Wejście
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Wejście
Wszystkie budynki na ulicy Śmiertelnego Nokturnu wyglądały podobnie - tak samo podniszczone, tak samo zaniedbane i brudne, odpychające, czy nawet mogące przerazić zbłąkanego przechodnia. Jednakże dla większości bywalców o wątpliwej moralności, te tereny są codzienne, znajome, swojskie. Nic więc dziwnego, iż sklep ulokowany pod 13B, opatrzony wypłowiałym już nieco szyldem z łuszczącym się, złotawym napisem Borgin & Burkes nie był wyjątkiem od tej niepisanej reguły.
Stojąc na zakurzonej, kamiennej ulicy trudno było ujrzeć cóż owy przybytek mógł kryć w swym wnętrzu; zmatowiałe, w niektórych miejscach osnute pajęczynami szyby łukowatych okien pilnie strzegły tajemnic właścicieli, odstraszając niechcianych gości, przypadkowych i niewtajemniczonych laików... Odróżnić dało się jedynie chłodny poblask lamp muszących znajdować się gdzieś po drugiej stronie, gdzieś kilka kroków dalej, w bliskim, lecz odległym świecie czarnomagicznych artefaktów, śmiertelnie niebezpiecznych przedmiotów niejednokrotnie sprowadzanych z odległych krajów, z przemytniczej Bułgarii, mroźnej północy. Po przekroczeniu skrzypiącego progu, do uszu dociera cichy, nieprzyjemny brzęk zaśniedziałego dzwoneczka mającego informować stojącego przy wyszczerbionym kontuarze sprzedawcę o każdym, dosłownie każdym gościu. Wnętrze sklepu jest nieuporządkowane, ciemne, brudne; w powietrzu unosi się zapach stęchlizny i kurzu. W oczy rzuca się masywny kominek, w którym to wiecznie pali się blady, chłodny ogień. Ustawione pod ścianami szafy, komody, komódki zastawione są przedmiotami drobnymi, jak i całkiem sporymi, niepozornymi, jak i już na pierwszy rzut oka powodującymi mdłości; przede wszystkim jednak wszystkie te przedmioty mrowią skórę doskonale wyczuwalną magią, magią potężną, niepojętą i śmiercionośną. Tak wielce pożądaną w tych czasach.
Stojąc na zakurzonej, kamiennej ulicy trudno było ujrzeć cóż owy przybytek mógł kryć w swym wnętrzu; zmatowiałe, w niektórych miejscach osnute pajęczynami szyby łukowatych okien pilnie strzegły tajemnic właścicieli, odstraszając niechcianych gości, przypadkowych i niewtajemniczonych laików... Odróżnić dało się jedynie chłodny poblask lamp muszących znajdować się gdzieś po drugiej stronie, gdzieś kilka kroków dalej, w bliskim, lecz odległym świecie czarnomagicznych artefaktów, śmiertelnie niebezpiecznych przedmiotów niejednokrotnie sprowadzanych z odległych krajów, z przemytniczej Bułgarii, mroźnej północy. Po przekroczeniu skrzypiącego progu, do uszu dociera cichy, nieprzyjemny brzęk zaśniedziałego dzwoneczka mającego informować stojącego przy wyszczerbionym kontuarze sprzedawcę o każdym, dosłownie każdym gościu. Wnętrze sklepu jest nieuporządkowane, ciemne, brudne; w powietrzu unosi się zapach stęchlizny i kurzu. W oczy rzuca się masywny kominek, w którym to wiecznie pali się blady, chłodny ogień. Ustawione pod ścianami szafy, komody, komódki zastawione są przedmiotami drobnymi, jak i całkiem sporymi, niepozornymi, jak i już na pierwszy rzut oka powodującymi mdłości; przede wszystkim jednak wszystkie te przedmioty mrowią skórę doskonale wyczuwalną magią, magią potężną, niepojętą i śmiercionośną. Tak wielce pożądaną w tych czasach.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:46, w całości zmieniany 1 raz
Dawno nie czuła takiego gniewu, gniewu wypełniającego każdą komórkę ciała, niemal żarzącego się w każdym oddechu - i pomimo dyskomfortu pojęła, że w pewien sposób tęskniła za tym uczuciem. Za słuszną wściekłością, za łaknieniem sprawiedliwości, za okrutnym ukaraniem tych, którzy zawinili. Za furią, napędzającą do działania, pozwalającą powstać z popiołów, hartującą w płomieniach niepowodzeń, żalu i pogardy. Nienawiść ochroniła ją w najtrudniejszym momencie życia, pielęgnowała ją w sobie w Wenus, dbała o ten wewnętrzny ogień, oświetlający jej drogę ku wielkości. Może dlatego rozumiała gniew Aongusa, wpadał w odpowiednie koleiny duszy, wyrastał na żyznej glebie, nieco łagodząc paniczną, samobójczą chęć ucieczki spod więzów mitycznej siły. Deirdre ciągle próbowała je zrzucić, lecz już nie tak rozpaczliwie; ból, który czuła, mógł przecież przynieść coś dobrego. W niemoralnym postrzeganiu zdegenerowanego bożka.
Kapryśnie wybierającego kogo ochronić, a kogo zniszczyć. Błysk sztyletu przykuł na moment uwagę Dei, ciągle obcej, biernej, bezsilnej, lecz obserwującej krwawe wydarzenia tuż obok niej z rosnącym...podziwem? Trwoga mieszała się z podekscytowaniem, podobna mieszanka wypełniała ją, gdy przyglądała się poczynaniom Czarnego Pana, bestialskiego i potężnego zarazem. Mericourt nie mogła nic zrobić z sztyletem uderzającym w pierś arystokratki, lecz Aongus już tak. W mgnieniu oka pewność, że serce szlachcianki zostało przedziurawione, umknęła, pozostała tylko krew, krew i złowieszczy szum kruczych skrzydeł, przynoszących napastniczce gwałtowną śmierć. Pomieszczenie wypełniło się miedzianym zapachem, słodkim, ujmującym, kojarzącym się Deirdre z przyjemnością. Czując go łatwiej było jej zlekceważyć niewygodę uwięzienia i spróbować, po raz pierwszy tak świadomie i szczerze, skomunikować się z kierującym jej ciałem Aongusem. P o w i e d z m i. Co się dzieje? Skąd ten blask? Ten żar, łuna - to twoje dzieło? Ta kobieta - kim była?, szeptały jej myśli, prosząco raczej niż rozkazująco; czy to moc Aongusa była przyczyną blasku wypełniającego okna sklepu? Czy ta martwa wiedźma naprawdę im zagrażała? Próbowała dostrzec odpowiedź na swoje pytania w środku - i we własnym odbiciu, widocznym w wielkich oczach Primrose, w które wpatrywali się z bliska. Nigdy nie czuła się tak obco w swoim ciele - i zarazem tak blisko pełni magicznych sił, o jakich nie śmiałaby nawet marzyć. Czy mogła wykorzystać tę sytuację? Zrozumieć więcej? Skąd wziął się ten blask, krew, magiczne szaleństwo, początkowo zrzucone na zgromadozne w Borginie i Burkesie artefakty? Jeśli ktokolwiek mógł sprowadzić ten zamęt, to właśnie zrodzona ze zła i emocji istota, tak gładko rządząca teraz każdym jej gestem.
Kapryśnie wybierającego kogo ochronić, a kogo zniszczyć. Błysk sztyletu przykuł na moment uwagę Dei, ciągle obcej, biernej, bezsilnej, lecz obserwującej krwawe wydarzenia tuż obok niej z rosnącym...podziwem? Trwoga mieszała się z podekscytowaniem, podobna mieszanka wypełniała ją, gdy przyglądała się poczynaniom Czarnego Pana, bestialskiego i potężnego zarazem. Mericourt nie mogła nic zrobić z sztyletem uderzającym w pierś arystokratki, lecz Aongus już tak. W mgnieniu oka pewność, że serce szlachcianki zostało przedziurawione, umknęła, pozostała tylko krew, krew i złowieszczy szum kruczych skrzydeł, przynoszących napastniczce gwałtowną śmierć. Pomieszczenie wypełniło się miedzianym zapachem, słodkim, ujmującym, kojarzącym się Deirdre z przyjemnością. Czując go łatwiej było jej zlekceważyć niewygodę uwięzienia i spróbować, po raz pierwszy tak świadomie i szczerze, skomunikować się z kierującym jej ciałem Aongusem. P o w i e d z m i. Co się dzieje? Skąd ten blask? Ten żar, łuna - to twoje dzieło? Ta kobieta - kim była?, szeptały jej myśli, prosząco raczej niż rozkazująco; czy to moc Aongusa była przyczyną blasku wypełniającego okna sklepu? Czy ta martwa wiedźma naprawdę im zagrażała? Próbowała dostrzec odpowiedź na swoje pytania w środku - i we własnym odbiciu, widocznym w wielkich oczach Primrose, w które wpatrywali się z bliska. Nigdy nie czuła się tak obco w swoim ciele - i zarazem tak blisko pełni magicznych sił, o jakich nie śmiałaby nawet marzyć. Czy mogła wykorzystać tę sytuację? Zrozumieć więcej? Skąd wziął się ten blask, krew, magiczne szaleństwo, początkowo zrzucone na zgromadozne w Borginie i Burkesie artefakty? Jeśli ktokolwiek mógł sprowadzić ten zamęt, to właśnie zrodzona ze zła i emocji istota, tak gładko rządząca teraz każdym jej gestem.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Ten gniew, ta nienawiść tak obca, bo nie należąca do niej wtargnęła w umysł czarownicy. Czuła to nie jeden raz, trawił ją gniew, ale ten był inny. Tak zupełnie odmienny i silny, że aż odbierał oddech. Nie wiedziała co zrobić, chciała z tym walczyć, a jednocześnie nie potrafiła się oprzeć pokusie uległości, poddania się, zaprzepaszczenia samej siebie. Jednocześnie wiedziała, rozpoznawała energię, z którą miała często do czynienia. Artefakty nie były jej obce, a ich moc towarzyszyła w pracy lady Burke każdego dnia. Potężna magia wypełniania całe pomieszczenia, odbierała oddech, obezwładniła i wymagało to od niej wiele wysiłku, aby się nie zatracić i nie ignorować tego co się właśnie działo wokół.
Dlaczego? Kotłowało się w kobiecej głowie niezrozumienie. Na początku myślała, że Deirdre toczy okrutną zabawę, napędza własnymi pragnieniami, ale teraz już rozumiała, że to było coś więcej. Czy była pod wpływem działania artefaktu, który przyniosła wraz ze sobą i ten w otoczeniu innych nagle się aktywował? Jak inaczej miała wytłumaczyć to co wokół niej działo? Rozum toczył batalię pomiędzy chęcią ucieczki, a nie porzucaniem sklepu.
Chwila oddechu pozwoliły na szybkie złapanie rozbieganych myśli.
Nikt więcej nie mógł tu wejść.
Musiała zrozumieć co się dzieje. Nie mogła Madam Mericourt wypuścić na ulicę w takim stanie. Ewidentnie nie była sobą. Kobieta na ziemi zaś zdawała się trząść, opętana tym samym co czuła wcześniej sama Primrose.
Sztylet zalśnił w półmroku sklepu, jego świst zmieszał się z okrzykiem zaskoczenia połączonego z bólem, gdy ostrze przecięło materiał i raniło jasną skórę. Krew zaczęła błyszczeć niczym rubin.
-Zaufać? - Wydusiła ze ściśniętego gardła głos, a z oczu popłynęły łzy bezradności, strachu i bólu. Odruchowo złapała się za ranne miejsce rozmazując krew jeszcze bardziej. Kątem oka dostrzegła jak stała klientka, który nigdy nie wykazywała się agresją właśnie rzuciła się na powrót w jej stronę. Wszystko trwało w mgnieniu oka, a jednocześnie wydawało się dłużyć. Ukłucie w wysokości serca, czy właśnie umierała, po czym szelest skrzydeł, świst wbijających się dziobów w miękkie ciało i ciepła posoka, która zostawiła swoje ślady na twarzy i głowie Primrose. Młoda czarownica zaś trwała w jednym miejscu, przyszpilona przerażeniem do podłogi. Chciała nie patrzeć, nie widzieć tego, a jednocześnie wciąż wpatrywała się w zmasakrowane zwłoki, a żołądek zawiązał się jej na supeł. Dźwięk upadającego sztyletu brzęczał w głowie nieznośnie choć już leżał nieruchomo. Oszołomienie jeszcze nie mijało, trwała w bezruchu, dopiero drgnęła gdy Deirdre podeszła do niej.
Głębokie niczy studnie oczy były hipnotyzujące, a moc bijąca od kobiety sprawiała, że nie miała odwagi się ruszyć, choć rozum krzyczał, aby uciekała ile miała sił w nogach. Łzy zmieszały się z krwią tworząc makabryczne smugi na drobnej twarzy. Widziała już kiedyś coś podobnego… przypomniała sobie spotkanie naukowe w Zimowym Pałacu, kiedy Ramseya Mulcibera opętał ktoś lub coś. Czy to samo działo się teraz z czarownicą? Czy to ma coś wspólnego z tym co działo się w Locus Nihil? Co działo się z Edgarem i Craigiem? Drgnęła gdy materiał dotknął jej twarzy.
-Kim jesteś? - Pytanie wydawało się niedorzeczne ale jednocześnie bardzo na miejscu.
Dlaczego? Kotłowało się w kobiecej głowie niezrozumienie. Na początku myślała, że Deirdre toczy okrutną zabawę, napędza własnymi pragnieniami, ale teraz już rozumiała, że to było coś więcej. Czy była pod wpływem działania artefaktu, który przyniosła wraz ze sobą i ten w otoczeniu innych nagle się aktywował? Jak inaczej miała wytłumaczyć to co wokół niej działo? Rozum toczył batalię pomiędzy chęcią ucieczki, a nie porzucaniem sklepu.
Chwila oddechu pozwoliły na szybkie złapanie rozbieganych myśli.
Nikt więcej nie mógł tu wejść.
Musiała zrozumieć co się dzieje. Nie mogła Madam Mericourt wypuścić na ulicę w takim stanie. Ewidentnie nie była sobą. Kobieta na ziemi zaś zdawała się trząść, opętana tym samym co czuła wcześniej sama Primrose.
Sztylet zalśnił w półmroku sklepu, jego świst zmieszał się z okrzykiem zaskoczenia połączonego z bólem, gdy ostrze przecięło materiał i raniło jasną skórę. Krew zaczęła błyszczeć niczym rubin.
-Zaufać? - Wydusiła ze ściśniętego gardła głos, a z oczu popłynęły łzy bezradności, strachu i bólu. Odruchowo złapała się za ranne miejsce rozmazując krew jeszcze bardziej. Kątem oka dostrzegła jak stała klientka, który nigdy nie wykazywała się agresją właśnie rzuciła się na powrót w jej stronę. Wszystko trwało w mgnieniu oka, a jednocześnie wydawało się dłużyć. Ukłucie w wysokości serca, czy właśnie umierała, po czym szelest skrzydeł, świst wbijających się dziobów w miękkie ciało i ciepła posoka, która zostawiła swoje ślady na twarzy i głowie Primrose. Młoda czarownica zaś trwała w jednym miejscu, przyszpilona przerażeniem do podłogi. Chciała nie patrzeć, nie widzieć tego, a jednocześnie wciąż wpatrywała się w zmasakrowane zwłoki, a żołądek zawiązał się jej na supeł. Dźwięk upadającego sztyletu brzęczał w głowie nieznośnie choć już leżał nieruchomo. Oszołomienie jeszcze nie mijało, trwała w bezruchu, dopiero drgnęła gdy Deirdre podeszła do niej.
Głębokie niczy studnie oczy były hipnotyzujące, a moc bijąca od kobiety sprawiała, że nie miała odwagi się ruszyć, choć rozum krzyczał, aby uciekała ile miała sił w nogach. Łzy zmieszały się z krwią tworząc makabryczne smugi na drobnej twarzy. Widziała już kiedyś coś podobnego… przypomniała sobie spotkanie naukowe w Zimowym Pałacu, kiedy Ramseya Mulcibera opętał ktoś lub coś. Czy to samo działo się teraz z czarownicą? Czy to ma coś wspólnego z tym co działo się w Locus Nihil? Co działo się z Edgarem i Craigiem? Drgnęła gdy materiał dotknął jej twarzy.
-Kim jesteś? - Pytanie wydawało się niedorzeczne ale jednocześnie bardzo na miejscu.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Pojawienie się kobiety w sklepie nie było dziełem przypadku, a przeznaczenia, którego przebieg został spisany dawno temu. Rozbudzone moce pragnęły przejęcia całkowitej kontroli. Zepchnięty w odmęty ludzkiego umysłu Aongus odzyskał władzę nad ciałem i nie planował jej oddać, łapczywie moszcząc się w nim coraz wygodniej. Deirdre czuła to coraz bardziej — dziwaczne odseparowanie od tego, co należało do niej — jej dłoni, nóg. Zaczynała tracić poczucie związania, nachodziło ją poczuci bezsensu i obojętności. Jej ulotność, a jednocześnie świadomość bycia więźniem stawała się torturą, z każdą chwilą coraz wyraźniejszą i intensywniejszą. Była jedynie obserwatorem tych wszystkich zdarzeń. Biernym i miałkim, bo cała moc — i ta wewnętrzna i ta zdobyta przez samą Deirdre należała teraz do bóstwa, które rozliczało ludzi swoim systemem sprawiedliwości. Aongus miał władzę nad emocjami — także tymi, które należały do Deirdre. Wątpliwości, które się w niej rodziły nie wydawały się robić na nim wrażenia. Fuamnach, usłyszała jednak w swoich myślach. Nie była pewna, czy tylko ona słyszała ten głos. Głosy, zwielokrotnione i obce, ale po twarzy arystokratki widziała, że tak.
— Początkiem i końcem wszystkiego— odparła Deirdre, a jej usta powoli wykrzywił pogodny, ale jednocześnie niepasujący do niej zupełnie uśmiech. W powietrzu zawisła groźba — czegoś wielkiego, co nie zostało sprecyzowane. Każda moc miała swoją cenę. Ta, którą posiadła Śmierciożerczyni miała najwyższą.— Już prawie. Już niedługo — obiecała słodko.
Spojrzenie Deirdre skierowane prosto w arystokratkę zrobiło się zimne, twarz powoli pozbawiała się emocji i oznak jakiegokolwiek życia. Za to Primrose czuła w sobie naprawdę wiele — gniew, który ukrywała w sobie głęboko, tłumacząc sobie, że wcale go nie czuła, frustracja, kiełkująca miłość, rozpacz, zażenowanie i rozgoryczenie dźwigały się, jak zawartość żołądka prosto do przełyku. Sekunda po sekundzie czuła to coraz wyraźniej — mogła nie chcieć ich wszystkich, zasłaniając się wszystkim czym tylko potrafiła i mogła, ale było tego zbyt wiele, czyniło z niej kogoś, kim nie jest. Wzbudziło w niej pragnienie krzyku i wyrażenia wszystkiego, co miało jej nigdy nie definiować. Nie była taka, ale pradawne bóstwo, które patrzyło jej prosto w oczy zaglądało jej w duszę tak głęboko, że nie tyle wyciągało, co wyrywało z korzeniami wszystko to, co zakopała w sobie. Aongus nie chciał mówić z Deirdre, marnować czasu na tłumaczenia, ale jego melodyjny, miękki głos zadźwięczał jej w uszach: chaos to wolność kąpiąca się w pustce. Myślisz, że jesteś wystarczająco silna by zatrzymać to, co co napawa cię lękiem, ale jest już za późno. Dzieje się. Nie masz na to wpływu. Niewiedza to uśmiech od losu, ciesz się ostatnimi chwilami spokoju. Nie jestem twoim wrogiem. Dzięki mnie posiadasz wszystko czego zawsze pragnęłaś i wszystko czego nigdy beze mnie nie osiągniesz.
Deirdre podniosła się powoli i obróciła w kierunku zatrzaśniętej księgi. Po kilku krokach zatrzymała się nad grimuarem. Uniosła dłoń lekko i z gracją, a księga — choć zatrzaśnięta przez lady Burke — otwarła się z łoskotem. Wolumin drgnął, poruszył się jak żywy, a oczy Deirdre rozszerzyły — i choć sama Śmierciożerczyni nie rozumiała nic z zapisków, nad którymi stała, jej twarz wyraziła fascynację i zadowolenie. Wnętrze księgi zadrwiło się czernią, jakby spod kartek przebijał się atrament. Kleksy powiększały się, przedzierając przez pergaminy, aż w końcu pojawiły się na powierzchni papieru brudząc zapiski, które znikały w ciemnych plamach. Czarna ciecz zaczęła wylewać się z opasłego tomiszcza, rozlewać na boki, skapywać na podłogę. Po zapiskach, notatkach i zawartych w nim informacjach nie było już śladu. Czarna maź wylewała się litrami na podłóg sklepu. Cień Deirdre zaczął się powoli wydłużać.
Deirdre, nie jesteś w stanie podjąć żadnej fizycznej akcji do czasu ponownego uśpienia pradawnego ducha. Mistrz Gry będzie kontynuował rozgrywkę.
— Początkiem i końcem wszystkiego— odparła Deirdre, a jej usta powoli wykrzywił pogodny, ale jednocześnie niepasujący do niej zupełnie uśmiech. W powietrzu zawisła groźba — czegoś wielkiego, co nie zostało sprecyzowane. Każda moc miała swoją cenę. Ta, którą posiadła Śmierciożerczyni miała najwyższą.— Już prawie. Już niedługo — obiecała słodko.
Spojrzenie Deirdre skierowane prosto w arystokratkę zrobiło się zimne, twarz powoli pozbawiała się emocji i oznak jakiegokolwiek życia. Za to Primrose czuła w sobie naprawdę wiele — gniew, który ukrywała w sobie głęboko, tłumacząc sobie, że wcale go nie czuła, frustracja, kiełkująca miłość, rozpacz, zażenowanie i rozgoryczenie dźwigały się, jak zawartość żołądka prosto do przełyku. Sekunda po sekundzie czuła to coraz wyraźniej — mogła nie chcieć ich wszystkich, zasłaniając się wszystkim czym tylko potrafiła i mogła, ale było tego zbyt wiele, czyniło z niej kogoś, kim nie jest. Wzbudziło w niej pragnienie krzyku i wyrażenia wszystkiego, co miało jej nigdy nie definiować. Nie była taka, ale pradawne bóstwo, które patrzyło jej prosto w oczy zaglądało jej w duszę tak głęboko, że nie tyle wyciągało, co wyrywało z korzeniami wszystko to, co zakopała w sobie. Aongus nie chciał mówić z Deirdre, marnować czasu na tłumaczenia, ale jego melodyjny, miękki głos zadźwięczał jej w uszach: chaos to wolność kąpiąca się w pustce. Myślisz, że jesteś wystarczająco silna by zatrzymać to, co co napawa cię lękiem, ale jest już za późno. Dzieje się. Nie masz na to wpływu. Niewiedza to uśmiech od losu, ciesz się ostatnimi chwilami spokoju. Nie jestem twoim wrogiem. Dzięki mnie posiadasz wszystko czego zawsze pragnęłaś i wszystko czego nigdy beze mnie nie osiągniesz.
Deirdre podniosła się powoli i obróciła w kierunku zatrzaśniętej księgi. Po kilku krokach zatrzymała się nad grimuarem. Uniosła dłoń lekko i z gracją, a księga — choć zatrzaśnięta przez lady Burke — otwarła się z łoskotem. Wolumin drgnął, poruszył się jak żywy, a oczy Deirdre rozszerzyły — i choć sama Śmierciożerczyni nie rozumiała nic z zapisków, nad którymi stała, jej twarz wyraziła fascynację i zadowolenie. Wnętrze księgi zadrwiło się czernią, jakby spod kartek przebijał się atrament. Kleksy powiększały się, przedzierając przez pergaminy, aż w końcu pojawiły się na powierzchni papieru brudząc zapiski, które znikały w ciemnych plamach. Czarna ciecz zaczęła wylewać się z opasłego tomiszcza, rozlewać na boki, skapywać na podłogę. Po zapiskach, notatkach i zawartych w nim informacjach nie było już śladu. Czarna maź wylewała się litrami na podłóg sklepu. Cień Deirdre zaczął się powoli wydłużać.
Ramsey Mulciber
Obserwowanie świata zza krat własnego ciała, z klatki żeber, spod sklepienia spętanego umysłu, budziło w niej coraz większy gniew. Szok transformacji i uwięzienia ustąpił lękowi, ten próbom porozumienia się z Aongusem, w końcu zaś, zgodnie z naturalnym cyklem żałoby - za wolnością, za sprawczością, za sobą - Deirdre wypełniła wściekłość. Boleśnie gorąca, dająca nadzieję i siłę do działania, płomienie niezgody nie sięgały jednak na tyle wysoko, by pozwolić się jej wyrwać. Nie czuła stóp, nie czuła dłoni, paraliż postępował, rozpościerał się leniwie, ale nieustępliwie, w każdym calu jej ciała. Dotychczas uniknęła dotarcia do tego etapu scalenia, wyrywała się spod kontroli bóstwa wcześniej, skuteczniej, wystraszona i zła, tym razem było jednak inaczej. Groźniej, już nie tylko utraciła całkowitą kontrolę nad ciałem - zaczynała w ogóle tracić z nim połączenie, jedność rozpadała się, a z każdym obcym oddechem nabieranym przez własne płuca, nitki łaczące ją ze sobą pękały. Czy zostanie sparaliżowana? Czy całkiem zapomni kim była? Czy Aongus zamieni ją w ducha - lub gorzej skaże na wieczne tortury, spychając ją w ślepy zaułek umysłu, nie pozwalając zupełnie zniknąć, a jedynie doświadczać gwałtu na najintymniejszej części jej życia? Na tożsamości, na poczuciu magicznego jestestwa; nie, nie mogła na to pozwolić, gniew rósł, rozgrzewał i palił. Pomagał skupić się na tym, co działo się obok.
Zakotwiczenie w teraźniejszości mogło pomóc się jej wyzwolić, obserwowała więc dokładnie poczynania Aongusa i reakcję Primrose. Tak bliskiej i jednocześnie tak dalekiej; widziała jej szok, lęk i cierpienie wywołane przez pradawną moc, lecz nie mogła nic z tym zrobić. Nawet nie chciała, jedynym wyjściem była walka z wiążącymi ją pętami. Nie kierowała swymi dłońmi, ani tymi ocierającymi twarz szlachcianki, ani tymi otwierającymi księgę, nie rozumiała znaków, nie pojmowała magii, która zalewała właśnie czernią pergamin, postument i podłogę.
Starała się więc poczuć. Poczuć ciężar swojego ciała stojącego pewnie na mokrej podłodze. Miękkość kosmyka włosów na policzku. Zapach kurzu, miedzi i skumulowanej w artefaktach magii. Pierś unoszącą się w regularnym oddechu. Drobne bodźce, jakich pragnęła się pochwycić, by wydostać się na powierzchnię władzy nad swoim ciałem. Wykorzystać gniew jako drabinę, pielęgnować w sobie niezgodę na to, co szeptał jej Aongus, słowami boleśnie podobnymi do tych, jakie zdawała się słyszeć od Tristana. Musiała wykorzystać ten sprzeciw, by się uwolnić, zanim będzie za późno. I to właśnie robiła, próbując się oswobodzić. Zostaw mnie. Beze mnie nie istniejesz, bez mojego ciała jesteś nikim, jedynie wspomnieniem dawnej siły. Jeśli nie chcesz być wrogiem - współpracuj. Jeśli chcesz znów żyć i móc działać, realnie, zmieniać rzeczywistość - ustąp, teraz, przemawiała w duchu pełna pasji i gniewu, starając się wypchnąć Aongusa z każdego cala swojego ciała. Nie chciał współpracy, nie dawał odpowiedzi, a więc musiała się go pozbyć. Odzyskać kontrolę nad opuszkami palców, stopami, nadgarstkami, łydkami i wszystkim, co pomiędzy. Przetrwała wiele tortur, jej ciało często nie należało do niej, wykupywane, wykorzystywane, zagarniane; skupiała się więc na tym, co czuła wtedy, kiedy po gorącej kąpieli mającej wyparzyć ją z śladów obcych mężczyzn znów wracała do siebie, badając czule każdy centymetr skóry, upewniając się, że ciągle pozostaje człowiekiem, czarownicą, kobietą. Aongus może i był bóstwem, ale w pewien sposób pozostawał mężczyzną, a ona - potrafiła uciec spod ich jarzma, a później sprowadzić na nich sprawiedliwość.
| próbuję wyzwolić się spod wpływu Aongusa
Zakotwiczenie w teraźniejszości mogło pomóc się jej wyzwolić, obserwowała więc dokładnie poczynania Aongusa i reakcję Primrose. Tak bliskiej i jednocześnie tak dalekiej; widziała jej szok, lęk i cierpienie wywołane przez pradawną moc, lecz nie mogła nic z tym zrobić. Nawet nie chciała, jedynym wyjściem była walka z wiążącymi ją pętami. Nie kierowała swymi dłońmi, ani tymi ocierającymi twarz szlachcianki, ani tymi otwierającymi księgę, nie rozumiała znaków, nie pojmowała magii, która zalewała właśnie czernią pergamin, postument i podłogę.
Starała się więc poczuć. Poczuć ciężar swojego ciała stojącego pewnie na mokrej podłodze. Miękkość kosmyka włosów na policzku. Zapach kurzu, miedzi i skumulowanej w artefaktach magii. Pierś unoszącą się w regularnym oddechu. Drobne bodźce, jakich pragnęła się pochwycić, by wydostać się na powierzchnię władzy nad swoim ciałem. Wykorzystać gniew jako drabinę, pielęgnować w sobie niezgodę na to, co szeptał jej Aongus, słowami boleśnie podobnymi do tych, jakie zdawała się słyszeć od Tristana. Musiała wykorzystać ten sprzeciw, by się uwolnić, zanim będzie za późno. I to właśnie robiła, próbując się oswobodzić. Zostaw mnie. Beze mnie nie istniejesz, bez mojego ciała jesteś nikim, jedynie wspomnieniem dawnej siły. Jeśli nie chcesz być wrogiem - współpracuj. Jeśli chcesz znów żyć i móc działać, realnie, zmieniać rzeczywistość - ustąp, teraz, przemawiała w duchu pełna pasji i gniewu, starając się wypchnąć Aongusa z każdego cala swojego ciała. Nie chciał współpracy, nie dawał odpowiedzi, a więc musiała się go pozbyć. Odzyskać kontrolę nad opuszkami palców, stopami, nadgarstkami, łydkami i wszystkim, co pomiędzy. Przetrwała wiele tortur, jej ciało często nie należało do niej, wykupywane, wykorzystywane, zagarniane; skupiała się więc na tym, co czuła wtedy, kiedy po gorącej kąpieli mającej wyparzyć ją z śladów obcych mężczyzn znów wracała do siebie, badając czule każdy centymetr skóry, upewniając się, że ciągle pozostaje człowiekiem, czarownicą, kobietą. Aongus może i był bóstwem, ale w pewien sposób pozostawał mężczyzną, a ona - potrafiła uciec spod ich jarzma, a później sprowadzić na nich sprawiedliwość.
| próbuję wyzwolić się spod wpływu Aongusa
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 96
'k100' : 96
Niczego nie rozumiała.Tak bardzo pargnęła pojąć świat swoim umysłem, zmierzyć, zamknąć w obliczeniach, ale wszystko ostatnio się wymykało z jej rąk. Wizja ponuraka, komenta lśniąca złowieszczo na niebie, to wszystko nie mogło być zbiegiem okoliczności. Otoczna magią, przepełnionymi nią artefaktami powinna być bardziej rozważna, powinna przewidzieć pewne wydarzenia bez posiadania trzeciego oka.
Patrząc w twarz czarownicy, widziała, że nie z nią właśnie rozmawia. Nie ona tkwiła za czarnymi oczami. Ktoś przejął jej istnienie.
Czy Deirdre była uwięziona, nie mogła zwalczyć istoty, która przejęła władanie nad jej ciałem, a może toczyła teraz bolesną bitwę? Świadomość tłoczących się w niej uczuć obezwładniało. Chciała krzyczeć, wyrzucić z siebie nagromadzone emocje, które tak skrupulatnie trzymała w sobie, zamykając je, nie pozwalając aby przejęły nad umysłem władanie. Teraz napierały gorące i niepowstrzymane, podsycane obecnością przedziwne istoty w ciele czarownicy.
Czuła, jakby ten pusty wzrok przewiercał ją na wskroś, jakby niewidzialne macki dotykały jej wnętrza. Przytłaczając doznanie nie pozwala się ruszyć. Wyrwane wszystkie lęki i pragnienia odzywały się na nowo, dłonie zacisnęła w pięści nie chcąc ulec słabości, ale łzy dalej broczyły po twarzy, kapały na zabrudzoną podłogę.
Wstań! Rozkazywała samej sobie, ale nie mogła drgnąć. Szloch wyrwał się z piersi głucho, złość powodowała szybsze bicie serca.
Kolejny ruch sprawił, że Primrose wyprostowała się i sięgnęła od razu po różdżkę, którą nadal ściskała w dłoni. Całkowicie o niej zapomniała, zatracając się w tym co się właśnie działo.
-Nie… - Wyszeptała z przerażeniem patrząc na scenę jaka miała miejsce przed nią. Wyciekający tusz i powiększający się cień spowodował, że zerwała się z ziemi. -Proszę, odsuń się od księgi! - Starała się hamować gniew, ale ten wylewał się nawet w prostej prośbie. Ramię bolało i piekło, tak samo jak oczy, krew zaś powoli zastygła i kruszała przy każdym ruchu. Uniosła różaną różdżkę celując nią w księgę. -Auri furo - W pierwszej chwili myślała o accio, ale kobieta mogła pochwycić księgę, albo też nie, jeżeli właśnie ją zrujnowała. Złość w lady Burke była jednak większa niż zastanowienie się czy ten ruch zdenerwuje istotę, która zajęła ciało czarownicy. -Deirdre!- Zawołała. -Wiem, że mnie słyszysz! Jesteś uparta! Dumna! Walcz, wróć do własnego ciała! Na Merlina, nie sądziłam, że dasz sobą tak kierować! - Gniew kipiał w drobnym ciele, a szarozielone oczy ciskały gromy w stronę kogoś, kto nie był Madame Mericourt. Miała tego dość, to wszystko nie miało teraz żadnego sensu. Celowała różdżką w kobietę gotowa się bronić lub powstrzymać czyste szaleństwo jakie miało właśnie miejsce.
Patrząc w twarz czarownicy, widziała, że nie z nią właśnie rozmawia. Nie ona tkwiła za czarnymi oczami. Ktoś przejął jej istnienie.
Czy Deirdre była uwięziona, nie mogła zwalczyć istoty, która przejęła władanie nad jej ciałem, a może toczyła teraz bolesną bitwę? Świadomość tłoczących się w niej uczuć obezwładniało. Chciała krzyczeć, wyrzucić z siebie nagromadzone emocje, które tak skrupulatnie trzymała w sobie, zamykając je, nie pozwalając aby przejęły nad umysłem władanie. Teraz napierały gorące i niepowstrzymane, podsycane obecnością przedziwne istoty w ciele czarownicy.
Czuła, jakby ten pusty wzrok przewiercał ją na wskroś, jakby niewidzialne macki dotykały jej wnętrza. Przytłaczając doznanie nie pozwala się ruszyć. Wyrwane wszystkie lęki i pragnienia odzywały się na nowo, dłonie zacisnęła w pięści nie chcąc ulec słabości, ale łzy dalej broczyły po twarzy, kapały na zabrudzoną podłogę.
Wstań! Rozkazywała samej sobie, ale nie mogła drgnąć. Szloch wyrwał się z piersi głucho, złość powodowała szybsze bicie serca.
Kolejny ruch sprawił, że Primrose wyprostowała się i sięgnęła od razu po różdżkę, którą nadal ściskała w dłoni. Całkowicie o niej zapomniała, zatracając się w tym co się właśnie działo.
-Nie… - Wyszeptała z przerażeniem patrząc na scenę jaka miała miejsce przed nią. Wyciekający tusz i powiększający się cień spowodował, że zerwała się z ziemi. -Proszę, odsuń się od księgi! - Starała się hamować gniew, ale ten wylewał się nawet w prostej prośbie. Ramię bolało i piekło, tak samo jak oczy, krew zaś powoli zastygła i kruszała przy każdym ruchu. Uniosła różaną różdżkę celując nią w księgę. -Auri furo - W pierwszej chwili myślała o accio, ale kobieta mogła pochwycić księgę, albo też nie, jeżeli właśnie ją zrujnowała. Złość w lady Burke była jednak większa niż zastanowienie się czy ten ruch zdenerwuje istotę, która zajęła ciało czarownicy. -Deirdre!- Zawołała. -Wiem, że mnie słyszysz! Jesteś uparta! Dumna! Walcz, wróć do własnego ciała! Na Merlina, nie sądziłam, że dasz sobą tak kierować! - Gniew kipiał w drobnym ciele, a szarozielone oczy ciskały gromy w stronę kogoś, kto nie był Madame Mericourt. Miała tego dość, to wszystko nie miało teraz żadnego sensu. Celowała różdżką w kobietę gotowa się bronić lub powstrzymać czyste szaleństwo jakie miało właśnie miejsce.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Spojrzenie Deirdre skierowane było na grimuar, z którego wylewał się gęstniejący z każdą chwilą atrament. Początkowo rzadki jak woda tężał, coraz bardziej przypominając czarną, połyskującą w półmroku słomę. Śmierciożerczyni emanowała spokojem, ale jej ciemne tęczówki poruszały się szybko, jakby chłonęła wiedzę zawartą w coraz to bardziej zniszczonym woluminie, aż do chwili, gdy Primrose uniosła różdżkę. Księga nie drgnęła — czarownica była zbyt daleko, by teleportować Deirdre spod nosa grumuar, ale próba nie umknęła uwadze Mericourt, która przechyliła głowę i pokręciła nią z rozczarowaniem.
— Uratowałam ci życie — powiedziała miękko, ale też teatralnie, spoglądając na Primrose Burkę jak na niewdzięcznicę, w końcu powracając wzrokiem do księgi. Informacje jakie z niego wydobywała — nieznane i niepojęte dla pozostającej poza kontrolą śmierciożerczyni, czyniły ją coraz silniejszą i to jedne mogła poczuć. Uniosła obie dłonie w górę, a grimuar zajął się zielonym płomieniem. Otwarła usta, by wypowiedzieć formułę, ale zawahała się. Aongus usłyszał wołanie Deirdre, który wydawało się głośniejsze niż słowa krzyczącej arystokratki. Mógłby ją usunąć jednym ruchem — wystarczyło machnięcie dłoni, by pozbawić ją życia. Wystarczyło pstryknięcie palcami, by skręcić jej kark. To była kusząca propozycja, a jednak monolog Deirdre wciągnął go bardziej. Nie masz pojęcia, co cię czeka..., zagrzmiał głos w głowie czarownicy. Jej siła woli, duch walki i próba odzyskania kontroli nad ciałem zaczęła przynosić efekty. Najpierw poczuła kontrolę palców, które się poruszyły, a później dłoni i całych rąk, nóg. Szepty w głowie Deirdre zaczęły się wzmagać, pojawił się tez ból głowy, który zdawał się rozsypywać czaszkę. Silne pulsowanie w skroniach na moment zdekoncentrowało ich oboje. Deirdre drgnęła i sięgnęła palcami do głowy; zielony płomień, który pochłaniał grumuar zniknął, ale czarna maź całkowicie zniszczyła wolumin. Kartek nie dało się przewrócić, wszystkie sklejone były gęstą cieczą, a treść była całkiem rozmazana.
Mistrz Gry nie kontynuuje rozgrywki i dziękuje za sprawne odpisy.
— Uratowałam ci życie — powiedziała miękko, ale też teatralnie, spoglądając na Primrose Burkę jak na niewdzięcznicę, w końcu powracając wzrokiem do księgi. Informacje jakie z niego wydobywała — nieznane i niepojęte dla pozostającej poza kontrolą śmierciożerczyni, czyniły ją coraz silniejszą i to jedne mogła poczuć. Uniosła obie dłonie w górę, a grimuar zajął się zielonym płomieniem. Otwarła usta, by wypowiedzieć formułę, ale zawahała się. Aongus usłyszał wołanie Deirdre, który wydawało się głośniejsze niż słowa krzyczącej arystokratki. Mógłby ją usunąć jednym ruchem — wystarczyło machnięcie dłoni, by pozbawić ją życia. Wystarczyło pstryknięcie palcami, by skręcić jej kark. To była kusząca propozycja, a jednak monolog Deirdre wciągnął go bardziej. Nie masz pojęcia, co cię czeka..., zagrzmiał głos w głowie czarownicy. Jej siła woli, duch walki i próba odzyskania kontroli nad ciałem zaczęła przynosić efekty. Najpierw poczuła kontrolę palców, które się poruszyły, a później dłoni i całych rąk, nóg. Szepty w głowie Deirdre zaczęły się wzmagać, pojawił się tez ból głowy, który zdawał się rozsypywać czaszkę. Silne pulsowanie w skroniach na moment zdekoncentrowało ich oboje. Deirdre drgnęła i sięgnęła palcami do głowy; zielony płomień, który pochłaniał grumuar zniknął, ale czarna maź całkowicie zniszczyła wolumin. Kartek nie dało się przewrócić, wszystkie sklejone były gęstą cieczą, a treść była całkiem rozmazana.
Ramsey Mulciber
Słowa Primrose docierały do niej jak zza gęstej mgły, rozumiała je jednak, słyszała gniew wybuchający w każdej głosce, karcącej ją i sugerującej, że jest słaba. Nie reagowała, skupiona na walce z Aongusem, na wypchnięciu go ze swojego ciała, zduszeniu rozpleniającej się świadomości, zdławieniu jej, wygaszeniu pożerającego ją żywcem ognia. Nie, nie miała pojęcia, co ją czeka, zemsta zaprojektowana przez wypaczoną moc Aongusa przerażała, lecz tym będzie martwić się później, walka o odzyskanie ciała była ważniejsza. Musiała odzyskać kontrolę - i to właśnie czyniła, świeża krew napłynęła do stóp, rozkwitła czuciem w palcach skąpanych w czarnej mazi, a później przeszyła nieprzyjemnym prądem całe ciało, wspinając się wzdłuż kości i ścięgien aż do serca. Skroń zapiekła niczym przypalana rozpalonym do białości żelazem, Mericourt syknęła z bólu, pochylając się lekko do przodu. Zachwiała się tak, jakby właśnie udało się jej wyswobodzić z ciasnego upięcia sznurów przytrzymujących marionetkę i odetchnęła głęboko, z mieszaniną ulgi i zmęczenia. Znów była sobą. Powoli zacisnęła i rozprostowała palce, rozkoszując się całkowitą władzą nad dłońmi. Promieniujący ze skroni ból rozpraszał, lecz nie na tyle, by nie odczuwała słodyczy wyszarpanego z trudem zwycięstwa. Następnym razem - współpracuj, posłała w kierunku Aongusa jedną z ostatnich myśli, nieśpiesznie obracając się przodem w stronę rozemocjowanej - cóż za oksymoron - lady Burke.
To jednak nie szlachcianka przyciągnęła od razu całą jej uwagę, blask wpadający przez szyby sklepu podkreślał tylko makabryczną scenerię. Martwe ciało, tężejąca już na kamiennej posadzce kałuża krwi, zlewająca się z znacznie pokaźniejszym jeziorem gęstej czerni, czystego mroku w płynnej postaci - i niknąca szybko łuna złowrogiej zieleni, powracająca echem z szmaragdowego płomienia, należącego już do przeszłości.
Deirdre wyprostowała się, przekręciła głowę w lewo i prawo, leniwie rozciągając szyję, po czym utkwiła wzrok w bladej twarzy Primrose. Skośne oczy pozostały niepokojąco czarne, lecz żywy błysk powrócił. Ból głowy powoli znikał, chaotyczne szepty, przemieszane z dżwiękami ptactwa, również gasły gdzieś w tle podświadomości.
- Mówiłaś coś, Primrose? - wypowiedziała każdą głoskę ostrożnie, spokojnie i nieco surowo, usłyszała sugestie do własnej bezradności, pamiętała je - i choć lady Burke miała więcej niż merlinią rację, nie zamierzała akceptować zwracania się w podobny sposób do Śmierciożerczyni. Nawet, gdy ta mordowała stałą klientelę i demolowała rodzinny biznes. - Wybacz, przez chwilę nie byłam w pełni sobą - kontynuowała siląc się na nonszalancki ton, chociaż brzmiała jeszcze słabo, nieco ochryple. Przeszła nad bezwładnym ciałem kobiety i otarła zabrudzone czernią opuszki palców o przód swej sukni. - Znałaś ją? - spytała uprzejmie, starając się odnaleźć w sytuacji. Przesunęła wzrok na zaklejony grymuar, zastanawiając się, jaką moc posiadł Aongus, z jakich słów wyssał swą wiedzę, teraz kłębiącą się gdzieś w głębi niej. - Wiesz coś więcej o tej księdze? - dodała po chwili, kontynuując rozmowę jakby przed momentem nie doszło tutaj do niemal niemożliwego pokazu działania mrocznych mocy, ingerujących w ich poukładany świat. I jakby pomiędzy nimi nie leżały jeszcze ciepłe zwłoki nieznanej jej czarownicy. Cóż, opanowanie było z pewnością jedną z wiodących cech madame Mericourt.
| pięknie dziękujemy MG za cudną interwencję
To jednak nie szlachcianka przyciągnęła od razu całą jej uwagę, blask wpadający przez szyby sklepu podkreślał tylko makabryczną scenerię. Martwe ciało, tężejąca już na kamiennej posadzce kałuża krwi, zlewająca się z znacznie pokaźniejszym jeziorem gęstej czerni, czystego mroku w płynnej postaci - i niknąca szybko łuna złowrogiej zieleni, powracająca echem z szmaragdowego płomienia, należącego już do przeszłości.
Deirdre wyprostowała się, przekręciła głowę w lewo i prawo, leniwie rozciągając szyję, po czym utkwiła wzrok w bladej twarzy Primrose. Skośne oczy pozostały niepokojąco czarne, lecz żywy błysk powrócił. Ból głowy powoli znikał, chaotyczne szepty, przemieszane z dżwiękami ptactwa, również gasły gdzieś w tle podświadomości.
- Mówiłaś coś, Primrose? - wypowiedziała każdą głoskę ostrożnie, spokojnie i nieco surowo, usłyszała sugestie do własnej bezradności, pamiętała je - i choć lady Burke miała więcej niż merlinią rację, nie zamierzała akceptować zwracania się w podobny sposób do Śmierciożerczyni. Nawet, gdy ta mordowała stałą klientelę i demolowała rodzinny biznes. - Wybacz, przez chwilę nie byłam w pełni sobą - kontynuowała siląc się na nonszalancki ton, chociaż brzmiała jeszcze słabo, nieco ochryple. Przeszła nad bezwładnym ciałem kobiety i otarła zabrudzone czernią opuszki palców o przód swej sukni. - Znałaś ją? - spytała uprzejmie, starając się odnaleźć w sytuacji. Przesunęła wzrok na zaklejony grymuar, zastanawiając się, jaką moc posiadł Aongus, z jakich słów wyssał swą wiedzę, teraz kłębiącą się gdzieś w głębi niej. - Wiesz coś więcej o tej księdze? - dodała po chwili, kontynuując rozmowę jakby przed momentem nie doszło tutaj do niemal niemożliwego pokazu działania mrocznych mocy, ingerujących w ich poukładany świat. I jakby pomiędzy nimi nie leżały jeszcze ciepłe zwłoki nieznanej jej czarownicy. Cóż, opanowanie było z pewnością jedną z wiodących cech madame Mericourt.
| pięknie dziękujemy MG za cudną interwencję
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
-Nic by nie było, gdyś nie zaatakowała pierwsza… - Powiedziała zimno i lodowato. Miała dość tej całej sytuacji. Była zła, zmęczona i pełna strachu. To wszystko sprawiało, że cierpliwość oraz zwykłe opanowanie jakim cechowała się lady Burke właśnie opadły. Zostały zmiecione przez zaistniałą sytuację. Rozumiejąc coraz więcej, a jednocześnie mając coraz więcej pytań chciała wyrzucić kobietę ze sklepu, ale nie mogła kiedy ta wciąż miała w sobie istotę, która potrafiła zaatakować osobę, której zupełnie nie znała. Namiestniczka Londynu, to osoba, która ma dbać o mieszkańców miasta, nie zaś ich atakować łamiąc kości. Zresztą ta cała nienawiść, gniew i wściekłość wydawała się być nienaturalna, narzucona, wypływająca z głębin. Zupełnie obca.
Nagły zielony płomień sprawił, że utkwiła spojrzenie w grymuarze i w duchu jęknęła, że artefakt został całkowicie zniszczony. Nie musiała na niego spoglądać z bliska, aby wiedzieć, że wszystko przepadło.
Obserwowała przemianę, ciszę i ten moment, w którym świadomość czarownicy na nowo przejmowała władzę nad ciałem, głosem i spojrzeniem. Nie wiedziała czy coś zdziałała swoim wołaniem, ale wolała mierzyć się ze złością i oczekiwaniami Śmierciożerczyni niż z tym czymś co przejęło nad nią kontrolę.
-Doprawdy? - Zapytała, a głos nadal pozostawał zimny. -Nie zauważyłam. - Odparła nie spuszczając z niej wzroku, schowała różdżkę za pas spódnicy. Syknęła czując ból jaki przeszedł wzdłuż ramienia, od rany, która przestała już mocno krwawić, ale dała o sobie znać. Obserwowała Deirdre wraz z rosnącym oburzeniem na zachowanie czarownicy. Duma oraz buta nie była dobrym połączeniem, a tym właśnie teraz cechowała się postawa pani namiestnik - brakiem taktu. Tężejące ciało na środku sklepu, czarna maź skapujaca na podłogę, zniszczona księga oraz sam stan Primrose sprawiał, że nie potrafiła teraz szczebiotać o artefakcie przechodząc obojętnie obok nonszalancji, która mało kiedy była w dobrym guście, a teraz świadczyła o całkowitym braku klasy. -Tak, znałam. - Odpowiedziała krótko i zbierając się w sobie obeszła ciało, aby zaciągnąć do końca rolety okienne, nie chciała aby ktoś zaglądał do środka. Przekręciła też napis na drzwiach informując tym samym, że sklep jest właśnie zamknięty.
Zacisnęła mimowolnie dłonie w pięści słysząc kolejne pytanie. Jakąż trzeba być zapatrzoną w siebie osobą, żeby udawać, że nic się nie stało? Coraz bardziej narastała w niej pogarda do osoby Deirdre. Czyżby uważała, że jako kochanka jednego z potężniejszych czarodziejów w Anglii może pozwolić sobie na brak jakiegokolwiek obycia? Sądziła, że nie obowiązują jej żadne prawa i zasady? Czy może myśl, ze skoro jest Namiestniczką to stoi ponad prawem? Wielu, którzy nagle otrzymali tytuły myślało, że tak to wygląda, wielu się na tym przejechało, tracąc rzeczony tytuł wraz z głową.
-Madam Mericourt, proszę o opuszczenie sklepu. - Oznajmiła posyłając jej ponure spojrzenie i dłonią wskazując drzwi. -Wszelkie informacje o grymuarze wyślę pani sową.
|Dziękuję bardzo MG za interwencję <3
Nagły zielony płomień sprawił, że utkwiła spojrzenie w grymuarze i w duchu jęknęła, że artefakt został całkowicie zniszczony. Nie musiała na niego spoglądać z bliska, aby wiedzieć, że wszystko przepadło.
Obserwowała przemianę, ciszę i ten moment, w którym świadomość czarownicy na nowo przejmowała władzę nad ciałem, głosem i spojrzeniem. Nie wiedziała czy coś zdziałała swoim wołaniem, ale wolała mierzyć się ze złością i oczekiwaniami Śmierciożerczyni niż z tym czymś co przejęło nad nią kontrolę.
-Doprawdy? - Zapytała, a głos nadal pozostawał zimny. -Nie zauważyłam. - Odparła nie spuszczając z niej wzroku, schowała różdżkę za pas spódnicy. Syknęła czując ból jaki przeszedł wzdłuż ramienia, od rany, która przestała już mocno krwawić, ale dała o sobie znać. Obserwowała Deirdre wraz z rosnącym oburzeniem na zachowanie czarownicy. Duma oraz buta nie była dobrym połączeniem, a tym właśnie teraz cechowała się postawa pani namiestnik - brakiem taktu. Tężejące ciało na środku sklepu, czarna maź skapujaca na podłogę, zniszczona księga oraz sam stan Primrose sprawiał, że nie potrafiła teraz szczebiotać o artefakcie przechodząc obojętnie obok nonszalancji, która mało kiedy była w dobrym guście, a teraz świadczyła o całkowitym braku klasy. -Tak, znałam. - Odpowiedziała krótko i zbierając się w sobie obeszła ciało, aby zaciągnąć do końca rolety okienne, nie chciała aby ktoś zaglądał do środka. Przekręciła też napis na drzwiach informując tym samym, że sklep jest właśnie zamknięty.
Zacisnęła mimowolnie dłonie w pięści słysząc kolejne pytanie. Jakąż trzeba być zapatrzoną w siebie osobą, żeby udawać, że nic się nie stało? Coraz bardziej narastała w niej pogarda do osoby Deirdre. Czyżby uważała, że jako kochanka jednego z potężniejszych czarodziejów w Anglii może pozwolić sobie na brak jakiegokolwiek obycia? Sądziła, że nie obowiązują jej żadne prawa i zasady? Czy może myśl, ze skoro jest Namiestniczką to stoi ponad prawem? Wielu, którzy nagle otrzymali tytuły myślało, że tak to wygląda, wielu się na tym przejechało, tracąc rzeczony tytuł wraz z głową.
-Madam Mericourt, proszę o opuszczenie sklepu. - Oznajmiła posyłając jej ponure spojrzenie i dłonią wskazując drzwi. -Wszelkie informacje o grymuarze wyślę pani sową.
|Dziękuję bardzo MG za interwencję <3
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Rozgrzane imadło stale zaciskało się na skroniach, koronując Deirdre bólem, była to jednak niska cena za odzyskanie władzy nad swym ciałem. Ciągle nie mogła przyzwyczaić się do gwałtowności tego procesu, do bezbrzeżnej rozpaczy wywołanej uwięzieniem - i przytłaczającej ulgi, kiedy znów mogła swobodnie się poruszać, mówić, oddychać pełną piersią. Wciągając w nozdrza zapach krwi. Kojący, wbrew wszystkiemu, co zadziało się do tej pory. Mericourt kątem oka zerknęła na wykręcone zwłoki, w ferworze walki z Aongusem nie liczyly się postronne ofiary, a efekt końcowy. Satysfakcjonujący. Tak sądziła, lady Burke miała zupełnie inne zdanie - lodowaty ton arystokratki wywołał w Śmierciożerczyni zdziwienie, pozwoliła rozkwitnąć mu na swej poszarzałej twarzy. - Miała złe intencje. Dostała to, na co zasłużyła. A ja - uratowałam ci życie - odpowiedziała ze spokojem, w tym musiała zgodzić się z mitycznym bożkiem, wiedział o wiele więcej od kogokolwiek, wyczuwał, gdy ktoś mu zagrażał lub stał na drodze. Nie pozwolił też zrobić krzywdy Primrose. Gdyby nie jego moce, ta leżałaby właśnie na kamiennej podłodze z sztyletem wbitym w serce. - Kim była? Poradzisz sobie ze zwłokami? - dopytała o szczegóły, wątpiła, by zmarła nosiła w sobie błękitną krew, sprzątnięcie problemu nie powinno być skomplikowane, ba, mogło przynieść nawet realne korzyści, wykazywała jednak chęć pomocy. Jak zwykle wspaniałomyślna i na swój sposob opiekuńcza, nawet, gdy spotykała się z tak surowym traktowaniem. Obiektywnie, to lady Burke zachowywała się normalnie, lecz działania Śmierciożerczyni coraz rzadziej wpisywały się w te ramy, wypaczone na coraz więcej sposobów. - To mogłaś być ty, lady Burke - dodała ciszej, dbając o to, by w jej tonie nie było słychać jakiejkolwiek groźby. Nie o nią chodziło w tej wypowiedzi; miały szczęście, sytuacja mogła potoczyć się znacznie gorzej - a Deirdre wolała nie myśleć o konsekwencjach śmierci córki tak szanowanego i wpływowego rodu. Chciała podkreślić więc dobry finał tej wizyty, przyglądała się więc brunetce ze spokojem, wyczuwając jej złość i urazę. Nic dziwnego, Aongus żywił się tymi emocjami, w Primrose musiał uderzyć emocjonalny rykoszt walki o dominację z bóstwem - ale przecież żyła.
W sklepie zapanował półmrok, rolety osunęły się w dół, odcinając czarownice od niecodziennego blasku zalewającego Pokątną. Czarna maź na podłodze sklepu nabrała głębi, wydawała się niemal pochłaniać nie tylko resztki światła, ale i materię dookoła siebie. Czym były te przeciwieństwa, mrok i jasność? Co Aongus odczytał w księdze? Wizyta w Borginie i Burkesie, mająca przynieść odpowiedzi, zakończyła się szokującym wzrostem liczby zagadek; pytań, na które nie mogła znaleźć odpowiedzi. Nie teraz i nie tutaj. W milczeniu skupiła wzrok na dużych oczach Primrose, nie było w nich sympatii, tylko wyniosłość, złość i...pogarda? Deirdre zmrużyła powieki, tylko w ten sposób okazując swoje niezadowolenie. - Będę jej wypatrywać z niecierpliwością - odpowiedziała tylko gładko, nie kłamała, pragnęła wiedzy związanej z grymuarem, z jego historią i powiązaniami. - Ten dzień ma w sobie coś niepokojącego, czyż nie? - rzuciła swobodnie w ramach pożegnania, kierując się ku drzwiom wyjściowym, o ile lady Burke odmówiła pomocy w wykorzystaniu zwłok do wyższych celów. Za progiem - powitał ją nieznośny blask gwiazdy, wiszącej nisko nad brudnymi dachami Śmiertelnego Nokturnu.
W sklepie zapanował półmrok, rolety osunęły się w dół, odcinając czarownice od niecodziennego blasku zalewającego Pokątną. Czarna maź na podłodze sklepu nabrała głębi, wydawała się niemal pochłaniać nie tylko resztki światła, ale i materię dookoła siebie. Czym były te przeciwieństwa, mrok i jasność? Co Aongus odczytał w księdze? Wizyta w Borginie i Burkesie, mająca przynieść odpowiedzi, zakończyła się szokującym wzrostem liczby zagadek; pytań, na które nie mogła znaleźć odpowiedzi. Nie teraz i nie tutaj. W milczeniu skupiła wzrok na dużych oczach Primrose, nie było w nich sympatii, tylko wyniosłość, złość i...pogarda? Deirdre zmrużyła powieki, tylko w ten sposób okazując swoje niezadowolenie. - Będę jej wypatrywać z niecierpliwością - odpowiedziała tylko gładko, nie kłamała, pragnęła wiedzy związanej z grymuarem, z jego historią i powiązaniami. - Ten dzień ma w sobie coś niepokojącego, czyż nie? - rzuciła swobodnie w ramach pożegnania, kierując się ku drzwiom wyjściowym, o ile lady Burke odmówiła pomocy w wykorzystaniu zwłok do wyższych celów. Za progiem - powitał ją nieznośny blask gwiazdy, wiszącej nisko nad brudnymi dachami Śmiertelnego Nokturnu.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Starała się nie wybuchnąć choć emocje kotłowały się w niej niczym w dzikim kotle, który miał zaraz wykipieć. Duma, pycha oraz zbytnia pewność siebie nie świadczyły dobrze o Śmierciożerczyni. Pokręciła głową słysząc, że kobieta dostała to, na co sobie zasłużyła. Zacisnęła dłonie w pięści biorąc głębszy oddech. Nie chciała wdawać się w dyskusję z osobą, która najwyraźniej była przeświadczona o własnej wielkości i nieomylności w osądach. Nigdy by jej nie wygrała, a jedynie straciła czas i energię, a tej teraz nie miała za dużo.
-Wyślę do pani Namiestnik rachunek. - Odparła wskazując dłonią drzwi do wyjścia. Miała opuścić to miejsce, nim lady Burke nie powie o dwa słowa za dużo, które cisnęły się jej na usta. Wiedziała jednak, że z gorącą głową jedynie sobie zaszkodzi; należało działać na chłodno. Potrzebowała ciszy, wtedy stworzy plan, który zrealizuje krok po kroku. Gdyby to była ona, być może czarownica zrozumiałaby wtedy jak bardzo nie panuje nad siła, którą w sobie nosi. Jak wielkie niebezpieczeństwo stanowi dla społeczności magicznej. Każdy z nich. W skroni zaczął pulsować ból, który drażnił i nie ułatwiał koncentracji. -Dziękuję za troskę, jednak na panią już czas, Madame. - Dodała jeszcze, wyraźnie dając znak, że czas opuścić sklep. Brak okazania pokory, brak zrozumienia czego się dopuściła sprawił, że jak wcześniej lady Burke chciała mieć choć trochę pozytywną opinię o Deirdre, to czarownica każdym gestem i słowem robiła wszystko, aby ją stracić w oczach Primrose.
Dźwięk zamykanych drzwi za azjatką sprawił, że z drobnej piersi wyrwał się głuchy jęk. Pozwoliła sobie na zdjęcie opanowania i wypłynięcia emocjom. Łzy złości zmieszane ze strachem popłynęły po policzku ubrudzonym krwią. Otarła je szybkim i mocnym gestem rozmazując czerwień jeszcze bardziej. Słodki, mdły, metaliczny zapach już nie drażnił, ale pozostawał, osiadał w każdym kącie pomieszczenia. Upewniła się, że drzwi są zamknięte i wybiegła na zaplecze. Wiedziała, że sama sobie nie poradzi ze sprzątaniem zwłok. Potrzebowała pomocy. Wyciągnęła pióro oraz papeterię by zacząć kreślić słowa.
|zt x 2
-Wyślę do pani Namiestnik rachunek. - Odparła wskazując dłonią drzwi do wyjścia. Miała opuścić to miejsce, nim lady Burke nie powie o dwa słowa za dużo, które cisnęły się jej na usta. Wiedziała jednak, że z gorącą głową jedynie sobie zaszkodzi; należało działać na chłodno. Potrzebowała ciszy, wtedy stworzy plan, który zrealizuje krok po kroku. Gdyby to była ona, być może czarownica zrozumiałaby wtedy jak bardzo nie panuje nad siła, którą w sobie nosi. Jak wielkie niebezpieczeństwo stanowi dla społeczności magicznej. Każdy z nich. W skroni zaczął pulsować ból, który drażnił i nie ułatwiał koncentracji. -Dziękuję za troskę, jednak na panią już czas, Madame. - Dodała jeszcze, wyraźnie dając znak, że czas opuścić sklep. Brak okazania pokory, brak zrozumienia czego się dopuściła sprawił, że jak wcześniej lady Burke chciała mieć choć trochę pozytywną opinię o Deirdre, to czarownica każdym gestem i słowem robiła wszystko, aby ją stracić w oczach Primrose.
Dźwięk zamykanych drzwi za azjatką sprawił, że z drobnej piersi wyrwał się głuchy jęk. Pozwoliła sobie na zdjęcie opanowania i wypłynięcia emocjom. Łzy złości zmieszane ze strachem popłynęły po policzku ubrudzonym krwią. Otarła je szybkim i mocnym gestem rozmazując czerwień jeszcze bardziej. Słodki, mdły, metaliczny zapach już nie drażnił, ale pozostawał, osiadał w każdym kącie pomieszczenia. Upewniła się, że drzwi są zamknięte i wybiegła na zaplecze. Wiedziała, że sama sobie nie poradzi ze sprzątaniem zwłok. Potrzebowała pomocy. Wyciągnęła pióro oraz papeterię by zacząć kreślić słowa.
|zt x 2
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
| 8 września?
Minęło co najmniej pół roku odkąd po raz ostatni odwiedził Nokturn – pół roku od pierwszego spotkania Rycerzy Walpurgii, w którym uczestniczył – ale kiedy skręcił z Pokątnej w ciemniejszą, węższą alejkę, ogarnęło go trudne do odparcia wrażenie, że pomiędzy podniszczonymi, wysokimi kamienicami czas w którymś momencie się zatrzymał. Prawie; sierpniowe wydarzenia nie ominęły żadnego miejsca, mijając kolejne budynki Manannan widział, że ziemia zadrżała i tutaj; część ścian zdobiły niezbyt stabilnie wyglądające pęknięcia, na nierównościach z ziemi wypadła brukowa kostka, a rozłożony przed jednym ze sklepów szyld zachwalał rzekome zbawienne efekty kąpieli w gwiezdnym pyle (świeży, oczyszczony – dwa galeony za uncję). Poza tym jednak – Nokturn wyglądał dokładnie tak, jak zawsze; zacienione uliczki przemierzył szybkim krokiem, nie zatrzymując się na dłużej przy żadnej z witryn, chociaż kiedy z jednego z zaułków wyłoniła się pomarszczona kobieta, proponując mu odpędzający duchy talizman, rozejrzał się dookoła siebie odruchowo, szukając znajomej sylwetki Earwyna – ale zjawy nigdzie nie było i właściwie: nie pojawiła się ani razu od przerwanego deszczem meteorytów czuwania, co Manannana w takim samym stopniu cieszyło, co niepokoiło.
Drzwi prowadzące do sklepu Borgina i Burke’a popchnął bez głębszego zastanowienia, powitany przy wejściu donośnym brzęknięciem powieszonego gdzieś nad jego głową dzwonka – oraz mniej oczywistą, charakterystyczną aurą roztaczaną przez zgromadzone w niewielkim wnętrzu artefakty. Zsunął z głowy kapelusz, rozglądając się z zaciekawieniem po zakurzonych, gdzieniegdzie pokrytych pajęczynami gablotach; miał wrażenie – być może złudne – że dopiero niedawno stał się wrażliwy na towarzyszącą czarnomagicznym przedmiotom energię, choć nie był pewien, czy było to wynikiem coraz uważniejszego pochylania się nad czarną magią samą w sobie, czy może konsekwencją wydarzeń, których uczestnikiem stał się w Landguard Fort. Przytłumiony błysk gdzieś po prawej stronie przykuł jego uwagę, zbliżył się do jednej z szafek, zatrzymując wzrok na czymś, co przypominało złotą, rzeźbioną bogato monetę. Gnany wrodzoną ciekawością, wyciągnął w jej stronę dłoń, ale nim zdążyłby dotknąć lśniącego mamiąco złota palcami, ciche szuranie po drugiej stronie sklepu i ruch za kontuarem zdołały przyciągnąć jego spojrzenie.
W pierwszej chwili nie rozpoznał w stojącym kilka metrów od niego mężczyźnie Craiga Burke’a; musiało minąć mnóstwo czasu, odkąd się widzieli, chyba jeszcze przed ostatnią podróżą Manannana – a więc co najmniej rok temu. Kiedy w grudniu wrócił do kraju, ich ścieżki nie miały okazji się skrzyżować, a później dotarło do niego jedynie, że czarodziej wyjechał – co spotkało się z jego strony z umiarkowanym rozczarowaniem, nigdy nie łączyły ich szczególnie mocne więzi, ale lubił robić z nim interesy – a przedmioty, które czasami przywoził dla niego na pokładzie Szalonej Selmy, niemal zawsze obarczone były jakąś dobrą historią. – Craig Burke w własnej osobie – odezwał się dosyć donośnie, z zaskoczeniem wybrzmiewającym pomiędzy głoskami. Robiąc kilka kroków w stronę kontuaru uśmiechnął się, błyskając przez sekundę wetkniętym pomiędzy zęby złotem; znalazłszy się obok czarodzieja, wyciągnął w jego stronę dłoń. – Spodziewałem się zastać tu twojego brata. Dobrze cię widzieć – żałuję, że ostatnim razem nie miałem okazji powitać cię w Corbenic Castle osobiście – powiedział, rzucając mu zaciekawione spojrzenie – z bliska będąc w stanie przyjrzeć mu się bliżej. Kiedy Craig zjawił się u nich z wizytą, Manannan był na statku; wrócił dopiero późną nocą. – Sprzykrzyła ci się Francja, czy postanowiłeś osobiście dopilnować interesu? – zapytał z zainteresowaniem, odkładając kapitański kapelusz na przykurzony blat. Ciekaw był każdych wieści z zagranicy, zwłaszcza odkąd te, które słyszał w portach, zaczęły brzmieć co najmniej niepokojąco; podobno meteoryty, które zrujnowały Anglię, spadły również po drugiej stronie kanału La Manche – czy to z tego powodu Craig postanowił pozostawić za sobą kontynentalną Europę?
Minęło co najmniej pół roku odkąd po raz ostatni odwiedził Nokturn – pół roku od pierwszego spotkania Rycerzy Walpurgii, w którym uczestniczył – ale kiedy skręcił z Pokątnej w ciemniejszą, węższą alejkę, ogarnęło go trudne do odparcia wrażenie, że pomiędzy podniszczonymi, wysokimi kamienicami czas w którymś momencie się zatrzymał. Prawie; sierpniowe wydarzenia nie ominęły żadnego miejsca, mijając kolejne budynki Manannan widział, że ziemia zadrżała i tutaj; część ścian zdobiły niezbyt stabilnie wyglądające pęknięcia, na nierównościach z ziemi wypadła brukowa kostka, a rozłożony przed jednym ze sklepów szyld zachwalał rzekome zbawienne efekty kąpieli w gwiezdnym pyle (świeży, oczyszczony – dwa galeony za uncję). Poza tym jednak – Nokturn wyglądał dokładnie tak, jak zawsze; zacienione uliczki przemierzył szybkim krokiem, nie zatrzymując się na dłużej przy żadnej z witryn, chociaż kiedy z jednego z zaułków wyłoniła się pomarszczona kobieta, proponując mu odpędzający duchy talizman, rozejrzał się dookoła siebie odruchowo, szukając znajomej sylwetki Earwyna – ale zjawy nigdzie nie było i właściwie: nie pojawiła się ani razu od przerwanego deszczem meteorytów czuwania, co Manannana w takim samym stopniu cieszyło, co niepokoiło.
Drzwi prowadzące do sklepu Borgina i Burke’a popchnął bez głębszego zastanowienia, powitany przy wejściu donośnym brzęknięciem powieszonego gdzieś nad jego głową dzwonka – oraz mniej oczywistą, charakterystyczną aurą roztaczaną przez zgromadzone w niewielkim wnętrzu artefakty. Zsunął z głowy kapelusz, rozglądając się z zaciekawieniem po zakurzonych, gdzieniegdzie pokrytych pajęczynami gablotach; miał wrażenie – być może złudne – że dopiero niedawno stał się wrażliwy na towarzyszącą czarnomagicznym przedmiotom energię, choć nie był pewien, czy było to wynikiem coraz uważniejszego pochylania się nad czarną magią samą w sobie, czy może konsekwencją wydarzeń, których uczestnikiem stał się w Landguard Fort. Przytłumiony błysk gdzieś po prawej stronie przykuł jego uwagę, zbliżył się do jednej z szafek, zatrzymując wzrok na czymś, co przypominało złotą, rzeźbioną bogato monetę. Gnany wrodzoną ciekawością, wyciągnął w jej stronę dłoń, ale nim zdążyłby dotknąć lśniącego mamiąco złota palcami, ciche szuranie po drugiej stronie sklepu i ruch za kontuarem zdołały przyciągnąć jego spojrzenie.
W pierwszej chwili nie rozpoznał w stojącym kilka metrów od niego mężczyźnie Craiga Burke’a; musiało minąć mnóstwo czasu, odkąd się widzieli, chyba jeszcze przed ostatnią podróżą Manannana – a więc co najmniej rok temu. Kiedy w grudniu wrócił do kraju, ich ścieżki nie miały okazji się skrzyżować, a później dotarło do niego jedynie, że czarodziej wyjechał – co spotkało się z jego strony z umiarkowanym rozczarowaniem, nigdy nie łączyły ich szczególnie mocne więzi, ale lubił robić z nim interesy – a przedmioty, które czasami przywoził dla niego na pokładzie Szalonej Selmy, niemal zawsze obarczone były jakąś dobrą historią. – Craig Burke w własnej osobie – odezwał się dosyć donośnie, z zaskoczeniem wybrzmiewającym pomiędzy głoskami. Robiąc kilka kroków w stronę kontuaru uśmiechnął się, błyskając przez sekundę wetkniętym pomiędzy zęby złotem; znalazłszy się obok czarodzieja, wyciągnął w jego stronę dłoń. – Spodziewałem się zastać tu twojego brata. Dobrze cię widzieć – żałuję, że ostatnim razem nie miałem okazji powitać cię w Corbenic Castle osobiście – powiedział, rzucając mu zaciekawione spojrzenie – z bliska będąc w stanie przyjrzeć mu się bliżej. Kiedy Craig zjawił się u nich z wizytą, Manannan był na statku; wrócił dopiero późną nocą. – Sprzykrzyła ci się Francja, czy postanowiłeś osobiście dopilnować interesu? – zapytał z zainteresowaniem, odkładając kapitański kapelusz na przykurzony blat. Ciekaw był każdych wieści z zagranicy, zwłaszcza odkąd te, które słyszał w portach, zaczęły brzmieć co najmniej niepokojąco; podobno meteoryty, które zrujnowały Anglię, spadły również po drugiej stronie kanału La Manche – czy to z tego powodu Craig postanowił pozostawić za sobą kontynentalną Europę?
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Craig nie ogłaszał w żaden sposób swojego powrotu do kraju, nie sądził by istniała taka potrzeba. Przede wszystkim nie był to ani czas, ani miejsce by robić z tak trywialnej informacji wielką nowinę. Mieli dużo istotniejsze sprawy na głowie. Wiadomość ta prędzej czy później i tak dotarłaby do wszystkich zainteresowanych, czy to specjalnie, czy też przypadkiem - tak jak to miało miejsce w przypadku samego Traversa.
Burke był właśnie w trakcie przeglądania raportów na temat zniszczeń dokonanych przez meteoryty, a także prac naprawczych i działań pomocowych, które wdrożono w życie na terenach Durham. Początkowe wieści które otrzymali Xavier i Primrose szybko uzupełniono o jeszcze jedno przedziwne i niestety dość niszczycielskie w skutkach zjawisko, gdy jedno z jezior na zachód od ich zamku wyparowało - a skroplona woda spadła na ziemię parząc ludzi, zabijając rośliny i potencjalnie wyjaławiając ziemię. Teren wokół nie nadawał się w tym momencie do zamieszkania, a jedynym pocieszeniem był fakt, że była to połać ziemi raczej słabo zaludniona co czyniło potrzebę zajęcia się tą sprawą mniej pilną. Niemniej finalnie nad tym również trzeba będzie się pochylić.
Całe szczęście, że zamontowany nad drzwiami dzwonek był donośny i wręcz irytujący w swoim brzmieniu, w przeciwnym razie nie dałby rady przebić się przez skupienie lorda Burke'a. Poderwawszy głowę nad papierów, mężczyzna prędko poskładał zalegające na biurku kartki. Klientów nie należało zostawiać samych na głównej sali - a przynajmniej niezbyt długo. I nie, nie chodziło wcale o to, że właściciele obawiali się kradzieży. W grę wchodziły raczej kwestie bezpieczeństwa samych zainteresowanych. Gabloty na wystawach nie zawierały może najpotężniejszych i najbardziej śmiercionośnych artefaktów jakie Burke'owie mieli w posiadaniu, ale ktoś bardzo kreatywny - albo zwyczajnie tępy - mógłby zrobić sobie krzywdę nawet przedmiotem tak trywialnym jak kąsająca papierośnica.
W żadnym wypadku Craig nie spodziewał się tak znamienitego gościa. Gdyby wiedział, że przyjdzie mu stanąć dziś twarzą w twarz z lordem Norfolk, zaprosiłby go raczej do palarni, gdzie byłoby im zdecydowanie bardziej komfortowo. - Mannanan Travers, no proszę. Minęło trochę czasu - powitał go w podobnym tonie. On także nie rozpoznał swojego gościa natychmiast. Na szczęście ta chwila zawahania była tak krótka, że niemal niezauważalna. Burke zdecydował się wyjść zza kontuaru, by należycie przywitać się z mężczyzną. Dobrze było zobaczyć kolejną znajomą personę całą i zdrową, nawet jeśli w przeszłości nie łączyło ich nic poza wspólnymi interesami.
- Dziękuję. Ty także dobrze wyglądasz - odpowiedział zwyczajowymi uprzejmościami, chociaż mówił szczerze. - Może lepiej, że cię tam nie było. Uniknąłeś bycia świadkiem mało zabawnego przedstawienia - Craig nadal czuł irytację na myśl o intrydze, którą uknuła seniorka Burke - i to ledwie dzień po jego powrocie na angielską ziemię! Pomyślałby kto, że kobieta miała w tym czasie ważniejsze zmartwienia na głowie.
- Uznałem że tutaj jestem bardziej potrzebny rodzinie - odpowiedział z prostotą. Kwestie troski o najbliższych były nieoficjalnie wpisane w dumę i tradycję lordów Durham. I chociaż żadnemu szlacheckiemu rodowi nie można było zarzucić braku zainteresowania własną krwią, w mniemaniu Burke'ów oni zawsze byli ze sobą związani bardziej - a przynajmniej Craig kroczył przez życie z właśnie takim przekonaniem, podzielanym także przez kuzynostwo i rodzeństwo. Nie mógł ich zostawić samych w obliczu takiej katastrofy - Francja jakoś sobie beze mnie poradzi. Ucierpiała znacznie mniej niż Wyspy - dodał jeszcze z odrobinką ironii w głosie. Lordowie żabojadów i tak najbardziej obawiali się o swoje winnice. Cała reszta schodziła na drugi plan.
- Ale podejrzewam, że nie wpadłeś tu na pogaduszki. Mówiłeś, że spodziewałeś się Xaviera, ale jeśli i ja mogę ci jakoś pomóc, proszę, mów - rozmowa i wymiana informacji z Mannananem mogłaby przysłużyć im obu i zacieśnić nieco poluzowane między rodami więzy, nie było to jednak ani miejsce, ani czas. Na to będzie jeszcze okazja, tak samo jak na wypicie jakiegoś dobrego rocznika ognistej.
Burke był właśnie w trakcie przeglądania raportów na temat zniszczeń dokonanych przez meteoryty, a także prac naprawczych i działań pomocowych, które wdrożono w życie na terenach Durham. Początkowe wieści które otrzymali Xavier i Primrose szybko uzupełniono o jeszcze jedno przedziwne i niestety dość niszczycielskie w skutkach zjawisko, gdy jedno z jezior na zachód od ich zamku wyparowało - a skroplona woda spadła na ziemię parząc ludzi, zabijając rośliny i potencjalnie wyjaławiając ziemię. Teren wokół nie nadawał się w tym momencie do zamieszkania, a jedynym pocieszeniem był fakt, że była to połać ziemi raczej słabo zaludniona co czyniło potrzebę zajęcia się tą sprawą mniej pilną. Niemniej finalnie nad tym również trzeba będzie się pochylić.
Całe szczęście, że zamontowany nad drzwiami dzwonek był donośny i wręcz irytujący w swoim brzmieniu, w przeciwnym razie nie dałby rady przebić się przez skupienie lorda Burke'a. Poderwawszy głowę nad papierów, mężczyzna prędko poskładał zalegające na biurku kartki. Klientów nie należało zostawiać samych na głównej sali - a przynajmniej niezbyt długo. I nie, nie chodziło wcale o to, że właściciele obawiali się kradzieży. W grę wchodziły raczej kwestie bezpieczeństwa samych zainteresowanych. Gabloty na wystawach nie zawierały może najpotężniejszych i najbardziej śmiercionośnych artefaktów jakie Burke'owie mieli w posiadaniu, ale ktoś bardzo kreatywny - albo zwyczajnie tępy - mógłby zrobić sobie krzywdę nawet przedmiotem tak trywialnym jak kąsająca papierośnica.
W żadnym wypadku Craig nie spodziewał się tak znamienitego gościa. Gdyby wiedział, że przyjdzie mu stanąć dziś twarzą w twarz z lordem Norfolk, zaprosiłby go raczej do palarni, gdzie byłoby im zdecydowanie bardziej komfortowo. - Mannanan Travers, no proszę. Minęło trochę czasu - powitał go w podobnym tonie. On także nie rozpoznał swojego gościa natychmiast. Na szczęście ta chwila zawahania była tak krótka, że niemal niezauważalna. Burke zdecydował się wyjść zza kontuaru, by należycie przywitać się z mężczyzną. Dobrze było zobaczyć kolejną znajomą personę całą i zdrową, nawet jeśli w przeszłości nie łączyło ich nic poza wspólnymi interesami.
- Dziękuję. Ty także dobrze wyglądasz - odpowiedział zwyczajowymi uprzejmościami, chociaż mówił szczerze. - Może lepiej, że cię tam nie było. Uniknąłeś bycia świadkiem mało zabawnego przedstawienia - Craig nadal czuł irytację na myśl o intrydze, którą uknuła seniorka Burke - i to ledwie dzień po jego powrocie na angielską ziemię! Pomyślałby kto, że kobieta miała w tym czasie ważniejsze zmartwienia na głowie.
- Uznałem że tutaj jestem bardziej potrzebny rodzinie - odpowiedział z prostotą. Kwestie troski o najbliższych były nieoficjalnie wpisane w dumę i tradycję lordów Durham. I chociaż żadnemu szlacheckiemu rodowi nie można było zarzucić braku zainteresowania własną krwią, w mniemaniu Burke'ów oni zawsze byli ze sobą związani bardziej - a przynajmniej Craig kroczył przez życie z właśnie takim przekonaniem, podzielanym także przez kuzynostwo i rodzeństwo. Nie mógł ich zostawić samych w obliczu takiej katastrofy - Francja jakoś sobie beze mnie poradzi. Ucierpiała znacznie mniej niż Wyspy - dodał jeszcze z odrobinką ironii w głosie. Lordowie żabojadów i tak najbardziej obawiali się o swoje winnice. Cała reszta schodziła na drugi plan.
- Ale podejrzewam, że nie wpadłeś tu na pogaduszki. Mówiłeś, że spodziewałeś się Xaviera, ale jeśli i ja mogę ci jakoś pomóc, proszę, mów - rozmowa i wymiana informacji z Mannananem mogłaby przysłużyć im obu i zacieśnić nieco poluzowane między rodami więzy, nie było to jednak ani miejsce, ani czas. Na to będzie jeszcze okazja, tak samo jak na wypicie jakiegoś dobrego rocznika ognistej.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
– Sugerujesz, że się zestarzałem? – zapytał z rozbawieniem, gdy Craig wspomniał o upływającym czasie; bez pobrzmiewającej w głosie powagi, droczył się – jednocześnie zdając sobie sprawę, że ostatnie lata w istocie odcisnęły na nim swoje piętno. Tygodnie spędzone na bezludnej wyspie i dokonana na zdrajcy zemsta pozostawiły po sobie pamiątkę w postaci paru nowych blizn, podobnie zresztą jak stosunkowo niedawna bitwa w Landguard Fort. – Choć przyznam, kiedy widzieliśmy po raz ostatni, było mnie trochę więcej – zażartował, unosząc w górę ozdobione ciężkimi pierścieniami dłonie – w tym lewą, u której brakowało serdecznego palca. Jednocześnie przemierzył krótką drogę oddzielającą go od kontuaru, żeby – po krótkim, pewnym uściśnięciu ręki Craigowi – oprzeć się przeszkloną ladę, przelotnie spoglądając na przydymione szkło, ale nie będąc w stanie dostrzec pod nim niczego.
W reakcji na kolejne słowa czarodzieja jego brwi powędrowały do góry, a w jasnych tęczówkach błysnęło zaciekawienie; nie było możliwości, by teraz łatwo odpuścił temat wspomnianej wizyty; ten aż prosił się o pociągnięcie dalej. – O? – mruknął, odchylając się nieco do tyłu, prawą dłonią odpychając się od kontuaru, żeby przesunąć palcami po brodzie. – Teraz mnie zaintrygowałeś – przedstawienia? – podjął, przyglądając się jego twarzy, jakby to właśnie tam spodziewał się odnaleźć całą prawdę na temat odwiedzin Craiga w Corbenic Castle. W ostatnich dniach rzadko bywał w zamku, sprowadzenie krakena do Norfolku pochłonęło niemal cały jego wolny czas – ten, którego nie spędzał na zabezpieczaniu oczekiwanych niemalże z zegarkiem w ręku transportów i tropieniu wyrastających jak grzyby po deszczu (meteorytów) piratów. Jeśli już udawało mu się zawinąć do portu, starał się jak najwięcej chwil spędzić z Melisande, zaniedbując przy tym pozostałych domowników. – Mam nadzieję, że moja siostra nie przysporzyła ci kłopotów? – zagadnął, zgadując właściwie na ślepo; nie znał szczegółów wizyty Craiga w ich rodowej posiadłości, pewny jedynie, że nie miało to nic wspólnego z jego żoną – bo to raczej nie pozostałoby tajemnicą; Melisande dzieliła się z nim większością wydarzeń rozgrywających się w zamkowych murach. A przynajmniej tak mu się wydawało.
– Nie tylko rodzinie – wtrącił, jednocześnie doskonale rozumiejąc ten sentyment; to wszakże słowa nestora, skreślone w posłanym za siedem mórz liście, skłoniły Manannana do porzucenia wieloletnich poszukiwań i powrotu do kraju. Nigdy ich nie kwestionował, nie zastanawiał się dwa razy; choć mogłoby się zdawać, że do pokładu Szalonej Selmy był przywiązany bardziej niż do rodzimego Norfolku, to gdy temu drugiemu zagrażało niebezpieczeństwo, nie uchylał się od obowiązku. A teraz, patrząc z perspektywy czasu: nie żałował, wierząc, że to wiatry przeznaczenia popchnęły go z powrotem do Wielkiej Brytanii. – Ale skoro już przy tym jesteśmy: jak mają się sprawy w Durham? – zapytał, pochylając się niżej nad kontuarem. Spadające z nieba meteoryty nie oszczędziły żadnego hrabstwa, choć słyszał, że na północy sytuacja była nieco lepsza. – Francja nie powinna nas teraz obchodzić – zauważył jeszcze, mieli własne problemy, a te: miały się tylko nawarstwić. Rebelianci póki co zapadli się pod ziemię, prawdopodobnie liżąc odniesione rany, ale zawieszenie broni dobiegło końca – i było jedynie kwestią czasu nim walki rozgorzeją na nowo. Manannan trochę na to liczył, nawet jeśli robił to wbrew zdrowemu rozsądkowi; może to był właśnie ten moment, w którym mieli zwyciężyć – uderzając we wroga osłabionego, odciętego od wsparcia; bezbronnego.
– Och, tak – z Xavierem jestem umówiony wieczorem, ale pomyślałem, że zajrzę wcześniej – w interesach – przytaknął, rozglądając się po sklepie, po czym powracając spojrzeniem do swojego rozmówcy. – Wspominał, że mieliście ostatnio dostawę, a ja szukam czegoś na… kryzysowe okoliczności – wyjaśnił. Wydarzenia, które rozegrały się na elfim szlaku, uświadomiły go, jak bardzo nieprzygotowany był na zmierzenie się z ewentualnym zagrożeniem; na morzu potrafił sobie poradzić, na lądzie – czuł się zdecydowanie mniej pewnie, wierzył jednak, że czarna magia była w stanie mu nieco tej pewności przywrócić. – Co możesz mi powiedzieć o szczurzych czaszkach? – zapytał, natknął się na wzmiankę o nich przeglądając stare księgi; słyszał, że były zdolne do przywrócenia zdrowia za cenę zdrowego rozsądku – ale nie był pewien, jak właściwie działały.
W reakcji na kolejne słowa czarodzieja jego brwi powędrowały do góry, a w jasnych tęczówkach błysnęło zaciekawienie; nie było możliwości, by teraz łatwo odpuścił temat wspomnianej wizyty; ten aż prosił się o pociągnięcie dalej. – O? – mruknął, odchylając się nieco do tyłu, prawą dłonią odpychając się od kontuaru, żeby przesunąć palcami po brodzie. – Teraz mnie zaintrygowałeś – przedstawienia? – podjął, przyglądając się jego twarzy, jakby to właśnie tam spodziewał się odnaleźć całą prawdę na temat odwiedzin Craiga w Corbenic Castle. W ostatnich dniach rzadko bywał w zamku, sprowadzenie krakena do Norfolku pochłonęło niemal cały jego wolny czas – ten, którego nie spędzał na zabezpieczaniu oczekiwanych niemalże z zegarkiem w ręku transportów i tropieniu wyrastających jak grzyby po deszczu (meteorytów) piratów. Jeśli już udawało mu się zawinąć do portu, starał się jak najwięcej chwil spędzić z Melisande, zaniedbując przy tym pozostałych domowników. – Mam nadzieję, że moja siostra nie przysporzyła ci kłopotów? – zagadnął, zgadując właściwie na ślepo; nie znał szczegółów wizyty Craiga w ich rodowej posiadłości, pewny jedynie, że nie miało to nic wspólnego z jego żoną – bo to raczej nie pozostałoby tajemnicą; Melisande dzieliła się z nim większością wydarzeń rozgrywających się w zamkowych murach. A przynajmniej tak mu się wydawało.
– Nie tylko rodzinie – wtrącił, jednocześnie doskonale rozumiejąc ten sentyment; to wszakże słowa nestora, skreślone w posłanym za siedem mórz liście, skłoniły Manannana do porzucenia wieloletnich poszukiwań i powrotu do kraju. Nigdy ich nie kwestionował, nie zastanawiał się dwa razy; choć mogłoby się zdawać, że do pokładu Szalonej Selmy był przywiązany bardziej niż do rodzimego Norfolku, to gdy temu drugiemu zagrażało niebezpieczeństwo, nie uchylał się od obowiązku. A teraz, patrząc z perspektywy czasu: nie żałował, wierząc, że to wiatry przeznaczenia popchnęły go z powrotem do Wielkiej Brytanii. – Ale skoro już przy tym jesteśmy: jak mają się sprawy w Durham? – zapytał, pochylając się niżej nad kontuarem. Spadające z nieba meteoryty nie oszczędziły żadnego hrabstwa, choć słyszał, że na północy sytuacja była nieco lepsza. – Francja nie powinna nas teraz obchodzić – zauważył jeszcze, mieli własne problemy, a te: miały się tylko nawarstwić. Rebelianci póki co zapadli się pod ziemię, prawdopodobnie liżąc odniesione rany, ale zawieszenie broni dobiegło końca – i było jedynie kwestią czasu nim walki rozgorzeją na nowo. Manannan trochę na to liczył, nawet jeśli robił to wbrew zdrowemu rozsądkowi; może to był właśnie ten moment, w którym mieli zwyciężyć – uderzając we wroga osłabionego, odciętego od wsparcia; bezbronnego.
– Och, tak – z Xavierem jestem umówiony wieczorem, ale pomyślałem, że zajrzę wcześniej – w interesach – przytaknął, rozglądając się po sklepie, po czym powracając spojrzeniem do swojego rozmówcy. – Wspominał, że mieliście ostatnio dostawę, a ja szukam czegoś na… kryzysowe okoliczności – wyjaśnił. Wydarzenia, które rozegrały się na elfim szlaku, uświadomiły go, jak bardzo nieprzygotowany był na zmierzenie się z ewentualnym zagrożeniem; na morzu potrafił sobie poradzić, na lądzie – czuł się zdecydowanie mniej pewnie, wierzył jednak, że czarna magia była w stanie mu nieco tej pewności przywrócić. – Co możesz mi powiedzieć o szczurzych czaszkach? – zapytał, natknął się na wzmiankę o nich przeglądając stare księgi; słyszał, że były zdolne do przywrócenia zdrowia za cenę zdrowego rozsądku – ale nie był pewien, jak właściwie działały.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
- Mój drogi, czas po prostu dodał twojej twarzy charakteru - odpowiedział lekkim tonem. Nie było sensu ukrywać, że obaj się zestarzeli. Z niektórych blizn można było być dumnym, chociaż sam Burke posiadał również takie, które były pewnym powodem do wstydu. - To brzmi jak dobry materiał na opowieść przy szklance ognistej - zauważył Craig, mimowolnie marszcząc lekko brwi na widok kikuta. Ból nie był mu obcy, ale myśl o trwałej utracie choć fragmentu kończyny napawała go pewnym niepokojem. Na miejscu Manannana zapewne prędko sprawiłby sobie jakąś protezę - chyba że brak palca lub choć związana z jego utratą historia była w jakiś sposób powodem do dumy. Nie jemu oceniać.
- Dość powiedzieć, że ktoś postanowił pobawić się w swatkę. Została uknuta intryga, której celem zostałem zarówno ja, jak i twoja droga siostra. Może nawet nie miałbym nic przeciwko temu, Imogen jest bowiem iście powabna i nie brak jej temperamentu - a dużo bardziej wolał ogniste kobiety niż miałkie, ciche myszki, które tylko w milczeniu skłaniały głowami, spełniając rozkazy otaczających je mężczyzn - gdyby tylko pora była inna. - do tej pory nie mógł ścierpieć absurdu tej sytuacji. Wysłano go do Norfolk ledwie dzień po jego powrocie do Anglii! Craig miał z resztą wrażenie, że podobnymi, aranżowanymi schadzkami zdecydowanie nie zaskarbi sobie sympatii lady Travers. Gdyby teraz faktycznie chciał starać się o jej rękę, najpierw musiałby poczynić coś, aby naprawić zniszczenia dokonane przez dwie, starsze lady, które postanowiły wyswatać dwójkę swoich dzieci. Na starość ludzie naprawdę dziwaczeli... Tak jakby w obu hrabstwach nie było co robić! W całej tej farsie docenić mógł tylko pragnienie odbudowania bliskiej relacji pomiędzy rodami. Na szczęścia na to istniały także inne sposoby niż małżeństwo. - Tylko porozmawialiśmy, nie musisz się tym kłopotać - i całe szczęście że skończyło się tylko na rozmowie. Przynajmniej nie dopuścił do rozgniewania dziewczyny do tego stopnia by ta spróbowała cisnąć weń kulą ognia - choć nie mógł stwierdzić czy była to jego własna sprawka, czy też może Imogen po prostu postanowiła nie rujnować bogato zdobionego wnętrza Corbenic Castle. Choć gdy teraz o tym pomyślał, Burke właściwie ciekaw był opinii stojącego przed nim mężczyzny. Co on sądziłby o takim małżeństwie?
Na kolejne słowa Manannana, Craig skinął głową. Istotnie, nie tylko rodzina domagała się w tym momencie jego uwagi, choć jedno wiązało się z drugim. Nie zamierzał zostawiać bliskich w próbach samodzielnego opanowywania chaosu, który spadł na okolice Durham. Było wiele do zrobienia, ludzie zostali bez dachów nad głową - a na domiar złego, sami członkowie rodziny również zaczynali niedomagać. Craig do teraz chodził pochmurny, czując ukłucie irytacji na samą myśl o przekleństwie, które sięgnęło Xaviera lub bezsennych, koszmarnych nocach dręczących Primrose. Nie był rzecz jasna w stanie zapobiec nieszczęściu ani jednego, ani drugiego, wciąż wyrzucał sobie jednak, że nie było go na miejscu, gdy stało się najgorsze. - W porównaniu do niektórych hrabstw, nie oberwaliśmy aż tak mocno. Największy problem mamy z podtopieniami. Zmiotło też jedną wioskę, ale to nie był bezpośredni skutek deszczu meteorów. - tu akurat zawinił czynnik ludzki. Dlaczego wśród ludzi rzekomo uczonych i inteligentnych trafiali się czasami tacy idioci? - Śledztwo pozwoliło ustalić, że jakiś samorodny alchemik eksperymentował z odłamkami. Słono za to zapłacił. - Burke westchnął ciężko. Było jeszcze więcej zdarzeń, które nękały Durham, ale nie zamierzał zanudzać Traversa wszystkimi szczegółami. Dość powiedzieć, że panował chaos, niepokój i panika, którą poszczególne jednostki jeszcze podsycały, obwieszczając głośno swoje przepowiednie - często wyssane z palca, ale jednak działające na wyobraźnię ludzi wokół. Wszyscy byli przerażeni. Nie takie życie im obiecano. - A jak sytuacja u was? - meteory na pewno dokonały zniszczeń także w hrabstwie Traversów, i choć brzmiało to niegodnie, obaj mogli skorzystać na tej tragedii - pomagając sobie wzajemnie rozprawić się ze skutkami katastrofy.
- Mów więc czego ci trzeba, a ja zobaczę, jak mogę ci pomóc - odparł Craig pewnym siebie tonem. Istotnie, ostatnia dostawa była spora. Przywieziono także znaczną część towaru, który Burke składował we Francji. Teraz, gdy wrócił do Anglii na dłużej, rzeczy te bardziej przydatne będą na miejscu. Na wspomnienie o konkretnym artefakcie, Craig dał sygnał swojemu gościowi, aby ten podążył za nim. Przeszli wzdłuż ściany, mijając monetę, która pierwotnie tak zaciekawiła Manannana. Kilka półek dalej w jednej ze szklanych gablot na mocno już wyblakłej poduszce leżała malutka szczurza czaszka. Można by ją uznać za makabryczną ozdobę lub niepozorną pozostałość po szkodniku, który zamieszkiwał kiedyś piwnice Nokturnu, aż w końcu zdechł - a czas oczyścił jego szczątki do obecnego stanu. Artefakt roztaczał wokół siebie jednak specyficzną aurę, aurę zdecydowanie czarnomagiczną i budzącą niepokój. - Ładnie to ująłeś, jest to zdecydowanie coś na kryzysowe okoliczności. - gestem ręki Burke otworzył zamek, a następnie samą gablotę. Czaszka uniosła się nad poduszkę, a następnie poszybowała ku Craigowi, zawisając tuż nad jego dłonią - Nie jest to coś, co pomoże ci walczyć. Nadaje się raczej na moment, gdy zwycięstwo jest już osiągnięte, ale tobie brak sił na szybki odwrót. Zniszczenie jej uleczy wszystkie twoje rany, wygoi poparzenia, doda ci sił, a nawet zneutralizuje płynącą żyłami truciznę. Kosztem jest jednak chwilowe opętanie. Duch zaklęty w czaszce lgnie do tego, kto roztrzaskał jego więzienie i leczy go, by następnie... zmusić do ucieczki. Ogarniają cię emocje podobne tym, które odczuwa szczur gnający na złamanie karku w obawie o własne życie. Nie ważne czy i kto był z tobą, nie ważne jaki miałeś cel i czy go wypełniłeś. - zakończył, lewitując czaszkę ponownie na poduszkę. Nie był to zbyt popularny artefakt, nawet jeśli korzyści były nieocenione, efekty uboczne sprawiały, że większość patrzyła na ten przedmiot z pewną pogardą. Szczególnie ci, którzy mieli jakiś honor. I oczywiście, mogło wydać się dziwne, że Burke wypowiada się o swoim własnym towarze w sposób raczej negatywny. Craig potrafił zachwalać nawet tak nietypowy artefakt, uwydatniając jego zalety, ledwie wspominając o wadach... jednak w przypadku takiego klienta ważniejsza była jednak uczciwość. Cóż, były rzeczy ważne i ważniejsze. - Jeśli dasz mi trochę czasu, mogę spróbować poszukać ci czegoś... mniej hańbiącego.
- Dość powiedzieć, że ktoś postanowił pobawić się w swatkę. Została uknuta intryga, której celem zostałem zarówno ja, jak i twoja droga siostra. Może nawet nie miałbym nic przeciwko temu, Imogen jest bowiem iście powabna i nie brak jej temperamentu - a dużo bardziej wolał ogniste kobiety niż miałkie, ciche myszki, które tylko w milczeniu skłaniały głowami, spełniając rozkazy otaczających je mężczyzn - gdyby tylko pora była inna. - do tej pory nie mógł ścierpieć absurdu tej sytuacji. Wysłano go do Norfolk ledwie dzień po jego powrocie do Anglii! Craig miał z resztą wrażenie, że podobnymi, aranżowanymi schadzkami zdecydowanie nie zaskarbi sobie sympatii lady Travers. Gdyby teraz faktycznie chciał starać się o jej rękę, najpierw musiałby poczynić coś, aby naprawić zniszczenia dokonane przez dwie, starsze lady, które postanowiły wyswatać dwójkę swoich dzieci. Na starość ludzie naprawdę dziwaczeli... Tak jakby w obu hrabstwach nie było co robić! W całej tej farsie docenić mógł tylko pragnienie odbudowania bliskiej relacji pomiędzy rodami. Na szczęścia na to istniały także inne sposoby niż małżeństwo. - Tylko porozmawialiśmy, nie musisz się tym kłopotać - i całe szczęście że skończyło się tylko na rozmowie. Przynajmniej nie dopuścił do rozgniewania dziewczyny do tego stopnia by ta spróbowała cisnąć weń kulą ognia - choć nie mógł stwierdzić czy była to jego własna sprawka, czy też może Imogen po prostu postanowiła nie rujnować bogato zdobionego wnętrza Corbenic Castle. Choć gdy teraz o tym pomyślał, Burke właściwie ciekaw był opinii stojącego przed nim mężczyzny. Co on sądziłby o takim małżeństwie?
Na kolejne słowa Manannana, Craig skinął głową. Istotnie, nie tylko rodzina domagała się w tym momencie jego uwagi, choć jedno wiązało się z drugim. Nie zamierzał zostawiać bliskich w próbach samodzielnego opanowywania chaosu, który spadł na okolice Durham. Było wiele do zrobienia, ludzie zostali bez dachów nad głową - a na domiar złego, sami członkowie rodziny również zaczynali niedomagać. Craig do teraz chodził pochmurny, czując ukłucie irytacji na samą myśl o przekleństwie, które sięgnęło Xaviera lub bezsennych, koszmarnych nocach dręczących Primrose. Nie był rzecz jasna w stanie zapobiec nieszczęściu ani jednego, ani drugiego, wciąż wyrzucał sobie jednak, że nie było go na miejscu, gdy stało się najgorsze. - W porównaniu do niektórych hrabstw, nie oberwaliśmy aż tak mocno. Największy problem mamy z podtopieniami. Zmiotło też jedną wioskę, ale to nie był bezpośredni skutek deszczu meteorów. - tu akurat zawinił czynnik ludzki. Dlaczego wśród ludzi rzekomo uczonych i inteligentnych trafiali się czasami tacy idioci? - Śledztwo pozwoliło ustalić, że jakiś samorodny alchemik eksperymentował z odłamkami. Słono za to zapłacił. - Burke westchnął ciężko. Było jeszcze więcej zdarzeń, które nękały Durham, ale nie zamierzał zanudzać Traversa wszystkimi szczegółami. Dość powiedzieć, że panował chaos, niepokój i panika, którą poszczególne jednostki jeszcze podsycały, obwieszczając głośno swoje przepowiednie - często wyssane z palca, ale jednak działające na wyobraźnię ludzi wokół. Wszyscy byli przerażeni. Nie takie życie im obiecano. - A jak sytuacja u was? - meteory na pewno dokonały zniszczeń także w hrabstwie Traversów, i choć brzmiało to niegodnie, obaj mogli skorzystać na tej tragedii - pomagając sobie wzajemnie rozprawić się ze skutkami katastrofy.
- Mów więc czego ci trzeba, a ja zobaczę, jak mogę ci pomóc - odparł Craig pewnym siebie tonem. Istotnie, ostatnia dostawa była spora. Przywieziono także znaczną część towaru, który Burke składował we Francji. Teraz, gdy wrócił do Anglii na dłużej, rzeczy te bardziej przydatne będą na miejscu. Na wspomnienie o konkretnym artefakcie, Craig dał sygnał swojemu gościowi, aby ten podążył za nim. Przeszli wzdłuż ściany, mijając monetę, która pierwotnie tak zaciekawiła Manannana. Kilka półek dalej w jednej ze szklanych gablot na mocno już wyblakłej poduszce leżała malutka szczurza czaszka. Można by ją uznać za makabryczną ozdobę lub niepozorną pozostałość po szkodniku, który zamieszkiwał kiedyś piwnice Nokturnu, aż w końcu zdechł - a czas oczyścił jego szczątki do obecnego stanu. Artefakt roztaczał wokół siebie jednak specyficzną aurę, aurę zdecydowanie czarnomagiczną i budzącą niepokój. - Ładnie to ująłeś, jest to zdecydowanie coś na kryzysowe okoliczności. - gestem ręki Burke otworzył zamek, a następnie samą gablotę. Czaszka uniosła się nad poduszkę, a następnie poszybowała ku Craigowi, zawisając tuż nad jego dłonią - Nie jest to coś, co pomoże ci walczyć. Nadaje się raczej na moment, gdy zwycięstwo jest już osiągnięte, ale tobie brak sił na szybki odwrót. Zniszczenie jej uleczy wszystkie twoje rany, wygoi poparzenia, doda ci sił, a nawet zneutralizuje płynącą żyłami truciznę. Kosztem jest jednak chwilowe opętanie. Duch zaklęty w czaszce lgnie do tego, kto roztrzaskał jego więzienie i leczy go, by następnie... zmusić do ucieczki. Ogarniają cię emocje podobne tym, które odczuwa szczur gnający na złamanie karku w obawie o własne życie. Nie ważne czy i kto był z tobą, nie ważne jaki miałeś cel i czy go wypełniłeś. - zakończył, lewitując czaszkę ponownie na poduszkę. Nie był to zbyt popularny artefakt, nawet jeśli korzyści były nieocenione, efekty uboczne sprawiały, że większość patrzyła na ten przedmiot z pewną pogardą. Szczególnie ci, którzy mieli jakiś honor. I oczywiście, mogło wydać się dziwne, że Burke wypowiada się o swoim własnym towarze w sposób raczej negatywny. Craig potrafił zachwalać nawet tak nietypowy artefakt, uwydatniając jego zalety, ledwie wspominając o wadach... jednak w przypadku takiego klienta ważniejsza była jednak uczciwość. Cóż, były rzeczy ważne i ważniejsze. - Jeśli dasz mi trochę czasu, mogę spróbować poszukać ci czegoś... mniej hańbiącego.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wejście
Szybka odpowiedź