Namiot ślubny
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Namiot w ogrodzie
Namiot został przygotowany specjalnie na ślub Deimosa. Wszystkie dekoracje mają przypominać o więzi Malfoy-Carrow, która zostanie zaiwązana 13 września A.D. - mamy więc tutaj herby obu rodów i kolory. Króluje biała róża - symbol lordów Carrow.
Średnio.
Średnio to był delikatny eufemizm będący określeniem tego jak szła mu nauka. Bo nie szła mu w ogóle. Pojęcie samej legilimencji znał już dawno, ale nigdy w życiu nie sądził, że przyjdzie się mu zmierzyć z tą sztuką magii umysłu. Była ona dla niego zdecydowanie trudniejsza i mniej dostępna niż czarna magia, której tajniki zaczął poznawać już za czasów hogwarckich. I poniekąd czuł się dokładnie tak samo jak wtedy. Mocno zaintrygowany, pragnący zgłębić tę sztukę już, ale przede wszystkim dziwnie powolny w postępach, jakby ugrzązł w błocie i nie mógł poruszyć ani trochę stopą. Instrukcje, te dawane przez Mavis i te wyczytane, wydawały się być klarowne, łatwe do wykonania, ale podążanie za nimi krok w krok wydawało się mozolną wspinaczką na wyjątkowo stromy, a do tego mocno oblodzony szczyt. Często przypominało syzyfową pracę. Jednak nie poddawał się. Uciekanie z podkulonym ogonem nigdy nie było i nigdy nie będzie dla niego sposobem na życie. Jakkolwiek mocno odcinał się od rodziny, tak cały czas był Averym. Chociaż uciekał od różnych aspektów wiążących się z tym nazwiskiem to niektóre po prostu były jego częścią. Jak na przykład zaciekły upór, głęboko zakorzeniona duma, która kazała mu przeć do przodu bez względu jak żałośnie powoli posuwał się do przodu. Dlatego ironia w słowach Mavis bezwiednie go ukuła to nie dał tego po sobie poznać.
- Każda lekcja się przyda – odpowiada więc tylko zgodnie z prawdą, po czym obraca ją delikatnie w rytm muzyki. Suną wraz z innymi parami po parkiecie przy okazji wyłapującym spojrzeniem jego siostrę wraz z narzeczonym. Wiele się ostatnio zmieniło, jedno przypadkowe spotkanie sprawiło, że musiał zrewidować swoje poglądy. Ostra, paląca nienawiść do niechcianego delikwenta zgasła równie gwałtownie jak wtedy, gdy Samael odpalił ją jedną iskrą. To mocne, dobre, stałe uczucie zastąpiło dziwne zwątpcie, zaciekawienie, nawet pewne zaintrygowanie. Czuł się skonfundowany tymi uczuciami, nie wiedział, co z nimi zrobić. Zwłaszcza w towarzystwie plującej w kierunku Selwyna jadem panny Travers.
- Mam wrażenie, że i tak urządzisz sobie na niego polowanie. – Ton ma lekko rozbawiony, a jeden z kącików ust zdradza jego emocje, które normalnie trzyma na krótkiej smyczy. Tylko w jej towarzystwie czuje się wyjątkowo swobodnie. Jest jedyną osobą, która wie o nim w s z y s t k o. Nawet Amodeus i Allie nie znają całej prawdy, która kosztowałaby go życie. Tymczasem ona poznała całą tę plugawą historię, a mimo to nadal potrafiła spojrzeć mu w oczy. Dzięki temu mógł czuć się przy niej pewnie, mieć tę świadomość, że nie sprzeda jego niewygodnych prawd światłu dziennemu.
- Przy tej sprawie i tak panuje już niezły tłok – westchnął. Wiedział, że Mavis ma dobry kontakt z jego siostrą, ale nie wiedział, czy jej interwencja może wnieść coś dobrego. Bądź, co bądź sprawa wydawała się mieć już tylko jedno zakończenie – to na ślubnym kobiercu, a kolejne przewracanie wszystkiego do góry nogami mogło przynieść tylko krwawe żniwo. Nie zmieniało to faktu, że Søren wciąż chętniej widział swoją siostrę u boku swojego przyjaciela niż aktualnego narzeczonego. Wiedział jednak, że nawet w świecie magii pewne sprawy są niemożliwe.
- Może się napijemy? – zaproponował, gdy muzyka stała się zdecydowanie wolniejsza niż wcześniej. – Chyba widziałem Allison gdzieś przy stołach, możemy z nią zamienić słowo.
Średnio to był delikatny eufemizm będący określeniem tego jak szła mu nauka. Bo nie szła mu w ogóle. Pojęcie samej legilimencji znał już dawno, ale nigdy w życiu nie sądził, że przyjdzie się mu zmierzyć z tą sztuką magii umysłu. Była ona dla niego zdecydowanie trudniejsza i mniej dostępna niż czarna magia, której tajniki zaczął poznawać już za czasów hogwarckich. I poniekąd czuł się dokładnie tak samo jak wtedy. Mocno zaintrygowany, pragnący zgłębić tę sztukę już, ale przede wszystkim dziwnie powolny w postępach, jakby ugrzązł w błocie i nie mógł poruszyć ani trochę stopą. Instrukcje, te dawane przez Mavis i te wyczytane, wydawały się być klarowne, łatwe do wykonania, ale podążanie za nimi krok w krok wydawało się mozolną wspinaczką na wyjątkowo stromy, a do tego mocno oblodzony szczyt. Często przypominało syzyfową pracę. Jednak nie poddawał się. Uciekanie z podkulonym ogonem nigdy nie było i nigdy nie będzie dla niego sposobem na życie. Jakkolwiek mocno odcinał się od rodziny, tak cały czas był Averym. Chociaż uciekał od różnych aspektów wiążących się z tym nazwiskiem to niektóre po prostu były jego częścią. Jak na przykład zaciekły upór, głęboko zakorzeniona duma, która kazała mu przeć do przodu bez względu jak żałośnie powoli posuwał się do przodu. Dlatego ironia w słowach Mavis bezwiednie go ukuła to nie dał tego po sobie poznać.
- Każda lekcja się przyda – odpowiada więc tylko zgodnie z prawdą, po czym obraca ją delikatnie w rytm muzyki. Suną wraz z innymi parami po parkiecie przy okazji wyłapującym spojrzeniem jego siostrę wraz z narzeczonym. Wiele się ostatnio zmieniło, jedno przypadkowe spotkanie sprawiło, że musiał zrewidować swoje poglądy. Ostra, paląca nienawiść do niechcianego delikwenta zgasła równie gwałtownie jak wtedy, gdy Samael odpalił ją jedną iskrą. To mocne, dobre, stałe uczucie zastąpiło dziwne zwątpcie, zaciekawienie, nawet pewne zaintrygowanie. Czuł się skonfundowany tymi uczuciami, nie wiedział, co z nimi zrobić. Zwłaszcza w towarzystwie plującej w kierunku Selwyna jadem panny Travers.
- Mam wrażenie, że i tak urządzisz sobie na niego polowanie. – Ton ma lekko rozbawiony, a jeden z kącików ust zdradza jego emocje, które normalnie trzyma na krótkiej smyczy. Tylko w jej towarzystwie czuje się wyjątkowo swobodnie. Jest jedyną osobą, która wie o nim w s z y s t k o. Nawet Amodeus i Allie nie znają całej prawdy, która kosztowałaby go życie. Tymczasem ona poznała całą tę plugawą historię, a mimo to nadal potrafiła spojrzeć mu w oczy. Dzięki temu mógł czuć się przy niej pewnie, mieć tę świadomość, że nie sprzeda jego niewygodnych prawd światłu dziennemu.
- Przy tej sprawie i tak panuje już niezły tłok – westchnął. Wiedział, że Mavis ma dobry kontakt z jego siostrą, ale nie wiedział, czy jej interwencja może wnieść coś dobrego. Bądź, co bądź sprawa wydawała się mieć już tylko jedno zakończenie – to na ślubnym kobiercu, a kolejne przewracanie wszystkiego do góry nogami mogło przynieść tylko krwawe żniwo. Nie zmieniało to faktu, że Søren wciąż chętniej widział swoją siostrę u boku swojego przyjaciela niż aktualnego narzeczonego. Wiedział jednak, że nawet w świecie magii pewne sprawy są niemożliwe.
- Może się napijemy? – zaproponował, gdy muzyka stała się zdecydowanie wolniejsza niż wcześniej. – Chyba widziałem Allison gdzieś przy stołach, możemy z nią zamienić słowo.
okay, i hated you but even when you left, there was never a day that i’ve forgotten about you and even though i actually miss you, i’m gonna erase you now cause that’ll hurt way less
than blaming you
Soren Avery
Zawód : pałkarz Os z Wimbourne
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
jest szósta mojego serca
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cokolwiek nie mówić o prostych rozwiązaniach - z doświadczenia wiedział (na własnej skórze, lądując przy próbach udziwniania w Mungu), że takowe są najskuteczniejsze. Można było kombinować, psuć, poprawiać, a i tak ostatecznie wracało się do punktu wyjścia. Zabawne było w tym to, że owa prosta niezaprzeczalnie łączyła się - dla wielu osób - z prawdą, a właściwie, z konfrontacją z nią.
Ciężko było w obecnych czasach znaleźć duszę, której wspomnienia i przeszłość, nie zmusiły do toczenia wokół siebie murów, które jednocześnie chroniły i zamykały każdego, często burząc się i jeszcze częściej, zasypując ukrywającą się istotę. Prawda, była tym, co gwałtem robiło wyłom i wpuszczało światło do wewnętrznych, zamkniętych przestrzeni. A jak wiadomo - będąc zbyt długo w ciemnościach, blask wydaje się być jeszcze boleśniejszy, niż ciągła pustka pozostawania w miejscu...
Samuel już po nieoczekiwanym spotkaniu w jego mieszkaniu mógł powiedzieć, że i nad Cressidą wiszą cienie, które co jakiś czas szczerzą się i szarpią, niby głodne wilki. Nawet jeśli w ciemnych źrenicach nie odnajdował odpowiedzi, które tłumaczyłyby, co takiego wepchnęło ją w ciemności, powoli, z każdym słowem, odsłaniała się sama. Czy Skamander zasłużył na takie zaufanie?
Auror nie był naiwny, by wierzyć, że łatwiej działać, niż mówić. Chociaż..w jego przypadku, czasem szybciej miało miejsce to pierwsze. Znał swój charakter wystarczająco dobrze, by pamiętać ile razy wylądował w Mungu, za te swoje rwanie do przodu. Ale..i wiele razy ratował tym tak siebie, jak i swoich towarzyszy, więc bilans chyba się zerował. Chyba.
- Bo jest proste - uniósł do góry jedną brew - tylko wykonanie może sprawiać problemy, ale mając wsparcie w postaci artylerii...to przez każde drzwi się przebijemy - kąciki ust powędrowały do góry raz jeszcze, próbując rozluźnić swoją rozmówczynię. Nawet kiepski obserwator dostrzegłby, że dziewczyna krążyła po niepewnym dla siebie gruncie i mimo pozornego spokoju w głosie, spięte ramiona mówiły swoje. Widząc z jaką pasją znęcała się nad kawałkiem ciasta, Samuel po prostu wziął widelczyk, by ponad ręką Cressi sięgnąć po zmaltretowaną słodycz. Mężczyzna nigdy nie gardził żadnym posiłkiem, szczególnie, że samemu ciężko było przygotować coś jadalnego. Nie licząc jajecznicy, ale był to prawdziwy wyjątek potwierdzający regułę beztalencia kucharskiego Skamandrera.
Zacisnął usta, cicho przełykając porwane ciasto, przez chwilą, po prostu wpatrując się w czubek głowy dziewczyny. Biuro aurorów dźwięczało mu w uszach, tak jak kolejne słowa wyduszone z kształtnych ust panny Morgan.
- Zapewne nie są dla moich uszu przeznaczone szczegóły.. - odpowiedział po chwili milczenia, w której kalkulował rożne scenariusze, zmuszające dziewczynę do czegoś, co doprowadziło do złamania Kodeksu - ale można byłoby się odwołać - dokończył powoli. Sprawy, która teraz poruszali, zawsze wiązały się z trudnościami. Jednak - na upartego, wszystko można było załatwić, nawet jeśli trzeba by było po drodze przebijać się przez kolejne ściany.
- Jeśli tylko byś chciała coś z tym faktem zrobić, daj znać - spojrzał poważniej na animagini, w głowie próbując odnaleźć punkty zaczepienia. Kurs aurorski był prawdziwym wyzwaniem, ale jeśli Cressida rzeczywiście tego chciała, nie miał prawa tego krytykować. Wręcz odwrotnie - jeśli przełamie początkowy upór - miał zamiar jej pomóc.
- Mam - podniósł się na jej słowa, odkładając kawałek tortu, który - nawet jego żołądek buntował się przed wpakowaniem zbyt dużej ilości tortu - i mój nałóg też się na to chętnie pisze - wygiął usta, mimowolnie sprawdzając zawartość kieszeni marynarki, w której - nawet nie pomięta, leżała paczka papierosów.
zt
Ciężko było w obecnych czasach znaleźć duszę, której wspomnienia i przeszłość, nie zmusiły do toczenia wokół siebie murów, które jednocześnie chroniły i zamykały każdego, często burząc się i jeszcze częściej, zasypując ukrywającą się istotę. Prawda, była tym, co gwałtem robiło wyłom i wpuszczało światło do wewnętrznych, zamkniętych przestrzeni. A jak wiadomo - będąc zbyt długo w ciemnościach, blask wydaje się być jeszcze boleśniejszy, niż ciągła pustka pozostawania w miejscu...
Samuel już po nieoczekiwanym spotkaniu w jego mieszkaniu mógł powiedzieć, że i nad Cressidą wiszą cienie, które co jakiś czas szczerzą się i szarpią, niby głodne wilki. Nawet jeśli w ciemnych źrenicach nie odnajdował odpowiedzi, które tłumaczyłyby, co takiego wepchnęło ją w ciemności, powoli, z każdym słowem, odsłaniała się sama. Czy Skamander zasłużył na takie zaufanie?
Auror nie był naiwny, by wierzyć, że łatwiej działać, niż mówić. Chociaż..w jego przypadku, czasem szybciej miało miejsce to pierwsze. Znał swój charakter wystarczająco dobrze, by pamiętać ile razy wylądował w Mungu, za te swoje rwanie do przodu. Ale..i wiele razy ratował tym tak siebie, jak i swoich towarzyszy, więc bilans chyba się zerował. Chyba.
- Bo jest proste - uniósł do góry jedną brew - tylko wykonanie może sprawiać problemy, ale mając wsparcie w postaci artylerii...to przez każde drzwi się przebijemy - kąciki ust powędrowały do góry raz jeszcze, próbując rozluźnić swoją rozmówczynię. Nawet kiepski obserwator dostrzegłby, że dziewczyna krążyła po niepewnym dla siebie gruncie i mimo pozornego spokoju w głosie, spięte ramiona mówiły swoje. Widząc z jaką pasją znęcała się nad kawałkiem ciasta, Samuel po prostu wziął widelczyk, by ponad ręką Cressi sięgnąć po zmaltretowaną słodycz. Mężczyzna nigdy nie gardził żadnym posiłkiem, szczególnie, że samemu ciężko było przygotować coś jadalnego. Nie licząc jajecznicy, ale był to prawdziwy wyjątek potwierdzający regułę beztalencia kucharskiego Skamandrera.
Zacisnął usta, cicho przełykając porwane ciasto, przez chwilą, po prostu wpatrując się w czubek głowy dziewczyny. Biuro aurorów dźwięczało mu w uszach, tak jak kolejne słowa wyduszone z kształtnych ust panny Morgan.
- Zapewne nie są dla moich uszu przeznaczone szczegóły.. - odpowiedział po chwili milczenia, w której kalkulował rożne scenariusze, zmuszające dziewczynę do czegoś, co doprowadziło do złamania Kodeksu - ale można byłoby się odwołać - dokończył powoli. Sprawy, która teraz poruszali, zawsze wiązały się z trudnościami. Jednak - na upartego, wszystko można było załatwić, nawet jeśli trzeba by było po drodze przebijać się przez kolejne ściany.
- Jeśli tylko byś chciała coś z tym faktem zrobić, daj znać - spojrzał poważniej na animagini, w głowie próbując odnaleźć punkty zaczepienia. Kurs aurorski był prawdziwym wyzwaniem, ale jeśli Cressida rzeczywiście tego chciała, nie miał prawa tego krytykować. Wręcz odwrotnie - jeśli przełamie początkowy upór - miał zamiar jej pomóc.
- Mam - podniósł się na jej słowa, odkładając kawałek tortu, który - nawet jego żołądek buntował się przed wpakowaniem zbyt dużej ilości tortu - i mój nałóg też się na to chętnie pisze - wygiął usta, mimowolnie sprawdzając zawartość kieszeni marynarki, w której - nawet nie pomięta, leżała paczka papierosów.
zt
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Ostatnio zmieniony przez Samuel Skamander dnia 10.04.19 15:41, w całości zmieniany 1 raz
Zatańczmy więc, chociaż na chwilę zapomnijmy. Przestańmy cieszyć się cudzą, groteskową tragedią – a wszystko wokół takie piękne, takie harmonijne i spokojne, łagodne w brutalnym przeciwstawieniu do tłoczących się, rozgotowanych tłumów gości szepczących sobie do uszka plotki i ploteczki, skargi i zachwyty.
Namiot aż po materiałowe lekkie sklepienie wypełniony był żywą, pulsującą w jego ciele muzyką – afrodyzjakiem dla umęczonej, sparaliżowanej duszy, ta natomiast potrzebami ciała i umysłu domagała się procentów, które zalałyby go ciepłem i ułożyły do nieświadomego, słodkiego snu. Ujmował narzeczoną niemal czule, choć każdy jego gest przepełniony był ostrożnością, gdy skupiał na niej całą swoją uwagę, oddawał jej całą swoją dzisiejszą troskę, a szczególnie wwiercający się w jego serce strach, przeszywający na wskroś lęk przed każdym jej oddechem, jak gdyby ten miał okazać się ostatni, i odliczał, odliczał minuty, które im zostały, choć niewiadomym było, jak wiele beztroskich, wspólnych oddechów ich czeka.
Wspólnych. Jak gdyby dni, kiedy żył przytłaczającą samotnością nie istniały, jak gdyby tu i teraz trwało od zawsze, jak gdyby od zawsze wsłuchiwał się w jej nierównomierny oddech i drżał z trwogi, gdy na moment go wstrzymywała, jak gdyby od zawsze była dziesięć centymetrów wyższa niż zazwyczaj – czy to miało jakikolwiek sens?, czy sensem było branie na siebie odpowiedzialności za jej kruche życie? Czy choć na moment, tę krótką chwilę zapomnienia?, potrafiłby przestać o niej myśleć? Och, toż to żadna namiętna tęsknota, żadne natarczywe błądzenie myślami wokół niej, a jedynie niepewność – obłędna definicja ich niespełnionego jeszcze związku, ich dwojga splątanych w więzach obowiązku. Obowiązku, dla którego oddawał się przyjemnej ceremonii tego jedynego – bo znakomite ciasto kosztowane dziesiątki razy traciło swą niepowtarzalność – tańca, podczas którego wsłuchiwał się w jej nierównomierny oddech. Była bliżej niż zazwyczaj, a jednocześnie tak daleko, tak niesamowicie daleko, że nawet gdyby chciał ją uchwycić, najpierw musiałby ją odnaleźć. Czy potrafił jej jednak zaufać? Czy ona potrafiłaby zaufać jemu? Czy może to lęk przed zgubą? Zgubą tego, co najcenniejsze? Dlatego, gdy choć na moment znów się zbliżyła, gdy dostrzegł ją na nowo w odmętach własnej podświadomości, umykał tchórzliwie, otaczał się nietrwałym murem, zza którego wyglądał wiedziony ciekawością – ale tylko czasami, tylko w chwilach zapomnienia, gdy przyjemność stawała ponad gorzkim obowiązkiem, a po jego ciele rozlewał się nadzwyczajny, nieznajomy dotąd spokój. Potem pętał go strach, znów ten znajomy, irracjonalny, że każdy kolejny lekkomyślny raz, każdy kolejny nieliczony, niekontrolowany oddech sprawi, że utonie. Że podda się obezwładniającej serce namiętności, że strata zaboli mocniej, najmocniej. Najgorzej.
Muzyka zwalniała tempa dając im chwilę na oddech, dając im chwilę wytchnienia pomiędzy kolejnymi żywymi pociągnięciami skrzypiec, intensywnymi namiętnymi zrywami, a dla nich, dla tej chwili nieświadomości oddałby czasem całe życie, by zostać w tej chwili na zawsze, by trwała po sam koniec, który miał nigdy nie nastąpić. Aby nie musieć wracać, nie musieć mierzyć się z tym, co nieuniknione, nie musieć toczyć pogoni, ścigać się z niewiadomą.
Dlaczego nie mogliby tak trwać w nieskończonej wieczności?
Tak prosił, tak marzył, gdy usłyszał ją po raz pierwszy, gdy przymknąwszy powieki wsłuchiwał się w anielski śpiew wierząc, że głos ten należy do kobiety najpiękniejszej, jaką potrafiłby sobie wyobrazić. I otworzył wówczas oczy zwrócone na oświetloną, oślepiającą scenę, na której stał jego słowik. Lecz ta chwila nie trwała dłużnej niż kilka sekund, była jedynie punktem na wykresie jego kalekiego życia. Cały występ zaledwie godziną zawieszoną gdzieś pomiędzy fantazją a przytłaczającą realnością, brutalną i szorstką rzeczywistością dwudziestowiecznego Londynu. Ze snu wybudził go deszcz, zimne otrzeźwiające krople znaczące smugami jego młodzieńczą wówczas twarz.
Dzisiaj zakończą ten taniec, coś tak bajecznie nieprawdopodobnego, aby powrócić w arystokratyczny wir powitań oraz pożegnań, aby tęsknić za kilkoma minutami – przedsionkiem do najprawdziwszej niecielesnej rozkoszy. Bo, ale jakież to banalne!, nic trwać wiecznie nie może i choćby tańczyli do utraty tchu, tańczyli dopóty dopóki sala nie opustoszałaby po wspaniałej uroczystości, kiedyś ten szaleńczy pościg namiętności zakończyłby się, po prostu, a świat znów zacząłby dla nich istnieć. Choć kto wie, czy w międzyczasie nie zatęskniliby za nim?, nie zapragnęliby wrócić?
Tyle pytań. Żadnych odpowiedzi. Czasem wiem, co czujesz, Isoldo.
-...nie wiem, co czynisz – jego głos przerwał ciszę (choć w tle nadal rozbrzmiewała muzyka) między nimi, tak nieprzyjemny, różny, bo gorzki, od miękkich, gładkich dźwięków, które ich otulały – lecz Rudolf nie zwiedził jeszcze połowy sali, nie poczęstował się deserem Lorda Carrowa ani nie wylał soku na sukienkę Lady Yaxley, właściwie to nadal siedzi grzecznie na swoim miejscu. Nieprawdopodobne.
Namiot aż po materiałowe lekkie sklepienie wypełniony był żywą, pulsującą w jego ciele muzyką – afrodyzjakiem dla umęczonej, sparaliżowanej duszy, ta natomiast potrzebami ciała i umysłu domagała się procentów, które zalałyby go ciepłem i ułożyły do nieświadomego, słodkiego snu. Ujmował narzeczoną niemal czule, choć każdy jego gest przepełniony był ostrożnością, gdy skupiał na niej całą swoją uwagę, oddawał jej całą swoją dzisiejszą troskę, a szczególnie wwiercający się w jego serce strach, przeszywający na wskroś lęk przed każdym jej oddechem, jak gdyby ten miał okazać się ostatni, i odliczał, odliczał minuty, które im zostały, choć niewiadomym było, jak wiele beztroskich, wspólnych oddechów ich czeka.
Wspólnych. Jak gdyby dni, kiedy żył przytłaczającą samotnością nie istniały, jak gdyby tu i teraz trwało od zawsze, jak gdyby od zawsze wsłuchiwał się w jej nierównomierny oddech i drżał z trwogi, gdy na moment go wstrzymywała, jak gdyby od zawsze była dziesięć centymetrów wyższa niż zazwyczaj – czy to miało jakikolwiek sens?, czy sensem było branie na siebie odpowiedzialności za jej kruche życie? Czy choć na moment, tę krótką chwilę zapomnienia?, potrafiłby przestać o niej myśleć? Och, toż to żadna namiętna tęsknota, żadne natarczywe błądzenie myślami wokół niej, a jedynie niepewność – obłędna definicja ich niespełnionego jeszcze związku, ich dwojga splątanych w więzach obowiązku. Obowiązku, dla którego oddawał się przyjemnej ceremonii tego jedynego – bo znakomite ciasto kosztowane dziesiątki razy traciło swą niepowtarzalność – tańca, podczas którego wsłuchiwał się w jej nierównomierny oddech. Była bliżej niż zazwyczaj, a jednocześnie tak daleko, tak niesamowicie daleko, że nawet gdyby chciał ją uchwycić, najpierw musiałby ją odnaleźć. Czy potrafił jej jednak zaufać? Czy ona potrafiłaby zaufać jemu? Czy może to lęk przed zgubą? Zgubą tego, co najcenniejsze? Dlatego, gdy choć na moment znów się zbliżyła, gdy dostrzegł ją na nowo w odmętach własnej podświadomości, umykał tchórzliwie, otaczał się nietrwałym murem, zza którego wyglądał wiedziony ciekawością – ale tylko czasami, tylko w chwilach zapomnienia, gdy przyjemność stawała ponad gorzkim obowiązkiem, a po jego ciele rozlewał się nadzwyczajny, nieznajomy dotąd spokój. Potem pętał go strach, znów ten znajomy, irracjonalny, że każdy kolejny lekkomyślny raz, każdy kolejny nieliczony, niekontrolowany oddech sprawi, że utonie. Że podda się obezwładniającej serce namiętności, że strata zaboli mocniej, najmocniej. Najgorzej.
Muzyka zwalniała tempa dając im chwilę na oddech, dając im chwilę wytchnienia pomiędzy kolejnymi żywymi pociągnięciami skrzypiec, intensywnymi namiętnymi zrywami, a dla nich, dla tej chwili nieświadomości oddałby czasem całe życie, by zostać w tej chwili na zawsze, by trwała po sam koniec, który miał nigdy nie nastąpić. Aby nie musieć wracać, nie musieć mierzyć się z tym, co nieuniknione, nie musieć toczyć pogoni, ścigać się z niewiadomą.
Dlaczego nie mogliby tak trwać w nieskończonej wieczności?
Tak prosił, tak marzył, gdy usłyszał ją po raz pierwszy, gdy przymknąwszy powieki wsłuchiwał się w anielski śpiew wierząc, że głos ten należy do kobiety najpiękniejszej, jaką potrafiłby sobie wyobrazić. I otworzył wówczas oczy zwrócone na oświetloną, oślepiającą scenę, na której stał jego słowik. Lecz ta chwila nie trwała dłużnej niż kilka sekund, była jedynie punktem na wykresie jego kalekiego życia. Cały występ zaledwie godziną zawieszoną gdzieś pomiędzy fantazją a przytłaczającą realnością, brutalną i szorstką rzeczywistością dwudziestowiecznego Londynu. Ze snu wybudził go deszcz, zimne otrzeźwiające krople znaczące smugami jego młodzieńczą wówczas twarz.
Dzisiaj zakończą ten taniec, coś tak bajecznie nieprawdopodobnego, aby powrócić w arystokratyczny wir powitań oraz pożegnań, aby tęsknić za kilkoma minutami – przedsionkiem do najprawdziwszej niecielesnej rozkoszy. Bo, ale jakież to banalne!, nic trwać wiecznie nie może i choćby tańczyli do utraty tchu, tańczyli dopóty dopóki sala nie opustoszałaby po wspaniałej uroczystości, kiedyś ten szaleńczy pościg namiętności zakończyłby się, po prostu, a świat znów zacząłby dla nich istnieć. Choć kto wie, czy w międzyczasie nie zatęskniliby za nim?, nie zapragnęliby wrócić?
Tyle pytań. Żadnych odpowiedzi. Czasem wiem, co czujesz, Isoldo.
-...nie wiem, co czynisz – jego głos przerwał ciszę (choć w tle nadal rozbrzmiewała muzyka) między nimi, tak nieprzyjemny, różny, bo gorzki, od miękkich, gładkich dźwięków, które ich otulały – lecz Rudolf nie zwiedził jeszcze połowy sali, nie poczęstował się deserem Lorda Carrowa ani nie wylał soku na sukienkę Lady Yaxley, właściwie to nadal siedzi grzecznie na swoim miejscu. Nieprawdopodobne.
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Czy wiesz, że za kilka miesięcy to samo towarzystwo będzie bawiło się w podobnym namiocie położonym w ogrodzie mojej rodzinnej posiadłości? Zawsze zastanawiało mnie dlaczego podobne przyjęcia odbywają się w rodowych rezydencjach mężów, skoro od zawsze tradycja nakazywała rodzinie żony celebrować pozbycie się ciężaru w postaci córki? Świętować oddanie we władanie dobrego rodu, spełnienie powinności matki i ojca - wychowali żonę idealną. Teraz niech inni się z nią męczą.
Nie można też pominąć faktu, że wydaje mi się to znacznie bardziej komfortowe, biorąc pod uwagę co czeka każdą pannę młodą pod koniec wieczoru własnych zaślubin. Ciężko skupić się na mężu myśląc o biegających po trawniku gościach, spragnionych najświeższych ploteczek. Cały akt i tak wydaje się aż nazbyt zwierzęcy, mechaniczny i wyzbyty z wszelkich uczuć by jeszcze dodatkowo koncentrować się na złośliwych gościach.
Wyznam ci jednak coś szczerze i w sekrecie. Tylko nie mów o tym nikomu, bo zaczerwienie się i wyprę każdego słówka, mówiąc, że wszystko wymyśliłeś. I dobrze wiesz, że z moją reputacją prędzej uwierzą mnie niż tobie. Jednak odkąd na moim palcu błyszczy pierścionek, zdarza mi się myśleć o tej części nocy weselnej przy której już nie będą towarzyszyć nam goście. I każdej kolejnej z takich nocy.
Nie mam już czternastu lat. I nie czytam z wypiekami na twarzy romansów, wyobrażając sobie jak delikatne dłonie mężczyzny o ciemnych oczach dotykają mojego drżącego ciała. Zdarzyło się w moim życiu kilka namiętności i kilka pocałunków rozgrzewających mnie od środka - nic więcej, wszak jestem prawdziwą damą, nie współczesną dziewczyną biorącą własną seksualność w swojej ręce. Chociaż starsze panie wciąż patrzą na to z pogardą, coraz więcej młodych dziewcząt w Mungu chętnie umawia się na randeczki po zmierzchu. Ale myślę o tym momencie w którym zostaniemy całkiem sami, tylko ja i ty. Nie jestem naiwna i wiem jak ważny jest aspekt fizyczny w relacji pomiędzy kobietą a mężczyzną. Jeśli ten nie okaże się wystarczająco satysfakcjonujący na nic moja chęć pokochania - ty już zawsze będziesz uciekał w ramiona co zwinniejszych kochanek, ja już zawsze będę niespełnioną, zgorzkniałą damą. Zastanawiam się nad tym w jaki sposób dotkniesz mojego ciała po raz pierwszy. I to przyjemne myśli. Czy zaczniesz od szyi czy może od lini obojczyka, czy spodoba ci się to co zobaczysz? I to co poczujesz?
I - co ważniejsze - czy spodoba się mnie?
Jak na razie podoba mi się jak twoje ręce układają się na moim ciele podczas tańca. Wiem, że wystarczy lekko unieść głowę bym mogła znaleźć drogę do twoich ust. Chociaż nie czuje się jeszcze na tyle swobodnie by to zrobić. Niezależnie od tego jak blisko jesteśmy, wciąż czuję pomiędzy nami pewną barierę. Mur? I nie wiem czy to moje cegły czy twoje. Mój bagaż czy twój?
Chyba każde z nas ma swoje własne powody by opierać się nieco przed skokiem na głęboką wodę. I mam tylko nadzieję, że uda mi się pokonać własne zahamowania zanim przyjdzie dzień w którym my, jak teraz Deimos i Megara, udamy się w stronę twoich pokoi.
- To kwestia nadawania na podobnej wysokości - odpowiadam żartobliwie, unosząc niego głowę by spojrzeć w twoje oczy. I uśmiechnąć się lekko - Łatwiej nam się dogadać kiedy mamy do siebie blisko - czasami mam wrażenie, że bliżej niż my. I ja, i on, to dla nas nowa sytuacja. Nie mamy żadnych zahamowań. Na linii przyszła macocha - pasierb obydwoje jesteśmy nowi i żadne z nas nie boi się poddać fali. Bo nie znamy jeszcze ani zawodu, ani bólu porażki.
Wiem, że nie jestem jego matką. I nigdy nie będę - jemu też nie chcę zastępować Marianny. Jestem zupełnie nową jakością, inną. Isoldą - jeszcze - Bulstrode, znacznie niższą, o ciemniejszych włosach i czerwonych usteczkach, w żadnym calu nie podobna zachwycającej śpiewaczce operowej.
A proszę. Jednak tu jesteśmy.
I z chęcią sięgnę ku twojej twarzy by pozbyć się choć jednej z cegieł otaczającego mnie muru. Na sam początek.
Nie można też pominąć faktu, że wydaje mi się to znacznie bardziej komfortowe, biorąc pod uwagę co czeka każdą pannę młodą pod koniec wieczoru własnych zaślubin. Ciężko skupić się na mężu myśląc o biegających po trawniku gościach, spragnionych najświeższych ploteczek. Cały akt i tak wydaje się aż nazbyt zwierzęcy, mechaniczny i wyzbyty z wszelkich uczuć by jeszcze dodatkowo koncentrować się na złośliwych gościach.
Wyznam ci jednak coś szczerze i w sekrecie. Tylko nie mów o tym nikomu, bo zaczerwienie się i wyprę każdego słówka, mówiąc, że wszystko wymyśliłeś. I dobrze wiesz, że z moją reputacją prędzej uwierzą mnie niż tobie. Jednak odkąd na moim palcu błyszczy pierścionek, zdarza mi się myśleć o tej części nocy weselnej przy której już nie będą towarzyszyć nam goście. I każdej kolejnej z takich nocy.
Nie mam już czternastu lat. I nie czytam z wypiekami na twarzy romansów, wyobrażając sobie jak delikatne dłonie mężczyzny o ciemnych oczach dotykają mojego drżącego ciała. Zdarzyło się w moim życiu kilka namiętności i kilka pocałunków rozgrzewających mnie od środka - nic więcej, wszak jestem prawdziwą damą, nie współczesną dziewczyną biorącą własną seksualność w swojej ręce. Chociaż starsze panie wciąż patrzą na to z pogardą, coraz więcej młodych dziewcząt w Mungu chętnie umawia się na randeczki po zmierzchu. Ale myślę o tym momencie w którym zostaniemy całkiem sami, tylko ja i ty. Nie jestem naiwna i wiem jak ważny jest aspekt fizyczny w relacji pomiędzy kobietą a mężczyzną. Jeśli ten nie okaże się wystarczająco satysfakcjonujący na nic moja chęć pokochania - ty już zawsze będziesz uciekał w ramiona co zwinniejszych kochanek, ja już zawsze będę niespełnioną, zgorzkniałą damą. Zastanawiam się nad tym w jaki sposób dotkniesz mojego ciała po raz pierwszy. I to przyjemne myśli. Czy zaczniesz od szyi czy może od lini obojczyka, czy spodoba ci się to co zobaczysz? I to co poczujesz?
I - co ważniejsze - czy spodoba się mnie?
Jak na razie podoba mi się jak twoje ręce układają się na moim ciele podczas tańca. Wiem, że wystarczy lekko unieść głowę bym mogła znaleźć drogę do twoich ust. Chociaż nie czuje się jeszcze na tyle swobodnie by to zrobić. Niezależnie od tego jak blisko jesteśmy, wciąż czuję pomiędzy nami pewną barierę. Mur? I nie wiem czy to moje cegły czy twoje. Mój bagaż czy twój?
Chyba każde z nas ma swoje własne powody by opierać się nieco przed skokiem na głęboką wodę. I mam tylko nadzieję, że uda mi się pokonać własne zahamowania zanim przyjdzie dzień w którym my, jak teraz Deimos i Megara, udamy się w stronę twoich pokoi.
- To kwestia nadawania na podobnej wysokości - odpowiadam żartobliwie, unosząc niego głowę by spojrzeć w twoje oczy. I uśmiechnąć się lekko - Łatwiej nam się dogadać kiedy mamy do siebie blisko - czasami mam wrażenie, że bliżej niż my. I ja, i on, to dla nas nowa sytuacja. Nie mamy żadnych zahamowań. Na linii przyszła macocha - pasierb obydwoje jesteśmy nowi i żadne z nas nie boi się poddać fali. Bo nie znamy jeszcze ani zawodu, ani bólu porażki.
Wiem, że nie jestem jego matką. I nigdy nie będę - jemu też nie chcę zastępować Marianny. Jestem zupełnie nową jakością, inną. Isoldą - jeszcze - Bulstrode, znacznie niższą, o ciemniejszych włosach i czerwonych usteczkach, w żadnym calu nie podobna zachwycającej śpiewaczce operowej.
A proszę. Jednak tu jesteśmy.
I z chęcią sięgnę ku twojej twarzy by pozbyć się choć jednej z cegieł otaczającego mnie muru. Na sam początek.
Wirowali lekko, płynęli – oczywiście to zasługa wprawionego, znakomitego tancerza Caesara! - po sali oderwani od zgiełku panującego wokół, od szeptów, choć pewnie wiele z nich tyczyło się tejże właśnie, tańczącej do tej pory w ciszy, pary. Choć, nie bądźmy zapatrzeni w siebie, z pewnością większość rozprawiała namiętnie na temat państwa młodych, którzy opuścili już zabawowe, gotujące się od nowinek, towarzystwo – nie o zapatrzonym w swoją słodką narzeczoną, podstarzałym (?) sutenerze.
O tym, który oddałby doprawdy wiele, aby zburzyć, dzielący permanentnie jego i Isoldę o karminowych usteczkach, mur. I jeszcze więcej, aby nie mieć nic do czynienia z całą tą farsą – lecz chorobą dorosłych staje się odpowiedzialność. Za nazwisko. Za rodzinę. Za pracę, a tę wykonuj z jak największą skrupulatnością i uwagą. To najważniejsze. Nie wiedział nawet, w którym momencie przedstawienia, przestał recytować scenariusz, a interpretować go własnymi decyzjami, kiedy przestał myśleć o tym w kategoriach przykrego obowiązku. Choć minęło naprawdę niewiele czasu, a nie było pośpiechu, nie poganiano ich listownymi batami, nie szarpano boleśnie za uzdę próbując nadać tempa, sprowadzić wszystko do upragnionej ostateczności. Póki się nie rozmyślą, nie uciekną: ona lub ona, nieważne, istniało takie samo prawdopodobieństwo w obu przypadkach, że stchórzą. Być może właśnie świadomość, że nie muszą brać udziału w tym wyścigu małżeństw, sprawiała, że nie bał się uczynić kroku przed siebie, że nie bał się zbliżyć jednocześnie obawiając, że uczyni to niewłaściwie, że ich budowany w galopie mały światek runie, gdy uderzy się w nieodpowiednią, bolesną strunę. Trwali przecież tak, jak dziś, z dala od pędzących naprzód par, które walczyły o każdy najbliższy termin w obawie przed bezdzietnością, mogli odetchnąć, choć na chwilę, zanim rozpoczną się przygotowania do ślubu. Choć ciekaw był naprawdę tego gorącego okresu tuż przed oficjalną ceremonią, podczas którego nie będą mieli z pewnością czasu, aby przyjrzeć się sobie dokładniej. Pomiędzy pracą, obowiązkami i przygotowaniami. Potem odetchną na krótko, dzień przed, i uświadomią sobie, że to już, że to za moment, a wtedy chciałby dotykać ją bez krępacji, spoglądać na nią z czcią – nie teatralną, a swobodnym, naturalnym uwielbieniem. Pozostało mu więc – wbrew jego braku cierpliwości – zdejmować cegiełkę po cegiełce, skoro nie miał na tyle siły, aby przebić się przez gruby, dzielący ich mur. Miał tylko nadzieję, że z rana, gdy wstanie po dniu ciężkiej pracy, nie okaże się z nagła, że ona mu tych cegiełek, z uporem maniaka i perfidnie, dokłada. Nawet nie wiesz, jakież to byłoby paskudne posunięcie moja mała słodka Isoldo. Może wówczas nie odnaleźlibyśmy się już nigdy.
Nikt z pewnością nie zwróci uwagi na ten niefortunny pocałunek – cóż z tego, że żadnemu z nich nie wypada? - dokonany podczas niewinnego tańca, gdy śmiech cisnął mu się na usta. Tak niepasujący do tego wyniosłego nastroju, poruszający jego coraz to szybciej bijące serce, gdy utwór powoli zbliżał się ku końcowi, a im pozostały ostatnie sekundy na cenne, odpowiednie, zagospodarowanie. Instynkt - a ten z rzadka go zawodził - jednak podpowiadał mu cichutko, aby nie przerywał, aby ostatnie nuty, kołyszące nimi jak ciche, niesztormowe fale statkiem, wydłużyły się w wieczność. Tę właśnie, spędzoną na słodkim, delikatnym pocałunku.
Pozwolił potem, aby delikatnie, przy ostatnich muśnięciach klawiszy, obróciła się i wróciła w jego najczulsze ramiona:
-Me serce się raduje, gdy was oglądam, doprawdy – jego twarz rozświetlił delikatny uśmiech, tak dziwnie komponujący się ze słowami, które wypowiedział potem – ale nie próbuj być dla niego matką, nie jesteś nią, nie będziesz – której tak potrzebuje, pragnie, której tak mu brak. I to była miękka, subtelna rada... czy ostrzeżenie? Czy może chwila... nieuwagi? Bo później jakby speszył się, zdziwiony własnymi słowami, oskarżeniami, przypuszczeniami. I rozczarowany. Ze wzrokiem pochmurnym przez chwilę na wspomnienie o Marie wbitym w jej (zdziwioną?) twarz. Nie powiedział już nic, zwłaszcza gdy schodzili ze sceny.
Cegiełka po cegiełce. Jedno zdejmuje, kolejne bawi się w budowniczego. I jak się w tym wszystkim odnaleźć, moja droga?
-Najadłeś się? - i niczego nie ubrudziłeś? - Kończ ten deser, wracamy do domu - dodał dziwnie wesół, jak gdyby widok syna rozdmuchał wszystkie wątpliwości, lęki i jakąkolwiek niepewność, która ciążyła mu na sercu przez całą drogę do stołu - Wróć z nami - zaproponował zwrócony w kierunku swej narzeczonej.
Czy zadecydował?
O tym, który oddałby doprawdy wiele, aby zburzyć, dzielący permanentnie jego i Isoldę o karminowych usteczkach, mur. I jeszcze więcej, aby nie mieć nic do czynienia z całą tą farsą – lecz chorobą dorosłych staje się odpowiedzialność. Za nazwisko. Za rodzinę. Za pracę, a tę wykonuj z jak największą skrupulatnością i uwagą. To najważniejsze. Nie wiedział nawet, w którym momencie przedstawienia, przestał recytować scenariusz, a interpretować go własnymi decyzjami, kiedy przestał myśleć o tym w kategoriach przykrego obowiązku. Choć minęło naprawdę niewiele czasu, a nie było pośpiechu, nie poganiano ich listownymi batami, nie szarpano boleśnie za uzdę próbując nadać tempa, sprowadzić wszystko do upragnionej ostateczności. Póki się nie rozmyślą, nie uciekną: ona lub ona, nieważne, istniało takie samo prawdopodobieństwo w obu przypadkach, że stchórzą. Być może właśnie świadomość, że nie muszą brać udziału w tym wyścigu małżeństw, sprawiała, że nie bał się uczynić kroku przed siebie, że nie bał się zbliżyć jednocześnie obawiając, że uczyni to niewłaściwie, że ich budowany w galopie mały światek runie, gdy uderzy się w nieodpowiednią, bolesną strunę. Trwali przecież tak, jak dziś, z dala od pędzących naprzód par, które walczyły o każdy najbliższy termin w obawie przed bezdzietnością, mogli odetchnąć, choć na chwilę, zanim rozpoczną się przygotowania do ślubu. Choć ciekaw był naprawdę tego gorącego okresu tuż przed oficjalną ceremonią, podczas którego nie będą mieli z pewnością czasu, aby przyjrzeć się sobie dokładniej. Pomiędzy pracą, obowiązkami i przygotowaniami. Potem odetchną na krótko, dzień przed, i uświadomią sobie, że to już, że to za moment, a wtedy chciałby dotykać ją bez krępacji, spoglądać na nią z czcią – nie teatralną, a swobodnym, naturalnym uwielbieniem. Pozostało mu więc – wbrew jego braku cierpliwości – zdejmować cegiełkę po cegiełce, skoro nie miał na tyle siły, aby przebić się przez gruby, dzielący ich mur. Miał tylko nadzieję, że z rana, gdy wstanie po dniu ciężkiej pracy, nie okaże się z nagła, że ona mu tych cegiełek, z uporem maniaka i perfidnie, dokłada. Nawet nie wiesz, jakież to byłoby paskudne posunięcie moja mała słodka Isoldo. Może wówczas nie odnaleźlibyśmy się już nigdy.
Nikt z pewnością nie zwróci uwagi na ten niefortunny pocałunek – cóż z tego, że żadnemu z nich nie wypada? - dokonany podczas niewinnego tańca, gdy śmiech cisnął mu się na usta. Tak niepasujący do tego wyniosłego nastroju, poruszający jego coraz to szybciej bijące serce, gdy utwór powoli zbliżał się ku końcowi, a im pozostały ostatnie sekundy na cenne, odpowiednie, zagospodarowanie. Instynkt - a ten z rzadka go zawodził - jednak podpowiadał mu cichutko, aby nie przerywał, aby ostatnie nuty, kołyszące nimi jak ciche, niesztormowe fale statkiem, wydłużyły się w wieczność. Tę właśnie, spędzoną na słodkim, delikatnym pocałunku.
Pozwolił potem, aby delikatnie, przy ostatnich muśnięciach klawiszy, obróciła się i wróciła w jego najczulsze ramiona:
-Me serce się raduje, gdy was oglądam, doprawdy – jego twarz rozświetlił delikatny uśmiech, tak dziwnie komponujący się ze słowami, które wypowiedział potem – ale nie próbuj być dla niego matką, nie jesteś nią, nie będziesz – której tak potrzebuje, pragnie, której tak mu brak. I to była miękka, subtelna rada... czy ostrzeżenie? Czy może chwila... nieuwagi? Bo później jakby speszył się, zdziwiony własnymi słowami, oskarżeniami, przypuszczeniami. I rozczarowany. Ze wzrokiem pochmurnym przez chwilę na wspomnienie o Marie wbitym w jej (zdziwioną?) twarz. Nie powiedział już nic, zwłaszcza gdy schodzili ze sceny.
Cegiełka po cegiełce. Jedno zdejmuje, kolejne bawi się w budowniczego. I jak się w tym wszystkim odnaleźć, moja droga?
-Najadłeś się? - i niczego nie ubrudziłeś? - Kończ ten deser, wracamy do domu - dodał dziwnie wesół, jak gdyby widok syna rozdmuchał wszystkie wątpliwości, lęki i jakąkolwiek niepewność, która ciążyła mu na sercu przez całą drogę do stołu - Wróć z nami - zaproponował zwrócony w kierunku swej narzeczonej.
Czy zadecydował?
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Rozmarzył się przez chwilę ponownie myśląc o Hogwarcie. Ile to lat, kiedy to on był uczniem i uciekał przed srogim wzrokiem nauczyciela? Ile to lat, kiedy po cichu podkochiwał się w Cynthii? Najpierw byli przyjaciółmi i mogli na siebie liczyć, latać razem na miotłach i cieszyć się zdanymi egzaminami. A potem dalej byli przyjaciółmi, tylko że Herewarda zaczęły cieszyć te nieuchwytne chwile, kiedy Cynthia stawała się boginią, najpiękniejszą kobietą pod słońcem. A on nie miał odwagi jej tego powiedzieć. Nigdy nie dał jej tego wiersza, w którym wychwalał jej lśniące niczym słońce włosy, a list, w którym wszystko jej wyjawiał przeczytały tylko płomienie kominka z pokoju wspólnego. On cierpiał, a ona o niczym nie wiedziała zachwycona paniczem Carrowem. Jak Barty go nie znosił. A teraz? Cynthia nie ma na nazwisko ani Carrow, ani Bartius.
- Czasy Hogwartu są jedyne w swoim rodzaju - potwierdził z lekkim rozbawieniem w oczach.
A potem się rozeszli, szkoła się skończyła, każde miało inne priorytety i pomysły na siebie. On wreszcie wyjechał, uciekał, szukał sposobu na siebie. A ona znalazła męża, dobrą pracę i pyszne wypieki. Zabawne jak te losy potrafią się potoczyć.
- Caesar Lestrange to pewien szlachcic, nie musisz go znać, jest brygadzistą. A od ostatniego pojedynku mnie nie lubi, bo prawie się na niego sfajdałem. Jako gęś, rzecz jasna.
Wspomnienie przestało już wywoływać na policzkach Herewarda rumieniec zażenowania, ale wciąż było powodem do wstydu. Ta cała sytuacja była tak kuriozalna i idiotyczna. Nie powinna się zdarzyć, nigdy.
Rzucił jej mordercze spojrzenie.
- Zaklęcie było bardzo dobrze rzucone - dodał na swoją obronę. - Ale tarcza Lestrange'a była jeszcze lepsza.
Kompromitacja, naprawdę. Oby nie widział tego żaden jego uczeń. Chwila. Czy Caesar ma dzieci? I czy te dzieci pójdą do Hogwartu? Merlinie, chroń mnie.
- Te ciasta są całkiem zjadliwe - mruknął przełykając ostatni kawałek kremowego cudu światowego cukiernictwa, - ale twoje są znacznie lepsze.
Uśmiechnął się czarująco i powstrzymał od sięgnięcia po następny kawałek. Po cichu liczył na to, że zostanie mu to kiedyś wynagrodzone wspaniałym wypiekiem Cynthii przeznaczonym tylko i wyłącznie dla niego.
- Czasy Hogwartu są jedyne w swoim rodzaju - potwierdził z lekkim rozbawieniem w oczach.
A potem się rozeszli, szkoła się skończyła, każde miało inne priorytety i pomysły na siebie. On wreszcie wyjechał, uciekał, szukał sposobu na siebie. A ona znalazła męża, dobrą pracę i pyszne wypieki. Zabawne jak te losy potrafią się potoczyć.
- Caesar Lestrange to pewien szlachcic, nie musisz go znać, jest brygadzistą. A od ostatniego pojedynku mnie nie lubi, bo prawie się na niego sfajdałem. Jako gęś, rzecz jasna.
Wspomnienie przestało już wywoływać na policzkach Herewarda rumieniec zażenowania, ale wciąż było powodem do wstydu. Ta cała sytuacja była tak kuriozalna i idiotyczna. Nie powinna się zdarzyć, nigdy.
Rzucił jej mordercze spojrzenie.
- Zaklęcie było bardzo dobrze rzucone - dodał na swoją obronę. - Ale tarcza Lestrange'a była jeszcze lepsza.
Kompromitacja, naprawdę. Oby nie widział tego żaden jego uczeń. Chwila. Czy Caesar ma dzieci? I czy te dzieci pójdą do Hogwartu? Merlinie, chroń mnie.
- Te ciasta są całkiem zjadliwe - mruknął przełykając ostatni kawałek kremowego cudu światowego cukiernictwa, - ale twoje są znacznie lepsze.
Uśmiechnął się czarująco i powstrzymał od sięgnięcia po następny kawałek. Po cichu liczył na to, że zostanie mu to kiedyś wynagrodzone wspaniałym wypiekiem Cynthii przeznaczonym tylko i wyłącznie dla niego.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Muszę to przyznać - i robię to bez zbędnego wstydu - że wirowanie z tobą w tańcu, płynięcie po parkiecie jest naprawdę niezwykle przyjemne. Twoje ramiona są miłym oddzieleniem od reszty świata. Wszystkich ploteczek i złośliwości wymienianych nad kawałkami ciasta. Jestem pewna, że kiedy skończy się zakładanie o to czy panna młoda okaże się godna białej sukienki, kilka niewybrednych komentarzy zostanie wypowiedzianych i w naszym kierunku. Bo i czemu miałyby nie? Świeżo zaręczona pana, tak radośnie pląsająca po parkiecie, to dopiero towarzyska nowinka. Za plecami będą pytać ile w naszych podrygach szczerej przyjemności płynącej z wzajemnego towarzystwa, a ile doskonałej gry?
Zabawne, że sama zadaje sobie odpowiedź na to pytanie.
Ważne jest chyba, tak myślę, by te wszystkie cegiełki które z czasem będą ściągane z muru otaczającego moją osobę, nie spadały na ten twój. Co prawda zasada zachowania energii mówi, że nic nie znika tak po prostu, więc ten ciężar który nosimy na swoich barkach nie zdematerializuje się w magiczny sposób. Zapewne żadne z nas nigdy nie będzie radosnym, beztroskim człowiekiem, z czystym sercem i czystym umysłem wchodzącym w nieznane. Bo i wszystko co dzieje się dookoła jest nam znane. Tobie zapewne nawet bardziej niż mnie, bo chociaż ciężar pierścionka nie jest mi obcy, to ślubne ołtarze znam tylko z podobnych ceremonii. Moje obawy pochodzą z zupełnie innych źródeł, innych zranień i skaleczeń, nabytych przez te ostatnie dwadzieścia trzy lata. Zawsze byłam bardziej - bardziej chłodna, ostrożna, zamknięta w sobie. Nie wiem czy to wina Ondyny czy nazwiska. Świadomość tego, że każda namiętność może mnie zabić czy, że niezależnie od własnych namiętności będę musiała dostosować się do woli rodziny. W każdej z najważniejszych decyzji. Moje życie nigdy nie było moje, nie w pełni - tak samo jak twoje nigdy nie było i nie będzie twoją własnością - i mogę pochwalić się, że zaakceptowałam to bardzo szybko i w pełni bezboleśnie. Co zapewne oszczędziło mi wielu nieprzyjemności i niepotrzebnych zawodów, jak tak modne romanse z mugolami czy ucieczki na krańce świata w celu ukrycia niechcianych dzieci. Nie zmienia to jednak faktu, że nawet tak szybkie zaakceptowanie swojego losu nie uchroniło mnie przed pewnymi poświęceniami. Tym największym - odgrodzeniem wszelkiej emocjonalności wysokim murem chłodu i dystansu. I kiedy raz jedyny dopuściłam kogoś bliżej, dopuściłam do siebie, okazało się, że właśnie tam zranienie boli najbardziej. Wcale się nie goi. Odkrywając to postanowiłam, że bezpieczniej jest zbudować wokół siebie dwa razy większą zaporę odgradzającą od innych ludzi. Angażować się tylko i wyłącznie do pewnego stopnia. Nigdy bardziej.
I to postanowienie całkowicie skreśliło szanse powodzenia moich poprzednich zaręczyn. Nie lubię przyznawać się do bycia człowiekiem, wolę być chłodną figurą, damą, porcelanową lalkę, górą lodową o analitycznym umyśle. Nie lubię się do tego przyznawać, ale czasem ponoszą mnie emocje. Takie jak strach. Nawet teraz się boję, przyznam ci szczerze. Tyle, że własna słabość mnie denerwuje. Na słabość ciała jeszcze niewiele mogę poradzić, nie pozostaje mi nic innego jak walka ze słabością duchową. Oraz nadzieja, że tym razem porażka nie będzie boleć aż tak bardzo. Bo jej nie doświadczymy.
Cieszę się, że mamy na to czas. Mnie samej nigdzie się nie śpieszy - ani do przymierzania sukienek, ani przyrzekania rzeczy, których obydwoje nie jesteśmy pewni. Nie oszukuje się, że uda nam się odwlec ceremonię do momentu w którym będziemy w sobie szaleńczo zakochani, ale przynajmniej do takiego w którym zabraknie argumentów na nie.
- Nie próbuję - mówię, sięgając twoją dłoń i trzymając ją chwilę dłużej, trochę bliżej, bo to ważne, żebyś zrozumiał - Nie próbuję i nigdy nie będę - bo nie jestem Marianną. Nie jestem. Nie urodziłam żadnego z twoich dzieci i niezależnie od tego jak bardzo przypadliśmy sobie do gustu, nigdy nie będę ich matką. To nie znaczy, że nie chcę nią być w ogóle. Bo chcę! Ale wiem też, że będę macochą. Co, mam wrażenie, jest znacznie trudniejsze od bycia po prostu mamą. Wymaga znacznie więcej delikatności. I subtelności. Stworzenia nowego miejsca w przyrodzie, nowej jakości. Która nie zastąpi starej, bo nie może. Nie wolno jej. Nie wolno mi.
Nie jestem Marianną i nigdy nie będę. Znam swoje miejsce. Znam też miejsce do którego chcę dotrzeć - do którego chcę żebyśmy dotarli razem.
Dlatego kiedy pytasz czy wrócę z wami, kiwam głową. Tak. Wrócę.
Z wami.
Możemy wyjść nawet teraz.
[3xzt]
Zabawne, że sama zadaje sobie odpowiedź na to pytanie.
Ważne jest chyba, tak myślę, by te wszystkie cegiełki które z czasem będą ściągane z muru otaczającego moją osobę, nie spadały na ten twój. Co prawda zasada zachowania energii mówi, że nic nie znika tak po prostu, więc ten ciężar który nosimy na swoich barkach nie zdematerializuje się w magiczny sposób. Zapewne żadne z nas nigdy nie będzie radosnym, beztroskim człowiekiem, z czystym sercem i czystym umysłem wchodzącym w nieznane. Bo i wszystko co dzieje się dookoła jest nam znane. Tobie zapewne nawet bardziej niż mnie, bo chociaż ciężar pierścionka nie jest mi obcy, to ślubne ołtarze znam tylko z podobnych ceremonii. Moje obawy pochodzą z zupełnie innych źródeł, innych zranień i skaleczeń, nabytych przez te ostatnie dwadzieścia trzy lata. Zawsze byłam bardziej - bardziej chłodna, ostrożna, zamknięta w sobie. Nie wiem czy to wina Ondyny czy nazwiska. Świadomość tego, że każda namiętność może mnie zabić czy, że niezależnie od własnych namiętności będę musiała dostosować się do woli rodziny. W każdej z najważniejszych decyzji. Moje życie nigdy nie było moje, nie w pełni - tak samo jak twoje nigdy nie było i nie będzie twoją własnością - i mogę pochwalić się, że zaakceptowałam to bardzo szybko i w pełni bezboleśnie. Co zapewne oszczędziło mi wielu nieprzyjemności i niepotrzebnych zawodów, jak tak modne romanse z mugolami czy ucieczki na krańce świata w celu ukrycia niechcianych dzieci. Nie zmienia to jednak faktu, że nawet tak szybkie zaakceptowanie swojego losu nie uchroniło mnie przed pewnymi poświęceniami. Tym największym - odgrodzeniem wszelkiej emocjonalności wysokim murem chłodu i dystansu. I kiedy raz jedyny dopuściłam kogoś bliżej, dopuściłam do siebie, okazało się, że właśnie tam zranienie boli najbardziej. Wcale się nie goi. Odkrywając to postanowiłam, że bezpieczniej jest zbudować wokół siebie dwa razy większą zaporę odgradzającą od innych ludzi. Angażować się tylko i wyłącznie do pewnego stopnia. Nigdy bardziej.
I to postanowienie całkowicie skreśliło szanse powodzenia moich poprzednich zaręczyn. Nie lubię przyznawać się do bycia człowiekiem, wolę być chłodną figurą, damą, porcelanową lalkę, górą lodową o analitycznym umyśle. Nie lubię się do tego przyznawać, ale czasem ponoszą mnie emocje. Takie jak strach. Nawet teraz się boję, przyznam ci szczerze. Tyle, że własna słabość mnie denerwuje. Na słabość ciała jeszcze niewiele mogę poradzić, nie pozostaje mi nic innego jak walka ze słabością duchową. Oraz nadzieja, że tym razem porażka nie będzie boleć aż tak bardzo. Bo jej nie doświadczymy.
Cieszę się, że mamy na to czas. Mnie samej nigdzie się nie śpieszy - ani do przymierzania sukienek, ani przyrzekania rzeczy, których obydwoje nie jesteśmy pewni. Nie oszukuje się, że uda nam się odwlec ceremonię do momentu w którym będziemy w sobie szaleńczo zakochani, ale przynajmniej do takiego w którym zabraknie argumentów na nie.
- Nie próbuję - mówię, sięgając twoją dłoń i trzymając ją chwilę dłużej, trochę bliżej, bo to ważne, żebyś zrozumiał - Nie próbuję i nigdy nie będę - bo nie jestem Marianną. Nie jestem. Nie urodziłam żadnego z twoich dzieci i niezależnie od tego jak bardzo przypadliśmy sobie do gustu, nigdy nie będę ich matką. To nie znaczy, że nie chcę nią być w ogóle. Bo chcę! Ale wiem też, że będę macochą. Co, mam wrażenie, jest znacznie trudniejsze od bycia po prostu mamą. Wymaga znacznie więcej delikatności. I subtelności. Stworzenia nowego miejsca w przyrodzie, nowej jakości. Która nie zastąpi starej, bo nie może. Nie wolno jej. Nie wolno mi.
Nie jestem Marianną i nigdy nie będę. Znam swoje miejsce. Znam też miejsce do którego chcę dotrzeć - do którego chcę żebyśmy dotarli razem.
Dlatego kiedy pytasz czy wrócę z wami, kiwam głową. Tak. Wrócę.
Z wami.
Możemy wyjść nawet teraz.
[3xzt]
Czasy Hogwartu faktycznie były jedyne w swoim rodzaju – przyznałam, kiwając głową rozmarzona. Wystarczyło wziąć pod lupę sam zapierający dech w piersiach gmach szkoły, nabrać śmiało powietrza i poczuć zapach zakurzonych książek w bibliotece, czy ten zroszonej trawy o poranku na boisku Quidditcha... Nadal pamiętałam ciepło bijące od kominka w pokoju wspólnym Ravenclaw, kiedy siedzieliśmy sobie z Herewardem i prowadziliśmy zajadłe i mniej zajadłe dyskusje na przeróżne tematy.
Czasy, które tak naprawdę nie musiały przeminąć. Nadal mogliśmy spotkać się na przykład u mnie i się pośmiać przy kawałku ciastka i filiżance gorącej herbaty. Czemu tego nie robiliśmy? Czemu jedynie wzdychaliśmy do przeszłości? Hereward wzdychał! Ja miałam okazję nawet ostatnio zagrać w meczu! Najwidoczniej powinnam zachęcić go do częstszego ruszania tyłka z Hogwartu.
– Hej! Czemu ja tego nie widziałam? To było na tych pojedynkach u Fawley’ów? – zapytałam nieco zdezorientowana.
Coś mi mówiło, że właśnie o te pojedynki chodziło, a ja przecież robiłam tam za pomoc medyczną! Najwidoczniej Bartius zwiał z dala ode mnie ze swą dolegliwością, bym się nie śmiała. A może panna Havisham go uzdrowiła, kiedy na moment się oddaliłam? Cóż, cokolwiek się tam wydarzyło, to straciłam najciekawszy moment pojedynków. Ja to miałam te szczęście! Zawsze mogłam spróbować go przemienić w gęś na kolejnych pojedynkach, do których już się zgłoszę.
– Dobrze się składa, wiesz? – zaczęłam, patrząc na zajadany przez niego smakołyk. Postanowiłam również tego spróbować, mimo że raczej nie wypadało mi się tak objadać. – Będziesz miał okazję wpaść do mnie z wizytą. Z kilkoma wizytami, bo nadal nie mam pojęcia, jaki smak jest twoim ulubionym – przyznałam, traktując to niczym wyzwanie. Cel zaistniał, więc teraz czas na badania, a do badań potrzebowałam obiektu... otóż tego, który w najbliższym roku zdecydowanie powiększy swój rozmiar, o ile nieczęsto ruszał się ze swej komnaty. Zresztą! Na dobre mu to wyjdzie, gdyż nadal pozostawał chudzinką.
Czasy, które tak naprawdę nie musiały przeminąć. Nadal mogliśmy spotkać się na przykład u mnie i się pośmiać przy kawałku ciastka i filiżance gorącej herbaty. Czemu tego nie robiliśmy? Czemu jedynie wzdychaliśmy do przeszłości? Hereward wzdychał! Ja miałam okazję nawet ostatnio zagrać w meczu! Najwidoczniej powinnam zachęcić go do częstszego ruszania tyłka z Hogwartu.
– Hej! Czemu ja tego nie widziałam? To było na tych pojedynkach u Fawley’ów? – zapytałam nieco zdezorientowana.
Coś mi mówiło, że właśnie o te pojedynki chodziło, a ja przecież robiłam tam za pomoc medyczną! Najwidoczniej Bartius zwiał z dala ode mnie ze swą dolegliwością, bym się nie śmiała. A może panna Havisham go uzdrowiła, kiedy na moment się oddaliłam? Cóż, cokolwiek się tam wydarzyło, to straciłam najciekawszy moment pojedynków. Ja to miałam te szczęście! Zawsze mogłam spróbować go przemienić w gęś na kolejnych pojedynkach, do których już się zgłoszę.
– Dobrze się składa, wiesz? – zaczęłam, patrząc na zajadany przez niego smakołyk. Postanowiłam również tego spróbować, mimo że raczej nie wypadało mi się tak objadać. – Będziesz miał okazję wpaść do mnie z wizytą. Z kilkoma wizytami, bo nadal nie mam pojęcia, jaki smak jest twoim ulubionym – przyznałam, traktując to niczym wyzwanie. Cel zaistniał, więc teraz czas na badania, a do badań potrzebowałam obiektu... otóż tego, który w najbliższym roku zdecydowanie powiększy swój rozmiar, o ile nieczęsto ruszał się ze swej komnaty. Zresztą! Na dobre mu to wyjdzie, gdyż nadal pozostawał chudzinką.
» Ratujmy Ziemię! «
To jedyna planeta, na której występuje czekolada.
Cynthia Vanity
Zawód : uzdrowicielka na oddziale wypadków przedmiotowych, cukierniczka, właścicielka Słodkiej Próżności
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Dziś rano cały świat kupiłeś,
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Hereward, nagle czujesz jak obraz zamazuje ci się przed oczami. Kręci ci się w głowie, a wszystko wokół traci ostrość. Jedyną rzeczą jaką widzisz jest czerwony ptak, który leci w twoją stronę. Siada ci na ramieniu i chociaż jest duży, nie czujesz jego ciężaru. Słyszysz piękny śpiew, chwilę zajmuje ci zrozumienie, że to właśnie feniks nuci ci coś do ucha. Nagle wszystko mija, wraca ostrość, a przytłumione dźwięki świata wracają do normalnego tonu. Nikt poza tobą nic nie zauważył. Czujesz dziwną blokadę, kiedy próbujesz powiedzieć, co właśnie ci się stało. Poza tym, może bezpieczniej milczeć, żeby nie zostać uznanym za wariata? O dziwnym zdarzeniu przypomina ci tylko pieśń feniksa, która ciągle krąży ci gdzieś po głowie:
A kiedy wreszcie pojawiasz się w domu na poduszce widzisz czerwone pióro, na którym, kiedy weźmiesz je do ręki, zajaśnieje napis 5 listopada, Przed wejściem do Le Revenant
/to jest interwencja pojedyncza, możecie kontynuować wątek
Pamiętaj słowa pieśni.
Płomienie oczyszczają.
Popiołem stoją grzeszni,
złotych nagradzają.
Czerwonym piórom ufaj,
podążaj za nimi,
tam odnajdziesz druha,
między odważnymi.
A kiedy wreszcie pojawiasz się w domu na poduszce widzisz czerwone pióro, na którym, kiedy weźmiesz je do ręki, zajaśnieje napis 5 listopada, Przed wejściem do Le Revenant
/to jest interwencja pojedyncza, możecie kontynuować wątek
To nie była jego wina, że się tak zachowywała; że utrzymywała stałą, chorobliwą wręcz czujność, wycofując się nerwowo gdy tylko ktoś emocjonalnie się do niej zbliżał, i że z podejrzliwością patrzyła na wszelkie oferty pomocy, nawet jeżeli kryły się za nimi jedynie najszczersze intencje. Po prostu świat, w którym od dłuższego czasu tkwiła – jej świat – działał dokładnie w ten sposób. W jej świecie chwila nieuwagi skutkowała nożem wbitym w plecy, a za każdą przysługę trzeba było prędzej czy później zapłacić. Bezinteresowność była więc jej obca, a rzeczy nieznanych i niezrozumiałych odruchowo się wystrzegała, bardziej skłonna do podrapania wyciągniętej w jej kierunku dłoni, niż skorzystania z tego, że tam była. Nie była z tego dumna, nie była z tego powodu szczęśliwa – ale nie potrafiła inaczej, bo większość prób zaufania komukolwiek (z nielicznymi wyjątkami, które tylko potwierdzały regułę) kończyła się co najmniej boleśnie. W ten czy inny sposób.
Być może jej życie byłoby łatwiejsze, gdyby całkowicie się odcięła, odpuszczając sobie wycieczki do przeszłości, które póki co sprawdzały się jedynie jako idealne narzędzie do rozdrapywania starych ran, ale to też specjalnie jej nie wychodziło, bo w gruncie rzeczy wciąż była tylko dziewczyną. Młodą, czasami naiwną i beznadziejnie goniącą strzępki marzeń, której zdarzało się postępować lekkomyślnie, o czym świadczyła chociażby sama jej obecność na szlacheckim weselu. Z mężczyzną, którego spotkała zaledwie dwa razy w życiu.
Znieruchomiała, gdy ręka Samuela powędrowała do jej talerzyka, wreszcie orientując się, co właściwie wyprawiała przez ostatnich kilka minut. Odłożyła widelczyk, przyglądając się przez chwilę zmasakrowanemu kawałkowi ciasta, chociaż tak naprawdę wcale go nie widziała, zajęta analizowaniem dzwoniących jej w uszach zdań, podstępnie zasiewających w umyśle spaloną dawno nadzieję. Nie chciała na nowo uwierzyć, że jej się uda, a jednocześnie niczego bardziej nie pragnęła; milczała przez dłuższą chwilę, bijąc się z własnymi myślami, ale ostatecznie nie zbliżając się ani o krok do rozwiązania wewnętrznego konfliktu.
Otworzyła usta dopiero, gdy wspomniał o odwołaniu, w pierwszym odruchu chcąc odrzucić tę możliwość kolejnym kontrargumentem, ale ostatecznie z tego rezygnując i kręcąc tylko lekko głową. Uśmiechnęła się, uśmiechem trochę słabym i wymuszonym, lecz w gruncie rzeczy szczerym. – Będę pamiętać – odpowiedziała w końcu, co prawda nie wierząc, że kiedykolwiek skorzysta z oferowanej pomocy, ale i tak odczuwając cichą wdzięczność.
Gdy przystał na jej propozycję, odetchnęła lekko, nie ukrywając nawet ulgi, bo od mieszanki szmeru głosów i muzyki zaczynało dudnić jej w głowie. Odsunęła ostrożnie krzesło, strzepnęła kilka okruszków z sukienki i podniosła się dosyć niezgrabnie, czekając, aż Samuel do niej dołączy i tylko przelotnie śledząc jego dłoń, wędrującą w kierunku kieszeni marynarki. – W takim razie chodźmy – powiedziała, rzucając ostatnie, pozbawione tęsknoty spojrzenie w kierunku długich stołów i parkietu. – Może dla równowagi teraz ty opowiesz mi coś o sobie – dodała przekornie, częściowo żartując, a częściowo mówiąc poważnie, bo naprawdę interesowała ją postać towarzyszącego jej mężczyzny. Nie miała jednak zamiaru naruszać jego prywatności w stopniu większym, niż ten, na jaki był gotów przystać, bo wyrzuty sumienia związane z ostatnią wizytą w jego mieszkaniu wciąż delikatnie ją dręczyły, przywołując zresztą za sobą nie tylko poczucie winy, ale też wspomnienia, za każdym razem wywołujące na jej twarzy ten sam, szkarłatny rumieniec zażenowania.
| chyba zt?
Być może jej życie byłoby łatwiejsze, gdyby całkowicie się odcięła, odpuszczając sobie wycieczki do przeszłości, które póki co sprawdzały się jedynie jako idealne narzędzie do rozdrapywania starych ran, ale to też specjalnie jej nie wychodziło, bo w gruncie rzeczy wciąż była tylko dziewczyną. Młodą, czasami naiwną i beznadziejnie goniącą strzępki marzeń, której zdarzało się postępować lekkomyślnie, o czym świadczyła chociażby sama jej obecność na szlacheckim weselu. Z mężczyzną, którego spotkała zaledwie dwa razy w życiu.
Znieruchomiała, gdy ręka Samuela powędrowała do jej talerzyka, wreszcie orientując się, co właściwie wyprawiała przez ostatnich kilka minut. Odłożyła widelczyk, przyglądając się przez chwilę zmasakrowanemu kawałkowi ciasta, chociaż tak naprawdę wcale go nie widziała, zajęta analizowaniem dzwoniących jej w uszach zdań, podstępnie zasiewających w umyśle spaloną dawno nadzieję. Nie chciała na nowo uwierzyć, że jej się uda, a jednocześnie niczego bardziej nie pragnęła; milczała przez dłuższą chwilę, bijąc się z własnymi myślami, ale ostatecznie nie zbliżając się ani o krok do rozwiązania wewnętrznego konfliktu.
Otworzyła usta dopiero, gdy wspomniał o odwołaniu, w pierwszym odruchu chcąc odrzucić tę możliwość kolejnym kontrargumentem, ale ostatecznie z tego rezygnując i kręcąc tylko lekko głową. Uśmiechnęła się, uśmiechem trochę słabym i wymuszonym, lecz w gruncie rzeczy szczerym. – Będę pamiętać – odpowiedziała w końcu, co prawda nie wierząc, że kiedykolwiek skorzysta z oferowanej pomocy, ale i tak odczuwając cichą wdzięczność.
Gdy przystał na jej propozycję, odetchnęła lekko, nie ukrywając nawet ulgi, bo od mieszanki szmeru głosów i muzyki zaczynało dudnić jej w głowie. Odsunęła ostrożnie krzesło, strzepnęła kilka okruszków z sukienki i podniosła się dosyć niezgrabnie, czekając, aż Samuel do niej dołączy i tylko przelotnie śledząc jego dłoń, wędrującą w kierunku kieszeni marynarki. – W takim razie chodźmy – powiedziała, rzucając ostatnie, pozbawione tęsknoty spojrzenie w kierunku długich stołów i parkietu. – Może dla równowagi teraz ty opowiesz mi coś o sobie – dodała przekornie, częściowo żartując, a częściowo mówiąc poważnie, bo naprawdę interesowała ją postać towarzyszącego jej mężczyzny. Nie miała jednak zamiaru naruszać jego prywatności w stopniu większym, niż ten, na jaki był gotów przystać, bo wyrzuty sumienia związane z ostatnią wizytą w jego mieszkaniu wciąż delikatnie ją dręczyły, przywołując zresztą za sobą nie tylko poczucie winy, ale też wspomnienia, za każdym razem wywołujące na jej twarzy ten sam, szkarłatny rumieniec zażenowania.
| chyba zt?
I pray you, do not fall in love with me,
for I am f a l s e r than vows made in wine.
for I am f a l s e r than vows made in wine.
Cressida Morgan
Zawód : złodziejka, nokturnowa handlarka, kot przybłęda, niedoszły auror
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
she walked with d a r k n e s s dripping off her shoulders;
i’ve seen ghosts brighter than her s o u l.
i’ve seen ghosts brighter than her s o u l.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zaletą pracy jako nauczyciel w Hogwarcie było to, że tak naprawdę nigdy nie skończył z tym wspaniałym okresem beztroski, jaką przeżywali wspólnie z Cynthią. Chociaż znalazł się po drugiej stronie barykady, ciągle zdarzało mu się chodzić po zamku i błoniach, ożywiając wspomnienia ukryte w murach. Czasem ciągle potrafił poczuć się jak uczeń, gdy nocą wychodził na skraj Zakazanego Lasu przypominając sobie, że jeszcze kilka lat temu otrzymałby za to szlaban. I czuł dokładnie ten sam niepokój i podekscytowanie, które towarzyszyło mu, gdy jako dzieciak jeszcze łamał regulamin. Może i był z reguły grzeczny, ale niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto przez siedem lat ani razu nie zrobił nic wbrew tylu zakazom. Chętnie wziąłby kiedyś na taki spacer Cynthię, był pewien, gdzieś po skórą wiedział, że tak się stanie, że jeśli tylko staną tam oboje, znowu będę mieć trzynaście lat. I znowu pognają na boisko Quidditcha, do biblioteki i do wieży Krukonów. I nie będą musieli się martwić tym, co czeka ich w przyszłości, znosić udręk, które towarzyszyły im, kiedy zostali dorośli. Ileż on by oddał, żeby móc się cofnąć w czasie. Uśmiechnął się i chciał coś odpowiedzieć, coś związanego z Hogwartem, ale nagle Cynthia rozmazała mu się przed oczami, a uszy wypełnił dziwny śpiew. Feniks. Zakon Feniksa. Po chwili przywidzenie ustąpiło, a Hereward zamrugał i potrząsnął głową mamrocząc jakieś tłumaczenia, że zakręciło mu się w głowę.
- Tak, u Colina Fawleya - potwierdził zakrywając swoje rozkojarzenie. - Dorze, że tego nie widziałaś, moja porażka byłaby jeszcze bardziej dotkliwa - uśmiechnął się w najbardziej rozbrajający sposób, w jaki potrafił i miał nadzieję, że nie wygląda przy tym komicznie. Marnym pocieszeniem było, że i tak gorzej niż jako gęś wyglądać się nie da. Cóż...
- Każdy upieczony przez ciebie - odpowiedział natychmiast, niemalże się nie zastanawiając. W jego oczach cały czas błyszczały ogniki rozbawienia. Brakowało mu w życiu podobnych rozmów, niezobowiązujących komplementów, żartów. Tak, powinni spotykać się częściej.
- Może wpadniesz kiedyś do Hogsmeade? Gwarantuję ci, że kremowe piwo smakuje dokładnie tak samo jak dziesięć lat temu.
Gdyby wiedział, co zdarzy się w przyszłości, że skończy w śmierdzącej celi właśnie przez wycieczkę do miasteczka, nigdy by tego nie zaproponował. Ale nie wiedział. I proponował.
- Tak, u Colina Fawleya - potwierdził zakrywając swoje rozkojarzenie. - Dorze, że tego nie widziałaś, moja porażka byłaby jeszcze bardziej dotkliwa - uśmiechnął się w najbardziej rozbrajający sposób, w jaki potrafił i miał nadzieję, że nie wygląda przy tym komicznie. Marnym pocieszeniem było, że i tak gorzej niż jako gęś wyglądać się nie da. Cóż...
- Każdy upieczony przez ciebie - odpowiedział natychmiast, niemalże się nie zastanawiając. W jego oczach cały czas błyszczały ogniki rozbawienia. Brakowało mu w życiu podobnych rozmów, niezobowiązujących komplementów, żartów. Tak, powinni spotykać się częściej.
- Może wpadniesz kiedyś do Hogsmeade? Gwarantuję ci, że kremowe piwo smakuje dokładnie tak samo jak dziesięć lat temu.
Gdyby wiedział, co zdarzy się w przyszłości, że skończy w śmierdzącej celi właśnie przez wycieczkę do miasteczka, nigdy by tego nie zaproponował. Ale nie wiedział. I proponował.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
– Oj, przestań już z tą dotkliwością, panie Honorze! I tak każdy wie, że jestem ta silniejsza w naszej relacji... – zaśmiałam się, by jeszcze bardziej rozdrażnić jego męską dumę. Najwidoczniej lubiłam igrać z ogniem, co w porównaniu z niesamowitą płomiennie rudą czuprynką Herewarda, za którą tęskniłam oczywiście bardziej niż za nim samym, powinno dawać mi nieco do myślenia, że niby Hereward był jak ten ogień, który gotów byłby może mnie pochłonąć żywcem, nie ograniczając się do ciast.
Mogłabym się tego obawiać, gdyby nie zaistniała sprawa nadrzędna.
– Lepiej mi powiedz, czy często ci się zdarzają takie zawirowania. Nie można lekceważyć takiego objawu, zwłaszcza, jeśli dotyczy to zdrowia... czarodzieja! Może powinnam cię przebadać? – zatroszczyłam się, przyglądając mu się z uwagą. Jeśli śmiał ukrywać przede mną jakąś poważną chorobę albo niedojadanie, z pewnością się tego dowiem, a wtedy dni jego beztroski zostaną policzone. Przeze mnie. Z dokładnością do sekundy.
– Każdy upieczony przeze mnie? – zapytałam, zastanawiając się nad składnikiem, którego nienawidził Hereward i, niestety, nic nie przychodziło mi w tej chwili do głowy. Po prostu próbował mnie, nie wiem, zmylić tymi wszelkimi komplementami albo sprowokować do zrobienia rozróby na ślubie Mojego Ślizgona. Jeszcze czego! Nie pozwolę sobie na to... Deimos by mi nie wybaczył. Niestety, a nie chciałam ponownie smakować jego wściekłości. Wtedy naprawdę mnie przeraził na ten ułamek sekundy... Poza tym chyba powinnam zachować jakieś pozory normalności... Nieistotne. Ważne, że nadal miałam do odkrycia ulubiony smak Bartiusa, który ten zaciekle ukrywał przede mną. Jak tak można?
– Hogsmeade? Ja zawsze chętnie! Dawno mnie tam nie było... I piwo kremowe to jakaś legenda dla mojego zmysłu smaku! – przyznałam znacznie bardziej ożywiona. Jak pomyślałam, że nie było mnie od tylu lat w tym magicznym miejscu, to... Przepaść niesamowita. Ponadto lubiłam przebywać w towarzystwie Herewarda, więc satysfakcjonowała mnie każda chwila z nim spędzona. Byliśmy przyjaciółmi, powinniśmy nimi pozostać już na zawsze. Marzyłam o tym, by nasz kontakt się nie urwał, byśmy byli tak samo blisko jak niegdyś.
Mogłabym się tego obawiać, gdyby nie zaistniała sprawa nadrzędna.
– Lepiej mi powiedz, czy często ci się zdarzają takie zawirowania. Nie można lekceważyć takiego objawu, zwłaszcza, jeśli dotyczy to zdrowia... czarodzieja! Może powinnam cię przebadać? – zatroszczyłam się, przyglądając mu się z uwagą. Jeśli śmiał ukrywać przede mną jakąś poważną chorobę albo niedojadanie, z pewnością się tego dowiem, a wtedy dni jego beztroski zostaną policzone. Przeze mnie. Z dokładnością do sekundy.
– Każdy upieczony przeze mnie? – zapytałam, zastanawiając się nad składnikiem, którego nienawidził Hereward i, niestety, nic nie przychodziło mi w tej chwili do głowy. Po prostu próbował mnie, nie wiem, zmylić tymi wszelkimi komplementami albo sprowokować do zrobienia rozróby na ślubie Mojego Ślizgona. Jeszcze czego! Nie pozwolę sobie na to... Deimos by mi nie wybaczył. Niestety, a nie chciałam ponownie smakować jego wściekłości. Wtedy naprawdę mnie przeraził na ten ułamek sekundy... Poza tym chyba powinnam zachować jakieś pozory normalności... Nieistotne. Ważne, że nadal miałam do odkrycia ulubiony smak Bartiusa, który ten zaciekle ukrywał przede mną. Jak tak można?
– Hogsmeade? Ja zawsze chętnie! Dawno mnie tam nie było... I piwo kremowe to jakaś legenda dla mojego zmysłu smaku! – przyznałam znacznie bardziej ożywiona. Jak pomyślałam, że nie było mnie od tylu lat w tym magicznym miejscu, to... Przepaść niesamowita. Ponadto lubiłam przebywać w towarzystwie Herewarda, więc satysfakcjonowała mnie każda chwila z nim spędzona. Byliśmy przyjaciółmi, powinniśmy nimi pozostać już na zawsze. Marzyłam o tym, by nasz kontakt się nie urwał, byśmy byli tak samo blisko jak niegdyś.
» Ratujmy Ziemię! «
To jedyna planeta, na której występuje czekolada.
Cynthia Vanity
Zawód : uzdrowicielka na oddziale wypadków przedmiotowych, cukierniczka, właścicielka Słodkiej Próżności
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Dziś rano cały świat kupiłeś,
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Namiot ślubny
Szybka odpowiedź