Namiot ślubny
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Namiot w ogrodzie
Namiot został przygotowany specjalnie na ślub Deimosa. Wszystkie dekoracje mają przypominać o więzi Malfoy-Carrow, która zostanie zaiwązana 13 września A.D. - mamy więc tutaj herby obu rodów i kolory. Króluje biała róża - symbol lordów Carrow.
Mruczałam pod nosem najróżniejsze przekleństwa chodząc tam i z powrotem po niewielkiej przestrzeni mojej kryjówki. Swoją drogą pięknie to o mnie świadczy, że gdy jestem zdenerwowana używam tak licznych słów, których nie powinnam nawet znać. Ale najważniejsze, że pomogło. Znów mogłam swobodnie oddychać a z moich policzków zniknął niezdrowy rumieniec. Teoretycznie ponownie mogłam wyjść do gości i udawać, że nic się nie dzieje. Tyle, że moje myśli wciąż krążyły wokół znienawidzonej postaci panny Yaxley, wokół moich potomków których przecież tak gorliwie się wyrzekłam. Czybym byłam zazdrosna o blond włosą czarownicę? Czyżbym nagle zmieniła zdanie i postanowiła jednak upiększyć ten świat kolejnymi białymi różami? Lepiej chyba nie odpowiadać na te pytania. To nie czas ani miejsce. Na zastanawianie się nad tym nadejdzie moment gdy będę sama otoczona przez ciszę nie zakłóconą czyimś oddechem. Chciałam upić kolejny łyk szampana by ostatecznie przypieczętować umowę z samą sobą. Zamiast tego wpatrywałam się w ulatujące bąbelki. Wiedziałam, że już za dużo dziś wypiłam. Nie mogłam utonąć w zapomnieniu. Nie jeśli wciąż chciałam by wszystko odbyło się bez większych problemów. Jeden dzień spokoju przed burzą przeszło mi przez myśl w trakcie zrezygnowanego westchnienia. Wyszłam ze swojej kryjówki wylewając zawartość kieliszka do jednego z wazonów. Kwiatom nic przecież się nie stanie. W przypływie jakiegoś dziwnego natchnienia chciałam wyjść do ogrodu i spokojnie przyjrzeć się kolorowym drzewo. Może pod drodze znalazłabym Sama albo Mavis i mogłabym z nimi poudawać, że przecież nic się nie dzieję. Albo przynajmniej powmuszać w nich kieliszki szampana, których sama nie będę mogła dziś wypić. Zamiast tego zostałam zaatakowana przez zgraję ludzi. Nie byłam pewna czy byli to moi krewni czy może jednak Deimosa. Zresztą nie miało najmniejszego znaczenia. Ja miałam tylko stać i dać się obserwować gdy oni będą wygłaszać tezy na temat mojego wyglądu, krwi, rodziny i przede wszystkim płodności. To chyba najbardziej mnie bolało. Tym razem nie byłam już zabawką przekazywaną z rąk do rąk stałam się jedynie maszynką do robienia dzieci. Jak uroczo kącik ust drgnął mi w lekko ironicznym uśmiechu. Nieświadomie zaczęłam bawić się obrączką mając chyba nadzieję, że w końcu się zsunie i z niknie gdzieś pomiędzy tuzinami stóp. Już nie mogę. Jęczałam w duchu gdy otaczające mnie twarze zaczęły się zmieniać. Obiecuje, że zaraz zacznę krzyczeć. . O dziwo na ratunek przyszedł Deimos. Obce twarze gdzieś przepadły i nagle cały świat przysłoniła mi jego postać. Z początku nie dotarło do mnie co powiedział. Na szczęście zajęło mi to kilka sekund. Podniosłam na niego wzrok uśmiechając się delikatnie. - Oczywiście - odpowiedziałam spokojnie. Zupełnie ignorowałam jego władczy ton oraz fakt, że przecież dwa kwadranse wcześniej odmówił mi. Ważne było tylko to, że zabierze mnie z tego tłumu starych srok jednocześnie odhaczając z listy nasz ostatni wspólny występ. Włożyłam swoją dłoń w jego pozwalając by zniknęła pod jego palcami. Bez problemów przeszliśmy na parkiet i o dziwo te wszystkie spojrzenia skierowane w moją stronę przestały mnie już tak bardzo martwić. Co to zmieni? Teraz już na złe i gorsze jestem lady Carrow . Gdy orkiestra zaczęła grać delikatnie dotknęłam ramienia Deimosa pozwalając by prowadził w tańcu. Szybko zdałam sobie sprawę jak bardzo jest mu to nie na rękę dla tego ułatwiam sprawę w miarę możliwości. Przecież nie mogłam pozwolić, żebyśmy się zbłaźnili. W końcu za jego honorem idzie również mój. Przynajmniej teoretycznie.
Kobieca dłoń starła wilgoć osiadłą na szklanej powłoce lustra, pod wpływem temperatury kąpieli w porcelanowej wannie. Krople wody spływały po gładkiej, nagiej skórze barwy kości słoniowej, swą wędrówkę kończąc na posadzce – panna Rowle stała przed wielkim lustrem zupełnie naga, przechylając głowę, jakby zaciekawiona własnym odbiciem. Z zadowoleniem, bez cienia krytycyzmu spoglądała na płaskość brzucha i delikatną krzywiznę bioder – linie ciała wprawiały ją w zadowolenie, które prysło, gdy zbliżyła twarz do szklanej powłoki i dostrzegła…
… maleńką, niewidoczną niemal linię w kąciku prawego oka. Zmarszczkę.
Dotychczas spokojna i nieruchoma niemal jak posąg kobieca sylwetka poruszyła się z nagłą energią, a zaciśnięta w pięść dłoń w mgnieniu oka poszybowała w stronę lustra – pękło, a kilka jego kawałków rozbiło się z charakterystyczny brzdękiem o posadzkę. Do nich dołączyła krew, nieśpiesznie sącząca się z niewielkiego skaleczenia.
Wzięła głęboki oddech, sięgnęła po różdżkę.
Kilka minut później po skaleczeniu i szklanych odłamkach nie było śladu. Panna Rowle oddała się swemu lekarstwu.
Naprawdę obsesyjnie kochała ten podszyty wiecznym strachem przed więdnięciem, oklapywanie, marszczeniem i wysychaniem rytuał dbania o ciało. Wcierała w siebie taką ilość balsamów, olejków i kremów, że powinna podwoić swą objętość. Było w tym coś z zapamiętania afrykańskich wiedźm. Trans pulsujący w żyłach, szał i mistyczny lęk obcowania z bóstwem. Chwila zjednoczenia jakby z grecką boginią piękności, Afrodytą – tyle, że Daphne była Afrodytą dla siebie samej.
Pamiętała te dziewczyny opętane szałem tańca z magicznych zdjęć. Poruszały się z takim samym nerwowym wdziękiem, przesadną gestykulacją, zupełnie jak Daphne, wklepująca serum w alabastrową skórę srebrnej piękności.
Kochała ten rytuał. Powtarzała go codziennie – było jej lekarstwem na lęk, na strach, że nie zdąży dokonać tego, co postanowiła.
Nie wiedziała tylko, czy to naprawdę dobrze, kiedy lekarstwo przemieniało się w nałóg.
Nie wypadało jej pojawić się samej.
Matka od tygodnia suszyła jej głowę, że winna odpowiedzieć na zaproszenie tegoż kawalera, a zaraz zmieniała zdanie i wskazywała list od innego – Daphne nie zwracała na jej bełkot najmniejszej uwagi. W jednym przyznawała jej rację – nie mogła pojawić się z byle kim, lecz nie zamierzała spędzić wieczoru z kimś, komu poderżnęłaby gardło nożem z meteorytu w komórce na miotły.
Posłała list Oliverowi Burke – mężczyźnie krwi szlachetnej, o umyśle bystrym na tyle, iż tolerowała jego obecność jeszcze za lat szkolnych, o zamiłowaniu do alchemii, by mogli odnaleźć wspólny temat… a jednocześnie nie na tyle w tejże dziedzinie zdolnym, by ją przyćmić. Podpis swój kreśliła z uśmiechem pełnym samozadowolenia.
Zjawiła się jak cień, niewiadomo skąd i kiedy. Pojawiła się u boku Olivera jak biała zjawa – choć tego dnia odziała się w czerń, mimo iż umiłowała sobie jasne barwy odziewku. Biel tego dnia należała wyłącznie do Megary. Panna Rowle zdecydowała się na kreację z wyciętymi plecami, z ciemnoszarego, połyskliwego materiału – suknia przylegała do jej nienagannej sylwetki tak bardzo, że zdawała się pełnić funkcję drugiej skóry. Srebrzyste włosy zaplecione miała w finezyjne sploty i jedynie kilka drobnych kosmyków okalały bladą twarz. By nie obnażać ramion o tak wczesnej porze, narzuciła na nie szal z czarnego jedwabiu – nie była przecież byle kim.
Obserwowała uroczystość jak wąż wylegujący się w słońcu. Nieruchoma, a żywa, gotowa w każdej chwili zaatakować, a jednocześnie…
… bardzo znużona.
… maleńką, niewidoczną niemal linię w kąciku prawego oka. Zmarszczkę.
Dotychczas spokojna i nieruchoma niemal jak posąg kobieca sylwetka poruszyła się z nagłą energią, a zaciśnięta w pięść dłoń w mgnieniu oka poszybowała w stronę lustra – pękło, a kilka jego kawałków rozbiło się z charakterystyczny brzdękiem o posadzkę. Do nich dołączyła krew, nieśpiesznie sącząca się z niewielkiego skaleczenia.
Wzięła głęboki oddech, sięgnęła po różdżkę.
Kilka minut później po skaleczeniu i szklanych odłamkach nie było śladu. Panna Rowle oddała się swemu lekarstwu.
Naprawdę obsesyjnie kochała ten podszyty wiecznym strachem przed więdnięciem, oklapywanie, marszczeniem i wysychaniem rytuał dbania o ciało. Wcierała w siebie taką ilość balsamów, olejków i kremów, że powinna podwoić swą objętość. Było w tym coś z zapamiętania afrykańskich wiedźm. Trans pulsujący w żyłach, szał i mistyczny lęk obcowania z bóstwem. Chwila zjednoczenia jakby z grecką boginią piękności, Afrodytą – tyle, że Daphne była Afrodytą dla siebie samej.
Pamiętała te dziewczyny opętane szałem tańca z magicznych zdjęć. Poruszały się z takim samym nerwowym wdziękiem, przesadną gestykulacją, zupełnie jak Daphne, wklepująca serum w alabastrową skórę srebrnej piękności.
Kochała ten rytuał. Powtarzała go codziennie – było jej lekarstwem na lęk, na strach, że nie zdąży dokonać tego, co postanowiła.
Nie wiedziała tylko, czy to naprawdę dobrze, kiedy lekarstwo przemieniało się w nałóg.
~*~
Zjawiła się w porze idealnej – niemal spóźniona, a jednak minutę przed. Może nawet czterdzieści sekund. Nie śmiała się spóźnić, nie śmiałaby zakłócić podobnej uroczystości, dnia, który w pełni należał do jej kuzynki. Zjawić się zarówno pragnęła, jak i chciała – z Megarą łączyły ją więzi krwi poprzez matkę Daphne, darzyła kuzynkę także niejakim cieniem sympatii, co zdarzało się rzadko.Nie wypadało jej pojawić się samej.
Matka od tygodnia suszyła jej głowę, że winna odpowiedzieć na zaproszenie tegoż kawalera, a zaraz zmieniała zdanie i wskazywała list od innego – Daphne nie zwracała na jej bełkot najmniejszej uwagi. W jednym przyznawała jej rację – nie mogła pojawić się z byle kim, lecz nie zamierzała spędzić wieczoru z kimś, komu poderżnęłaby gardło nożem z meteorytu w komórce na miotły.
Posłała list Oliverowi Burke – mężczyźnie krwi szlachetnej, o umyśle bystrym na tyle, iż tolerowała jego obecność jeszcze za lat szkolnych, o zamiłowaniu do alchemii, by mogli odnaleźć wspólny temat… a jednocześnie nie na tyle w tejże dziedzinie zdolnym, by ją przyćmić. Podpis swój kreśliła z uśmiechem pełnym samozadowolenia.
Zjawiła się jak cień, niewiadomo skąd i kiedy. Pojawiła się u boku Olivera jak biała zjawa – choć tego dnia odziała się w czerń, mimo iż umiłowała sobie jasne barwy odziewku. Biel tego dnia należała wyłącznie do Megary. Panna Rowle zdecydowała się na kreację z wyciętymi plecami, z ciemnoszarego, połyskliwego materiału – suknia przylegała do jej nienagannej sylwetki tak bardzo, że zdawała się pełnić funkcję drugiej skóry. Srebrzyste włosy zaplecione miała w finezyjne sploty i jedynie kilka drobnych kosmyków okalały bladą twarz. By nie obnażać ramion o tak wczesnej porze, narzuciła na nie szal z czarnego jedwabiu – nie była przecież byle kim.
Obserwowała uroczystość jak wąż wylegujący się w słońcu. Nieruchoma, a żywa, gotowa w każdej chwili zaatakować, a jednocześnie…
… bardzo znużona.
here in the forest, dark and deep,
I offer you eternal sleep
I offer you eternal sleep
Daphne Rowle
Zawód : Niewymowna, alchemiczka i trucicielka
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
jeśli przeżyje choć jeden wilk,
owce nigdy nie będą bezpieczne
owce nigdy nie będą bezpieczne
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
|miałam przypływ śpiącej paplaniny weny ; )
Mimo całej tej otaczającej me serduszko niezbyt ciekawej aury, uśmiechałam się i cieszyłam chwilą z Herewardem. Bardziej starałam skupić się właśnie na nim i na tym, co u niego słychać, niż na fakcie, że przebywaliśmy na ślubie Deimosa, a jedzone przeze mnie ciasto było ciastem wystawionym na przyjęciu weselnym. Szkoda tylko, że nie zaczął opowiadać mi zapierających dech w piersiach opowieści z podróży, które odbył, oraz ciekawych i zabawnych anegdotek z zajęć lekcyjnych. Mógłby nie być taki tajemniczy po tych latach milczenia... Czyżby zapomniał, że ciekawska była ze mnie bestyjka? Rządna tego, co nie miała okazji poznać? I wyciągająca to z innych za wszelką cenę?
Uśmiechnęłam się już z satysfakcją, kiedy usłyszałam wzmiankę o ciągłej miłości do słodyczy, gdyż mogłam w niedalekiej przyszłości skusić go swoimi wypiekami do rozwinięcia języka... I zaraz też śmiałam się już bardziej beztrosko, słysząc słowa o nim i o Weasley’ach. Jak zwykle wspominał o swojej niezwykłej płomiennorudej czuprynie.
– Wiesz, że właśnie skazałeś siebie na męczący maraton wykładów na temat mojej pracy? – zapytałam jakoś pozytywnie nastawiona do schodzącej na temat mojej osoby rozmowy, biorąc do ust kawałeczek ciasta z kremem śmietankowym. Miało w sobie coś dziwnego, co niekoniecznie mi smakowało, więc na sekundkę zmarszczyłam brwi w zniesmaczeniu. A może zastanowieniu?
– Ktoś śmiał mi zarzucić... W sumie to nie tylko jeden ktoś, bo odnotowałam więcej takich przypadków... To więc śmiał mi zarzucić, że niby jestem pracoholiczką i jedynie o własnej pracy potrafię trajkotać jak opętana! Wyobrażasz to sobie? – zapytałam, choć zaraz zaczęłam kontynuować swój wywód. Najwyraźniej Hereward zastosował dobrą taktykę, by stłumić moje napady ciekawstwa. – Moim zdaniem nie mam problemu z tym, co robię, bo, nie wiem, czy ci wiadomo, pracuję już kilka dobrych lat jako uzdrowicielka w Świętym Mungu... A uzdrowicieli w dzisiejszych czasach jest mało, jeśli brać pod uwagę częste przepełnienia na salach... To nic złego, że robię często na dwie zmiany i to siedem dni w tygodniu. Po prostu chcę, by było dobrze, z czym niestety wielu ludzi się nie zgadza. Wyobrażasz sobie, że moi przełożeni ostatnio coś mamroczą na moje tematy, bo proponowałam im zmianę klimatu w salach, które, tak na marginesie, są niesamowicie zrujnowane po wojnie. Popękane ściany, sterty gruzu, trzeszczące łóżka... I jeszcze te kolory ścian! – Westchnęłam, niedowierzająco kręcąc głową. - Wiele bym tam zmieniła, gdybym tylko mogła.
– Ponadto bardzo pokochały mnie dzieciaki, bo przynoszę im co jakiś czas ciasto własnej roboty. Musisz spróbować mojego ciasta czekoladowego! Choć może lepiej wpierw szarlotki? Deimos uważa, że robię najlepszą szarlotkę na świecie – pragnęłam zauważyć, czym również zauważyłam, gdzie się znajduję. Rozejrzałam się wokół i zagryzłam wargę. Mój szybki obrót głową nie pozwolił mi na namierzenie jakiejkolwiek znajomej twarzy. – Niestety nie dopuszczono mnie do kuchni w przypadku tego przyjęcia, gdyż nie jestem nikim znanym i wybitnym, a chciałam tylko pomóc. Mógłbyś nawet dziś spróbować mojego kunsztu, Herewardzie, bo ten naprawdę poprawił się od czasów Hogwartu. Wtedy piekłam rzadko, a teraz... Teraz to prawie codziennie coś wypiekam! Cud, że nie mam potrojonego rozmiaru, choć i tak, musisz przyznać, że dobrze wyglądam, prawda? – Kiwnęłam na niego głową, rzucając zaraz swój wzrok na moment na jedną z moich lepszych sukienek, w której wyglądałam i tak o wiele gorzej niż zebrane tu osobistości. I chyba kompletnie wybiłam się z rytmu mody... Choć może ją wyprzedzałam w tym przypadku? Z pewnością za rok ujrzę właśnie tak ubrane panny na jakimś balu... Może już na balu sylwestrowym?
– Postanowiłam nawet ostatnio ruszyć się z domu i wzięłam udział w meczu Quidditcha. Tylko, niestety, obrałam sobie nie to stanowisko, co powinnam. Nie sprawdziłam się jako szukający... Ale jestem pewna, że gdybym została pałkarzem, to moja drużyna by wygrała. Szukającym jestem marnym, choć niewiele mi brakowało do złapania tego znicza... Raz czy dwa – dodałam, a właściwie się przechwalałam... Troszkę jak w Hogwarcie.
Właściwie mogłam opowiadać i opowiadać, bo robiłam za uzdrowiciela na różnych wydarzeniach, albo tez wpadałam jako ratownik Magicznego Pogotowia... Choć pewnie ktoś powinien rzucić w moim kierunku czar milczenia, bo mogłabym wygadać jeszcze jakieś skrywane głęboko tajemnice?
Mimo całej tej otaczającej me serduszko niezbyt ciekawej aury, uśmiechałam się i cieszyłam chwilą z Herewardem. Bardziej starałam skupić się właśnie na nim i na tym, co u niego słychać, niż na fakcie, że przebywaliśmy na ślubie Deimosa, a jedzone przeze mnie ciasto było ciastem wystawionym na przyjęciu weselnym. Szkoda tylko, że nie zaczął opowiadać mi zapierających dech w piersiach opowieści z podróży, które odbył, oraz ciekawych i zabawnych anegdotek z zajęć lekcyjnych. Mógłby nie być taki tajemniczy po tych latach milczenia... Czyżby zapomniał, że ciekawska była ze mnie bestyjka? Rządna tego, co nie miała okazji poznać? I wyciągająca to z innych za wszelką cenę?
Uśmiechnęłam się już z satysfakcją, kiedy usłyszałam wzmiankę o ciągłej miłości do słodyczy, gdyż mogłam w niedalekiej przyszłości skusić go swoimi wypiekami do rozwinięcia języka... I zaraz też śmiałam się już bardziej beztrosko, słysząc słowa o nim i o Weasley’ach. Jak zwykle wspominał o swojej niezwykłej płomiennorudej czuprynie.
– Wiesz, że właśnie skazałeś siebie na męczący maraton wykładów na temat mojej pracy? – zapytałam jakoś pozytywnie nastawiona do schodzącej na temat mojej osoby rozmowy, biorąc do ust kawałeczek ciasta z kremem śmietankowym. Miało w sobie coś dziwnego, co niekoniecznie mi smakowało, więc na sekundkę zmarszczyłam brwi w zniesmaczeniu. A może zastanowieniu?
– Ktoś śmiał mi zarzucić... W sumie to nie tylko jeden ktoś, bo odnotowałam więcej takich przypadków... To więc śmiał mi zarzucić, że niby jestem pracoholiczką i jedynie o własnej pracy potrafię trajkotać jak opętana! Wyobrażasz to sobie? – zapytałam, choć zaraz zaczęłam kontynuować swój wywód. Najwyraźniej Hereward zastosował dobrą taktykę, by stłumić moje napady ciekawstwa. – Moim zdaniem nie mam problemu z tym, co robię, bo, nie wiem, czy ci wiadomo, pracuję już kilka dobrych lat jako uzdrowicielka w Świętym Mungu... A uzdrowicieli w dzisiejszych czasach jest mało, jeśli brać pod uwagę częste przepełnienia na salach... To nic złego, że robię często na dwie zmiany i to siedem dni w tygodniu. Po prostu chcę, by było dobrze, z czym niestety wielu ludzi się nie zgadza. Wyobrażasz sobie, że moi przełożeni ostatnio coś mamroczą na moje tematy, bo proponowałam im zmianę klimatu w salach, które, tak na marginesie, są niesamowicie zrujnowane po wojnie. Popękane ściany, sterty gruzu, trzeszczące łóżka... I jeszcze te kolory ścian! – Westchnęłam, niedowierzająco kręcąc głową. - Wiele bym tam zmieniła, gdybym tylko mogła.
– Ponadto bardzo pokochały mnie dzieciaki, bo przynoszę im co jakiś czas ciasto własnej roboty. Musisz spróbować mojego ciasta czekoladowego! Choć może lepiej wpierw szarlotki? Deimos uważa, że robię najlepszą szarlotkę na świecie – pragnęłam zauważyć, czym również zauważyłam, gdzie się znajduję. Rozejrzałam się wokół i zagryzłam wargę. Mój szybki obrót głową nie pozwolił mi na namierzenie jakiejkolwiek znajomej twarzy. – Niestety nie dopuszczono mnie do kuchni w przypadku tego przyjęcia, gdyż nie jestem nikim znanym i wybitnym, a chciałam tylko pomóc. Mógłbyś nawet dziś spróbować mojego kunsztu, Herewardzie, bo ten naprawdę poprawił się od czasów Hogwartu. Wtedy piekłam rzadko, a teraz... Teraz to prawie codziennie coś wypiekam! Cud, że nie mam potrojonego rozmiaru, choć i tak, musisz przyznać, że dobrze wyglądam, prawda? – Kiwnęłam na niego głową, rzucając zaraz swój wzrok na moment na jedną z moich lepszych sukienek, w której wyglądałam i tak o wiele gorzej niż zebrane tu osobistości. I chyba kompletnie wybiłam się z rytmu mody... Choć może ją wyprzedzałam w tym przypadku? Z pewnością za rok ujrzę właśnie tak ubrane panny na jakimś balu... Może już na balu sylwestrowym?
– Postanowiłam nawet ostatnio ruszyć się z domu i wzięłam udział w meczu Quidditcha. Tylko, niestety, obrałam sobie nie to stanowisko, co powinnam. Nie sprawdziłam się jako szukający... Ale jestem pewna, że gdybym została pałkarzem, to moja drużyna by wygrała. Szukającym jestem marnym, choć niewiele mi brakowało do złapania tego znicza... Raz czy dwa – dodałam, a właściwie się przechwalałam... Troszkę jak w Hogwarcie.
Właściwie mogłam opowiadać i opowiadać, bo robiłam za uzdrowiciela na różnych wydarzeniach, albo tez wpadałam jako ratownik Magicznego Pogotowia... Choć pewnie ktoś powinien rzucić w moim kierunku czar milczenia, bo mogłabym wygadać jeszcze jakieś skrywane głęboko tajemnice?
» Ratujmy Ziemię! «
To jedyna planeta, na której występuje czekolada.
Cynthia Vanity
Zawód : uzdrowicielka na oddziale wypadków przedmiotowych, cukierniczka, właścicielka Słodkiej Próżności
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Dziś rano cały świat kupiłeś,
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Towarzystwo pary młodych Nottów i zabarwiane humorem grzecznościowe zwroty towarzyskie, które w towarzystwie innej arystokracji odbijałyby mu się czkawką, sprawiły w tym momencie, że oczekiwanie na rozpoczęcie ceremonii stało się cokolwiek bardziej znośne. No, nareszcie. Pojawienie się zbyt młodego – jak na jego gust – dziewczątka w białej sukni, sprawiło, że wszelkie rozmowy raptownie ucichły. Ceremonia zwieńczająca przymierze pomiędzy oboma rodami została dopięta na ostatni guzik. Przebiegowi całego przedsięwzięcia nie można było niczego zarzucić. No, może jeden maleńki szczególik w całej tej sztuce teatralnej był zupełnie nie na miejscu. Twarze państwa młodych. Oboje wyglądali jak gdyby mieli się za chwile wykończyć. Na zakładach, które pierwsze odejdzie z tego świata na zawał, można by zbić niemałą fortunkę. Niestety w namiocie zgromadzili się przedstawiciele szlachty zbyt nadmuchanej, by uciekać się do takich rozrywek lub też zbyt prawej, by takową rozrywkę pochwalać. Stężenie Weasleyów na metr kwadratowy wywoływało w Burke’u podobną reakcję co kot, kładący się pod krzesłem siedzącego przy stole alergika. Zadziwiające było jednak to, że to na męskich przedstawicieli tego rodu reagował w tenże sposób. Samantha była jedynym Weasleyem, którego tolerował. Dlatego jej widok w towarzystwie Barry’ego przyprawił go o zawrót głowy. Dwa małe robale. Pająk powinien dołożyć im potrójnie roboty, by nie zapomniały gdzie ich miejsce. Wesołe rozważania o codzienności, które przez przypadek odwróciły uwagę Anthony’ego od ceremonii zostały przerwane przez mocny uścisk dłoni spoczywającej na jego ramieniu. Zerknął kątem oka na Astorię, która jako siostra panny młodej zrozumiale przeżywała owe wydarzenie wspólnie z nią. Dlatego też nie zatrzymywał jej, kiedy po wszystkim oddaliła się, by ruszyć na spotkanie młodszej siostrze. Beatrice i Nicholas pogrążyli się w rozmowie, a on – jak przystało na rasowego przedstawiciela rodu Burke – nie wtrącał się w ich cztery oczy. Czasem jednak pierwiastek Blacków, który dziedziczył z pochodzeniem matki brał górę nad surową naturą ojców. Wielka szkoda, że nigdy nie spróbował przyswoić sobie legilimencji. Być może dowiedziałby się o bzdurnej uwadze Barry’ego, któremu chyba wydawało się, że został zatrudniony na biało i w ogóle przysługiwały mu jakiekolwiek dni wolne. Musiałby prędko skontaktować się z Borginem, by wyjaśnić kilka bardzo istotnych kwestii, które widocznie zostały przeoczone. Trzymał się na uboczu, czekając aż tłum wokół Deimosa nieco się przerzedzi. Chociaż był to właściwie pretekst, by uniknąć jakichkolwiek rozmów pełnych sztucznych konwenansów. Jak na jego gust, mógłby się stąd już zabrać i wykorzystać ten czas o wiele bardziej praktycznie. Trwał jednak przy posągu wielkiego koniska, który wcześniej nie przykuł jego uwagi. To właśnie zza niego nadeszły dziwne dźwięki, które ułamek sekundy później poskutkowały delikatnym, ale jednocześnie dosyć stanowczym szarpnięciem jego odzienia. Kiedy na plecach poczuł szturchnięcie palca (a może różdżki?) jego dłonie uniosły się do góry niczym złapanemu w zasadzkę zbiegowi. W jego spojrzeniu pojawił się figlarny błysk, gdy kątem oka dostrzegł, kto stoi za tą zasadzką. Obrzucił przyjaciela krótkim spojrzeniem typu Seksowny spodzień, Carrow. Faktycznie, przypominał przerośniętego i nieco za bardzo zarośniętego kameleona. Nie chciał jednak myśleć, że on sam mógł uchodzić przy tym za muchę, która dała złapać się na jego lepki język. – Sakiewkę trzymam w lewej skarpecie. Tylko zawiąż mi buta jak będziesz ją zabierać. Jeszcze się potknę w tańcu i narobię większego ambarasu niż całe to przedsięwzięcie. – Mrugnął porozumiewawczo, witając się z Carrowem. – Dobrze Cię widzieć. - Dodał, uświadamiając sobie w zdumieniu, że do tej pory trafiał wyłącznie na tych przedstawicieli szlachty, z którymi miał ochotę rozmawiać. - Wypadałoby porozmawiać z panem młodym i powinszować. Widziałeś gdzieś Deimosa? - Spytał, rozglądając się za młodą parą. Zlokalizował ich tańczących na parkiecie, wolał więc poczekać aż muzyka dobiegnie końca. Kiedy to nastąpi, spodziewał się, że Adrien pójdzie razem z nim. Spojrzał wymownie na przyjaciela, dając mu to do zrozumienia samym spojrzeniem.
Ostatnio zmieniony przez Anthony Burke dnia 27.12.15 23:31, w całości zmieniany 1 raz
Anthony Burke
Zawód : Łamacz klątw
Wiek : 33
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Jak mogę im odmówić,
skoro boskość chcą mi wmówić?
Nie zawiodę ich,
Bo stać mnie na ten gest
skoro boskość chcą mi wmówić?
Nie zawiodę ich,
Bo stać mnie na ten gest
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Towarzystwo ukochanego Tristana momentalnie poprawiło nieco wisielczy humor Laidan, przesuwając ją ze skali irytacji (na głupi mariaż cudownej Malfoyówny, na idiotyczne pytania zaaferowanej rodziny, na podwijający się materiał sukni) na skalę niemalże matczynej czułości. Obserwowała przecież dziedzica Rosierów od chwili narodzin - dzielnie wspierała Cedrinę podczas ciąży i trudów połogu - poprzez nastoletnie zmiany aż do dorosłości. Miała przed sobą produkt skończony, wychowany, wyrośnięty i reprezentujący swój ród z godną pozazdroszczenia klasą. Niewielu młodych arystokratów mogło poszczycić się tak nienaganną opinią oraz manierami, doprowadzającymi starsze matrony do płaczu wzruszenia, młodsze panienki do zauroczonych rumieńców a samą Laidan do pewnego ukojenia. Wyjątkowo nie tego spijanego z kieliszka, który ciągle trzymała, już jednak nie upatrując w nim ostatecznego ratunku dla męczącego, weselnego popołudnia. Światełkiem w tunelu beznadziejnych pogawędek stał się Tristan: bardziej ucieszyłaby się wyłącznie z kontaktu z Samaelem. Zaprzestała rozglądania się za synem, postanawiając poświęcić całą uwagę uroczemu Rosierowi, przekazującemu same dobre wieści.
Zaśmiała się cicho z opowieści o jasnowłosej Narcyzie, po czym upiła kolejny łyk czerwonego wina, mile łaskoczącego podniebienie słodkim posmakiem. – Blondynki są najpiękniejsze – zgodziła się z nim bardzo nieskromnie, chociaż w jej tonie nad megalomanią przeważało czułe rozbawienie. – A te urodzone w ciemnowłosych rodach przynoszą szczęście - dodała teatralnym szeptem, uśmiechając się szeroko. Sama była tego doskonałym przykładem, przełamując wiekową tradycję Averych, których córki od zawsze szczyciły się ciemnymi puklami i oczami w kolorze gorzkiej czekolady. Wyrazista, intensywna, barokowa wręcz uroda ustąpiła jednak w magicznym pokoleniu Laidan. Wyjątkowo drobnej, o włosach koloru złota i jasnogranatowych oczach; słabsze geny wygrały nierówną walkę, podkreślając tylko wyjątkowość Lai, jednocześnie wzmacniając narcystyczną arogancję. Trzymaną jednak na subtelnej wodzy, ładnie przyprószając szaloną megalomanię dobrym wychowaniem, czyniąc z lady Avery po prostu pewną siebie kobietę. Nie potrzebującą do wsparcia męskiego ramienia a jedynie kieliszka dobrego wina, jakie właśnie dopijała, nie mogąc pozbyć się z uśmiechu dziwnej tkliwości. – Niemowlęta są takie cudowne. Cedrina musi być przeszczęśliwa. Piękna, zdrowa wnuczka to prawdziwy skarb – westchnęła naprawdę szczerze, czując dziwną tęsknotę za trzymaniem w ramionach małego zawiniątka. Ile lat minęło, odkąd ona mogła wąchać cudowny zapach dziecięcych główek i śpiewać ulubione kołysanki? Podniosła atmosfera zaślubin zdecydowanie sprzyjała dziwnej nostalgii. Czas płynął coraz szybciej. Trzydzieści lat temu to ona w białej sukni uśmiechała się do zgromadzonej rodziny, stawiając pierwsze kroki w tańcu ze swoim mężem. Tańcu na krawędzi kłamstw, niedopowiedzeń i manipulacji, jaki z gracją ciągle praktykowali. Patrząc na Megarę, zastanawiała się, jakie młodej Malfoyównie (nie przyzwyczaiła się jeszcze do myślenia o niej w kategoriach lady Carrow) zostały przeznaczone przykrości; ile miała wycierpieć z ręki swojego męża, a później niewdzięcznych dzieci. Cóż, może zasłużyła na ciężki los? Wiedziała o jej więzi z bliźniętami i niepokornym charakterku, dlatego też nie roniła łez nad przyszłością panny młodej, mogąc tylko uśmiechać się na widok tańczącej po raz pierwszy pary. – Powinnam pewnie spytać, kiedy ty uszczęśliwisz matkę ślubem oraz potomstwem, ale dajmy spokój tym męczącym tematom - powiedziała beztrosko po chwili ciszy, kiedy to śledziła wzrokiem Deimosa i Megarę, finalnie ponownie przenosząc spojrzenie na przystojną twarz Tristana. Łamacza niewieścich serc, było to więcej niż oczywiste przy takiej prezencji i nazwisku. Przez sekundę naprawdę myślała nad poruszeniem frywolnego tematu miłosnych podbojów (zadziałało wino czy absolutna swoboda kontaktu z przyszywanym synem), ale jednak go nie podjęła, kładąc tylko pieszczotliwie dłoń na jego ramieniu. – Lepiej opowiedz mi o smokach – zagadnęła, szczerze zainteresowana. Z brudnych zawodów, wymagających fizycznej pracy i podejmowania zbędnego ryzyka, szanowała wyłącznie te związane z tymi fascynującymi zwierzętami. Głupiutki Quidditch nie umywał się do łowienia niesamowitych istot; o wiele bardziej wolałaby widzieć Sorena w bezpośrednim kontakcie z rogogonem niż z miotłą. Było to zajęcie godniejsze szlachcica…i dużo bardziej niebezpieczne. Wizja spopielonego syna zalśniła w głowie Laidan, wywołując na jej twarzy najurokliwszy z uśmiechów, który nieco skryła odwracając się, by odłożyć na stolik pusty kieliszek po winie.
Zaśmiała się cicho z opowieści o jasnowłosej Narcyzie, po czym upiła kolejny łyk czerwonego wina, mile łaskoczącego podniebienie słodkim posmakiem. – Blondynki są najpiękniejsze – zgodziła się z nim bardzo nieskromnie, chociaż w jej tonie nad megalomanią przeważało czułe rozbawienie. – A te urodzone w ciemnowłosych rodach przynoszą szczęście - dodała teatralnym szeptem, uśmiechając się szeroko. Sama była tego doskonałym przykładem, przełamując wiekową tradycję Averych, których córki od zawsze szczyciły się ciemnymi puklami i oczami w kolorze gorzkiej czekolady. Wyrazista, intensywna, barokowa wręcz uroda ustąpiła jednak w magicznym pokoleniu Laidan. Wyjątkowo drobnej, o włosach koloru złota i jasnogranatowych oczach; słabsze geny wygrały nierówną walkę, podkreślając tylko wyjątkowość Lai, jednocześnie wzmacniając narcystyczną arogancję. Trzymaną jednak na subtelnej wodzy, ładnie przyprószając szaloną megalomanię dobrym wychowaniem, czyniąc z lady Avery po prostu pewną siebie kobietę. Nie potrzebującą do wsparcia męskiego ramienia a jedynie kieliszka dobrego wina, jakie właśnie dopijała, nie mogąc pozbyć się z uśmiechu dziwnej tkliwości. – Niemowlęta są takie cudowne. Cedrina musi być przeszczęśliwa. Piękna, zdrowa wnuczka to prawdziwy skarb – westchnęła naprawdę szczerze, czując dziwną tęsknotę za trzymaniem w ramionach małego zawiniątka. Ile lat minęło, odkąd ona mogła wąchać cudowny zapach dziecięcych główek i śpiewać ulubione kołysanki? Podniosła atmosfera zaślubin zdecydowanie sprzyjała dziwnej nostalgii. Czas płynął coraz szybciej. Trzydzieści lat temu to ona w białej sukni uśmiechała się do zgromadzonej rodziny, stawiając pierwsze kroki w tańcu ze swoim mężem. Tańcu na krawędzi kłamstw, niedopowiedzeń i manipulacji, jaki z gracją ciągle praktykowali. Patrząc na Megarę, zastanawiała się, jakie młodej Malfoyównie (nie przyzwyczaiła się jeszcze do myślenia o niej w kategoriach lady Carrow) zostały przeznaczone przykrości; ile miała wycierpieć z ręki swojego męża, a później niewdzięcznych dzieci. Cóż, może zasłużyła na ciężki los? Wiedziała o jej więzi z bliźniętami i niepokornym charakterku, dlatego też nie roniła łez nad przyszłością panny młodej, mogąc tylko uśmiechać się na widok tańczącej po raz pierwszy pary. – Powinnam pewnie spytać, kiedy ty uszczęśliwisz matkę ślubem oraz potomstwem, ale dajmy spokój tym męczącym tematom - powiedziała beztrosko po chwili ciszy, kiedy to śledziła wzrokiem Deimosa i Megarę, finalnie ponownie przenosząc spojrzenie na przystojną twarz Tristana. Łamacza niewieścich serc, było to więcej niż oczywiste przy takiej prezencji i nazwisku. Przez sekundę naprawdę myślała nad poruszeniem frywolnego tematu miłosnych podbojów (zadziałało wino czy absolutna swoboda kontaktu z przyszywanym synem), ale jednak go nie podjęła, kładąc tylko pieszczotliwie dłoń na jego ramieniu. – Lepiej opowiedz mi o smokach – zagadnęła, szczerze zainteresowana. Z brudnych zawodów, wymagających fizycznej pracy i podejmowania zbędnego ryzyka, szanowała wyłącznie te związane z tymi fascynującymi zwierzętami. Głupiutki Quidditch nie umywał się do łowienia niesamowitych istot; o wiele bardziej wolałaby widzieć Sorena w bezpośrednim kontakcie z rogogonem niż z miotłą. Było to zajęcie godniejsze szlachcica…i dużo bardziej niebezpieczne. Wizja spopielonego syna zalśniła w głowie Laidan, wywołując na jej twarzy najurokliwszy z uśmiechów, który nieco skryła odwracając się, by odłożyć na stolik pusty kieliszek po winie.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Znaleźliśmy się więc w tym momencie dla mnie najsroższym. Bo kiedy ona bała się momentu wejścia i skupionych spojrzeń dwustu, ja obawiałem się tańca. Pomylenia kroków, albo wyjścia z rytmu. Nie byłem najlepszym tancerzem, bo chociaż sprawnością pewnie biłem na głowę niejednego, to kiedy przychodziło do tańca.. Mam spojrzenie przed sobą i staram się nie deptać stóp Megary. Jak nie od dziś wiadomo starać się, a rzeczywiście nie robić to dwie różne rzeczy.
Początek był nawet nietrudny, ale i tak najmocniej lubiłem momenty, kiedy ona wykonuje zawiłe figury, a ja muszę tylko pilnować, żeby nie spadła na posadzkę. To w gruncie rzeczy nawet sprawia mi przyjemność, bo czuję się panem losu. Wciąż muszę się na nowo nim czuć, gdyż w innym wypadku już dawno popadłbym w kompleksy, że nim nie jestem. Dlatego wybacz po raz kolejny znów sobie to udowadniam.
Jesteśmy w połowie, mój wzrok poza nami, sterczy wbity ponad głowami, gdzieś obok nich. Boję się widzieć tłumionych uśmiechów tysiąca. Jesteśmy na środku i taniec znów spowalnia, mógłbym już teraz skończyć? Ojciec pokręciłby głową, ale nie śmiem mu nawet zadać pytania. Na chwilę odrywam się od liczenia rytmu, na chwilę i na tyle, by powiedzieć to co mi na wątrobie siedzi.
- Odeszłaś, kiedy Rosalie podeszła złożyć nam życzenia - to jednak nie był wyrzut, a zaczynek do rozmowy - Widziałaś z kim przyszła? Dziesięć metrów pola i nazywa się szlachcicem. Dobrze, że nie widziałaś jak ją obściskiwał. I to na oczach wszystkich, prostak - tu nagle ton mój kończy być silny, bo znów nieumiejętnie stawiając stopę zdeptałem bucik Megary. Przypominam sobie tym samym, że ona ma i uszy i mózg, no, może jak na kobietę przystało: pół mózgu - w każdym razie jest w stanie dobrze może zapamiętać te słowa. Więc, niech pamięta, że Fawley ze swoimi włościami zmieściłby mi się do przedpokoju. Nieco moja złość topnieje, bo z każdym kolejnym tanecznym (w jej przypadku, bo w moim to mało tanecznym) krokiem, skupiam się mocniej na rytmie, na tym, by trzymać ramę, by się nie p o m y l i ć. - Nie zabieraj mnie więcej na parkiet. Nie obrazisz się, jeżeli zostawię cię kuzynom? Wolałbym nie tańczyć ponad to co mi przykazane - będąc niemal miłym, już znów wiruję i chyba robię to w złą stronę, ale nieważne, bo w tej chwili na parkiet zaczynają wchodzić kolejne pary. Mój koszmar się skończy, muszę dotrwać tylko do ostatniej nuty, ukłonić się mej żonie i mogę znikać, znikać, znikać.
Co jeżeli ona wybrała dla nas całą składankę utworów, które chce przetańczyć? Największa tortura.
Początek był nawet nietrudny, ale i tak najmocniej lubiłem momenty, kiedy ona wykonuje zawiłe figury, a ja muszę tylko pilnować, żeby nie spadła na posadzkę. To w gruncie rzeczy nawet sprawia mi przyjemność, bo czuję się panem losu. Wciąż muszę się na nowo nim czuć, gdyż w innym wypadku już dawno popadłbym w kompleksy, że nim nie jestem. Dlatego wybacz po raz kolejny znów sobie to udowadniam.
Jesteśmy w połowie, mój wzrok poza nami, sterczy wbity ponad głowami, gdzieś obok nich. Boję się widzieć tłumionych uśmiechów tysiąca. Jesteśmy na środku i taniec znów spowalnia, mógłbym już teraz skończyć? Ojciec pokręciłby głową, ale nie śmiem mu nawet zadać pytania. Na chwilę odrywam się od liczenia rytmu, na chwilę i na tyle, by powiedzieć to co mi na wątrobie siedzi.
- Odeszłaś, kiedy Rosalie podeszła złożyć nam życzenia - to jednak nie był wyrzut, a zaczynek do rozmowy - Widziałaś z kim przyszła? Dziesięć metrów pola i nazywa się szlachcicem. Dobrze, że nie widziałaś jak ją obściskiwał. I to na oczach wszystkich, prostak - tu nagle ton mój kończy być silny, bo znów nieumiejętnie stawiając stopę zdeptałem bucik Megary. Przypominam sobie tym samym, że ona ma i uszy i mózg, no, może jak na kobietę przystało: pół mózgu - w każdym razie jest w stanie dobrze może zapamiętać te słowa. Więc, niech pamięta, że Fawley ze swoimi włościami zmieściłby mi się do przedpokoju. Nieco moja złość topnieje, bo z każdym kolejnym tanecznym (w jej przypadku, bo w moim to mało tanecznym) krokiem, skupiam się mocniej na rytmie, na tym, by trzymać ramę, by się nie p o m y l i ć. - Nie zabieraj mnie więcej na parkiet. Nie obrazisz się, jeżeli zostawię cię kuzynom? Wolałbym nie tańczyć ponad to co mi przykazane - będąc niemal miłym, już znów wiruję i chyba robię to w złą stronę, ale nieważne, bo w tej chwili na parkiet zaczynają wchodzić kolejne pary. Mój koszmar się skończy, muszę dotrwać tylko do ostatniej nuty, ukłonić się mej żonie i mogę znikać, znikać, znikać.
Co jeżeli ona wybrała dla nas całą składankę utworów, które chce przetańczyć? Największa tortura.
Czy to jest takie dziwne, że mój uśmiech nie wydawał się ani trochę wymuszony a ruchy nie były sztywne czy skrępowane? Może to kwestia praktyki, przystosowanie się do sytuacji albo tych nielicznych bąbelków krążących obecnie po moich żyłach? Tak, to zdecydowanie była wina/zasługa bąbelków. Wszystko na razie wyglądało dość dobrze. Znikąd nie dochodziły ciche śmiechy czy pogardliwie spojrzenia. Jeszcze tylko kilka chwil i wszystko się skończy. Żadnych kolejnych tańców, żadnych tortur dla niego ani żadnych tortur dla moich stóp. To ostatnie spokojnie można było przecierpieć. Skoro wszystko idzie tak dobrze to dla czego znów się nie uśmiechnąć?
Wszystko zepsuł dźwięk jej imienia. Już przygotowywałam się na atak z jego strony ale on nie nastąpił. Żadnych wyrzutów czy przygany…co się dzieję? Może niepotrzebnie się martwiłam? Aż nie byłam wstanie powstrzymać kącik ust przed lekkim drganiem. Ton następnych słów już trochę mniej mi się podoba. Ale zamiast zajmować się tym dziwnym objawem zazdrości zastanawiałam się nad tym czy przy Yaxleyównie rzeczywiście był jeszcze ktoś. Wówczas byłam tak zdenerwowana, że zupełnie tego nie zarejestrowałam. Odtworzyłam w pamięci wszystko raz jeszcze i rzeczywiście. Na Merlina ja znałam tego człowieka! Co prawda nie byłam wstanie dopasować nazwiska do twarzy co będzie trzeba jak najszybciej nadrobić. W końcu musiałam wiedzieć kogo mój mąż uważa za gorszego od siebie. Pod warunkiem, że do tej grupy nie zaliczają się wszyscy… - Tak to jest gdy łapię się pierwszego lepszego by tylko się nie zbłaźnić. Wygląda na to, że nie wyjdzie jej to na dobre. - naprawdę chciałam by zabrzmiało to spokojnie i chłodno…ale chcieć i móc. Cóż przecież miałam pełne prawo nie tolerować panny Yaxley. Nie chodziło nawet o przeszłość jej i Deimosa. Nasze rody od wieków toczyły ze sobą spory i nic nie wróżyło szybkiego pojednania. Więc nikogo nie powinno dziwić gdy ze wszystkich sił będę unikała jej towarzystwa choćby miało to trwać zaledwie kilka minut. Uznajmy, że cała jej rodzina jest niegodna uwagi potomkini Malfoyów i zakończmy na tym sprawę.
Lekko zaskoczona tak miłym tonem z początku odpowiedziałam jedynie uśmiechem. Wszystko w porządku nie przejmuj się mną - odpowiedziałam przyjaźnie. Nie wiem tylko czy zdołasz się ukryć przed wszystkimi ciotkami - ten trochę spoufały ton samą mnie zaskoczył ale mówi się trudno. Ostatnia wspólna figura i koniec. Muzyka na chwilę ucichła pozwalając nowym parom zająć pozycję przed rozpoczęciem kolejnego utworu. Od tej chwili parkiet miał być pełen wirujących ciał. Wszyscy mieli być szczęśliwi zatapiając się w dźwiękach muzyki. Gdy tylko nasze dłonie się rozdzieliły dygnęłam na pożegnanie przez chwilę wpatrując się jak znika wśród gości. Tym razem to on uciekał zdążyłam jeszcze pomyśleć za nim ktoś inny ujął moją dłoń. Taneczny maraton czas zacząć. Zupełnie zapomniałam, że kolejnym elementem tradycji było zatańczenie ze wszystkimi ważnymi gośćmi. Tylko błagam nie obędzie się bez obłapiających mnie wujków i brutalnych ataków na moje stopy.
Wszystko zepsuł dźwięk jej imienia. Już przygotowywałam się na atak z jego strony ale on nie nastąpił. Żadnych wyrzutów czy przygany…co się dzieję? Może niepotrzebnie się martwiłam? Aż nie byłam wstanie powstrzymać kącik ust przed lekkim drganiem. Ton następnych słów już trochę mniej mi się podoba. Ale zamiast zajmować się tym dziwnym objawem zazdrości zastanawiałam się nad tym czy przy Yaxleyównie rzeczywiście był jeszcze ktoś. Wówczas byłam tak zdenerwowana, że zupełnie tego nie zarejestrowałam. Odtworzyłam w pamięci wszystko raz jeszcze i rzeczywiście. Na Merlina ja znałam tego człowieka! Co prawda nie byłam wstanie dopasować nazwiska do twarzy co będzie trzeba jak najszybciej nadrobić. W końcu musiałam wiedzieć kogo mój mąż uważa za gorszego od siebie. Pod warunkiem, że do tej grupy nie zaliczają się wszyscy… - Tak to jest gdy łapię się pierwszego lepszego by tylko się nie zbłaźnić. Wygląda na to, że nie wyjdzie jej to na dobre. - naprawdę chciałam by zabrzmiało to spokojnie i chłodno…ale chcieć i móc. Cóż przecież miałam pełne prawo nie tolerować panny Yaxley. Nie chodziło nawet o przeszłość jej i Deimosa. Nasze rody od wieków toczyły ze sobą spory i nic nie wróżyło szybkiego pojednania. Więc nikogo nie powinno dziwić gdy ze wszystkich sił będę unikała jej towarzystwa choćby miało to trwać zaledwie kilka minut. Uznajmy, że cała jej rodzina jest niegodna uwagi potomkini Malfoyów i zakończmy na tym sprawę.
Lekko zaskoczona tak miłym tonem z początku odpowiedziałam jedynie uśmiechem. Wszystko w porządku nie przejmuj się mną - odpowiedziałam przyjaźnie. Nie wiem tylko czy zdołasz się ukryć przed wszystkimi ciotkami - ten trochę spoufały ton samą mnie zaskoczył ale mówi się trudno. Ostatnia wspólna figura i koniec. Muzyka na chwilę ucichła pozwalając nowym parom zająć pozycję przed rozpoczęciem kolejnego utworu. Od tej chwili parkiet miał być pełen wirujących ciał. Wszyscy mieli być szczęśliwi zatapiając się w dźwiękach muzyki. Gdy tylko nasze dłonie się rozdzieliły dygnęłam na pożegnanie przez chwilę wpatrując się jak znika wśród gości. Tym razem to on uciekał zdążyłam jeszcze pomyśleć za nim ktoś inny ujął moją dłoń. Taneczny maraton czas zacząć. Zupełnie zapomniałam, że kolejnym elementem tradycji było zatańczenie ze wszystkimi ważnymi gośćmi. Tylko błagam nie obędzie się bez obłapiających mnie wujków i brutalnych ataków na moje stopy.
Czyli nie wiedział - ta myśl mignęła jej, gdy dostrzegła malującą się troskę? na twarzy Williama. Skoro Inara widziała się z Raven ostatnio w lipcu, a jej ojciec wciąż nie wiedział o niej za wiele, to jaki mieli kontakt? Pamiętała z rozmowy, że córka Willa mieszkała teraz u Colina, ale jakie relacje ich łączyły? Raven wydawała się mocno zawstydzona na samo wspomnienie jej pracodawcy, ale przez fakt, że zawsze była niezwykle skryta, trudniej było wyłapać więcej.
- Mam nadzieję, że znajdzie jeszcze czas dla dawnej znajomej - uśmiechnęła się ciepło na wspomnienie spotkania, choć smutna nuta zatańczyła gdzieś na granicy słyszalności. Troska zniknęła, gdy przeszli na temat jej ojca. Musiała przyznać, ze William potrafił zjednywać sobie ludzi, przynajmniej...przy swobodnej rozmowie. W końcu Adrien uważał go za przyjaciela, a każdy..kryje tajemnice, nawet ona sama. Wyczuwała jednak pewną gwałtowną stanowczość w gestach, nie pozwalającą na łatwe sprzeciwienie. Czy taki był ów szlachcic?
- Stawiam jednak, że kiedy już dostarczy wszystko co trzeba, zajmująco opowie historię, jaka mu przeszkodziła w terminowości - szczerze zaśmiała się, bowiem doskonale pamiętała, jakimi historiami raczył jej ojciec. Inara nie oparła się pokusie spróbowania tortu, a patrząc na swego towarzysza, nie potrzebowała się przejmować naganą, za pochłanianie większego kawałka, jaki otrzymała. Zatrzymała się w półgeście, gdy złapała taksujące spojrzenie mężczyzny, zastanawiając się, co też chodzi po głowie panu Baudelaire. Wesele. Miała nadzieje, że nie było to związane z tym drażliwym tematem. Przełknęła tkwiący w ustach kawałek ciasta, zanim odezwała się w odpowiedzi na pytanie.
- Ojciec pracuje, jak zwykle ubarwiając swoje zajęcie pokaźną ilością humoru - uważnie składała słowa, nadając im lekki ton. Nie wiedziała co miała mówić, czym się chwalić? Sprzedali mnie? - a ja poświęcam się alchemicznej działalności, choć moja rodzina przewiduje dla mnie inną przyszłość - potwierdziła w końcu plotki, które mogły dotrzeć i do niego - jestem narzeczoną pana Notta - dokończyła zwięźle, choć na ustach zapełgał drobny uśmiech przez (nie całkiem świadome) niedookreślenie o którego panicza chodziło - a pan jak się miewa? - dodała jeszcze uprzejmie, nieco zbaczając z tematu, który raził ją samą świadomością istnienia.
- Mam nadzieję, że znajdzie jeszcze czas dla dawnej znajomej - uśmiechnęła się ciepło na wspomnienie spotkania, choć smutna nuta zatańczyła gdzieś na granicy słyszalności. Troska zniknęła, gdy przeszli na temat jej ojca. Musiała przyznać, ze William potrafił zjednywać sobie ludzi, przynajmniej...przy swobodnej rozmowie. W końcu Adrien uważał go za przyjaciela, a każdy..kryje tajemnice, nawet ona sama. Wyczuwała jednak pewną gwałtowną stanowczość w gestach, nie pozwalającą na łatwe sprzeciwienie. Czy taki był ów szlachcic?
- Stawiam jednak, że kiedy już dostarczy wszystko co trzeba, zajmująco opowie historię, jaka mu przeszkodziła w terminowości - szczerze zaśmiała się, bowiem doskonale pamiętała, jakimi historiami raczył jej ojciec. Inara nie oparła się pokusie spróbowania tortu, a patrząc na swego towarzysza, nie potrzebowała się przejmować naganą, za pochłanianie większego kawałka, jaki otrzymała. Zatrzymała się w półgeście, gdy złapała taksujące spojrzenie mężczyzny, zastanawiając się, co też chodzi po głowie panu Baudelaire. Wesele. Miała nadzieje, że nie było to związane z tym drażliwym tematem. Przełknęła tkwiący w ustach kawałek ciasta, zanim odezwała się w odpowiedzi na pytanie.
- Ojciec pracuje, jak zwykle ubarwiając swoje zajęcie pokaźną ilością humoru - uważnie składała słowa, nadając im lekki ton. Nie wiedziała co miała mówić, czym się chwalić? Sprzedali mnie? - a ja poświęcam się alchemicznej działalności, choć moja rodzina przewiduje dla mnie inną przyszłość - potwierdziła w końcu plotki, które mogły dotrzeć i do niego - jestem narzeczoną pana Notta - dokończyła zwięźle, choć na ustach zapełgał drobny uśmiech przez (nie całkiem świadome) niedookreślenie o którego panicza chodziło - a pan jak się miewa? - dodała jeszcze uprzejmie, nieco zbaczając z tematu, który raził ją samą świadomością istnienia.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Astoria, jako siostra starała się wypaść nienagannie. Nie tylko teraz kiedy będąc rodziną panny młodej powinna błyszczeć w towarzystwie jak prawdziwy brylant. Przez cały czas starała się trwać przy Megarze z lepszym lub gorszym skutkiem. Teraz też tak było, dopóki teraz już lady Carrow nie odłączyła sie do niej, wędrując w stronę swojego męża. Sama Astoria rozstała się ze swoją drogą kuzynką, Allison udając się, no właśnie gdzie? Zapewne kiedy zlokalizowała miejsce, gdzie powinien znajdować się jej narzeczony spostrzegła jedynie Nottów, do których podchodzić nie miała zamiaru. Wszak nie powinna przeszkadzać w konwersacji. Zatem korzystając z tej chwili "wolności" udała się do stołu, gdzie zapewne przyłapała ją jakaś kochana cioteczka z Francji, dla której udręką było prowadzenie rozmów z tą częścią szlachty, która władała wyłącznie językiem angielskim. Zatem Astoria uraczyła ją krótką, aczkolwiek miłą pogawędką w jej rodzimym języku. Zapewne starała się też pilnować tego co dzieje się na sali, bo nie byłaby sobą, gdyby tego chociaż w maleńkim stopniu nie kontrolowała. To chyba już jakaś mania. W każdym razie, sytuacja podczas której Megara uciekła swemu małżonkowi z powodu pojawienia się panny Yaxley umknęła brunetce, co chyba wyszło wszystkim na dobre, bo co jak co, ale Astoria miała charakter Malfoya, a ród Yaxley mógł działać na nią tak samo jak wszechobecne białe róże. Co chwilę jednak kobieta rozglądała się po salo w poszukiwaniu szanownego pana Burke'a. Jak oczarowana oglądała pierwszy taniec swojej młodszej siostry powtarzając w głowie kroki, które miała po kolei wykonać, chociaż zapewne nie były jakieś skomplikowane, a raczej tradycyjne, jak wszystko w brytyjskiej szlachcie. Po zakończeniu tego tańca Astoria powędrowała w stronę swego narzeczonego, ktorego udało jej się znaleźć w tłumie gości. Stał z kimś, ale kto jak kto, Astoria nie miała zamiaru uciekać z powodu towarzystwa. Z należytą sobie gracją i płynnością w ruchach, których pewnie nie powstydziła się żadna kobieta, które wila miała od urodzenia, a których ona musiała się nauczyć. W każdym razie podeszła do dwóch mężczyzn, naturalnie dygnęła tak jak przystało na prawdziwą damę.
-Lord Carrow, jeżeli dobrze pamiętam?-zwróciła się w stronę zacnego jegomościa z blond brodą, chociaż samo nazwisko Carrow z trudem przeszło jej przez gardło. Zapewne kojarzyła Adriena z licznych bankietów, na których bywała.
-Wybacz zwłokę, obowiązki rodzinne.-odparła, zwracając się już teraz do Anthony'ego. Pewnie gdyby nie obecność Adriena, przy którym nie czuła się już tak swobodnie darowałaby sobie aż tak oficjalne słownictwo. A przecież już tak zaszalała na samym początku w towarzystwie Tony'ego.
Pewnie powinna się zainteresować tym, czy aby na pewno im na pewno im nie przeszkodziła, ale chyba kiedy jeden z rozmawiających to twój narzeczony masz pełne prawo do niego podejść, prawda?
-Lord Carrow, jeżeli dobrze pamiętam?-zwróciła się w stronę zacnego jegomościa z blond brodą, chociaż samo nazwisko Carrow z trudem przeszło jej przez gardło. Zapewne kojarzyła Adriena z licznych bankietów, na których bywała.
-Wybacz zwłokę, obowiązki rodzinne.-odparła, zwracając się już teraz do Anthony'ego. Pewnie gdyby nie obecność Adriena, przy którym nie czuła się już tak swobodnie darowałaby sobie aż tak oficjalne słownictwo. A przecież już tak zaszalała na samym początku w towarzystwie Tony'ego.
Pewnie powinna się zainteresować tym, czy aby na pewno im na pewno im nie przeszkodziła, ale chyba kiedy jeden z rozmawiających to twój narzeczony masz pełne prawo do niego podejść, prawda?
Astoria D. Nott
Zawód : Dama
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
„Hidden feeling of power is sometimes infinitely more delicious
than overt power.”
than overt power.”
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Miała już dość. Ludzie, zabawa, uśmiechy, chichoty, miłości, przyjaźnie, szczęścia ogólnie wszystko, co potrafi przyprawić osobę nie uznającą żadnej z tych rzeczy o mdłości. Jednak nie była na tyle wytrzymała. Wszytko to przytłaczało jej aspołeczną duszę. W dodatku widziała tu tylu znajomych, jakich Sam wolałaby nigdy nimi nie robić - jeden znajomy mniej = jeden problem mniej. Dwie rodziny, Rycerze, byli przyjaciele z czasów szkolnych, pracodawca... Ten ostatni to najmniej jej przeszkadzał - wolałaby nawet pracować niżeli stać w tym ślubnym namiocie i marudzić w głębi duszy. Jej niezadowolenie wypłynęło na wierzch, nie można było tego uniknąć. Widać je było w oczach, które nadal obserwowałyby Skamandera, gdyby nie wtrącenie Barry'ego stojącego obok Sam.
- Hm? - spojrzała na towarzysza i, kiedy zrozumiała o co zapytał, wstrząsnęła przecząco głową - Nie, nie. Na razie... To znaczy - chodźmy usiąść - zaproponowała, szukając już z miejsca, w którym stali, wolnych krzeseł - To wesele mnie przytłacza. Dawno nie widziałam czegoś tak przesiąkniętego fałszem, że nie trzeba nawet starać się go wyciskać... Samo ścieka. Ci ludzie są tego przykładem. Ciekawe którzy tak naprawdę życzą parze młodej szczęścia. Zresztą... Ciekawe czy para młoda sama sobie go życzy. Nie, jednak nie chcę wiedzieć.
Można by nazwać to, co potem zrobiła, przepełnionym niechęcią warknięciem, zwłaszcza, kiedy wiedziało się o jej... księżycowej przypadłości. Weasley w końcu znalazła wolne siedzenia, najbliższe ich położeniu i przysiadła na jednym z nich. Wyglądała jak ktoś, kto wytańczył na weselu już parę godzin bez przerwy, a przecież była tam zaledwie godzinę, może więcej. W dodatku w ogóle się nie przemęczała.
Ujrzała Burke'a. Jeden z niewielu ludzi, których naprawdę lubiła. Niestety - w towarzystwie. Nieważne kto to był, Sam nie chciała go poznać.
- Hm? - spojrzała na towarzysza i, kiedy zrozumiała o co zapytał, wstrząsnęła przecząco głową - Nie, nie. Na razie... To znaczy - chodźmy usiąść - zaproponowała, szukając już z miejsca, w którym stali, wolnych krzeseł - To wesele mnie przytłacza. Dawno nie widziałam czegoś tak przesiąkniętego fałszem, że nie trzeba nawet starać się go wyciskać... Samo ścieka. Ci ludzie są tego przykładem. Ciekawe którzy tak naprawdę życzą parze młodej szczęścia. Zresztą... Ciekawe czy para młoda sama sobie go życzy. Nie, jednak nie chcę wiedzieć.
Można by nazwać to, co potem zrobiła, przepełnionym niechęcią warknięciem, zwłaszcza, kiedy wiedziało się o jej... księżycowej przypadłości. Weasley w końcu znalazła wolne siedzenia, najbliższe ich położeniu i przysiadła na jednym z nich. Wyglądała jak ktoś, kto wytańczył na weselu już parę godzin bez przerwy, a przecież była tam zaledwie godzinę, może więcej. W dodatku w ogóle się nie przemęczała.
Ujrzała Burke'a. Jeden z niewielu ludzi, których naprawdę lubiła. Niestety - w towarzystwie. Nieważne kto to był, Sam nie chciała go poznać.
Z przyklejonym uśmiechem przyglądam się oddalającej się Megarze, która dzielnie - lub tylko na pozór - stawia czoła dalszym obowiązkom panny młodej. Wspólne krojenie tortu, pierwszy taniec i chmara innych nieprzyjemności, zanim będzie nadejdzie finał... wśród sypialnych aksamitów. Wzdrygam się lekko na samą myśl o kuzynce na łasce Carrowa, lecz teraz już za późno na jakikolwiek ratunek. Odwzajemniam jeszcze tylko uśmiechy Astorii, wymieniam kilka grzecznościowych zdań, głównie o pracę starszej kuzynki, zanim wymawiam się obowiązkami wobec swojego narzeczonego, które de facto posiadam. Na weselu należy się bawić i cieszyć, czyż nie? Jednak tym razem coś się zmienia, obracanie się na parkiecie w innych ramionach niż bliźniaczych, ojca lub Sylvaina, wydaje mi się kolejnym murem, który muszę pokonać. Jednak nie chce markotnieć, więc bez zbędnego użalenia się nad własnym losem, oddalam się w poszukiwaniu swojego partnera z nadzieją, że czegoś w tej Francji go nauczyli. Choćby podstawowych kroków tanecznych. Jedno jest pewne, po tym średnio przyjemnym obowiązku, do którego wraz z obrączką ślubną będę musiała przywyknąć, mam zamiar przyćmić swoje myśli kilkoma kieliszkami alkoholu. Kto wie, może napotkam tam kogoś, kogo dla odmiany chcę zobaczyć.
I sit alone in this winter clarity which clouds my mind
alone in the wind and the rain you left me
it's getting dark darling, too dark to see
alone in the wind and the rain you left me
it's getting dark darling, too dark to see
Allison Avery
Zawód : Alchemik u Borgina&Burkesa, badacz
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
imagine that the world is made out of love. now imagine that it isn’t.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W zasadzie, Samuel przyzwyczaił się do faktu, że nieodłącznie towarzyszyły mu kobiety. Może była w tym zwykła męska duma, może wyuczona przez lata renoma - cokolwiek to było, ciężko było mu przejść obojętnie, obok pięknej kobiety, a Cressida - bezsprzecznie do takich należała. Różniła się znacznie od szlacheckich dam, które dostrzegał warzyły słowa, układały włosy i chowały się za wyuczonymi gestami. Panna Morgan była żywa i kierowane ku niej zdania, zawsze spotykały się z cieszącym oko efekcie. Nie robił tego świadomie. A nie...robił to z premedytacją, choć w intencji nie zamierzając wykorzystywać czegokolwiek, z czym odsłoniła się dziewczyna, szczególnie, że była jedną wielką tajemnicą, a była to cecha, która nie pozwalała mu trwać w spokojnej egzystencji. Kusiła.
Od momentu, gdy w przedziwnym zbiegu okoliczności spotkał Ślicznotę, nie potrafił uwolnić się od wrażenia, atakującego go od w najmniej spotykanych okolicznościach, że gdzieś ją widział. I nie chodziło o maleńką chatkę, herbatę i wspólnego celu, pod którym zebrał ich Garret. Czasami, cienka jak pajęcza nić - wspomnienie twarzy - migało mu we wspomnieniach i rozmywało się, nie potrafiąc dopasować do niewyraźnego kształtu. Jednak spojrzenie, jakie posyłał ukrytej animagini, niekoniecznie związane były z próbą znalezienia odpowiedzi na nurtujące go pytanie. A przynajmniej - nie tylko.
Właściwie, nie spodziewał się, że jego towarzyszka będzie chciała opowiedzieć mu cokolwiek o sobie. Odebrał więc słowa z delikatną uwagę, rezygnując z prowokacji. Nie wiedział, czy mógłby potraktować to jako drobny sygnał zaufania, czy zwykła uprzejmość dla jego niewiedzy. Mimo wszystko - cichutki głos szepnął, że mógłby i sam sięgnąć po podobne zachowanie.
Gdzieś na granicy świadomości pamiętał, że beztrosko mówił coś o swojej przeszłości, gdy jej kocia wersja przemierzała jego stół w kuchni. Na pewno padło imię, ale - do tej pory nie zdradziła się z faktem, że cokolwiek pamiętała. Może nie zwróciła uwagi na jego słowa? A może..miała nieco więcej powodów do zastanawiania, gdy obudziła się obok niego już bez swojej animagicznej formy. I to wspomnienie, którym nie miał zamiaru dzielić się z nikim, niezmiennie będzie wywoływało na ustach Samuela niepokorny wyraz uśmiechu.
Był szczery w swoich słowach, nie miał zamiaru udawać, że nie obchodzi go fragment przeszłości, którą się z nim podzieliła. Nie oszukiwał, nie przechwalał się. Taki był, więc, gdyby jego ciche słowa, usłyszał ktokolwiek, kto zdążył poznać charakter Skamandera, nawet by nie zareagował, ewentualnie wzniósł oczy ku górze ze słowami jak zwykle. Na szczęście - nikogo takiego nie było, więc bez komentarzy, przenieśli się do stolika, pozwalając (z niejakim żalem), by smukłe palce Cressidy puściły jego ramię. Usiadł wyprostowany, przysłaniając swoją sylwetką ewentualne, niepotrzebne spojrzenia. na stole upatrywał kawy, omijając wzrokiem kawałek ciasta na swoim talerzyku, ale zatrzymał się w poszukiwaniach, gdy padły kolejne, przytłumione wyrazy. I dopiero wtedy, nastąpił cichu "klik" w jego głowie, plasujący odpowiednio twarz Cressi do wydarzenia. Kurs aurorski. Przechylił głowę, wpatrując się w czubem ciemnowłosej głowy dziewczyny - nie chciałabyś spróbować znowu? - zamiast głupich pytań, "czemu?", "jak?", "co się stało?" poruszył - dla niego - naturalną kwestię. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że każdy miał swoje demony przeszłości, które najpierw trzeba było wyegzorcyzmować, zanim podjęło się poważniejsze działania. Jednak panna Morgan miał predyspozycje dla tej pracy. I to mógł stwierdzić od samego początku. nawet, gdy była w swojej kociej postaci - czasem coś nie wychodzi z konkretnego powodu - odwrócił głowę, więc słowa popłynęły gdzieś w stronę talerzyka przed nim. Naprawdę chciał wierzyć w to co powiedział. Powtarzał to sobie po śmierci Gabrielle i ktoś mu to zasugerował ostatnio. Nie byłby tym samym Samuelem, ale..czy był przez to szczęśliwszy?
Od momentu, gdy w przedziwnym zbiegu okoliczności spotkał Ślicznotę, nie potrafił uwolnić się od wrażenia, atakującego go od w najmniej spotykanych okolicznościach, że gdzieś ją widział. I nie chodziło o maleńką chatkę, herbatę i wspólnego celu, pod którym zebrał ich Garret. Czasami, cienka jak pajęcza nić - wspomnienie twarzy - migało mu we wspomnieniach i rozmywało się, nie potrafiąc dopasować do niewyraźnego kształtu. Jednak spojrzenie, jakie posyłał ukrytej animagini, niekoniecznie związane były z próbą znalezienia odpowiedzi na nurtujące go pytanie. A przynajmniej - nie tylko.
Właściwie, nie spodziewał się, że jego towarzyszka będzie chciała opowiedzieć mu cokolwiek o sobie. Odebrał więc słowa z delikatną uwagę, rezygnując z prowokacji. Nie wiedział, czy mógłby potraktować to jako drobny sygnał zaufania, czy zwykła uprzejmość dla jego niewiedzy. Mimo wszystko - cichutki głos szepnął, że mógłby i sam sięgnąć po podobne zachowanie.
Gdzieś na granicy świadomości pamiętał, że beztrosko mówił coś o swojej przeszłości, gdy jej kocia wersja przemierzała jego stół w kuchni. Na pewno padło imię, ale - do tej pory nie zdradziła się z faktem, że cokolwiek pamiętała. Może nie zwróciła uwagi na jego słowa? A może..miała nieco więcej powodów do zastanawiania, gdy obudziła się obok niego już bez swojej animagicznej formy. I to wspomnienie, którym nie miał zamiaru dzielić się z nikim, niezmiennie będzie wywoływało na ustach Samuela niepokorny wyraz uśmiechu.
Był szczery w swoich słowach, nie miał zamiaru udawać, że nie obchodzi go fragment przeszłości, którą się z nim podzieliła. Nie oszukiwał, nie przechwalał się. Taki był, więc, gdyby jego ciche słowa, usłyszał ktokolwiek, kto zdążył poznać charakter Skamandera, nawet by nie zareagował, ewentualnie wzniósł oczy ku górze ze słowami jak zwykle. Na szczęście - nikogo takiego nie było, więc bez komentarzy, przenieśli się do stolika, pozwalając (z niejakim żalem), by smukłe palce Cressidy puściły jego ramię. Usiadł wyprostowany, przysłaniając swoją sylwetką ewentualne, niepotrzebne spojrzenia. na stole upatrywał kawy, omijając wzrokiem kawałek ciasta na swoim talerzyku, ale zatrzymał się w poszukiwaniach, gdy padły kolejne, przytłumione wyrazy. I dopiero wtedy, nastąpił cichu "klik" w jego głowie, plasujący odpowiednio twarz Cressi do wydarzenia. Kurs aurorski. Przechylił głowę, wpatrując się w czubem ciemnowłosej głowy dziewczyny - nie chciałabyś spróbować znowu? - zamiast głupich pytań, "czemu?", "jak?", "co się stało?" poruszył - dla niego - naturalną kwestię. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że każdy miał swoje demony przeszłości, które najpierw trzeba było wyegzorcyzmować, zanim podjęło się poważniejsze działania. Jednak panna Morgan miał predyspozycje dla tej pracy. I to mógł stwierdzić od samego początku. nawet, gdy była w swojej kociej postaci - czasem coś nie wychodzi z konkretnego powodu - odwrócił głowę, więc słowa popłynęły gdzieś w stronę talerzyka przed nim. Naprawdę chciał wierzyć w to co powiedział. Powtarzał to sobie po śmierci Gabrielle i ktoś mu to zasugerował ostatnio. Nie byłby tym samym Samuelem, ale..czy był przez to szczęśliwszy?
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Kiedy znajdujesz się obok mnie Sørenie, po tym jak odnoszę prezent dla tej wspaniałej pary, spoglądam na Ciebie z szelmowskim uśmiechem, dyskretnie, aby nikt tego nie ujrzał.
- Lordzie Avery - mówię z przekąsem, po czym podaję Ci dłoń z gracją i obserwuję dalszą ceremonię.
Słowa przysięgi mimowolnie przelatują mi przez uszy, czuję, że Megara wypowiada je jakby miała za chwilę zemdleć, w głosie Deimosa odkrywam skrywany... Smutek? Nie, to przecież nie może być to.
Tonę w białych różach, które wyglądają jakby chciały pożeć cały ten namiot - w tym sensie doskonale komponowały się z wężem. Nie potrafię dopasować do tego rodu Inary, nie widzę jej wśród białych róż, wydaje mi się tak inna od swojego kuzyna.
Na stoliku obok mnie góra prezentów powoli się powiększa, a ja zastanawiam się czy którykolwiek z nich jest wart tyle co mój. Matka kazała mi przynieść najbardziej wymyślne i najdroższe rzeczy jakie znajdę, żeby pokazać, że Traversowie władają nie tylko morzem ale i wszelakimi skarbami. Jakże różne jest to od podejścia Garretta, którego dostrzegam w towarzystwie mojej kuzynki Diany.
Po drodze miga mi jeszcze Laidan, której kiwam z szacunkiem głową na powitanie i Cezar, któremu posyłam krótki uśmiech. W podobny sposób witam również wszystkich kuzynów Rosierów, żałując, że nie mam chwili by z nimi porozmawiać.
Oddalamy się od nich, a ja chwytam w szczupłe palce kieliszek wina, który mi podajesz i po odpowiednim toaście przykładam go sobie do ust. Czy to przez Twoją matkę jestem takim alkoholikiem?
Uśmiecham się mimowolnie, słysząc uprzejme słowa, wiem jednak, że czujesz się tutaj jak pośród jadowitych węży. Wiem, bo los tak chciał, że wiem o Tobie bardzo wiele, za pomocą jednego szczególnego słowa, pozornie lekceważonego zaklęcia.
- Chyba jestem winna rozmowę Twojej siostrze, jednak na to przyjdzie czas później - odpowiadam czystym, dźwięcznym głosem. - W końcu przyszłam tu z Tobą.
Kiedy czas na tańce, rozpoczęty przez Megarę i Deimosa (nie mam zamiaru mówić państwa Carrow), kierujemy się w stronę parkietu, jednak nadal pozostajemy względnie na uboczu. W oddali migocze mi Allison, tańcząca z mężczyzną, który nie jest ani Tobą, ani Sylvainem i wzbudza to we mnie jedynie żądzę mordu. Staram się nie spoglądać na nią, widząc uczucia malujące się na jej twarzy. Raz jeszcze chwytam Twoją dłoń kiedy prosisz mnie do tańca i rozbrzmiewają wokół nas takty muzyki.
Tańczę dobrze, kroki stawiam z gracją, w końcu uczyła mnie tego sama lady Avery. Gdy wirujemy w tym tłumie szlachciców, plątaninie wielu nieszczęść, korzystając z okazji, że jesteśmy tak blisko siebie, dyskretnie przysuwam swoje usta do Twojego ucha i szepcę:
- Jak idzie Ci nauka?
Kilka kolejnych kroków, obrotów i powtarzam ten gest tym razem oznajmiając coś innego.
- Czyżby to był narzeczony Twojej siostry? - w moim głosie słychać skrywane obrzydzenie.
Urywam i obrzucam go raz jeszcze chłodnym spojrzeniem - gdyby wzrok mógł zabijać, z pewnością byłby już martwy. Robię to jednak szybko i niezauważalnie, tak by nikt nie zdemaskował tego przejawu zupełnie innej Mavis, strasznego legilimenty z Nokturnu.
- Ciekawe jak szybko trucizna znajdzie się w jego winie? - rzucam najciszej, tak, że tylko Ty możesz usłyszeć te słowa.
Mówię to oczywiście żartobliwym tonem, mimo, że wcale nie jestem w nastroju do żartów.
- Lordzie Avery - mówię z przekąsem, po czym podaję Ci dłoń z gracją i obserwuję dalszą ceremonię.
Słowa przysięgi mimowolnie przelatują mi przez uszy, czuję, że Megara wypowiada je jakby miała za chwilę zemdleć, w głosie Deimosa odkrywam skrywany... Smutek? Nie, to przecież nie może być to.
Tonę w białych różach, które wyglądają jakby chciały pożeć cały ten namiot - w tym sensie doskonale komponowały się z wężem. Nie potrafię dopasować do tego rodu Inary, nie widzę jej wśród białych róż, wydaje mi się tak inna od swojego kuzyna.
Na stoliku obok mnie góra prezentów powoli się powiększa, a ja zastanawiam się czy którykolwiek z nich jest wart tyle co mój. Matka kazała mi przynieść najbardziej wymyślne i najdroższe rzeczy jakie znajdę, żeby pokazać, że Traversowie władają nie tylko morzem ale i wszelakimi skarbami. Jakże różne jest to od podejścia Garretta, którego dostrzegam w towarzystwie mojej kuzynki Diany.
Po drodze miga mi jeszcze Laidan, której kiwam z szacunkiem głową na powitanie i Cezar, któremu posyłam krótki uśmiech. W podobny sposób witam również wszystkich kuzynów Rosierów, żałując, że nie mam chwili by z nimi porozmawiać.
Oddalamy się od nich, a ja chwytam w szczupłe palce kieliszek wina, który mi podajesz i po odpowiednim toaście przykładam go sobie do ust. Czy to przez Twoją matkę jestem takim alkoholikiem?
Uśmiecham się mimowolnie, słysząc uprzejme słowa, wiem jednak, że czujesz się tutaj jak pośród jadowitych węży. Wiem, bo los tak chciał, że wiem o Tobie bardzo wiele, za pomocą jednego szczególnego słowa, pozornie lekceważonego zaklęcia.
- Chyba jestem winna rozmowę Twojej siostrze, jednak na to przyjdzie czas później - odpowiadam czystym, dźwięcznym głosem. - W końcu przyszłam tu z Tobą.
Kiedy czas na tańce, rozpoczęty przez Megarę i Deimosa (nie mam zamiaru mówić państwa Carrow), kierujemy się w stronę parkietu, jednak nadal pozostajemy względnie na uboczu. W oddali migocze mi Allison, tańcząca z mężczyzną, który nie jest ani Tobą, ani Sylvainem i wzbudza to we mnie jedynie żądzę mordu. Staram się nie spoglądać na nią, widząc uczucia malujące się na jej twarzy. Raz jeszcze chwytam Twoją dłoń kiedy prosisz mnie do tańca i rozbrzmiewają wokół nas takty muzyki.
Tańczę dobrze, kroki stawiam z gracją, w końcu uczyła mnie tego sama lady Avery. Gdy wirujemy w tym tłumie szlachciców, plątaninie wielu nieszczęść, korzystając z okazji, że jesteśmy tak blisko siebie, dyskretnie przysuwam swoje usta do Twojego ucha i szepcę:
- Jak idzie Ci nauka?
Kilka kolejnych kroków, obrotów i powtarzam ten gest tym razem oznajmiając coś innego.
- Czyżby to był narzeczony Twojej siostry? - w moim głosie słychać skrywane obrzydzenie.
Urywam i obrzucam go raz jeszcze chłodnym spojrzeniem - gdyby wzrok mógł zabijać, z pewnością byłby już martwy. Robię to jednak szybko i niezauważalnie, tak by nikt nie zdemaskował tego przejawu zupełnie innej Mavis, strasznego legilimenty z Nokturnu.
- Ciekawe jak szybko trucizna znajdzie się w jego winie? - rzucam najciszej, tak, że tylko Ty możesz usłyszeć te słowa.
Mówię to oczywiście żartobliwym tonem, mimo, że wcale nie jestem w nastroju do żartów.
i might be on the side of angels
But don't think for a second I'm one of them endlesslove
Mavis Travers
Zawód : Łowię wilkołaki i robię czarne interesy
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Stars can't shine without darkness
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wesolutka atmosfera, zapach wina i iście szampańska atmosfera przyjęcia nie mogła mu się udzielić. Zbyt dobrze orientował się w szlacheckich zwyczajach, zbyt długo obracał się w arystokratycznych kręgach, zbyt często sam kroczył w korowodzie obłudnych taneczników. Był to zaiste doskonale wyreżyserowany spektakl i Avery mógł śmiało złożyć gratulacje jego twórcy. Aktorom, bezbłędnie poruszającym się po scenie i deklamującym z pamięci i bez najmniejszego zawahania swe kwestie. Suflerzy okazali się zgoła niepotrzebni; każdy tu znał swe miejsce i był idealnie przygotowany do odgrywanej roli. Prawie każdy; o ile oblubieńcy sprawowali się wzorowo (przysięga, pocałunek, wspólne krojenie tortu, pierwszy taniec) i nikt nie słyszał (a jeśli nawet to nie zwracał uwagi) na jadowite słówka, jakie szeptali sobie nawzajem do uszka - tak towarzyszące mu jakże zacne grono niewiast nie znało umiaru. Zbyt wiele mówiły, zbyt wiele piły, ale Avery łaskawie przyjął podany mu kieliszek szampana. Traktując gest równie obojętnie, jakby trunek został mu zaoferowany przez służącego. Niewielka różnica, poza tym, że służebna (raczej: n i e w o l n i c z a) natura kobiet została usankcjonowana przy dokonaniu się dzieła Stworzenia. I jakakolwiek feminizacja, czy wojujące sufrażystki nie mogły tego zmienić. Eilis zostanie uświadomiona w odpowiednim momencie; teraz Samael uśmiechnął się uprzejmie i kiwnął głową, jeszcze bardziej skracając dystans. On mógł sobie na to pozwolić, a jego reputacja i nazwisko zapewniało immunitet rownież i Eilis. Przynajmniej wsród racjonalnego ogółu, nie gwarantował jej zemsty ze strony głupiutkich, rozkapryszonych młódek zakochanych w jego ciele i pieniądzach.
Nie brał udziału w jałowej dyskusji, uważając debaty o sukniach za uwłaczające mężczyźnie. Podobnie jak omawianie spraw prokreacyjnych; kwestie sypialniane winny nie wychodzić poza alkowę. Z rozmaitych względów: poczynając od niekoimpotencji pana młodego, na sadystycznych upodobaniach kończąc. Samael znał wypadki, kiedy kobieta bywała oddalana ze względu na niemożność zapewnienia męskiego dziedzica, więc Megara powinna się postarać. Dla własnego dobra.
-Moja kuzynka - odparł na pytanie Eilis wymijającym tonem, bo Samantha nie była nikim godnym uwagi - wydziedziczona - dodał jeszcze, ucinając temat i koncentrując się na Colinie, który okręcał sobie półwilę wokół palca. Tego się po nim nie spodziewał, jednak kiwnął mu (przecież nie im) na pożegnanie i samemu poprowadził pannę Sykes w kierunku parkietu. Carrowowi mógł życzyć szczęścia jedynie w postaci posłusznej żony, lecz to, jak ją sobie wychowa zależało tylko od niego, zatem darował sobie nieszczere wymienianie uprzejmości.
-Zatańczysz ze mną? - spytał (udając, że liczy się z jej zdaniem), subtelnie sygnalizując zmianę w relacjach na mniej oficjalne. Uśmiechając się szarmancko, lecz kierując ów uśmiech w stronę matki, którą dostrzegł stojącą w towarzystwie Tristana. Eilis jednak nie mogła tego wiedzieć, zapewne przekonana, iż taniec z nią sprawi Avery'emu przyjemność. Śmieszne.
Nie brał udziału w jałowej dyskusji, uważając debaty o sukniach za uwłaczające mężczyźnie. Podobnie jak omawianie spraw prokreacyjnych; kwestie sypialniane winny nie wychodzić poza alkowę. Z rozmaitych względów: poczynając od niekoimpotencji pana młodego, na sadystycznych upodobaniach kończąc. Samael znał wypadki, kiedy kobieta bywała oddalana ze względu na niemożność zapewnienia męskiego dziedzica, więc Megara powinna się postarać. Dla własnego dobra.
-Moja kuzynka - odparł na pytanie Eilis wymijającym tonem, bo Samantha nie była nikim godnym uwagi - wydziedziczona - dodał jeszcze, ucinając temat i koncentrując się na Colinie, który okręcał sobie półwilę wokół palca. Tego się po nim nie spodziewał, jednak kiwnął mu (przecież nie im) na pożegnanie i samemu poprowadził pannę Sykes w kierunku parkietu. Carrowowi mógł życzyć szczęścia jedynie w postaci posłusznej żony, lecz to, jak ją sobie wychowa zależało tylko od niego, zatem darował sobie nieszczere wymienianie uprzejmości.
-Zatańczysz ze mną? - spytał (udając, że liczy się z jej zdaniem), subtelnie sygnalizując zmianę w relacjach na mniej oficjalne. Uśmiechając się szarmancko, lecz kierując ów uśmiech w stronę matki, którą dostrzegł stojącą w towarzystwie Tristana. Eilis jednak nie mogła tego wiedzieć, zapewne przekonana, iż taniec z nią sprawi Avery'emu przyjemność. Śmieszne.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przez moment patrzyłyśmy sobie z Samanthą prosto w oczy. Zastanawiało mnie, co właśnie o mnie myśli. Czy w ogóle coś przeleciało przez jej głowę, prócz mego nazwiska? Lubiła mnie czy nie lubiła? Jak mogła mnie określać? Mianem zasmarkanej szlachcianki, która na salonach grała damę, a tak naprawdę była takim samym nokturnowym szczurem jak ona? Czy może czuła respekt przede... przed moim schorowanym obliczem? Nikt nie śmiałby pozazdrościć mi urody. Byłam tego pewna i bolało mnie to, gdyż w czasach szkolnych odgrywało to w moim życiu sporą rolę.
Prychnęłam, nie ukrywając w żaden sposób tego gestu. Zrobiłam to naumyślnie, w głębi serca wierząc, że zwrócę takim zachowaniem uwagę Garretta na swoją osobę, gdyż do tej pory była ona ograniczona zaprzątającymi go myślami. Od razu wiedziałam, że coś się działo. Jakby nie patrzeć, mnie samą coś gryzło i sama coś ukrywałam. Pytanie, czy to mnie usprawiedliwiało? Czy usprawiedliwiała mnie moja rola w życiu Weasley’a?
– Na pewno? - ...tylko brat? Oczywiście machinalnie rzucone „tak” mnie nie zadowoliło, a unikanie kontaktu wzrokowego jedynie kusiło do ciągnięcia za język. Tylko... czy powinnam?
– Może chciałbyś o czymś porozmawiać, zanim zajmiemy się innymi? Wiesz, odgrywanie dobrego humoru to sztuka niełatwa, kiedy całe zastępy chochlików rozrabiają w twojej głowie – pragnęłam zauważyć, robiąc krok tak, by spojrzeć prosto w te jego oblane w poczuciu winy oczka. Czyżbym chciała zdobyć tytuł Garrettowej Powiernicy Tajemnic? Z pewnością chciałam czegoś więcej niż posągu, który miałam przestawiać to tu, to tam.
– Ostatecznie możemy poszukać Pary Młodej, by złożyć im spóźnione gratulacje – odparłam po chwili niechętnie, gdyż mnie samej również nie ciągnęło do podobnych rozmów.
Prychnęłam, nie ukrywając w żaden sposób tego gestu. Zrobiłam to naumyślnie, w głębi serca wierząc, że zwrócę takim zachowaniem uwagę Garretta na swoją osobę, gdyż do tej pory była ona ograniczona zaprzątającymi go myślami. Od razu wiedziałam, że coś się działo. Jakby nie patrzeć, mnie samą coś gryzło i sama coś ukrywałam. Pytanie, czy to mnie usprawiedliwiało? Czy usprawiedliwiała mnie moja rola w życiu Weasley’a?
– Na pewno? - ...tylko brat? Oczywiście machinalnie rzucone „tak” mnie nie zadowoliło, a unikanie kontaktu wzrokowego jedynie kusiło do ciągnięcia za język. Tylko... czy powinnam?
– Może chciałbyś o czymś porozmawiać, zanim zajmiemy się innymi? Wiesz, odgrywanie dobrego humoru to sztuka niełatwa, kiedy całe zastępy chochlików rozrabiają w twojej głowie – pragnęłam zauważyć, robiąc krok tak, by spojrzeć prosto w te jego oblane w poczuciu winy oczka. Czyżbym chciała zdobyć tytuł Garrettowej Powiernicy Tajemnic? Z pewnością chciałam czegoś więcej niż posągu, który miałam przestawiać to tu, to tam.
– Ostatecznie możemy poszukać Pary Młodej, by złożyć im spóźnione gratulacje – odparłam po chwili niechętnie, gdyż mnie samej również nie ciągnęło do podobnych rozmów.
Diana Crouch
Zawód : szlachcicuje
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Caught in a landslide, no escape from reality.
Open your eyes, look up to the skies and see.
Open your eyes, look up to the skies and see.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Namiot ślubny
Szybka odpowiedź