - Potrzebujemy więcej takich miejsc - powiedziała cicho, delikatnie drżąc od lodowatych powiewów wiatru, a z pozoru oczywiste zdanie skrywało w sobie troskę o los innych anomalii, o poczynania Rycerzy: czy podołali podobnym wyzwaniom? Musieli, nie powinna się tym kłopotać; czujność powoli opuszczała spięte ciało, serce powracało do normalnego rytmu - i tak przyśpieszonego przez bliskość Rosiera, osłaniającego ją nieco od chłodu, owiewającego gorącym oddechem usta. Przysunęła się bliżej, mieszając białą mgłę pary oddechów w jedno. - Masz jeszcze jakieś sugestie dotyczące tego, co mogłabym poprawić? - spytała szeptem, idealnie pasującym do pilnej uczennicy, zatrzymując swe wargi tuż przed jego, o cal od pocałunku. Nie inicjowała go, patrząc mu prosto w oczy, wyzywająco pomimo niższej pozycji w jakiej się znajdowała. Obowiązek i przyjemność; granica powoli przesuwała się w drugą stronę - równowaga musiała zostać zachowana, zwłaszcza w obliczu anomalii.
Względnie. Towarzyszyła im przecież ona, czarna magia, siła najsłodsza i najbardziej przerażająca, ciągle wibrującą w mroźnym powietrzu - lecz im podległa, niezagrażająca a wzmacniająca. Deirdre uśmiechnęła się lekko, ciągle nieporuszona, reagując zarówno na nagły spokój, jak zapanował na targanym chłodnym wiatrem moście, jak i na zdawkowy komplement. Krótkie dobrze, padające z ust Tristana, pieszczące ciepłym oddechem wrażliwą skórę szyi, znaczyło więcej od najbardziej wyrafinowanych pochlebstw. - Zapamiętam - odparła tylko, nieśpiesznie odwracając się w jego stronę, powstrzymując drgnięcie, gdy zaoferował jej ramię. Nie przywykła do tego, gest wydawał się jej pomimo pozornej uprzejmości drapieżny - nauczyła się dostrzegać detale niewidoczne dla postronnych, nierozumiejących łączących ich zależności i historii zatrzaskujących wiele emocji w stalowym kagańcu - przyjęła je jednak, robiąc kilka kroków w bok, w myślach wprowadzając drobną korektę do dokonanego przed chwilą dzieła. Wpatrywała się w czerń nocy i mrok toni, skupiona jeszcze na podekscytowaniu i niepokoju - mogli nie podołać tej anomalii, znacznie silniejszej od poprzedniej. Dopiero stanowczy dotyk Rosiera sprawił, że jej spojrzenie omiotło jego twarz: posłusznie uniosła podbródek i rozchyliła odruchowo spierzchnięte od chłodu usta, nie wyrywając się z jego dłoni, przyjmując każdy obojętny gest niczym pieszczotę. - Potrzebujemy więcej takich miejsc - powiedziała cicho, delikatnie drżąc od lodowatych powiewów wiatru, a z pozoru oczywiste zdanie skrywało w sobie troskę o los innych anomalii, o poczynania Rycerzy: czy podołali podobnym wyzwaniom? Musieli, nie powinna się tym kłopotać; czujność powoli opuszczała spięte ciało, serce powracało do normalnego rytmu - i tak przyśpieszonego przez bliskość Rosiera, osłaniającego ją nieco od chłodu, owiewającego gorącym oddechem usta. Przysunęła się bliżej, mieszając białą mgłę pary oddechów w jedno. - Masz jeszcze jakieś sugestie dotyczące tego, co mogłabym poprawić? - spytała szeptem, idealnie pasującym do pilnej uczennicy, zatrzymując swe wargi tuż przed jego, o cal od pocałunku. Nie inicjowała go, patrząc mu prosto w oczy, wyzywająco pomimo niższej pozycji w jakiej się znajdowała. Obowiązek i przyjemność; granica powoli przesuwała się w drugą stronę - równowaga musiała zostać zachowana, zwłaszcza w obliczu anomalii.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Dostrzegł jej drgnięcie, niespokojną ostrożność, kolejny pokaz dzikiej nieufności - wyuczonej nie bez powodu, łącząca ich relacja opierała się w większej mierze na brutalności i przemocy, nieposkromionej szarpaninie dwuosobowego stada, którą nieustannie zwyciężał. Była jak młoda smoczyca, jeszcze nie do końca świadoma własnej mocy, jeszcze nie do końca potrafiąca z niej korzystać, choć z coraz to większą pewnością próbująca własnych mocy; smoczyca świadoma jego przewagi, fascynująca tak pięknem, jak silnym charakterem - budząca dumę i zachwyt jednocześnie. Kącik jego ust uniósł się drapieżnie, nie porzucając uśmiechu wywołanego zadowoleniem z jej reakcji, spragnionej pieszczot i bliskości, a tym pragnieniem jedynie bardziej rozbudzając jego. Rozchylone usta kusiły wilgocią, ciepłem, które rozpłynęło się w białej parze unoszącej się między nimi; ani drgnął, choć spojrzenie jego oczu zatrzymały się na spierzchniętych wargach kochanki. Iskrzył w nich głód, władczy i nienasycony; palce zacisnęły się mocniej w stalowym uścisku tuż po tym, gdy, niechętnie, oderwał od niej spojrzenie, zatrzymując je znów na kruchym lodzie pokrywającym Tamizę. Rozumiał słowa Deirdre, opieszałość pozostałych rycerzy odbije się na nich wszystkich i oddali Czarnego Pana od osiągnięcia jego celu, czymkolwiek aktualny cel by nie był. Wiedział, że do boju stanęli Mulciberowie - ale wiedział właściwie tylko o nich.
- Upewnij się, że je zdobędziemy - odparł po chwili namysłu, z lekkim zniecierpliwieniem, bo też nie to było w tym momencie jego priorytetem, pragnął jej. Nie prosił, również nie proponował; wydawał polecenie. - Prześlij listy zdolniejszym czarodziejom. Nie jesteśmy jedynymi, którzy chcą wykorzystać tę moc do własnych celów, więc musimy być pierwszymi. - Ogniska dzikiej magii były ograniczone, jeśli ich przywódca chciał je zagarnąć - to musieli mu je ofiarować. Oni - dali mu już tyle, ile byli w stanie. Ale to było stanowczo za mało. Zmniejszająca się odległość między nimi, ciepło jej ciała, jakie przez lód kontrastowało temperaturą, dekoncentrowało go z powrotem; ostatecznie dzisiaj nie musieli już zaprzątać sobie tym głowy. Sowa nie pokona wielkiego dystansu w podobną zamieć, a oni zasłużyli na chwilę odpoczynku.
- Kilka - odparł bez zawahania zimnym szeptem, wyłapując słodką parę płynącą z jej ust; lekko prowokacyjnie, bo oboje wiedzieli, że istniały aspekty, w których spisywała się absolutnie perfekcyjnie za każdym razem. Jak nikt nigdy, otarł stwardniałą czerwień ust o jej spierzchnięcia, wypowiadając dalsze słowa prosto pomiędzy jej wargi: - Ale nie teraz. - Czas skryć się przed zimnem, Deirdre, w ramionach słodkiej namiętności popłynąć z falą pasji i rozkoszy; czas najwyższy wrócić do Białej Willi. Skinął lekko głową, dając znak, że to już pora - rozpłynąć się w czarnej mgle, która nie czuje chłodu. - Nie tutaj - poprawił się, unosząc spojrzenie z powrotem ku jej oczom; wciąż nie wypuszczając z uścisku jej drobnego podbródka, jedynie wzmacniając dotyk. Zaborczo, tęsknie, jak wygłodniały lew podduszający ofiarę i z królewską nonszalancją oczekujący, aż przestanie oddychać. Nie należał nigdy do ludzi szczególnie cierpliwych, przy niej cierpliwy nie był nigdy; lubił się nią delektować jak wyśmienitym winem lub dobrą muzyką, jak najlepszą kulinarią; bo do świata niepowtarzalnych doznań, świata przyjemności, podchodził nie mniej poważnie, co do obowiązku.
- Upewnij się, że je zdobędziemy - odparł po chwili namysłu, z lekkim zniecierpliwieniem, bo też nie to było w tym momencie jego priorytetem, pragnął jej. Nie prosił, również nie proponował; wydawał polecenie. - Prześlij listy zdolniejszym czarodziejom. Nie jesteśmy jedynymi, którzy chcą wykorzystać tę moc do własnych celów, więc musimy być pierwszymi. - Ogniska dzikiej magii były ograniczone, jeśli ich przywódca chciał je zagarnąć - to musieli mu je ofiarować. Oni - dali mu już tyle, ile byli w stanie. Ale to było stanowczo za mało. Zmniejszająca się odległość między nimi, ciepło jej ciała, jakie przez lód kontrastowało temperaturą, dekoncentrowało go z powrotem; ostatecznie dzisiaj nie musieli już zaprzątać sobie tym głowy. Sowa nie pokona wielkiego dystansu w podobną zamieć, a oni zasłużyli na chwilę odpoczynku.
- Kilka - odparł bez zawahania zimnym szeptem, wyłapując słodką parę płynącą z jej ust; lekko prowokacyjnie, bo oboje wiedzieli, że istniały aspekty, w których spisywała się absolutnie perfekcyjnie za każdym razem. Jak nikt nigdy, otarł stwardniałą czerwień ust o jej spierzchnięcia, wypowiadając dalsze słowa prosto pomiędzy jej wargi: - Ale nie teraz. - Czas skryć się przed zimnem, Deirdre, w ramionach słodkiej namiętności popłynąć z falą pasji i rozkoszy; czas najwyższy wrócić do Białej Willi. Skinął lekko głową, dając znak, że to już pora - rozpłynąć się w czarnej mgle, która nie czuje chłodu. - Nie tutaj - poprawił się, unosząc spojrzenie z powrotem ku jej oczom; wciąż nie wypuszczając z uścisku jej drobnego podbródka, jedynie wzmacniając dotyk. Zaborczo, tęsknie, jak wygłodniały lew podduszający ofiarę i z królewską nonszalancją oczekujący, aż przestanie oddychać. Nie należał nigdy do ludzi szczególnie cierpliwych, przy niej cierpliwy nie był nigdy; lubił się nią delektować jak wyśmienitym winem lub dobrą muzyką, jak najlepszą kulinarią; bo do świata niepowtarzalnych doznań, świata przyjemności, podchodził nie mniej poważnie, co do obowiązku.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Powstrzymała cisnące się na jej usta pytanie o to, czy naprawdę może to zrobić. Czy jest na tyle ważna, czy zachowa się odpowiednio. Wspięła się po najeżonej ostrzami drabinie hierarchii Rycerzy szybko i zwinnie, zapracowała na każdy stopień, prowadzący ją wyżej - ale pokora i strach powstrzymywały ją przed przesadnym zaznaczaniem swej pozycji. Pewność siebie wciąż stanowiła najwrażliwsze ogniwo spajającego ją w groźną całość łańcucha, oplatającego posąg pierwszej śmierciożerczyni, kobiety stojącej najbliżej Czarnego Pana. Napawało ją to dumą podszytą strachem, zbudowaną na podstawach typowej dla kobiet uległości. Szarpała się pomiędzy arogancją a niepewnym sprawdzaniem nowych granic i choć należała do osób w obojętny sposób niedostępnych, z wyhodowaną grubą zbroją, nieprzepuszczającą jakichkolwiek wątpliwości, nie potrafiła wyzbyć się trującej pokory, niedopasowania, poczucia niedopasowania. Wyrastających na grząskim gruncie wspomnień lepkich rąk, zagarniających ją całą dla siebie, zamieniających w przedmiot. Z każdym dokonanym postępem, z każdą pochwałą padającą z jego ust, stawała się jednak silniejsza, z każdym dniem wróconej wolności bardziej świadoma swej mocy, namacalnej, możliwej do zauważenia, także w starciu z nieokiełznaną potęgą anomalii, jaką przed chwilą obłaskawili.
Kiwnęła tylko głową, powoli, na znak że zrozumiała i że wypełni jego polecenie: polecenie Czarnego Pana. Przesłał im dokładne instrukcje, pouczył, obdarzył łaską wiedzy oraz możliwością czerpania sił z kapryśnych anomalii. Zaprzepaszczenie tej szansy, sprzeniewierzenie się rozkazom, nie wchodziło w grę. Deirdre sądziła, że Rycerze nie wypełniają tej woli z przestrachu, drobne przypomnienie, podpisane ręką śmierciożercy – inne role, kobiety i prostytutki, nie były już istotne – powinno zachęcić ich do przekraczania własnych ograniczeń, odważyć do sięgania po to, co okiełznane przynosiło najsłodszą potęgę.
Czuła to przecież dokładnie, mrowienie w opuszkach palców, elektryzujący posmak wdychanego powietrza, dreszcz przechodzący przez kręgosłup; doznania wzmagane tylko bliskością Tristana, chłostane narastającym pomiędzy nimi napięciem. Uśmiechnęła się lekko, gdy muskał jej usta własnymi: pocałunek bez pocałunku, zmieszane oddechy bez wilgotnych muśnięć języka, gorąc przelewający się po szyi w dół, aż do mostka, bez zębów zahaczających o spuchnięte wargi. Zaczerpnęła powietrza wprost z jego ust, trującego, wrzącego, odczytując wypowiadane przez Rosiera słowa raczej z drgnięć ciała niż z wibrującego szeptu.
- Nie wiem, czy myślimy o tych samych sugestiach - wychrypiała w odpowiedzi, teatralnie zamyślona, przesuwając twarz w bok, by otrzeć się o jego szyję lodowatym policzkiem. Ciągle czuła palce przytrzymujące podbródek, kark napinał się niewygodnie - dobrze, że w wysokich butach prawie równali się wzrostem - ale nie przeszkadzało jej to, zostaną tu przecież na jeszcze krótką chwilę, kilka sekund, zanim wrócą do bardziej komfortowego miejsca. Do domu. Rozchyliła usta i pocałowała Tristana w szyję, wręcz wgryzając się w pulsującą od tętna skórę, przyciskając całe ciało do jego, mocno, napierając na gorące, twarde mięśnie. Biodra przy biodrach, pierś przy piersi, palce wbite w barki - i słodycz krwi osiadającej na spragnionych go wargach. - Chodźmy - wyszeptała bezgłośnie w zranione, nabiegłe czerwienią miejsce, pozwalając sobie jeszcze na pół oddechu ekstremalnej bliskości - a potem, zanim zdążyłby szarpnąć ją w bok lub w jakikolwiek sposób zareagować, rozpłynęła się w powietrzu, w chmurze czarnej mgły. Rozpoczynając zabawę, w wyścigi, w gwałtowne zmiany, w posiadanie i bolesny brak; chciała, by poczuł tęsknotę, może nawet ukłucie złości, głodu, najrozkoszniejszych do zaspokojenia, gdy znajdą się w zaciszu Białej Willi.
Kiwnęła tylko głową, powoli, na znak że zrozumiała i że wypełni jego polecenie: polecenie Czarnego Pana. Przesłał im dokładne instrukcje, pouczył, obdarzył łaską wiedzy oraz możliwością czerpania sił z kapryśnych anomalii. Zaprzepaszczenie tej szansy, sprzeniewierzenie się rozkazom, nie wchodziło w grę. Deirdre sądziła, że Rycerze nie wypełniają tej woli z przestrachu, drobne przypomnienie, podpisane ręką śmierciożercy – inne role, kobiety i prostytutki, nie były już istotne – powinno zachęcić ich do przekraczania własnych ograniczeń, odważyć do sięgania po to, co okiełznane przynosiło najsłodszą potęgę.
Czuła to przecież dokładnie, mrowienie w opuszkach palców, elektryzujący posmak wdychanego powietrza, dreszcz przechodzący przez kręgosłup; doznania wzmagane tylko bliskością Tristana, chłostane narastającym pomiędzy nimi napięciem. Uśmiechnęła się lekko, gdy muskał jej usta własnymi: pocałunek bez pocałunku, zmieszane oddechy bez wilgotnych muśnięć języka, gorąc przelewający się po szyi w dół, aż do mostka, bez zębów zahaczających o spuchnięte wargi. Zaczerpnęła powietrza wprost z jego ust, trującego, wrzącego, odczytując wypowiadane przez Rosiera słowa raczej z drgnięć ciała niż z wibrującego szeptu.
- Nie wiem, czy myślimy o tych samych sugestiach - wychrypiała w odpowiedzi, teatralnie zamyślona, przesuwając twarz w bok, by otrzeć się o jego szyję lodowatym policzkiem. Ciągle czuła palce przytrzymujące podbródek, kark napinał się niewygodnie - dobrze, że w wysokich butach prawie równali się wzrostem - ale nie przeszkadzało jej to, zostaną tu przecież na jeszcze krótką chwilę, kilka sekund, zanim wrócą do bardziej komfortowego miejsca. Do domu. Rozchyliła usta i pocałowała Tristana w szyję, wręcz wgryzając się w pulsującą od tętna skórę, przyciskając całe ciało do jego, mocno, napierając na gorące, twarde mięśnie. Biodra przy biodrach, pierś przy piersi, palce wbite w barki - i słodycz krwi osiadającej na spragnionych go wargach. - Chodźmy - wyszeptała bezgłośnie w zranione, nabiegłe czerwienią miejsce, pozwalając sobie jeszcze na pół oddechu ekstremalnej bliskości - a potem, zanim zdążyłby szarpnąć ją w bok lub w jakikolwiek sposób zareagować, rozpłynęła się w powietrzu, w chmurze czarnej mgły. Rozpoczynając zabawę, w wyścigi, w gwałtowne zmiany, w posiadanie i bolesny brak; chciała, by poczuł tęsknotę, może nawet ukłucie złości, głodu, najrozkoszniejszych do zaspokojenia, gdy znajdą się w zaciszu Białej Willi.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Zimna skóra jej policzka przy szyi była jak pocałunek lodowatego powietrza; pobudzająca i drażniąca jednocześnie - w tej pozycji doskonale czuł zapach jej włosów, ciężkie nuty opium przebijające się przez wszechobecny mróz odbierający czucie we wszystkich zmysłach, doprowadzający do szaleństwa: zupełnie tak jak ona. Śnieg bił coraz mocniej, wicher wciąż dął, wprawiając w opętańczy taniec srebrne płatki śniegu, kolejne podmuchy szarpały płachty ich szat, porywały kołnierz, wichrzyły włosy. Prócz blasku starej latarni wszędzie było ciemno, zupełnie jakby mugole zamieszkujący tę część miasta udawali przed światem, że pomarli: zupełnie jakby sądzili, że to mogłoby ich ocalić. Nie mogło. Oprócz czarodzieja, który znalazł się przy nim przypadkiem, nie słychać było ani nie widać ani jednej żywej duszy, mugola, czarodzieja, człowieka, nawet zwierzęcia, magicznego stworzenia. Byli tutaj sami: sami naprzeciw żywiołu, jeden poskromili, drugi - był silniejszy. Natury nie dało się okiełznać, walka z nią nie miała sensu. Była charakterna, kapryśna i chodziła własnymi ścieżkami - jak nikt. Z zadowoleniem przyjął kiwnięcie głową Deirdre, pewność siebie narastała w niej coraz silniejszą falą; dobrze, powinna być świadoma tego, kim się stała: potęgi, jaką posiadała. I musiała nauczyć się z tego korzystać, nie głupio, nie szczeniacko, a mądrze - i zgodnie z zaufaniem, jakie Czarny Pan w niej pokładał. Przesunął dłoń, z podbródka na kark, nie odsuwając jej od wytęsknionej pieszczoty, przypominała nieco zwierzę złaknione czułości, a może nim właśnie była.
- Gdybyśmy myśleli o tych samych, nie musiałbym sugerować - odparł lekkim tonem niezobowiązującej, nonszalancko rzuconej nagany, jak zwykle, kiedy ją poprawiał, choć bez charakterystycznego zniecierpliwienia; raczej z tęsknotą, głodem. Pragnieniem, które mogła ugasić tylko ona - sobą. Ścisnął kark mocniej, strofując ją jak niesforne szczenię, kiedy wgryzła się zębami w jego szyję - zupełnie jak kocię po raz pierwszy wbijające kły wielkości igieł. Przez ubrania czuł jej pierś, falującą oddechem, czuł twardą kość jej bioder, gdy przywarła tak blisko. Czuł ją - i coraz mocniej czuł siebie odnalezionego w bezbrzeżnym pragnieniu. Chciał, chciał szarpnąć jej włosy, oderwać ją od siebie i poczuć jej usta na własnych, chciał dotknąć jej biodra, tracąc panowanie nad własnym głosem, jednak w momencie, w którym usiłował zacisnąć pięść mocniej, ta natrafiła na mętną, czarną mgłę, w której rozpłynęła się Deirdre. Na pół ze złością, na pół z zawodem, przesunął nią wzdłuż powietrza, rozganiając unoszącą się w powietrzu czerń, sam przecież tego chciał - sam mówił: nie tutaj. W Białej Willi, Deirdre, wiedział, że to właśnie tam się uda - obrał więc ten sam kierunek, kiedy tylko podobnie jak ona rozmył się w tej samej mgle. Czarne, złowieszcze kłęby dymu przemknęły tej nocy nad Londynem, ale w trzaskającym mrozie pozostały niewidoczne dla postronnych. Ta noc nie miała być zimna.
/zt x2
- Gdybyśmy myśleli o tych samych, nie musiałbym sugerować - odparł lekkim tonem niezobowiązującej, nonszalancko rzuconej nagany, jak zwykle, kiedy ją poprawiał, choć bez charakterystycznego zniecierpliwienia; raczej z tęsknotą, głodem. Pragnieniem, które mogła ugasić tylko ona - sobą. Ścisnął kark mocniej, strofując ją jak niesforne szczenię, kiedy wgryzła się zębami w jego szyję - zupełnie jak kocię po raz pierwszy wbijające kły wielkości igieł. Przez ubrania czuł jej pierś, falującą oddechem, czuł twardą kość jej bioder, gdy przywarła tak blisko. Czuł ją - i coraz mocniej czuł siebie odnalezionego w bezbrzeżnym pragnieniu. Chciał, chciał szarpnąć jej włosy, oderwać ją od siebie i poczuć jej usta na własnych, chciał dotknąć jej biodra, tracąc panowanie nad własnym głosem, jednak w momencie, w którym usiłował zacisnąć pięść mocniej, ta natrafiła na mętną, czarną mgłę, w której rozpłynęła się Deirdre. Na pół ze złością, na pół z zawodem, przesunął nią wzdłuż powietrza, rozganiając unoszącą się w powietrzu czerń, sam przecież tego chciał - sam mówił: nie tutaj. W Białej Willi, Deirdre, wiedział, że to właśnie tam się uda - obrał więc ten sam kierunek, kiedy tylko podobnie jak ona rozmył się w tej samej mgle. Czarne, złowieszcze kłęby dymu przemknęły tej nocy nad Londynem, ale w trzaskającym mrozie pozostały niewidoczne dla postronnych. Ta noc nie miała być zimna.
/zt x2
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Sprawa przemytu czarnomagicznych pieczęci w dokach wciąż była otwarta. Złapali Tremaine, powiedział im wszystko, co wiedział (nawet nie musieli go przyciskać; był młody, bał się o swoje życie, o karierę), ale wciąż nie mogli złapać winnych. Ukrywali się nawet przed swoimi „pracownikami”.
Zeszła na niższe piętro, żeby sprawdzić, czy wnioski, które ostatnio zanosiła, zostały przejrzane i podpisane przez Starszego Sekretarza. To miała być tylko krótka wizyta, ot, rozprostowanie kości od siedzenia za biurkiem od rana, bo jakoś wyjątkowo zadań w terenie starczyło dla wszystkich, tylko nie dla niej. Miała już w głowie plan – wróci do swojego biurka, zabierze torbę, a potem wpadnie do Hanki i spyta, czy nie chciałaby się gdzieś przejść. Pędziła myślami wśród miejsc, do których mogłyby razem pójść, kiedy coś wytrąciło ją z tych trywialnych rozmyślań.
Zatrzymała krok, słysząc czyjś krzyk – kobiecy, przerażony, krótki. Rozejrzała się dookoła, szukając jego źródła, ale zamiast niego znalazła ciągnącą się przy górnej krawędzi sufitu stróżkę czarnego, gęstego dymu. Zapach spalenizny szybko dociera do nozdrzy zgromadzonych osób. Zamiast czekać na windę, wszyscy pobiegli schodami, żeby jak najszybciej zorientować się w sytuacji. Nie myślała o żartach, krzyk kobiety był zbyt ostry, zbyt przejęty strachem, by w ogóle brać taką opcję pod uwagę. Pod Biurem Aurorów spotkała Nataniela. Powiedział, że Ministerstwo płonie.
A potem drzwi windy, niedaleko której stali, wybuchły, zasypując wszystkich gruzami.
Urwał jej się film, kiedy gorący podmuch wgniótł ją w ścianę. Obudziła się później, nie wiedziała dokładnie, kiedy, i, wiedziona odruchem ciała, zaczęła kaszleć. Płuca zapełniały się dymem, który zalewał czarną sadzą cały krajobraz wokół niej. Bolały stłuczone mięśnie i kości, w głowie pulsował obrzydliwy ból. Musiała się stąd najszybciej wydostać, nie mogła tu zostać i tak najzwyczajniej w świecie umrzeć. Uniosła wzrok, rozglądając się dookoła w popłochu. Widziała fragmenty ludzkich ciał wystające spod metalowych konstrukcji oplatających drzwi windy i spod ogromnego fragmentu ściany. Od wschodniej strony zionęło pustym, pochłoniętym przez płomienie korytarzem, który do tej pory skryty był za tą ścianą. Podniosła się na miękkich nogach, stękając z bólu, i podeszła do Nataniela, którego rozpoznała, leżącego pod pokruszonym tynkiem, z krwią oblepiającą całą jego twarz i ramiona. Zdarta do kości skóra wyglądała na nim jak na zepsutym manekinie.
– Nash! – chciała przy nim uklęknąć, jakoś wydobyć go spod gruzu, ale wiedziała, że jeśli to zrobi, już nie wstanie. Jego wzrok, ciemny, pusty, martwy, wlepiony był w sufit. Podbiegła do kolejnych ciał. Oderwane od ciała ramię leżało na środku okrągłego przedsionka, zakrwawione nogi, zmiażdżone kości nogi Bernarda. Wszyscy martwi. Gdzie pozostali? Sam, Fred, Anthony, Sophia, Bren, ojciec. Gdzie był ojciec?
Nie miała tu czego szukać, nie mogła tu bezczynnie stać. Puściła się biegiem w stronę korytarza w ostatniej chwili – z windy wydostały się płomienie, pełzły po ścianach w formie zdradzieckich paszcz węży. Obejrzała się na nie, nie zatrzymując się ani na chwilę. Tylko czarna magia była w stanie spowodować tak wielkie spustoszenie w tak finezyjnej formie.
– Ja… Jackie… – usłyszała nagle wątły, piskliwy głos. Nie poznała go, ale nieważne, kto to był, potrzebował pomocy. Zza skupionego przy oknach dymu zobaczyła w końcu półleżącą Mathildę, sekretarkę Bones. Podbiegła do niej. Miała nogę we krwi, wbite w nią kawałki drewna, najwyraźniej framug. W boku tkwiło szkło.
– Chwyć się mnie, no już! – krzyknęła do niej mimowolnie, pomagając jej wstać z podłogi i otoczyć ramieniem swoją szyję. Ruszyły razem. Z przestrachem oglądała się za siebie, na ogniste jęzory, które prawie kąsały je po piętach. Gorące podmuchy wżerały się w okryte szatą ciało, wyciskały ze skóry ostatnie krople potu. Znacznie zwolniła przez Mathildę, chociaż zmuszała obolałe mięśnie do każdego wysiłku, byleby tylko uratować kobietę. Było coraz bliżej do wyjścia, kiedy Mathilda, tracąca siły od wycieńczającej ucieczki, opadła na jej ramieniu zupełnie. Jackie próbowała ją jeszcze ciągnąć, ale kobieta w końcu stała się niemożliwie ciężka do utrzymania. – Thilda! Thilda, wstawaj, słyszysz mnie?! THILDA!
Przestała oddychać, oczy wyglądały nieprzytomnie zza opuszczonych do połowy powiek. Jackie się uparła, chociaż przerażona, bo uciekała przed najpotężniejszą Pożogą, o jakiej kiedykolwiek słyszała, nie mogła zostawić jej tu tak wśród tych przeklętych płomieni. Biegła – tylko przez chwilę. Nogą zahaczyła o metalowy pręt, Mathilda wyleciała jej z rąk, upadła, uderzając głową o podłogę. Na skroni zapiekło, natychmiast zamknęła jedno oko, bo lepka maź jeszcze chwila i by do niego wpłynęła. Znów kaszlała, w głowie coraz mocniej się kręciło. Z żalem zostawiła kobietę, nogi same prowadziły ją między korytarzami, które prowadziły do wyjścia z Ministerstwa Magii. Słyszała dookoła siebie ludzi, zdążyła pomóc jeszcze mężczyźnie, który wydostawał się zza zrzuconych z okien ciężkich zasłon.
Powietrze na zewnątrz choć wciąż gorące i śmierdzące dymem, było prawdziwą ulgą. Kiedy tylko ona i kilkoro innych czarodziejów wydostali się z tego koszmaru, usiadła na ziemi, żeby uspokoić cwałujące serce. Przyłożyła ramię do czoła, brudząc ranę czarną sadzą, kaszląc bez opamiętania.
Zaraz tam wróci, jeszcze tylko chwilę, jeszcze tylko złapie oddech.
Ktoś biegł w jej stronę. Podniosła szybko wzrok, czując ukłucie rozdygotanego rozsądku, że to ojciec. Nie. Rozpoznała go dopiero po dłuższej chwili, ale nie odezwała się, z gardła zostały tylko wióry.
Krzyk przerażenia wciąż czynił spustoszenie w jej umyśle.
| 169/214 (brak kar); rozcięty łuk brwiowy (-15, cięte), siniaki, obtłuczenia na ciele (-5, tłuczone) i (-25, psychiczne)
Zeszła na niższe piętro, żeby sprawdzić, czy wnioski, które ostatnio zanosiła, zostały przejrzane i podpisane przez Starszego Sekretarza. To miała być tylko krótka wizyta, ot, rozprostowanie kości od siedzenia za biurkiem od rana, bo jakoś wyjątkowo zadań w terenie starczyło dla wszystkich, tylko nie dla niej. Miała już w głowie plan – wróci do swojego biurka, zabierze torbę, a potem wpadnie do Hanki i spyta, czy nie chciałaby się gdzieś przejść. Pędziła myślami wśród miejsc, do których mogłyby razem pójść, kiedy coś wytrąciło ją z tych trywialnych rozmyślań.
Zatrzymała krok, słysząc czyjś krzyk – kobiecy, przerażony, krótki. Rozejrzała się dookoła, szukając jego źródła, ale zamiast niego znalazła ciągnącą się przy górnej krawędzi sufitu stróżkę czarnego, gęstego dymu. Zapach spalenizny szybko dociera do nozdrzy zgromadzonych osób. Zamiast czekać na windę, wszyscy pobiegli schodami, żeby jak najszybciej zorientować się w sytuacji. Nie myślała o żartach, krzyk kobiety był zbyt ostry, zbyt przejęty strachem, by w ogóle brać taką opcję pod uwagę. Pod Biurem Aurorów spotkała Nataniela. Powiedział, że Ministerstwo płonie.
A potem drzwi windy, niedaleko której stali, wybuchły, zasypując wszystkich gruzami.
Urwał jej się film, kiedy gorący podmuch wgniótł ją w ścianę. Obudziła się później, nie wiedziała dokładnie, kiedy, i, wiedziona odruchem ciała, zaczęła kaszleć. Płuca zapełniały się dymem, który zalewał czarną sadzą cały krajobraz wokół niej. Bolały stłuczone mięśnie i kości, w głowie pulsował obrzydliwy ból. Musiała się stąd najszybciej wydostać, nie mogła tu zostać i tak najzwyczajniej w świecie umrzeć. Uniosła wzrok, rozglądając się dookoła w popłochu. Widziała fragmenty ludzkich ciał wystające spod metalowych konstrukcji oplatających drzwi windy i spod ogromnego fragmentu ściany. Od wschodniej strony zionęło pustym, pochłoniętym przez płomienie korytarzem, który do tej pory skryty był za tą ścianą. Podniosła się na miękkich nogach, stękając z bólu, i podeszła do Nataniela, którego rozpoznała, leżącego pod pokruszonym tynkiem, z krwią oblepiającą całą jego twarz i ramiona. Zdarta do kości skóra wyglądała na nim jak na zepsutym manekinie.
– Nash! – chciała przy nim uklęknąć, jakoś wydobyć go spod gruzu, ale wiedziała, że jeśli to zrobi, już nie wstanie. Jego wzrok, ciemny, pusty, martwy, wlepiony był w sufit. Podbiegła do kolejnych ciał. Oderwane od ciała ramię leżało na środku okrągłego przedsionka, zakrwawione nogi, zmiażdżone kości nogi Bernarda. Wszyscy martwi. Gdzie pozostali? Sam, Fred, Anthony, Sophia, Bren, ojciec. Gdzie był ojciec?
Nie miała tu czego szukać, nie mogła tu bezczynnie stać. Puściła się biegiem w stronę korytarza w ostatniej chwili – z windy wydostały się płomienie, pełzły po ścianach w formie zdradzieckich paszcz węży. Obejrzała się na nie, nie zatrzymując się ani na chwilę. Tylko czarna magia była w stanie spowodować tak wielkie spustoszenie w tak finezyjnej formie.
– Ja… Jackie… – usłyszała nagle wątły, piskliwy głos. Nie poznała go, ale nieważne, kto to był, potrzebował pomocy. Zza skupionego przy oknach dymu zobaczyła w końcu półleżącą Mathildę, sekretarkę Bones. Podbiegła do niej. Miała nogę we krwi, wbite w nią kawałki drewna, najwyraźniej framug. W boku tkwiło szkło.
– Chwyć się mnie, no już! – krzyknęła do niej mimowolnie, pomagając jej wstać z podłogi i otoczyć ramieniem swoją szyję. Ruszyły razem. Z przestrachem oglądała się za siebie, na ogniste jęzory, które prawie kąsały je po piętach. Gorące podmuchy wżerały się w okryte szatą ciało, wyciskały ze skóry ostatnie krople potu. Znacznie zwolniła przez Mathildę, chociaż zmuszała obolałe mięśnie do każdego wysiłku, byleby tylko uratować kobietę. Było coraz bliżej do wyjścia, kiedy Mathilda, tracąca siły od wycieńczającej ucieczki, opadła na jej ramieniu zupełnie. Jackie próbowała ją jeszcze ciągnąć, ale kobieta w końcu stała się niemożliwie ciężka do utrzymania. – Thilda! Thilda, wstawaj, słyszysz mnie?! THILDA!
Przestała oddychać, oczy wyglądały nieprzytomnie zza opuszczonych do połowy powiek. Jackie się uparła, chociaż przerażona, bo uciekała przed najpotężniejszą Pożogą, o jakiej kiedykolwiek słyszała, nie mogła zostawić jej tu tak wśród tych przeklętych płomieni. Biegła – tylko przez chwilę. Nogą zahaczyła o metalowy pręt, Mathilda wyleciała jej z rąk, upadła, uderzając głową o podłogę. Na skroni zapiekło, natychmiast zamknęła jedno oko, bo lepka maź jeszcze chwila i by do niego wpłynęła. Znów kaszlała, w głowie coraz mocniej się kręciło. Z żalem zostawiła kobietę, nogi same prowadziły ją między korytarzami, które prowadziły do wyjścia z Ministerstwa Magii. Słyszała dookoła siebie ludzi, zdążyła pomóc jeszcze mężczyźnie, który wydostawał się zza zrzuconych z okien ciężkich zasłon.
Powietrze na zewnątrz choć wciąż gorące i śmierdzące dymem, było prawdziwą ulgą. Kiedy tylko ona i kilkoro innych czarodziejów wydostali się z tego koszmaru, usiadła na ziemi, żeby uspokoić cwałujące serce. Przyłożyła ramię do czoła, brudząc ranę czarną sadzą, kaszląc bez opamiętania.
Zaraz tam wróci, jeszcze tylko chwilę, jeszcze tylko złapie oddech.
Ktoś biegł w jej stronę. Podniosła szybko wzrok, czując ukłucie rozdygotanego rozsądku, że to ojciec. Nie. Rozpoznała go dopiero po dłuższej chwili, ale nie odezwała się, z gardła zostały tylko wióry.
Krzyk przerażenia wciąż czynił spustoszenie w jej umyśle.
| 169/214 (brak kar); rozcięty łuk brwiowy (-15, cięte), siniaki, obtłuczenia na ciele (-5, tłuczone) i (-25, psychiczne)
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zanim mężczyzna zdążył dotrzeć do Jackie, rozległ się ogłuszający huk. Coś w Ministerstwie wybuchło, prawdopodobnie sala świstoklików, wysyłając falę uderzeniową, która zbiła wszystkich w okolicy z nóg. A zaraz za nią napłynęła fala magii, która porwała ze sobą każdego, kogo dosięgnęła teleportując w przypadkowe miejsca. Charakterystyczny ucisk w żołądku był jedynym, co zdążyli poczuć Jackie i Aldrich zanim świat zawirował im przed oczami. Gdy ponownie się wyostrzył, a sensacje żołądkowe ustały, byli w całkiem innym miejscu.
| Wątek kontynuujecie tutaj.
Mistrz Gry nie kontynuuje ingerencji.
| Wątek kontynuujecie tutaj.
Mistrz Gry nie kontynuuje ingerencji.
Szła szybkim krokiem, kątem oka widząc kroczącego obok mężczyznę. Pomimo wieczornej pory okolica była dość zaludniona, co jednak nie powinno nikogo dziwić. Twarz zachowała kamienną, choć w środku wciąż czuła pozostałości po mieszaninie emocji towarzyszącej pojawieniu się nieznajomej dotąd sowy. Doskonale pamiętała moment, w którym zwierzę wylądowało na jej parapecie zwracając uwagę swoją dość dumną postawą. Przebywała wówczas w pokoju, zagłębiając się w lekturę książki o transmutacji, na którą tak wielki nacisk kładła ostatnio. Potężne tomiszcze, które odnalazła w zakamarkach biblioteki, nie okazało się tak obiecującą lekturą jak to zapowiadało na początku, toteż bez wahania odłożyła go na łóżko, przekierowując swoje zainteresowanie na nieznanego nadawcę. Liczyła, że zawartość będzie miała związek z niedawno odkrytą przed nią tajemnicą, lecz rzeczywistość przerosła jej najśmielsze oczekiwania. Z zapartym tchem przeczytała treść nadesłanych wiadomości, czując narastające w niej podniecenie. Fakt że ma okazję spełnić wolę Czarnego Pana, wprawiało ją w zadowolenie. Nie miała jednak zamiaru długo i przesadnie cieszyć się pozytywnymi emocjami, pozwalając swoim myślom całkowicie skupić się na powierzonym zadaniu, które musiała wykonać jak najlepiej i najszybciej. Czas wszak, jak się dowiedziała, grał ogromną rolę, a ona nie chciała zawieść. Słowa Deirdre na temat złej sławy szlachcianek dość mocno wryły się w jej pamięć, tworząc nowy cel. Pragnęła zmienić ten błędny sposób postrzegania i pokazać, że daleko jej do słabej i delikatnej.
Zatrzymała się niemalże w tym samym momencie, co kroczący obok niej lord. Rozejrzała się dookoła by w końcu jej wzrok padł na mężczyznę. Znała jego nazwisko, choć sama jego osoba była jej dość słabo znana, co nie wzbudzało głębszego żalu. Była gotowa szanować go za sam fakt oddania sprawie tak bliskiej jej sercu. Prawdopodobnie nie miało to jednak żadnego znaczenia. Obydwoje nie chcieli zawieść Jego oczekiwań i to wszystko.
- Tu powinno być w porządku - powiedziała, wskazując na nieco bardziej ustronne miejsce. Most Westminster nie należał do miejsc spokojnych i bezludnych, a jednak to właśnie tutaj mieli pozostawić metalowy krążek - świstoklik dla Śmierciożerców, wracających z misji, która pozostawała dla niej tajemnicą. Nie było jednak czasu na zadawanie pytań, bowiem ich obecność tutaj była jedynie pewnym etapem w powierzonym im zadaniu, a wręcz dopiero samym początkiem. A czas gonił.
A little learning is a dangerous thing...
Most Westminster
Szybka odpowiedź