Namiot ślubny
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Namiot w ogrodzie
Namiot został przygotowany specjalnie na ślub Deimosa. Wszystkie dekoracje mają przypominać o więzi Malfoy-Carrow, która zostanie zaiwązana 13 września A.D. - mamy więc tutaj herby obu rodów i kolory. Króluje biała róża - symbol lordów Carrow.
Udało mu się opanować zarówno pierwsze zaskoczenie, jak i późniejszą niepewność jedynie dzięki temu, że chwilowo skupił wszystkie swoje myśli na Rosalie. Jej obecność była w jakimś sensie łagodząca i pozwalała odwrócić uwagę od Samaela, obściskującego nieznaną Colinowi kobietę (dziewczynę?), zupełnie jakby chciał za wszelką cenę udowodnić, że jest jego własnością. I nie wątpił, że Avery właśnie tak uważa, chociaż z pewnością panna Sykes - a więc jednak nie szlachcianka, Samaelu? - miała na temat zupełnie inne zdanie. Mocny uścisk, jakim ją potraktował, był nad wyraz wymownym znakiem, Colin więc darował sobie wszelkie inne aluzje i pytania; na to czas przyjdzie później, jeśli nadarzy się okazja. A tej, skoro już znalazł się w bezpośrednim sąsiedztwie panny Yaxley, nie zamierzał marnować.
- Nie mógłbym sobie odmówić przyjemności towarzyszenia pani, panno Yaxley - powiedział rozbawionym tonem, lekko ściskając jej dłoń i skłaniając przed nią głowę. Był prawie pewien, że Samael prycha teraz ironicznie w głębi duszy; z pewnością nie mógł być do końca zadowolony widząc, jak Colin nadskakuje młodej szlachciance. Ale cóż to mogło obchodzić w tej chwili księgarza, który skupiony był wyłącznie na blondynce, zatapiając się z każdym kolejnym spojrzeniem w swoim przekonaniu, że ta młoda dama jest doskonałym materiałem na żonę? Czyż nie byłaby to doskonała odpowiedź na roszczeniowy list od tego durnia, nestora rodu, który tak usilnie nalegał na małżeństwo Colina? Och, dałby mu je z przyjemnością - tylko czy rodowa pokraka byłaby zadowolona, gdyby wybranką niesfornego Fawley'a okazała się córka Yaxley'ów, rodziny skądinąd niezbyt przychylnie ocenianej przez jego ród?
- Miło mi poznać, panno Sykes. Colin Fawley, do usług - uśmiechnął się bez odrobiny drwiny, skłaniając głowę równie uprzejmie. Jego dłoń niepewnie zahaczyła o talię Rosalie, po czym - raz kozie śmierć, nieprawdaż? - objęła ją tak naturalnie, jakby była stworzona do jej ciała. Terytorium zostało rozdzielone między szlachcicami i Colin nie mógł sobie darować kolejnego spojrzenia na Samaela. - Gdyby znudziło się pani jego towarzystwo, zapraszamy do nas - zaproponował pannie Sykes, chociaż nie spuszczał wzroku z mężczyzny. Rzadko widywał go w otoczeniu jakichkolwiek kobiet; jeszcze rzadziej zaś miał okazję widzieć Avery'ego, który tej kobiety nie torturuje, a wręcz przeciwnie, zdaje się niemalże otaczać ją troskliwą opieką. Wytrzymał kilkanaście długich sekund, przyglądając mu się badawczo, ironicznie, z niekrytym zainteresowaniem, jakby spodziewał się, że Samael nagle pokaże swoją prawdziwą naturę. Dopiero po chwili zwrócił się ponownie do Rosalie, mocniej zaciskając swoją dłoń na jej ciele. - Zatem proszę prowadzić, panno Yaxley. A potem zapraszam na spacer po ogrodzie... jeśli mają tu coś prócz stajni - westchnął, doskonale zdając sobie sprawę z faktu, że rodzinna Carrowów stokroć bardziej ceniła sobie towarzystwo koni, niż porządnie zadbanego ogrodu, zapewniającego sporo prywatności.
- Nie mógłbym sobie odmówić przyjemności towarzyszenia pani, panno Yaxley - powiedział rozbawionym tonem, lekko ściskając jej dłoń i skłaniając przed nią głowę. Był prawie pewien, że Samael prycha teraz ironicznie w głębi duszy; z pewnością nie mógł być do końca zadowolony widząc, jak Colin nadskakuje młodej szlachciance. Ale cóż to mogło obchodzić w tej chwili księgarza, który skupiony był wyłącznie na blondynce, zatapiając się z każdym kolejnym spojrzeniem w swoim przekonaniu, że ta młoda dama jest doskonałym materiałem na żonę? Czyż nie byłaby to doskonała odpowiedź na roszczeniowy list od tego durnia, nestora rodu, który tak usilnie nalegał na małżeństwo Colina? Och, dałby mu je z przyjemnością - tylko czy rodowa pokraka byłaby zadowolona, gdyby wybranką niesfornego Fawley'a okazała się córka Yaxley'ów, rodziny skądinąd niezbyt przychylnie ocenianej przez jego ród?
- Miło mi poznać, panno Sykes. Colin Fawley, do usług - uśmiechnął się bez odrobiny drwiny, skłaniając głowę równie uprzejmie. Jego dłoń niepewnie zahaczyła o talię Rosalie, po czym - raz kozie śmierć, nieprawdaż? - objęła ją tak naturalnie, jakby była stworzona do jej ciała. Terytorium zostało rozdzielone między szlachcicami i Colin nie mógł sobie darować kolejnego spojrzenia na Samaela. - Gdyby znudziło się pani jego towarzystwo, zapraszamy do nas - zaproponował pannie Sykes, chociaż nie spuszczał wzroku z mężczyzny. Rzadko widywał go w otoczeniu jakichkolwiek kobiet; jeszcze rzadziej zaś miał okazję widzieć Avery'ego, który tej kobiety nie torturuje, a wręcz przeciwnie, zdaje się niemalże otaczać ją troskliwą opieką. Wytrzymał kilkanaście długich sekund, przyglądając mu się badawczo, ironicznie, z niekrytym zainteresowaniem, jakby spodziewał się, że Samael nagle pokaże swoją prawdziwą naturę. Dopiero po chwili zwrócił się ponownie do Rosalie, mocniej zaciskając swoją dłoń na jej ciele. - Zatem proszę prowadzić, panno Yaxley. A potem zapraszam na spacer po ogrodzie... jeśli mają tu coś prócz stajni - westchnął, doskonale zdając sobie sprawę z faktu, że rodzinna Carrowów stokroć bardziej ceniła sobie towarzystwo koni, niż porządnie zadbanego ogrodu, zapewniającego sporo prywatności.
Nie powinna była tutaj przychodzić.
To była pierwsza, najgłośniejsza myśl, jaka przyszła jej do głowy, kiedy już przestała mrużyć orzechowe oczy, przyzwyczajające się stopniowo do wszechobecnej jasności. Teraz rozglądała się dookoła uważnie, połowicznie w czymś w rodzaju niedowierzania, a połowicznie z przyzwyczajenia, każącego jej spodziewać się ewentualnego ataku. Zapewne niepotrzebnie, wątpiła, żeby ktokolwiek ze zgromadzonych ośmielił się zniszczyć przygotowywaną tygodniami ceremonię, ale i tak nie potrafiła nie wypatrywać w tłumie znajomych rysów twarzy, charakterystycznego chodu, chłodnego spojrzenia niebieskich tęczówek. Od wirujących sylwetek kręciło jej się w głowie, a wszechobecny, słodkawy zapach róż, zdawał się zajmować w powietrzu miejsce tlenu, na którego brak tak bardzo wyczuliła ją Ondyna.
Zacisnęła mocniej palce na męskim przedramieniu, którego uczepiła się bez protestów, uznając je chwilowo za jedyny, pewny łącznik z rzeczywistością. Wolną ręką poprawiła srebrzysty materiał prostej, długiej do ziemi sukienki, pośród pozostałych wypadającej rażąco aż skromnie, ale i tak stanowiącej spektakularne odstępstwo od codzienności. Sięgnęła do zaczesanych na jedną stronę włosów, upewniając się, że w całości zakrywały jej wybrakowany, brzydszy profil; nie chciała, żeby i on krzyczał zgromadzonym w twarz o niestosowności jej pojawienia się na przyjęciu. I tak czuła się już dziwnie odsłonięta, opanowana nieodpartym (i zapewne mylnym) wrażeniem, że z każdej strony śledziły ją nieprzychylne spojrzenia.
– Jeszcze – zgodziła się bez przekonania, ale z lekkim uśmiechem, błąkającym się po ustach, zerkając na stojącego obok niej Samuela. Nie miała pojęcia, jaka tajemna i zdradziecka siła kazała jej przyjąć zaproszenie na ślub; być może były to wyrzuty sumienia albo chwila zaskoczenia, gdzieś pomiędzy wypowiedzianymi słowami, a momentem, w którym włączył się zdrowy rozsądek? Nie wiedziała, cichy głosik gdzieś z tyłu głowy podpowiadał jej jednak, że tak naprawdę chodziło o jeszcze coś innego; o tę drapiącą, odzywającą się od czasu do czasu potrzebę powrotu to normalności, nawet jeżeli owa normalność miała jednocześnie oznaczać narażenie się na upokorzenie. Albo klątwę, czy dwie.
Obserwowała ceremonię na wpół uważnie, wdzięczna mężczyźnie, że wybrał dla nich miejsca z tyłu. Była pewna, że zarówno panna młoda, jak i jej świeżo upieczony małżonek, pozostawali dla niej anonimowi; w przeciwieństwie do reszty rodziny, nie przykładała nigdy wagi do studiowania zawiłych drzew genealogicznych, dlatego nie miała pojęcia, jaką rolę na arystokratycznej arenie pełnili bohaterowie dzisiejszego przyjęcia. Nie wiedziała, czy ich ślub należał do tych aranżowanych (aczkolwiek podejrzała, że tak), ani czy dziwna niepewność, z jaką poruszała się złotowłosa piękność, wynikała ze zdenerwowania, czy zupełnie innej mieszanki emocji.
– Biorąc pod uwagę otaczające nas towarzystwo, chyba powinieneś coś o mnie wiedzieć – mruknęła do Samuela, starając się zagłuszyć nagłą świadomość, że gdyby lata wcześniej nie sprzeciwiła się ojcu, najprawdopodobniej również prędzej czy później stanęłaby przed ołtarzem, szepcząc przerażone przysięgam do jakiegoś nieznajomego szlachcica, o krwi co prawda niewątpliwie błękitnej, ale za to obdarzonego inną skazą. – Kiedy miałam szesnaście lat, tak jakby uciekłam z domu. Moja była rodzina nie przyjęła tego za dobrze, zwłaszcza ta ze strony matki, i wydaje mi się, że nadal, hm, chowają urazę. – Bo przysięgli mi śmierć w męczarniach. – Także jeśli zobaczyłbyś lecące w naszym kierunku zaklęcie, uciekaj – dodała beztrosko, odrywając spojrzenie od młodego małżeństwa, które w międzyczasie zdążyło już przypieczętować związek pocałunkiem i aktualnie było zaaferowane krojeniem pierwszego kawałka imponującego, lukrowanego tortu.
To była pierwsza, najgłośniejsza myśl, jaka przyszła jej do głowy, kiedy już przestała mrużyć orzechowe oczy, przyzwyczajające się stopniowo do wszechobecnej jasności. Teraz rozglądała się dookoła uważnie, połowicznie w czymś w rodzaju niedowierzania, a połowicznie z przyzwyczajenia, każącego jej spodziewać się ewentualnego ataku. Zapewne niepotrzebnie, wątpiła, żeby ktokolwiek ze zgromadzonych ośmielił się zniszczyć przygotowywaną tygodniami ceremonię, ale i tak nie potrafiła nie wypatrywać w tłumie znajomych rysów twarzy, charakterystycznego chodu, chłodnego spojrzenia niebieskich tęczówek. Od wirujących sylwetek kręciło jej się w głowie, a wszechobecny, słodkawy zapach róż, zdawał się zajmować w powietrzu miejsce tlenu, na którego brak tak bardzo wyczuliła ją Ondyna.
Zacisnęła mocniej palce na męskim przedramieniu, którego uczepiła się bez protestów, uznając je chwilowo za jedyny, pewny łącznik z rzeczywistością. Wolną ręką poprawiła srebrzysty materiał prostej, długiej do ziemi sukienki, pośród pozostałych wypadającej rażąco aż skromnie, ale i tak stanowiącej spektakularne odstępstwo od codzienności. Sięgnęła do zaczesanych na jedną stronę włosów, upewniając się, że w całości zakrywały jej wybrakowany, brzydszy profil; nie chciała, żeby i on krzyczał zgromadzonym w twarz o niestosowności jej pojawienia się na przyjęciu. I tak czuła się już dziwnie odsłonięta, opanowana nieodpartym (i zapewne mylnym) wrażeniem, że z każdej strony śledziły ją nieprzychylne spojrzenia.
– Jeszcze – zgodziła się bez przekonania, ale z lekkim uśmiechem, błąkającym się po ustach, zerkając na stojącego obok niej Samuela. Nie miała pojęcia, jaka tajemna i zdradziecka siła kazała jej przyjąć zaproszenie na ślub; być może były to wyrzuty sumienia albo chwila zaskoczenia, gdzieś pomiędzy wypowiedzianymi słowami, a momentem, w którym włączył się zdrowy rozsądek? Nie wiedziała, cichy głosik gdzieś z tyłu głowy podpowiadał jej jednak, że tak naprawdę chodziło o jeszcze coś innego; o tę drapiącą, odzywającą się od czasu do czasu potrzebę powrotu to normalności, nawet jeżeli owa normalność miała jednocześnie oznaczać narażenie się na upokorzenie. Albo klątwę, czy dwie.
Obserwowała ceremonię na wpół uważnie, wdzięczna mężczyźnie, że wybrał dla nich miejsca z tyłu. Była pewna, że zarówno panna młoda, jak i jej świeżo upieczony małżonek, pozostawali dla niej anonimowi; w przeciwieństwie do reszty rodziny, nie przykładała nigdy wagi do studiowania zawiłych drzew genealogicznych, dlatego nie miała pojęcia, jaką rolę na arystokratycznej arenie pełnili bohaterowie dzisiejszego przyjęcia. Nie wiedziała, czy ich ślub należał do tych aranżowanych (aczkolwiek podejrzała, że tak), ani czy dziwna niepewność, z jaką poruszała się złotowłosa piękność, wynikała ze zdenerwowania, czy zupełnie innej mieszanki emocji.
– Biorąc pod uwagę otaczające nas towarzystwo, chyba powinieneś coś o mnie wiedzieć – mruknęła do Samuela, starając się zagłuszyć nagłą świadomość, że gdyby lata wcześniej nie sprzeciwiła się ojcu, najprawdopodobniej również prędzej czy później stanęłaby przed ołtarzem, szepcząc przerażone przysięgam do jakiegoś nieznajomego szlachcica, o krwi co prawda niewątpliwie błękitnej, ale za to obdarzonego inną skazą. – Kiedy miałam szesnaście lat, tak jakby uciekłam z domu. Moja była rodzina nie przyjęła tego za dobrze, zwłaszcza ta ze strony matki, i wydaje mi się, że nadal, hm, chowają urazę. – Bo przysięgli mi śmierć w męczarniach. – Także jeśli zobaczyłbyś lecące w naszym kierunku zaklęcie, uciekaj – dodała beztrosko, odrywając spojrzenie od młodego małżeństwa, które w międzyczasie zdążyło już przypieczętować związek pocałunkiem i aktualnie było zaaferowane krojeniem pierwszego kawałka imponującego, lukrowanego tortu.
I pray you, do not fall in love with me,
for I am f a l s e r than vows made in wine.
for I am f a l s e r than vows made in wine.
Cressida Morgan
Zawód : złodziejka, nokturnowa handlarka, kot przybłęda, niedoszły auror
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
she walked with d a r k n e s s dripping off her shoulders;
i’ve seen ghosts brighter than her s o u l.
i’ve seen ghosts brighter than her s o u l.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wspaniała uroczystość. Brakowało jedynie słonych łez wzruszenia obojga młodych odznaczających się dzisiejszego dnia wyjątkowo ponurymi minami – z jakiegoż to znów powodu?, czy to nie jest najszczęśliwszy dzień, bo pierwszy, wspólnego świetnego życia? Tymczasem, miast radować się, mijali się w śmiertelnym smoczym tańcu, prześcigali na przemian. O krok przed nim. O krok przed nią. Całe życie w wyciskającej z klatki piersiowej ostatnie oddechy pogoni, całe życie w ucieczce i zatrważającej, cichej ostrożności, obserwacji. Wariactwo.
Jak będzie wyglądała nasza przyszłość, Isoldo? Czy mogę Ci zaufać? Czy może będziemy jak oni?
Kiedyś sądził, że oszukał świat, że uciekł przed groźbami ojca, który prorokował mu nieszczęśliwą przyszłość. Że uniknął tego niewygodnego, zamykającego w klatce ostrożności, przymusu. Że nie musiał martwić się o przekręty finansowe słodkiej małżonki, że nie musiał budzić się i z rana całować obce mu usta, że po pracy wracał do własnego domu, że podczas każdej pełni ukochana nie modliła się o to, bym wrócił z tytułem martwego męczennika czy zdrajcy rozrysowanym na oszpeconym ciele, a czuwała w strachu i trosce, nie sypiała i wylewała pojedyncze łzy w poduszkę nasączoną już tysiącami takich łez.
-Czuję się już lepiej – sprostował sucho pomiędzy pojedynczymi kęsami weselnego tortu, aby kolejno ze szczerym zainteresowaniem przysłuchiwać się jakże emocjonującej, wesołej historyjce.
I śmiechom nie było końca.
W międzyczasie odwzajemnił spojrzenie Laidan równie pięknym aczkolwiek subtelnym i nieprowokującym uśmiechem, aby ostatecznie zwrócić się z roztargnieniem w kierunku Carrowa:
-Natomiast córka jest blondynką – idealna puenta, wszak każdy wiedział, że cechą charakterystyczną dla Blacków są włosy barwy czarnej oraz ciemne oczy – Na pewno się zjawię – oświadczył ze śmiechem przykładając (kolejny dziś) kielich do ust – nie mógłbym przepuścić takiej okazji, chociaż... - zmrużył z lekka oczy – nie sądzisz, że to niemała głupota?, uzależniać wygraną zakładu od żony? - całym sercem trwał przy Druelli, aczkolwiek nie była dla Cygnusa szczęśliwym wyborem, nie w zaistniałej sytuacji – Stawiasz wysoko poprzeczkę dla Lady Carrow – cóż to za abstrakcja, Megaro? Przyzwyczaiłaś się już do nowego nazwiska? - Lecz ja bym się nie martwił na twoim miejscu, lord Malfoy prędko doczekał się syna, właściwie... dlaczego nie ma go tutaj z nami? - ostatnim uśmiechem obdarował Megarę, zarówno jak i pytaniem, które zawisło między nimi.
Jak będzie wyglądała nasza przyszłość, Isoldo? Czy mogę Ci zaufać? Czy może będziemy jak oni?
Kiedyś sądził, że oszukał świat, że uciekł przed groźbami ojca, który prorokował mu nieszczęśliwą przyszłość. Że uniknął tego niewygodnego, zamykającego w klatce ostrożności, przymusu. Że nie musiał martwić się o przekręty finansowe słodkiej małżonki, że nie musiał budzić się i z rana całować obce mu usta, że po pracy wracał do własnego domu, że podczas każdej pełni ukochana nie modliła się o to, bym wrócił z tytułem martwego męczennika czy zdrajcy rozrysowanym na oszpeconym ciele, a czuwała w strachu i trosce, nie sypiała i wylewała pojedyncze łzy w poduszkę nasączoną już tysiącami takich łez.
-Czuję się już lepiej – sprostował sucho pomiędzy pojedynczymi kęsami weselnego tortu, aby kolejno ze szczerym zainteresowaniem przysłuchiwać się jakże emocjonującej, wesołej historyjce.
I śmiechom nie było końca.
W międzyczasie odwzajemnił spojrzenie Laidan równie pięknym aczkolwiek subtelnym i nieprowokującym uśmiechem, aby ostatecznie zwrócić się z roztargnieniem w kierunku Carrowa:
-Natomiast córka jest blondynką – idealna puenta, wszak każdy wiedział, że cechą charakterystyczną dla Blacków są włosy barwy czarnej oraz ciemne oczy – Na pewno się zjawię – oświadczył ze śmiechem przykładając (kolejny dziś) kielich do ust – nie mógłbym przepuścić takiej okazji, chociaż... - zmrużył z lekka oczy – nie sądzisz, że to niemała głupota?, uzależniać wygraną zakładu od żony? - całym sercem trwał przy Druelli, aczkolwiek nie była dla Cygnusa szczęśliwym wyborem, nie w zaistniałej sytuacji – Stawiasz wysoko poprzeczkę dla Lady Carrow – cóż to za abstrakcja, Megaro? Przyzwyczaiłaś się już do nowego nazwiska? - Lecz ja bym się nie martwił na twoim miejscu, lord Malfoy prędko doczekał się syna, właściwie... dlaczego nie ma go tutaj z nami? - ostatnim uśmiechem obdarował Megarę, zarówno jak i pytaniem, które zawisło między nimi.
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Czując jego rękę na swojej tali, poczułam jak moje policzki zaczynają mnie piec, a ja zapewne znowu obleciałam się rumieńcem. Przez krótką chwilę spojrzałam na niego niepewnie, zaraz potem przerzuciłam swój wzrok na Eilis i posłałam jej lekki uśmiech. W tej chwili obie byłyśmy w dokładnie tej samej sytuacji.
Pan Fawley chętnie zgodził się na złożenie życzeń państwu Carrow, dlatego postanowiłam go od razu do nich zabrać. Chciałam mieć już to z głowy, a raczej mieć z głowy spotkanie z Megarą i móc skupić się w pełni na panu Colinie.
- W takim razie chodźmy - powiedziałam. - Panie Avery, panno Sykes.
Dygnęłam im na pożegnanie, a następnie, z ręką pana Fawley’a na swojej tali, ruszyłam w poszukiwaniu państwa Carrow. Dziwnie czułam się czując go tak znacząco blisko siebie. To musiało w stu procentach uświadomić okolicznych ludzi, cóż się między nami dzieje. Najgorsze jest to, że nie było przy tym wszystkim mojego ojca. Postanowiłam się jednak tym dzisiaj nie przejmować, to w końcu ślub, a on musiał wiedzieć z kim mam zamiar się tutaj pojawić. Idąc tak, przez myśl mi nawet przeszło, że dobrze, że mam tak mocno ściśnięty gorsecik, przynajmniej panu Colinowi miło jest mnie trzymać.
Udało nam się znaleźć państwa Carrow. Deimos siedział wraz z Megarą, Caesarem i jego synem oraz panną Bulstrode. Przez chwilę przemknęła mi myśl, że może nie powinniśmy teraz podchodzić, ale skoro byliśmy już w zasięgu ich wzroku nie wypadało teraz zawrócić.
- Państwo Carrow, Caesarze, Lady Bulstrode, Rudolfie - zaczęłam, witając ich wszystkich i dygając delikatnie.
Spojrzałam po kolei na każdego z osobna (prawie). Najpierw na pana Carrowa, chciałam sprawdzić czy jakoś zareaguje na widok mnie i obejmującego mnie mężczyznę. Megarę ostentacyjnie ominęłam. Dalej Caezar, mąż mojej zmarłej kuzynki, obok niego jego nowa kobieta i dalej jego syn. Uwielbiałam tego malca. Ciekawe, czy ze wzajemnością?
- Przepraszam, jeśli przeszkodziliśmy w rozmowie - posłałam delikatny uśmiech Caezarowi i spojrzałam na Deimosa. - Chcieliśmy tylko złożyć gratulacje, na ręce młodej pary.
Pan Fawley chętnie zgodził się na złożenie życzeń państwu Carrow, dlatego postanowiłam go od razu do nich zabrać. Chciałam mieć już to z głowy, a raczej mieć z głowy spotkanie z Megarą i móc skupić się w pełni na panu Colinie.
- W takim razie chodźmy - powiedziałam. - Panie Avery, panno Sykes.
Dygnęłam im na pożegnanie, a następnie, z ręką pana Fawley’a na swojej tali, ruszyłam w poszukiwaniu państwa Carrow. Dziwnie czułam się czując go tak znacząco blisko siebie. To musiało w stu procentach uświadomić okolicznych ludzi, cóż się między nami dzieje. Najgorsze jest to, że nie było przy tym wszystkim mojego ojca. Postanowiłam się jednak tym dzisiaj nie przejmować, to w końcu ślub, a on musiał wiedzieć z kim mam zamiar się tutaj pojawić. Idąc tak, przez myśl mi nawet przeszło, że dobrze, że mam tak mocno ściśnięty gorsecik, przynajmniej panu Colinowi miło jest mnie trzymać.
Udało nam się znaleźć państwa Carrow. Deimos siedział wraz z Megarą, Caesarem i jego synem oraz panną Bulstrode. Przez chwilę przemknęła mi myśl, że może nie powinniśmy teraz podchodzić, ale skoro byliśmy już w zasięgu ich wzroku nie wypadało teraz zawrócić.
- Państwo Carrow, Caesarze, Lady Bulstrode, Rudolfie - zaczęłam, witając ich wszystkich i dygając delikatnie.
Spojrzałam po kolei na każdego z osobna (prawie). Najpierw na pana Carrowa, chciałam sprawdzić czy jakoś zareaguje na widok mnie i obejmującego mnie mężczyznę. Megarę ostentacyjnie ominęłam. Dalej Caezar, mąż mojej zmarłej kuzynki, obok niego jego nowa kobieta i dalej jego syn. Uwielbiałam tego malca. Ciekawe, czy ze wzajemnością?
- Przepraszam, jeśli przeszkodziliśmy w rozmowie - posłałam delikatny uśmiech Caezarowi i spojrzałam na Deimosa. - Chcieliśmy tylko złożyć gratulacje, na ręce młodej pary.
Za wilczym śladem podążę w zamieć
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Rosalie Yaxley
Zawód : doradczyni w zarządzie w Rezerwacie jednorożców w Gloucestershire
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Nienawidzę pająków... dlaczego to nie mogły być motyle?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Słysząc odmowę z ust mojego drogiego męża westchnęłam ciężko udając rozczarowanie. Chociaż nie. Tak właśnie się czułam. Taniec dawał mi pretekst do późniejszej ucieczki w towarzystwo innych gości. Tak musiałam tu siedzieć Merlin jeden wie jak długo i czekać na kolejną okazję. Zdając sobie sprawę, że Deimos przestał zwracać się do mnie przeniosłam wzrok w stronę Caesara i Isoldę. Posłałam swojej dawnej przyjaciółce lekki uśmiech i na tym poprzestałam nie mogąc znaleźć wspólnego tematu do rozmowy. Jedyne co mi pozostało to słuchanie tej dziwnej wymiany zdań i udawanie, że nie razi mnie ona jawną głupotą. Parę razy musiałam ukryć usta w głębi kieliszka by nic nie wtrącić lub by zamaskować drgający kącik ust. Jak dobrze, że przynajmniej Carrowie nie mają charakterystycznych cech wyglądu. Przynajmniej ten jeden problem będę miała z głowy . Będąc bliska roześmiania się zagryzłam dolną wargę uciekając wzrokiem gdzieś w zupełnie inną stronę. „Wracam” do rozmowy dopiero po usłyszeniu tego dziwnego sformułowania. Wciąż jest dla mnie dziwnie obce ale nie powoduje napadu histerii. Z tego powodu mogłam być z siebie niezmiernie dumna. Chyba ta chwila rozkojarzenia sprawiła, że w porę nie zapanowałam nad swoim językiem. - Syna i czterech córek - i jeszcze ten lekko ironiczny uśmiech. Prościej byłoby sobie zawiesić pętlę na szyi Malfoy! Zganiłam sama siebie za ten wybryk ale i tak było już za późno by cokolwiek zmienić. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że mogło chodzić o mojego brata. Ile to czekał na swojego następcę? Trzy lata? - Jeśli chodzi o Abraxasa krąży gdzieś po sali. Nie wiem jak dobrze go znasz drogi lordzie ale mój brat nie należy do ludzi chętnie przebywających w tłumie. Woli nad wszystkim czuwać z zewnątrz - Mianowicie nad tym czy jeszcze nie uciekłam ale tego przecie nikt nie musiał wiedzieć.
Gdy tylko dostrzegam Yaxley zbliżającą się w naszą stronę cała zesztywniałam. Nie chodziło o nią… znów poczułam ciężką rękę zaciskającą się na mojej krtani. Nieświadomie dotknęłam szyi odrywając się od niej jakby parzyła. Moje zachowanie mogło wydawać się dziwne ale wyglądało to mniej więcej tak jakbym chowałam się za Deimosem przed Rosalie. Mój mąż zajęty czymś innym nie mógł usłyszeć moich słów skierowanych w stronę Lestranga. - Będę wdzięczna jeśli powstrzymasz go gdy będzie chciał się na nią rzucić – uśmiechnęłam się przy tym jak gdyby nigdy nic. Gdy pierwsze słowo pada ust blondynki mnie już tam nie było. W tym momencie było bez znaczenie co ktokolwiek pomyśli lub zrobić. Złość i strach zaczęły we mnie buzować a wiedziałam, że nie dam rady nad sobą zapanować wśród tych ludzi. Zresztą były i plusy takiej sytuacji. Pewnie w przeciągu kilkudziesięciu najbliższych minut dojdzie do mnie informacja jak mój drogi mąż się zachowywał. Chwytając jeden z kieliszków ciąż roznoszonych przez kelnerów praktycznie niezauważona skryłam się za jedną z kotar. Umiejętność szybkiego znikania i pojawiania się oraz ukrywania się w dziwnych miejsca to jedna z typowych umiejętności dla każdego Malfoya. Jak inaczej mogliśmy podsłuchiwać innych i ratować kar przed wrogami?
Normalnie wnęka pomiędzy kotami jest miejscem do potajemnych spotkań ale teraz miała to być moja samotnia. Pole walki pomiędzy mną a pierwszym demonem o nazwie gniew . Byłam zła na swój los, byłam zła na Deimosa który uparł się by ją tu zaprosić, byłam zła na to co wtedy mi zrobił a przede wszystkim byłam zła na własną niemoc. Upiłam spory łyk szampana. - Weź się w garść Malfoy - warknęłam na siebie cicho.
Gdy tylko dostrzegam Yaxley zbliżającą się w naszą stronę cała zesztywniałam. Nie chodziło o nią… znów poczułam ciężką rękę zaciskającą się na mojej krtani. Nieświadomie dotknęłam szyi odrywając się od niej jakby parzyła. Moje zachowanie mogło wydawać się dziwne ale wyglądało to mniej więcej tak jakbym chowałam się za Deimosem przed Rosalie. Mój mąż zajęty czymś innym nie mógł usłyszeć moich słów skierowanych w stronę Lestranga. - Będę wdzięczna jeśli powstrzymasz go gdy będzie chciał się na nią rzucić – uśmiechnęłam się przy tym jak gdyby nigdy nic. Gdy pierwsze słowo pada ust blondynki mnie już tam nie było. W tym momencie było bez znaczenie co ktokolwiek pomyśli lub zrobić. Złość i strach zaczęły we mnie buzować a wiedziałam, że nie dam rady nad sobą zapanować wśród tych ludzi. Zresztą były i plusy takiej sytuacji. Pewnie w przeciągu kilkudziesięciu najbliższych minut dojdzie do mnie informacja jak mój drogi mąż się zachowywał. Chwytając jeden z kieliszków ciąż roznoszonych przez kelnerów praktycznie niezauważona skryłam się za jedną z kotar. Umiejętność szybkiego znikania i pojawiania się oraz ukrywania się w dziwnych miejsca to jedna z typowych umiejętności dla każdego Malfoya. Jak inaczej mogliśmy podsłuchiwać innych i ratować kar przed wrogami?
Normalnie wnęka pomiędzy kotami jest miejscem do potajemnych spotkań ale teraz miała to być moja samotnia. Pole walki pomiędzy mną a pierwszym demonem o nazwie gniew . Byłam zła na swój los, byłam zła na Deimosa który uparł się by ją tu zaprosić, byłam zła na to co wtedy mi zrobił a przede wszystkim byłam zła na własną niemoc. Upiłam spory łyk szampana. - Weź się w garść Malfoy - warknęłam na siebie cicho.
Przyeszdł na ślub, który nawet go nie bawił. Do człowieka, którego nie lubił. Na zabawę, na którą nie miał ochoty. Po co więc się tu w ogóle pojawił? Z jednego powodu, z powodu kobiety, której towarzyszył. Nie widział jej od tak dawna, że każdy pomysł, który miał wiązać się ze spędzeniem z nią choćby chwili wydawał się całkiem niezły. Ostatnio wspólnie na jakąś zabawę wyruszyli jeszcze w czasach Hogwartu czyli... Dawno. Przez szacunek do Cynthii nie będzie wspominał, ileż lat temu to było. Szczególnie, że były to czasy, gdy on zakochany był w swojej dzisiejszej towarzyszce, ona zaś w mężczyźnie, który się dziś żenił. Gdyby wtedy wiedział, jak potoczy się życie. Jakoś tak dziwnie wyszło, że z ich przedziwnego trójkąta każdy poza Herewardem miał już okazję stanąć na ślubnym kobiercu. Tyle się pozmieniało, kiedy on opuścił Wielką Brytanię. Miał nieodparte wrażenie, że nigdy już nie nadrobi tych kilku lat spędzonych za morzem.
- Jedzenie? Wiele się mogło zmienić, ale na pewno nie moja miłość do słodyczy - zapewnił i skierował ich kroki ku najbliższemu stołowi z zapierającymi dech w piersiach ciastami. Z niemałą satysfakcją zauważył, że w pobliżu nie unoszą się żadne winogrona, bez większych oporów więc nałożył sobie i Cynthii co smaczniejsze kąski. To zawsze była miła odmiana, wystawna kolacja poza murami Hogwartu, bez tłumu dzieciaków, na który bez przerwy trzeba mieć oko, bez Gellerta Grindelwalda, przy którym prosi się Merlina, by tego oka nie miał na nikim konkretnym.
- Na szczęście łatwo mnie poznać - odparł. - Wystarczy, że znajdziesz rudzielca, zawołasz Weasley, a on nie odpowie. Wtedy masz pewność, że masz do czynienia ze mną.
Zjadł kawałek ciasta zanim odpowiedział Cynthii.
- Zdecydowanie masz jednak rację, widujemy się za rzadko. Zwłaszcza, że weźmie się pod uwagę fakt, że był taki czas, kiedy w swoim towarzystwie przebywaliśmy codziennie. Od tamtego czasu zmieniło się tak dużo, że nawet nie wiem, o czym opowiadać - uśmiechnął się przepraszająco. - Może ty zacznij, będzie mi łatwiej spowiadać się na czyimś przykładzie - posłał jej kolejny uśmiech.
- Jedzenie? Wiele się mogło zmienić, ale na pewno nie moja miłość do słodyczy - zapewnił i skierował ich kroki ku najbliższemu stołowi z zapierającymi dech w piersiach ciastami. Z niemałą satysfakcją zauważył, że w pobliżu nie unoszą się żadne winogrona, bez większych oporów więc nałożył sobie i Cynthii co smaczniejsze kąski. To zawsze była miła odmiana, wystawna kolacja poza murami Hogwartu, bez tłumu dzieciaków, na który bez przerwy trzeba mieć oko, bez Gellerta Grindelwalda, przy którym prosi się Merlina, by tego oka nie miał na nikim konkretnym.
- Na szczęście łatwo mnie poznać - odparł. - Wystarczy, że znajdziesz rudzielca, zawołasz Weasley, a on nie odpowie. Wtedy masz pewność, że masz do czynienia ze mną.
Zjadł kawałek ciasta zanim odpowiedział Cynthii.
- Zdecydowanie masz jednak rację, widujemy się za rzadko. Zwłaszcza, że weźmie się pod uwagę fakt, że był taki czas, kiedy w swoim towarzystwie przebywaliśmy codziennie. Od tamtego czasu zmieniło się tak dużo, że nawet nie wiem, o czym opowiadać - uśmiechnął się przepraszająco. - Może ty zacznij, będzie mi łatwiej spowiadać się na czyimś przykładzie - posłał jej kolejny uśmiech.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Dwójka ludzi przed ołtarzem. Piękna suknia, elegancki smoking. Wzniosłe przysięgi. Brak kontaktu wzrokowego. Wciąż gubiące się kroki, uciekające dłonie, usta, ciała, nie dotykaj mnie w ten dzień w który obiecaliśmy i sobie, i światu, że do końca już będziemy razem.
My nie będziemy tak wyglądać Caesarze.
Jestem człowiekiem wygodnym – ty z resztą też. I dobrze wiem, że żadne z nas nie wytrzymałoby w tanecznym układzie polegającym na ciągłej ucieczce. Nie jestem Marianną. Nie jestem romantyczną miłością od pierwszego wejrzenia i obydwoje doskonale wiemy, że nasze kroki kierowane są obowiązkiem, nie wielkim uczuciem. Ale nie ma zamiaru rozpaczać z tego powodu, zamknąć się wysokiej wierzy z wielkim poczuciem życiowej niesprawiedliwości, nie mam zamiaru pytać dlaczego akurat ja – bo przecież doskonale znam odpowiedź na to pytanie. Jestem Isolde Bulstrode, od dzieciństwa przygotowywana byłam do roli najlepszej z żon. Do miłości, chociaż nie jestem w jej dziedzinie żadnym ekspertem, wiedzie więcej niż jedna droga. Wierzę w to. Nie każda musi być gorąca, nagła, wybuchowa, ta wypracowana wcale nie jest gorsza. Zapewne znacznie mniej romantyczna, to fakt, ale nigdy nie oczekiwałam tej książkowej. Te przerażają mnie znacznie bardziej. W nich traci się całą kontrolę.
A ja niczego nie boję się tak jak utraty kontroli.
To nie pora na ponure rozważania. Cieszmy się teraz smacznym tortem i przyjemnym towarzystwem, czy nie o to w weselach chodzi? Organizuje się je przecież dla innych, wystawne przyjęcie urozmaicone konkursem krzywych spojrzeń na najlepszą sukienkę oraz zakulisową oceną kto dał najcenniejszy prezent, a kto poszczędził galeonów. Dookoła nas miłe grono przyjaciół i znajomych, przyjemne gadki szmatki. Mam już na palcu klejnot, więc po raz pierwszy na takim wydarzeniu mogę trochę odpuścić, w końcu zeszłam z rynku panien do wydania. Zgarnęłam swoją nagrodę, nie muszę więcej konkurować o względy nestorów. Pozwalam sobie i na szczery uśmiech, i pewną dozę naturalności, mało dzisiaj teatru w teatrze. Kiedy Rudolf szepce mi do ucha o resztkach tortu na wąsie ojca, cicho chichoczę, czułym gestem poprawiając mniejszemu Lestrange'owi zagubiony kosmyk włosów. I obiecuję, że temu zaradzę. Natychmiast - przecież nie możemy pozwolić by pozostali goście zwijali się z niezręczności na swoich krzesłach, uciekając wzrokiem. To rola dzisiejszej młodej pary!
Nachylam się więc w czułym geście, dyskretnie pozbywając się ze słynnego wąsa resztek weselnego tortu - Ubrudziłeś się - szepce ci do uszka Caesarze, składając przy tym na kąciku twoich ust słodki pocałunek. Uśmiecham się też uroczo, z lekką dozą zawstydzenia do reszty towarzystwa, jak przystało świeżo zaręczonej pannie. Przychodzi mi to zaskakująco łatwo - nawet całkowicie naturalnie. Nie są to wydumane, sztuczne gesty, nie muszę się nad nimi zastanawiać. I wiesz, Caesarze, cieszy mnie to. Utwierdza w przekonaniu, że nie dam się zamknąć w pudełku nieszczęśliwej, wiecznie udręczonej żony.
Nie oszukiwałam się jednak, że rodzinna indylla potrwa długo. I proszę, zaczynamy rodowe przechwałki i zaglądanie innym do łóżka. Słysząc męskie mądrości przewracam oczyma, ale taka rola żony, nawet przyszłej, stać murem za swoim mężem. Nawet kiedy prawi nonsensy. Zapewne podczas tańca nie powtrzymam się przed krótkim komentarzem dotyczącym genetyki i męskiej roli w ustanowieni płci potomka - szkoda, żeby Rudolf i Rabastan wyrastali w ignorancji, ale teraz uśmiecham się tylko pokrzepiająco do Megary, sącząc szampana z fikuśnego kieliszka. Przecież dobrze wiemy, dawna przyjaciółko, że nie ma co poprawiać mężczyzn. Szczególnie w towarzystwie, kiedy walczą o pozycję najsilniejszego samca.
Szkoda mi tylko, że zaraz możemy stać się świadkiem znacznie bardziej żenującego przedstawienia. Czy naprawdę dzieci muszą je oglądać?
My nie będziemy tak wyglądać Caesarze.
Jestem człowiekiem wygodnym – ty z resztą też. I dobrze wiem, że żadne z nas nie wytrzymałoby w tanecznym układzie polegającym na ciągłej ucieczce. Nie jestem Marianną. Nie jestem romantyczną miłością od pierwszego wejrzenia i obydwoje doskonale wiemy, że nasze kroki kierowane są obowiązkiem, nie wielkim uczuciem. Ale nie ma zamiaru rozpaczać z tego powodu, zamknąć się wysokiej wierzy z wielkim poczuciem życiowej niesprawiedliwości, nie mam zamiaru pytać dlaczego akurat ja – bo przecież doskonale znam odpowiedź na to pytanie. Jestem Isolde Bulstrode, od dzieciństwa przygotowywana byłam do roli najlepszej z żon. Do miłości, chociaż nie jestem w jej dziedzinie żadnym ekspertem, wiedzie więcej niż jedna droga. Wierzę w to. Nie każda musi być gorąca, nagła, wybuchowa, ta wypracowana wcale nie jest gorsza. Zapewne znacznie mniej romantyczna, to fakt, ale nigdy nie oczekiwałam tej książkowej. Te przerażają mnie znacznie bardziej. W nich traci się całą kontrolę.
A ja niczego nie boję się tak jak utraty kontroli.
To nie pora na ponure rozważania. Cieszmy się teraz smacznym tortem i przyjemnym towarzystwem, czy nie o to w weselach chodzi? Organizuje się je przecież dla innych, wystawne przyjęcie urozmaicone konkursem krzywych spojrzeń na najlepszą sukienkę oraz zakulisową oceną kto dał najcenniejszy prezent, a kto poszczędził galeonów. Dookoła nas miłe grono przyjaciół i znajomych, przyjemne gadki szmatki. Mam już na palcu klejnot, więc po raz pierwszy na takim wydarzeniu mogę trochę odpuścić, w końcu zeszłam z rynku panien do wydania. Zgarnęłam swoją nagrodę, nie muszę więcej konkurować o względy nestorów. Pozwalam sobie i na szczery uśmiech, i pewną dozę naturalności, mało dzisiaj teatru w teatrze. Kiedy Rudolf szepce mi do ucha o resztkach tortu na wąsie ojca, cicho chichoczę, czułym gestem poprawiając mniejszemu Lestrange'owi zagubiony kosmyk włosów. I obiecuję, że temu zaradzę. Natychmiast - przecież nie możemy pozwolić by pozostali goście zwijali się z niezręczności na swoich krzesłach, uciekając wzrokiem. To rola dzisiejszej młodej pary!
Nachylam się więc w czułym geście, dyskretnie pozbywając się ze słynnego wąsa resztek weselnego tortu - Ubrudziłeś się - szepce ci do uszka Caesarze, składając przy tym na kąciku twoich ust słodki pocałunek. Uśmiecham się też uroczo, z lekką dozą zawstydzenia do reszty towarzystwa, jak przystało świeżo zaręczonej pannie. Przychodzi mi to zaskakująco łatwo - nawet całkowicie naturalnie. Nie są to wydumane, sztuczne gesty, nie muszę się nad nimi zastanawiać. I wiesz, Caesarze, cieszy mnie to. Utwierdza w przekonaniu, że nie dam się zamknąć w pudełku nieszczęśliwej, wiecznie udręczonej żony.
Nie oszukiwałam się jednak, że rodzinna indylla potrwa długo. I proszę, zaczynamy rodowe przechwałki i zaglądanie innym do łóżka. Słysząc męskie mądrości przewracam oczyma, ale taka rola żony, nawet przyszłej, stać murem za swoim mężem. Nawet kiedy prawi nonsensy. Zapewne podczas tańca nie powtrzymam się przed krótkim komentarzem dotyczącym genetyki i męskiej roli w ustanowieni płci potomka - szkoda, żeby Rudolf i Rabastan wyrastali w ignorancji, ale teraz uśmiecham się tylko pokrzepiająco do Megary, sącząc szampana z fikuśnego kieliszka. Przecież dobrze wiemy, dawna przyjaciółko, że nie ma co poprawiać mężczyzn. Szczególnie w towarzystwie, kiedy walczą o pozycję najsilniejszego samca.
Szkoda mi tylko, że zaraz możemy stać się świadkiem znacznie bardziej żenującego przedstawienia. Czy naprawdę dzieci muszą je oglądać?
Zostawienie Samaela samego z panną Sykes było cokolwiek niebezpiecznie dla niej samej, ale w tym momencie myśli Fawley'a wędrowały już z dala od nowej ofiary Samaela i supiały się na tym, co wyprawiała z nim (nieświadomie czy z premedytacją?) inna panna. Colin musiał przyznać, że o ile ładnie ściśnięty gorsecik faktycznie uprzyjemniał dotyk, o tyle znacznie przyjemniejsze było patrzenie na Rosalie z góry i podziwianie jej ekhem, estetycznych walorów uwydatnianych przez tenże gorset. Ponieważ jednak był dżentelmenem w każdym calu, a już na pewno w tych calach, które ściśle przylegały do kobiecego ciała, obejmując je zaborczo i troskliwie jednocześnie, pozwolił sobie jedynie na kilka zerknięć (za to niegrzecznie długich), gdy Rosalie prowadziła go w stronę młodej pary. A raczej połówki pary, bo panna młoda postanowiła uciec im sprzed nosa dosłownie sekundę przed tym, nim zbliżyli się do zajmowanych przez nią miejsc. Colin ze zdumieniem rozpoznał w niej dziewczynę, którą niespełna kilka tygodni temu widział w kasynie, samotną i popijającą któryś z kolei drink, wcale nie zainteresowaną dbałością o swoją reputację. Zaiste, ciekawą narzeczoną wybrał sobie na żonę Carrow.
- Najlepszego - złożył wylewne życzenia na ręce Deimosa i powędrował spojrzeniem na inne osoby otaczające szczęśliwego (?) małżonka. Na dzieciaka nie zwrócił większej uwagi, uważając wszystko poniżej piętnastego roku życia za szarańczę, której lepiej unikać, skupiając się jednakże na drugiej parze. Lestrange i Bulstrode, których jak i Deimosa miał okazję niedawno bliżej poznać od zupełnie innej strony, wydawali się pełnić do tej pory rolę bufora między świeżo upieczonymi małżonkami, ale bufor ten pękł wraz z pojawieniem się... Rosalie i Colina? Cóż, wolał nie wnikać, co było przyczyną nagłej ucieczki Megary; a tej chwili bardziej go zresztą interesował wspomniany gorset jego drogiej towarzyszki i Colin bez najmniejszego skrępowania rozejrzał się zaraz dookoła w poszukiwaniu bardziej ustronnego miejsca. Najlepiej takiego, gdzie będzie mógł w spokoju karmić swoją półwilę weselnym tortem i rzucać groźne spojrzenia wszystkim ofermom, które zechciałyby się do nich zbliżyć.
- Panno Yaxley - zwrócił się do niej, gdy wszelkie niezbędne uprzejmości zostały już wymienione - czy mogę z panią zamienić słowo na osobności? - mocniejszy uścisk na jej talii powinien dać jej do myślenia, jak bardzo zależy mu na tej rozmowie, nieprawdaż?
- Najlepszego - złożył wylewne życzenia na ręce Deimosa i powędrował spojrzeniem na inne osoby otaczające szczęśliwego (?) małżonka. Na dzieciaka nie zwrócił większej uwagi, uważając wszystko poniżej piętnastego roku życia za szarańczę, której lepiej unikać, skupiając się jednakże na drugiej parze. Lestrange i Bulstrode, których jak i Deimosa miał okazję niedawno bliżej poznać od zupełnie innej strony, wydawali się pełnić do tej pory rolę bufora między świeżo upieczonymi małżonkami, ale bufor ten pękł wraz z pojawieniem się... Rosalie i Colina? Cóż, wolał nie wnikać, co było przyczyną nagłej ucieczki Megary; a tej chwili bardziej go zresztą interesował wspomniany gorset jego drogiej towarzyszki i Colin bez najmniejszego skrępowania rozejrzał się zaraz dookoła w poszukiwaniu bardziej ustronnego miejsca. Najlepiej takiego, gdzie będzie mógł w spokoju karmić swoją półwilę weselnym tortem i rzucać groźne spojrzenia wszystkim ofermom, które zechciałyby się do nich zbliżyć.
- Panno Yaxley - zwrócił się do niej, gdy wszelkie niezbędne uprzejmości zostały już wymienione - czy mogę z panią zamienić słowo na osobności? - mocniejszy uścisk na jej talii powinien dać jej do myślenia, jak bardzo zależy mu na tej rozmowie, nieprawdaż?
Gdy zapytała go o Raven, trochę zmarkotniał. Szczerze miał nadzieję, że to Inara właśnie może będzie coś wiedzieć, co z jego córką. Uśmiechnął się jednak po chwili i uścisnął mocniej dziewczynę.
- Zapewne jest w pracy, przed chwilą przemknął tu gdzieś pan Fawley, ktoś musiał zostać w księgarni - stwierdził i naprawdę chciał w to wierzyć.
Gdy Lady Carrow zgodziła się mu potowarzyszyć, ten poprowadził ją do stołu, gdzie poczęstował kawałkiem ciasta. Szybko usiedli tuż obok siebie i rozpoczęli rozmowę. William musiał przyznać, że udała się Adrienowi córka. Roześmiał się, gdy Inarka stwierdziła, że jej ojciec, jak zając.
- Hahaha! Gdyby on był tak szybki z dostarczaniem dokumentów na czas, mógłbym się wtedy z panną zgodzić - powiedział radośnie biorąc się za swoje ciasto.
Spojrzał na dziewczynę. Zastanawiał się, kiedy zostanie zaproszony na jej ślub. Czy to już niedługo, czy będą musieli jeszcze trochę poczekać? Czy nagle wszyscy Carrow zaczną się żenić i wychodzić za mąż? Jeszcze Fobos, potem Inarka?
- Opowiedz mi moja droga, co się u ciebie i twojego ojca dzieje ostatnio? Tyle pracy, że nawet nie mam czasu, aby was odwiedzić.
Faktycznie, dużo się ostatnio działo. Nawał w pracy, zlecenie misji na którą czekał wraz z towarzyszami. Pogłębiał też swoją wiedzę no i ostatnio rozglądał się za nową małżonką. Nawet tutaj miał zamiar przywitać się z kilkoma paniami, zapytać o zdrowie, plany na przyszłość. Wybadać teren, ot tak. Przydałby mu się męski potomek. Raven nie da mu wnuka, który będzie miał na nazwisko Baudelaire.
- Zapewne jest w pracy, przed chwilą przemknął tu gdzieś pan Fawley, ktoś musiał zostać w księgarni - stwierdził i naprawdę chciał w to wierzyć.
Gdy Lady Carrow zgodziła się mu potowarzyszyć, ten poprowadził ją do stołu, gdzie poczęstował kawałkiem ciasta. Szybko usiedli tuż obok siebie i rozpoczęli rozmowę. William musiał przyznać, że udała się Adrienowi córka. Roześmiał się, gdy Inarka stwierdziła, że jej ojciec, jak zając.
- Hahaha! Gdyby on był tak szybki z dostarczaniem dokumentów na czas, mógłbym się wtedy z panną zgodzić - powiedział radośnie biorąc się za swoje ciasto.
Spojrzał na dziewczynę. Zastanawiał się, kiedy zostanie zaproszony na jej ślub. Czy to już niedługo, czy będą musieli jeszcze trochę poczekać? Czy nagle wszyscy Carrow zaczną się żenić i wychodzić za mąż? Jeszcze Fobos, potem Inarka?
- Opowiedz mi moja droga, co się u ciebie i twojego ojca dzieje ostatnio? Tyle pracy, że nawet nie mam czasu, aby was odwiedzić.
Faktycznie, dużo się ostatnio działo. Nawał w pracy, zlecenie misji na którą czekał wraz z towarzyszami. Pogłębiał też swoją wiedzę no i ostatnio rozglądał się za nową małżonką. Nawet tutaj miał zamiar przywitać się z kilkoma paniami, zapytać o zdrowie, plany na przyszłość. Wybadać teren, ot tak. Przydałby mu się męski potomek. Raven nie da mu wnuka, który będzie miał na nazwisko Baudelaire.
Gość
Gość
Wszyscy goście stają się dla mnie zbiorowiskiem twarzy zwykle nienapotykanych. Cieszy mnie tylko to, że jutro już ich nie zobaczę i pewnie nie będę ich widział jeszcze długo. Może na ślubie Caesara. Może na chrzcinach mych synów. Ale przyjadą wybrani, a na ślub kogoś innego nie muszę przecież przygotowywać pięknych mów kwiecistych. Dlatego wyglądam końca, ale końca nie widać. A mogłoby być, gdybym posłuchał się ż o n y i zaprosił ją do tańca.
Na wieść o kolorze włosów dziecka, chciałbym usłyszeć od Megary teraz coś pokrzepiającego, może jakąś naukową tezę, że włosy przecież ciemnieją. Lecz ta jakby się cofa z naszego grona. Wyciągnąłbym rękę i ją zatrzymał, lecz ważniejsze teraz chyba będzie jednak ciśnięcie po chrzestnym drugiego już potomka Cygnusa. Nie wiem, czy Black czeka na syna, by dać mi nad nim powiernictwo, czy chce mnie zirytować tym, że nigdy przenigdy nie wybrał mnie na kogoś, kto się zajmie jego dziećmi. Może myślał, że nie lubić dzieci, więc też miał trochę racji. Ale Caesar też dzieci nie lubił. Ja lubiłem syna Fobosa i nawet teraz gdzieś ten szkrab sobie biega i ciąga wujka Adriena, by ten wziął go juz na koniki.
- To niezwykłe, że taka podobna do swego chrzestnego - co mnie też bawi, ale nie wypada mi powiezieć na głos, że Cezar mógł znieważyć kobietę Cygnusa. Powiedziałbym to jednak z pełną odpowiedzialnością mu prosto w twarz, jeżeli wiedziałbym, że od dawna znieważa moją Milburgę.
- Nie głupota, a ryzyko, Caesarze - i pilnuję wzrokiem jak Isolda czyści mu wąsa, co mnie trochę rozkojarza, troche rozbawia, trochę złości, trochę zaś to olewam, bo mamy do robienia interesy a nie kobiety. Pewnie wolałbym, żebyśmy siedzieli teraz w moim zielonym salonie, jak w roku uprzednim i mieli spojrzenia przyćmione i myśli jeszcze mocniej. I Cyngusa na stronie. I na stole same zabawki. - Mój brat ceni ryzyko ponad wszystko - śledzę jego sylwetkę, która przesuwa się właśnie w kierunku ściany dalekiej. On ceni ryzyko, ja zaś cenię jego. Brakuje mi tej jego odwagi, ale staram się, uczę się i kiedyś będę taki jak on. Szkoda, że nie miałem tak jak on wytłumaczenia dobrego i że nie przegrałem swojego kawalerstwa w karty. Mógłbym wtedy mieć świetne wytłumaczenie na przykład dla Rosalie Yaxley, która zmierza w moim kierunku. Cieszy mnie, że jest z kimś, kiedy jednak spoglądam na tę zakłamaną twarz, zniesmaczenie bierze górę i chociaż witam się z nimi i dziękuję za gratulacje, spogladam przelotnie na piękną Rosalie, oczy mam utkwione w Colinie, chcę już złapać podobnym gestem Megarę, ale okazuje sie, że nie ma jej już w pobliżu? Staram się omijać wzrokiem zarówno Rosalie, jak i jej partnera, w czym jestem niestety wyjątkowo słaby, bo jedynie popijam z kieliszka. - Megara chyba pobiegła znaleźć brata - przepraszam za nią i chciałbym także się wycofać, kiedy jednak Colin zbliża usta do ucha Rosalie, oczy moje nagle zrobiły się obojętne i chociaż grymas niezadowolenia miałem przez chwilę na twarzy, zaraz zreflektowaną mam minę i już nie wyraża ona jakiejkolwiek myśli, tym bardziej, że głowę z myśli o Yaxley nagle opróżniłem. I nie ma ani jednej więcej.
- Dziękujemy jeszcze raz. Teraz znikam, aby ją znaleźć, obowiązki rozumiecie- na pożegnanie unoszę szklankę do panów lordów, wyhylam do końca i stawiam na dryfującej w powietrzu tacy, na której znika stara brudna szklanka i pojawia się kolejna, z innym alkoholem. I z tą właśnie oddalam się i znajduję wzrokiem Fobosa. Daję mu znać, że nie mam pojęcia gdzie jest Megara, więc oboje się zajmujemy poszukiwaniem. W międzyczasie zauważyłem uśmiech Samanthy Weasley. Nietypowa sprawa, nie wiem jak z tym pożyję.
Chodzę już jakiś czas, stąpam ciężko po deskach namiotu i wyglądam jasnej głowy, lecz zlewa się ona z tysiącem krewnych Megary. Malfoyowie wyraźnie pobudzeni, wyjątkowo chcą dziś rozmawiać nawet z przedstawicielami innych rodów. Mi udało się zamienić kilka słów z Abraxusem, mimo że jego syn dwa razy kopał mnie po kostkach. Lucynka szybko zwróciła uwagę Lucjuszowi, ja zaś pogroziłem małemu spojrzeniem, a może i towarzystwem syna Fobosa. Mijam Tristana zajętego kwiecistymi rozmowami z Lady Avery, mijam i ją, mijam to towarzystwo, bo wschodzę w dystrykty rodów nieprzyjaznych. Miałem nieodparte wrażenie, że to własnie pomiędzy nimi mogła skryć się moja żona. Wkraczam na te tereny niebezpieczne i nagle zauważam zmianę. Nie ma już tylu Malfoyów, a blond głowa wystaje tylko jedna. Gdzieś pod ścianą, obok kwiatów, gdzieś tam stoi Megara. Podchodzę, tak jak wcześniej Graham, tnąc ludzką masę swoim zdecydowanym krokiem. Sztywnym i nieprzyjemnym, jak cały ja. - Zatańczmy - to nie była prośba, ale o co tu prosić. Ty prosiłaś mnie o to pół godziny temu, ja zaś pilnuję rozkładu i nie chcę przesadzać. Wszak jeszcze długa noc przed nami, a my jesteśmy ledwie na półmetku. Wyciągam dłoń, chcę małą jasną zlapać. I zaciągnąć na ten cholerny parkiet, dać się obejrzeć i wykonać pięć ustawowych kroków. Byście się mogli napoić widokiem i na wieki dać mi spokój z tańcami.
Na wieść o kolorze włosów dziecka, chciałbym usłyszeć od Megary teraz coś pokrzepiającego, może jakąś naukową tezę, że włosy przecież ciemnieją. Lecz ta jakby się cofa z naszego grona. Wyciągnąłbym rękę i ją zatrzymał, lecz ważniejsze teraz chyba będzie jednak ciśnięcie po chrzestnym drugiego już potomka Cygnusa. Nie wiem, czy Black czeka na syna, by dać mi nad nim powiernictwo, czy chce mnie zirytować tym, że nigdy przenigdy nie wybrał mnie na kogoś, kto się zajmie jego dziećmi. Może myślał, że nie lubić dzieci, więc też miał trochę racji. Ale Caesar też dzieci nie lubił. Ja lubiłem syna Fobosa i nawet teraz gdzieś ten szkrab sobie biega i ciąga wujka Adriena, by ten wziął go juz na koniki.
- To niezwykłe, że taka podobna do swego chrzestnego - co mnie też bawi, ale nie wypada mi powiezieć na głos, że Cezar mógł znieważyć kobietę Cygnusa. Powiedziałbym to jednak z pełną odpowiedzialnością mu prosto w twarz, jeżeli wiedziałbym, że od dawna znieważa moją Milburgę.
- Nie głupota, a ryzyko, Caesarze - i pilnuję wzrokiem jak Isolda czyści mu wąsa, co mnie trochę rozkojarza, troche rozbawia, trochę złości, trochę zaś to olewam, bo mamy do robienia interesy a nie kobiety. Pewnie wolałbym, żebyśmy siedzieli teraz w moim zielonym salonie, jak w roku uprzednim i mieli spojrzenia przyćmione i myśli jeszcze mocniej. I Cyngusa na stronie. I na stole same zabawki. - Mój brat ceni ryzyko ponad wszystko - śledzę jego sylwetkę, która przesuwa się właśnie w kierunku ściany dalekiej. On ceni ryzyko, ja zaś cenię jego. Brakuje mi tej jego odwagi, ale staram się, uczę się i kiedyś będę taki jak on. Szkoda, że nie miałem tak jak on wytłumaczenia dobrego i że nie przegrałem swojego kawalerstwa w karty. Mógłbym wtedy mieć świetne wytłumaczenie na przykład dla Rosalie Yaxley, która zmierza w moim kierunku. Cieszy mnie, że jest z kimś, kiedy jednak spoglądam na tę zakłamaną twarz, zniesmaczenie bierze górę i chociaż witam się z nimi i dziękuję za gratulacje, spogladam przelotnie na piękną Rosalie, oczy mam utkwione w Colinie, chcę już złapać podobnym gestem Megarę, ale okazuje sie, że nie ma jej już w pobliżu? Staram się omijać wzrokiem zarówno Rosalie, jak i jej partnera, w czym jestem niestety wyjątkowo słaby, bo jedynie popijam z kieliszka. - Megara chyba pobiegła znaleźć brata - przepraszam za nią i chciałbym także się wycofać, kiedy jednak Colin zbliża usta do ucha Rosalie, oczy moje nagle zrobiły się obojętne i chociaż grymas niezadowolenia miałem przez chwilę na twarzy, zaraz zreflektowaną mam minę i już nie wyraża ona jakiejkolwiek myśli, tym bardziej, że głowę z myśli o Yaxley nagle opróżniłem. I nie ma ani jednej więcej.
- Dziękujemy jeszcze raz. Teraz znikam, aby ją znaleźć, obowiązki rozumiecie- na pożegnanie unoszę szklankę do panów lordów, wyhylam do końca i stawiam na dryfującej w powietrzu tacy, na której znika stara brudna szklanka i pojawia się kolejna, z innym alkoholem. I z tą właśnie oddalam się i znajduję wzrokiem Fobosa. Daję mu znać, że nie mam pojęcia gdzie jest Megara, więc oboje się zajmujemy poszukiwaniem. W międzyczasie zauważyłem uśmiech Samanthy Weasley. Nietypowa sprawa, nie wiem jak z tym pożyję.
Chodzę już jakiś czas, stąpam ciężko po deskach namiotu i wyglądam jasnej głowy, lecz zlewa się ona z tysiącem krewnych Megary. Malfoyowie wyraźnie pobudzeni, wyjątkowo chcą dziś rozmawiać nawet z przedstawicielami innych rodów. Mi udało się zamienić kilka słów z Abraxusem, mimo że jego syn dwa razy kopał mnie po kostkach. Lucynka szybko zwróciła uwagę Lucjuszowi, ja zaś pogroziłem małemu spojrzeniem, a może i towarzystwem syna Fobosa. Mijam Tristana zajętego kwiecistymi rozmowami z Lady Avery, mijam i ją, mijam to towarzystwo, bo wschodzę w dystrykty rodów nieprzyjaznych. Miałem nieodparte wrażenie, że to własnie pomiędzy nimi mogła skryć się moja żona. Wkraczam na te tereny niebezpieczne i nagle zauważam zmianę. Nie ma już tylu Malfoyów, a blond głowa wystaje tylko jedna. Gdzieś pod ścianą, obok kwiatów, gdzieś tam stoi Megara. Podchodzę, tak jak wcześniej Graham, tnąc ludzką masę swoim zdecydowanym krokiem. Sztywnym i nieprzyjemnym, jak cały ja. - Zatańczmy - to nie była prośba, ale o co tu prosić. Ty prosiłaś mnie o to pół godziny temu, ja zaś pilnuję rozkładu i nie chcę przesadzać. Wszak jeszcze długa noc przed nami, a my jesteśmy ledwie na półmetku. Wyciągam dłoń, chcę małą jasną zlapać. I zaciągnąć na ten cholerny parkiet, dać się obejrzeć i wykonać pięć ustawowych kroków. Byście się mogli napoić widokiem i na wieki dać mi spokój z tańcami.
Ostatnio zmieniony przez Deimos Carrow dnia 26.12.15 20:56, w całości zmieniany 2 razy
Nie ma co, Colin się zbytnio nie wysilił swoimi życzeniami. Przez chwilę kompletnie mnie to jednak nie interesowało, skupiona byłam na odchodzącej Megarze. Już chciałam tupnąć nóżką i za nią krzyknąć, że dobrze, że sobie poszła! Ze ją będę obserwować i jeśli przez nią mój dobry przyjaciel będzie cierpieć, to sama wydrapie jej te przeklęte oczka. Nic jednak takiego nie powiedziałam i zaraz wróciłam do towarzystwa. I po chwili pożałowałam, że tu przyszłam. Pan Carrow nie wyglądał zbytnio na zadowolonego towarzystwem z jakim do niego podeszłam. Ani nie ucieszyło go moje towarzystwo, chociaż sam niedawno mówił o naszej “przyjaźni”.
- Szkoda, że pani Carrow odeszła. Chciałam wam złożyć życzenia, ale cóż, musi je pan, panie Carrow, przyjąć na swoje ręce - zaczęłam. - Mam nadzieję, że będą państwo dobrym małżeństwem i szybko usłyszymy cudowną wiadomość o potomku.
Chciałam z nimi jeszcze porozmawiać, ale mam wrażenie, jakby pan Fawley coś wyczuł i szybko poprosił mnie, w dość nietypowy sposób o rozmowę na osobności. Zarumieniłam się, odprowadziłam pana Carrowa wzrokiem i na końcu spojrzałam na Fawley’a.
- Ależ oczywiście - odpowiedziałam mu uroczo.
Spojrzałam jeszcze na Caesara i jego towarzyszkę oraz na małego Rudolfa. Uśmiechnęłam się do nich. Dobrym pomysłem było zostawić ich sobie samych, na pewno znajdą sobie jakieś zajęcie.
Bardzo lubiłam Caesara, lubiłam go od momentu, kiedy on polubił moją kuzynkę. Lubiłam go tak bardzo, że włączyłam go do swojej rodziny, traktując jak kuzyna. Oh, panie Fawley, chyba będzie musiał pan zaakceptować wiele z moich dziwnych relacji z innymi ludźmi.
- Caeserze, panno Bulstrode, nie będziemy przeszkadzać. Miło było spotkać - pożegnałam się. - Rudolf, baw się dobrze.
Razem z panem Fawley’em oddaliłam się od ich stolika. Colin chciał porozmawiać na osobności, więc pamiętając mniej więcej rozkład pomieszczeń, ale nie chcąc się z tym zdradzać, zaczęłam go kierować do jakiegoś pustego pokoju czy salonu, gdzie moglibyśmy spokojnie porozmawiać. Ciekawa byłam o co mu chodziło.
zt oboje
- Szkoda, że pani Carrow odeszła. Chciałam wam złożyć życzenia, ale cóż, musi je pan, panie Carrow, przyjąć na swoje ręce - zaczęłam. - Mam nadzieję, że będą państwo dobrym małżeństwem i szybko usłyszymy cudowną wiadomość o potomku.
Chciałam z nimi jeszcze porozmawiać, ale mam wrażenie, jakby pan Fawley coś wyczuł i szybko poprosił mnie, w dość nietypowy sposób o rozmowę na osobności. Zarumieniłam się, odprowadziłam pana Carrowa wzrokiem i na końcu spojrzałam na Fawley’a.
- Ależ oczywiście - odpowiedziałam mu uroczo.
Spojrzałam jeszcze na Caesara i jego towarzyszkę oraz na małego Rudolfa. Uśmiechnęłam się do nich. Dobrym pomysłem było zostawić ich sobie samych, na pewno znajdą sobie jakieś zajęcie.
Bardzo lubiłam Caesara, lubiłam go od momentu, kiedy on polubił moją kuzynkę. Lubiłam go tak bardzo, że włączyłam go do swojej rodziny, traktując jak kuzyna. Oh, panie Fawley, chyba będzie musiał pan zaakceptować wiele z moich dziwnych relacji z innymi ludźmi.
- Caeserze, panno Bulstrode, nie będziemy przeszkadzać. Miło było spotkać - pożegnałam się. - Rudolf, baw się dobrze.
Razem z panem Fawley’em oddaliłam się od ich stolika. Colin chciał porozmawiać na osobności, więc pamiętając mniej więcej rozkład pomieszczeń, ale nie chcąc się z tym zdradzać, zaczęłam go kierować do jakiegoś pustego pokoju czy salonu, gdzie moglibyśmy spokojnie porozmawiać. Ciekawa byłam o co mu chodziło.
zt oboje
Za wilczym śladem podążę w zamieć
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Rosalie Yaxley
Zawód : doradczyni w zarządzie w Rezerwacie jednorożców w Gloucestershire
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Nienawidzę pająków... dlaczego to nie mogły być motyle?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Zaciśnięta na jego przedramieniu ręka, pozwalała bardzo szybko wrócić do rzeczywistości. Na szczęście nie zdarzały mu się ostatnio, tak często wypominki przeszłości, czasami tylko wracając przez skojarzenia, których nie mógł uniknąć. I wbrew pozorom - nie stanowiły wielkiego obciążenia, pozostawiając w sferze wspomnień, które zamieniał na życie, jakie prowadził - aurora i...kogo?
Miał nadzieję, że zdąży choć na chwilę porozmawiać z Megarą, ale zgodnie z obietnicą - nie zostawiał samej Cressi. Doskonale wiedział ile pod weselnym namiotem znajdowało się szczerzących, arystokratycznych rekinów, które mogłyby chcieć porwać jego piękną towarzyszkę. A taka perspektywa absolutnie mu się nie podobała. W grę wchodziła także wiercąca świadomość, że oboje byli nie z tego świata. I- choć spojrzenia niektórych szlacheckich gości wodziły w niezrozumieniu, kim byli. Jednak Samuel miał to w głębokim poważaniu, starając się, by odbijać ewentualnie niejasności pewnym siebie spojrzeniem, prawie czarnych źrenic.
- I tak bijesz je na głowę urodą - przechylił głowę w stronę panny Morgan, by ciszej przekazać jej swoją uwagę, gdy dłonią poprawiała włosy - większość z tych kobiet ukrywa się za makijażami, sukienkami i sztucznymi uśmiechami, a ty..- sięgnął wzrokiem lica dziewczyny - naturalnie wyglądasz pięknie - miał ochotę dodać "szczególnie w tej sukience", ale ugryzł się w język mrużąc tylko jedno oko, czekając na silniejszy uścisk jej palców, sugerujący, że ma się zamknąć.
Nie mógł nie wyczuć, że niektóre spojrzenia na dłużej zatrzymywały się przy jego sylwetce, jednak nie dostrzegał zbytnio twarzy, którą mógłby w tym rozpoznać. Mignęła mu gdzieś postacie Weasleyów w tym jedną, z której do tej pory nie miał styczności. Dostrzegł Mulcibera i przemykającego pomiędzy stolikami Adriena, ale wciąż nie odnajdywał właściciela wiercącego wrażenia, jakie odczuwał.
- Powinienem? - odwrócił głowę nieco zaskoczony, gdy słowa Cressidy wyrwały go z obserwacji otoczenia. Skupił się na jej twarzy, by zaraz wygiąć kącik ust - słucham - dodał delikatniej, wracając już do swego zawadiackiego wyrazu twarzy, które został stłumiony przez dalsze, płynące z ust dziewczyny, wyrazy.
- Nie mam w zwyczaju uciekać - głos miał przesycony jakąś dziką pewnością - A jeśli zobaczę lecące w naszym kierunku zaklęcie, to traktuj mnie jak tarczę - odpowiedział powoli i choć kąciki ust wciąż były uniesione ku górze, to ton niskiego głosu nie krył żadnego żartu - ..a potem, nie rzucający czar lepiej ucieka, bo podobno - potrafię być całkiem uparty jeśli chodzi o tego typu odwzajemnianie - Samuel nie umiał pohamować niebezpiecznego błysku, który pojawił się w jego oczach i zniknął, niby czający się w cieniu stwór. Skamander był aurorem i wyrobione nawyki działały szybciej niż o nich pomyślał, potęgowane przez naturalną, gryfońską brawurę (czy też zapalczywą głupotę, jak powiedzieliby co złośliwsi).
A Cressi? Choć wydawała się mówić całkiem naturalnie, wyczuł niejasny zgrzyt w jej słowach. Nie był zbyt dobry w rozczytywaniu się w kobiecych niuansach, ale skoro została mu przypięta plakietka kobieciarza, mógł się szczycić całkiem niezłą znajomością wachlarza ich zachowań. A zapewne każda kobieta wykpiłaby jego zdolności - gdyby potrafiła oczywiście je poznać w całości.
- Właściwie..ja też zwiałem, choć nie w takim wieku i raczej w innych okolicznościach - skierował swoją twarz na parę weselną - na pewno nie byłbym aurorem - dodał ciszej, choć i tak cała rozmowa była toczona przyciszonymi głosami, nie pozwalając przypadkowym uszom zebrać jakiekolwiek informacje.
Miał nadzieję, że zdąży choć na chwilę porozmawiać z Megarą, ale zgodnie z obietnicą - nie zostawiał samej Cressi. Doskonale wiedział ile pod weselnym namiotem znajdowało się szczerzących, arystokratycznych rekinów, które mogłyby chcieć porwać jego piękną towarzyszkę. A taka perspektywa absolutnie mu się nie podobała. W grę wchodziła także wiercąca świadomość, że oboje byli nie z tego świata. I- choć spojrzenia niektórych szlacheckich gości wodziły w niezrozumieniu, kim byli. Jednak Samuel miał to w głębokim poważaniu, starając się, by odbijać ewentualnie niejasności pewnym siebie spojrzeniem, prawie czarnych źrenic.
- I tak bijesz je na głowę urodą - przechylił głowę w stronę panny Morgan, by ciszej przekazać jej swoją uwagę, gdy dłonią poprawiała włosy - większość z tych kobiet ukrywa się za makijażami, sukienkami i sztucznymi uśmiechami, a ty..- sięgnął wzrokiem lica dziewczyny - naturalnie wyglądasz pięknie - miał ochotę dodać "szczególnie w tej sukience", ale ugryzł się w język mrużąc tylko jedno oko, czekając na silniejszy uścisk jej palców, sugerujący, że ma się zamknąć.
Nie mógł nie wyczuć, że niektóre spojrzenia na dłużej zatrzymywały się przy jego sylwetce, jednak nie dostrzegał zbytnio twarzy, którą mógłby w tym rozpoznać. Mignęła mu gdzieś postacie Weasleyów w tym jedną, z której do tej pory nie miał styczności. Dostrzegł Mulcibera i przemykającego pomiędzy stolikami Adriena, ale wciąż nie odnajdywał właściciela wiercącego wrażenia, jakie odczuwał.
- Powinienem? - odwrócił głowę nieco zaskoczony, gdy słowa Cressidy wyrwały go z obserwacji otoczenia. Skupił się na jej twarzy, by zaraz wygiąć kącik ust - słucham - dodał delikatniej, wracając już do swego zawadiackiego wyrazu twarzy, które został stłumiony przez dalsze, płynące z ust dziewczyny, wyrazy.
- Nie mam w zwyczaju uciekać - głos miał przesycony jakąś dziką pewnością - A jeśli zobaczę lecące w naszym kierunku zaklęcie, to traktuj mnie jak tarczę - odpowiedział powoli i choć kąciki ust wciąż były uniesione ku górze, to ton niskiego głosu nie krył żadnego żartu - ..a potem, nie rzucający czar lepiej ucieka, bo podobno - potrafię być całkiem uparty jeśli chodzi o tego typu odwzajemnianie - Samuel nie umiał pohamować niebezpiecznego błysku, który pojawił się w jego oczach i zniknął, niby czający się w cieniu stwór. Skamander był aurorem i wyrobione nawyki działały szybciej niż o nich pomyślał, potęgowane przez naturalną, gryfońską brawurę (czy też zapalczywą głupotę, jak powiedzieliby co złośliwsi).
A Cressi? Choć wydawała się mówić całkiem naturalnie, wyczuł niejasny zgrzyt w jej słowach. Nie był zbyt dobry w rozczytywaniu się w kobiecych niuansach, ale skoro została mu przypięta plakietka kobieciarza, mógł się szczycić całkiem niezłą znajomością wachlarza ich zachowań. A zapewne każda kobieta wykpiłaby jego zdolności - gdyby potrafiła oczywiście je poznać w całości.
- Właściwie..ja też zwiałem, choć nie w takim wieku i raczej w innych okolicznościach - skierował swoją twarz na parę weselną - na pewno nie byłbym aurorem - dodał ciszej, choć i tak cała rozmowa była toczona przyciszonymi głosami, nie pozwalając przypadkowym uszom zebrać jakiekolwiek informacje.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Śliczna Megara, najmłodsza perła Malfoyów, tak brutalnie oddana Carrowom - i dziesiątki gości zażenowanych tą sytuacją. Jedni niechętnie spozierali na pannę młodą, inni na młodego pana, a udawana radość nakładała maski na twarze kolejnych dam oraz dżentelmenów. Niechętnie pojawił się w Yorkshire, lecz potwornym faux pas byłoby odmówić ślubnemu zaproszeniu - nawet jeśli wystosowali je zapewne Malfoyowie i nawet, jeśli odbywał się w dworku rodu, z którym Rosierów łączyła ognista niechęć. Czas nabrać wprawy, czyż nie? On i Evandra mieli jeszcze nieco czasu, staną razem na ślubnym kobiercu dopiero, gdy zakwitną róże - dopiero lub już, choć było to, na oko, jakieś pół roku, nie więcej, te kilka miesięcy niewątpliwie zleci o wiele szybciej, niż się tego spodziewał. Pierwsza oficjalna uroczystość, na której mieli okazję stawić się razem; podczas festiwalu pozostawała mu nieuchwytna. Ubrany w odświętną, elegancką szatę poprowadził na ceremonię odebraną z dworku Wight Evandrę, nie szczędząc komplementów jej jak zawsze zachwycającej urodzie.
Przedstawienie trwało, złożone przysięgi zawisły nad młodą parą jak topory, Tristan westchnął lekko, słysząc za plecami szloch panny, której nie rozpoznawał. Nie patrzył na narzeczoną, kierując wzrok gdzieś w bok - jak mocno nie pragnąłby swojej narzeczonej, to jednak przysięga wierności wciąż pozostawała mu wybitnie nie w smak. Nijak nie demonstrował jednak swojego niezadowolenia ani znudzenia, z brytyjską manierą zachowując kamienną twarz. Po uroczystości, śladem wszystkich, złożył młodej parze życzenia - wpierw Megarze, pozwalając, by Evandra w jej dłonie wręczyła podarek dla młodej pary - złotą kolię ozdobioną szafirami, ułożoną na czerwonej poduszeczce okrytej złotym jedwabiem, podkreślając, jak mocno kamienie oddadzą głębie jej oczu. Przy biżuterii leżała róża z ogrodu Rosierów - najpiękniejsze kwiaty Anglii. Deimosowi złożył życzenia, pozwalając sobie zapomnieć o niewyrównanych rachunkach, które wciąż ich dzieliły. Prócz niewątpliwie dużej wartości, biżuteria cechowała się wysokim kunsztem wykonania i zdecydowanie stanowiła jubilerskie dzieło sztuki. Następnie nadszedł czas na dalsze powitania, wszak co druga twarz na uroczystości była mniej lub bardziej znajoma. Błękitnokrwisty świat nigdy nie był duży... i zdawałoby się, że ostatnimi czasy malał z dnia na dzień, dokładnie tak, jak zwykł mawiać wśród rycerzy Tom Riddle. Skinął głową narzeczonej, kiedy powiadomiła go, że pragnie pomówić z kuzynką i odszedł w kierunku napojów, skąd wziął dwa kieliszki. Już się wracał - kiedy dosłyszał znajomy głos ciotki Laidan.
Lady Avery nie bez powodu tak blisko przyjaźniła się z jego matką, na próżno szukać trzeciej osoby, która miałaby w sobie tak wiele klasy, jak one dwie. Błyszczały na salonach jak matowe perły, mimo starszego wieku nie tracąc błysku w oku. I nie tylko oku, obie lubowały się w czerwieni, mocno wyróżniając się krwistą barwą pośród tłumu wyblakłych, papierowych marionetek. Była piękna - niewątpliwie - i zwracała na siebie uwagę bardziej niż niejedna młoda panna łudząca się znaleźć na tym przyjęciu kawalera.
- Ciociu - Uśmiechnął się kurtuazyjnie, prawdopodobnie po raz pierwszy tego dnia niewymuszenie. - Ciebie również dobrze widzieć. - dodał, gdy zakończył się rytuał powitania; bliski ciotce, instynktownie pominął pytanie o nieobecność wuja. Reagan, dyplomata, często bywał w rozjazdach. - Druella ma się coraz lepiej, wraca do zdrowia - kontynuował lekko, poród jego siostry nie należał do najbezpieczniejszych ze względu na jej chorobę, na szczęście ostatecznie oboje byli zdrowi, zarówno Druella jak i jej malutka córeczka. Cóż, Narcyza miała mieć na imię Tristan; Blackowie niezwykle mocno odczuli narodziny kolejnej dziewczynki zamiast męskiego potomka, lecz w Rosierach owa sytuacja wzbudzała jedynie wybuch wesołości. Niesnaski pomiędzy rodami pozostawały świeże, to, co było solą w oku Blackow, im wydawało się doskonałym żartem Druelli. Tristan miał w głębokim poważaniu następcę Cygnusa i miał nadzieję, że temu imbecylowi nie przyjdzie do głowy obciążać łona jego najdroższej siostry kolejnym porodem. - A Narcyza z dnia na dzień nabiera rumieńców. Nie dasz wiary, ciociu, ale jej włosy z każdym dniem są coraz jaśniejsze - gdyby dziewczynka ze względu na płeć była zbyt małym faux pas, to na domiar złego, wbrew wszelkim tradycjom Blacków, miała blond włosy, po ich ojcu, dziadku Rosierze. - Będzie z niej piękna złotowłosa królewna.
Przedstawienie trwało, złożone przysięgi zawisły nad młodą parą jak topory, Tristan westchnął lekko, słysząc za plecami szloch panny, której nie rozpoznawał. Nie patrzył na narzeczoną, kierując wzrok gdzieś w bok - jak mocno nie pragnąłby swojej narzeczonej, to jednak przysięga wierności wciąż pozostawała mu wybitnie nie w smak. Nijak nie demonstrował jednak swojego niezadowolenia ani znudzenia, z brytyjską manierą zachowując kamienną twarz. Po uroczystości, śladem wszystkich, złożył młodej parze życzenia - wpierw Megarze, pozwalając, by Evandra w jej dłonie wręczyła podarek dla młodej pary - złotą kolię ozdobioną szafirami, ułożoną na czerwonej poduszeczce okrytej złotym jedwabiem, podkreślając, jak mocno kamienie oddadzą głębie jej oczu. Przy biżuterii leżała róża z ogrodu Rosierów - najpiękniejsze kwiaty Anglii. Deimosowi złożył życzenia, pozwalając sobie zapomnieć o niewyrównanych rachunkach, które wciąż ich dzieliły. Prócz niewątpliwie dużej wartości, biżuteria cechowała się wysokim kunsztem wykonania i zdecydowanie stanowiła jubilerskie dzieło sztuki. Następnie nadszedł czas na dalsze powitania, wszak co druga twarz na uroczystości była mniej lub bardziej znajoma. Błękitnokrwisty świat nigdy nie był duży... i zdawałoby się, że ostatnimi czasy malał z dnia na dzień, dokładnie tak, jak zwykł mawiać wśród rycerzy Tom Riddle. Skinął głową narzeczonej, kiedy powiadomiła go, że pragnie pomówić z kuzynką i odszedł w kierunku napojów, skąd wziął dwa kieliszki. Już się wracał - kiedy dosłyszał znajomy głos ciotki Laidan.
Lady Avery nie bez powodu tak blisko przyjaźniła się z jego matką, na próżno szukać trzeciej osoby, która miałaby w sobie tak wiele klasy, jak one dwie. Błyszczały na salonach jak matowe perły, mimo starszego wieku nie tracąc błysku w oku. I nie tylko oku, obie lubowały się w czerwieni, mocno wyróżniając się krwistą barwą pośród tłumu wyblakłych, papierowych marionetek. Była piękna - niewątpliwie - i zwracała na siebie uwagę bardziej niż niejedna młoda panna łudząca się znaleźć na tym przyjęciu kawalera.
- Ciociu - Uśmiechnął się kurtuazyjnie, prawdopodobnie po raz pierwszy tego dnia niewymuszenie. - Ciebie również dobrze widzieć. - dodał, gdy zakończył się rytuał powitania; bliski ciotce, instynktownie pominął pytanie o nieobecność wuja. Reagan, dyplomata, często bywał w rozjazdach. - Druella ma się coraz lepiej, wraca do zdrowia - kontynuował lekko, poród jego siostry nie należał do najbezpieczniejszych ze względu na jej chorobę, na szczęście ostatecznie oboje byli zdrowi, zarówno Druella jak i jej malutka córeczka. Cóż, Narcyza miała mieć na imię Tristan; Blackowie niezwykle mocno odczuli narodziny kolejnej dziewczynki zamiast męskiego potomka, lecz w Rosierach owa sytuacja wzbudzała jedynie wybuch wesołości. Niesnaski pomiędzy rodami pozostawały świeże, to, co było solą w oku Blackow, im wydawało się doskonałym żartem Druelli. Tristan miał w głębokim poważaniu następcę Cygnusa i miał nadzieję, że temu imbecylowi nie przyjdzie do głowy obciążać łona jego najdroższej siostry kolejnym porodem. - A Narcyza z dnia na dzień nabiera rumieńców. Nie dasz wiary, ciociu, ale jej włosy z każdym dniem są coraz jaśniejsze - gdyby dziewczynka ze względu na płeć była zbyt małym faux pas, to na domiar złego, wbrew wszelkim tradycjom Blacków, miała blond włosy, po ich ojcu, dziadku Rosierze. - Będzie z niej piękna złotowłosa królewna.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
- A jednak.
Mało kto potrafi wyobrazić sobie, że rude rodzeństwo umie się posprzeczać ze sobą. A jednak tak się stało. I to jeszcze nie było o błahą sprawę, ale Barry nie ma ochoty przenosić tej kłótni na obecne widowisko. Przypuszczał, że brat również nie chciałby psuć tej obecnej atmosfery, która przypomina nieco scenerię z jakiejś opery, niżeli rzeczywistość. Te stoły, lampy, sam namiot. Kiedyś w dzieciństwie to o tym marzył. Marzył, bo nie miał jak dzisiaj okazji zobaczyć tych cud arystokratycznych. Teraz dopiero zdaje sobie sprawę z tego, do jakiej on rodziny musi wejść. Jak i to, że będzie musiał sporo napracować, aby mieć zalążek tego, co posiada rodzina Carrow. Już jemu trochę robiło się niedobrze, ale nie mógł narzekać. Pieniądze były jemu bardzo potrzebne.
Kolejne słowa Samanthy uświadomiły jego, że nico bezsensowne pytanie zadał. Ale wolał zadać takie, niżeli milczeć jak słup soli. Przytaknął głową bez słowa i poszedł po kawałek tortu zarówno dla siebie, jak i dla kuzynki. Podał jej talerzyk i Barry szybko skonsumował swój kawałek. Wtedy sobie nalał trochę skrzaciego wina do kieliszka i rozejrzał się po namiocie. Niektórzy tańczyli, a niektórzy rozmawiali u boku. Zauważył Skamandera, którzy przyprowadził sobie Cressindę. Zaraz wzrokiem przeleciał przez resztę gości, aż spojrzał na Samanthę, która wpatrywała się [?] w Samuela.
- Chcesz podejść do niego? Do Skamandera rzecz jasna. - zapytał jej się, po czym wrócił swym wzrokiem na Gwiazdkę. Ciekawa, czego ona może chcieć od aurora. Barry może niezbyt dobrze go zna, ale może potowarzyszyć jej, jeśli chciała z nim o czymś pomówić. Woli to, niż myśleć kto jest gorszy: pracodawca czy brat. Bo do tych osób to wolałby nie podejść dzisiaj.
Mało kto potrafi wyobrazić sobie, że rude rodzeństwo umie się posprzeczać ze sobą. A jednak tak się stało. I to jeszcze nie było o błahą sprawę, ale Barry nie ma ochoty przenosić tej kłótni na obecne widowisko. Przypuszczał, że brat również nie chciałby psuć tej obecnej atmosfery, która przypomina nieco scenerię z jakiejś opery, niżeli rzeczywistość. Te stoły, lampy, sam namiot. Kiedyś w dzieciństwie to o tym marzył. Marzył, bo nie miał jak dzisiaj okazji zobaczyć tych cud arystokratycznych. Teraz dopiero zdaje sobie sprawę z tego, do jakiej on rodziny musi wejść. Jak i to, że będzie musiał sporo napracować, aby mieć zalążek tego, co posiada rodzina Carrow. Już jemu trochę robiło się niedobrze, ale nie mógł narzekać. Pieniądze były jemu bardzo potrzebne.
Kolejne słowa Samanthy uświadomiły jego, że nico bezsensowne pytanie zadał. Ale wolał zadać takie, niżeli milczeć jak słup soli. Przytaknął głową bez słowa i poszedł po kawałek tortu zarówno dla siebie, jak i dla kuzynki. Podał jej talerzyk i Barry szybko skonsumował swój kawałek. Wtedy sobie nalał trochę skrzaciego wina do kieliszka i rozejrzał się po namiocie. Niektórzy tańczyli, a niektórzy rozmawiali u boku. Zauważył Skamandera, którzy przyprowadził sobie Cressindę. Zaraz wzrokiem przeleciał przez resztę gości, aż spojrzał na Samanthę, która wpatrywała się [?] w Samuela.
- Chcesz podejść do niego? Do Skamandera rzecz jasna. - zapytał jej się, po czym wrócił swym wzrokiem na Gwiazdkę. Ciekawa, czego ona może chcieć od aurora. Barry może niezbyt dobrze go zna, ale może potowarzyszyć jej, jeśli chciała z nim o czymś pomówić. Woli to, niż myśleć kto jest gorszy: pracodawca czy brat. Bo do tych osób to wolałby nie podejść dzisiaj.
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Niezwykle trudno było jej sklasyfikować łączącą ich relację. Z jednej strony – ledwie się znali, mając za sobą jedynie dwa, niespecjalnie długie spotkania, w czasie których okazje do rozmowy były mocno ograniczone. Z drugiej – już teraz wiązał ich niepisany pakt zaufania, zawarty w chwili, w której oboje dobrowolnie przekroczyli próg maleńkiej chatki na obrzeżach Londynu. Jakby tego było mało, na skutek szalonego zbiegu okoliczności, Samuel poznał jedną z jej najbardziej zazdrośnie skrywanych tajemnic i na chwilę obecną nie była jeszcze pewna, czy jej to przeszkadzało, czy wprost przeciwnie. Zerkała na niego ukradkiem, w trudnym do opanowania odruchu starając się rozszyfrować jego zachowanie na podstawie subtelnych gestów i skrywających się między wierszami słów, ale póki co miała z tym spore problemy, bo towarzyszący jej mężczyzna niejednokrotnie wykazał się już nietypową umiejętnością do zbijania jej z tropu. I to w sposób zaskakująco nie negatywny; za każdym razem, gdy już jej się wydawało, że odkryła kolejną cechę jego charakteru, mówił bądź robił coś, co zwyczajnie ją onieśmielało i przez jakiś czas czuła się jak przyłapana na gorącym uczynku.
Jak wtedy, gdy niespodziewanie skomplementował jej wygląd, akurat w momencie, w którym to właśnie odstająca od normy aparycja zaprzątała jej myśli. I to tu kogo lepiej rozczytywał?
Spojrzała na niego zaskoczona, w pierwszym odruchu otwierając usta, ale po krótkiej chwili z powrotem je zamykając, podczas gdy po bladych policzkach rozlewało się zdradzieckie gorąco, barwiąc jasną skórę na kolor łudząco podobny do wypełniającego kryształowe kieliszki wina. Zamilkła, na kilka sekund dosłownie zapominając o fakcie posiadania zdolności do wydobywania z siebie głosu, czym zadziwiła samą siebie. Nie miała pojęcia, dlaczego w ogóle pozwalała mu na bezkarne komentarze tego typu, a co więcej – dlaczego reagowała na nie jak spłoszona nastolatka, ale chwilowo nie zaprzątała sobie tym głowy, zajęta nieudolną próbą ukrycia własnego zażenowania. Odchrząknęła, odwracając wzrok w kierunku pary młodej, nagle niezwykle zaaferowana piękną sukienką świeżo upieczonej pani Carrow.
Jej głos był pozbawiony żalu, kiedy chwilę później mówiła o swojej przeszłości. Niespecjalnie radosnej i kolorowej, ale wystarczająco odległej, by zdążyła wyblaknąć w jej pamięci, zabliźniając stare rany i przytępiając ból na tyle, że w świetle dnia był na ogół niemal niewyczuwalny. Nie oczekiwała więc współczucia, zwyczajnie dzieląc się z Samuelem przydatną – w jej mniemaniu – informacją, i tylko od czasu do czasu zerkając kontrolnie w jego kierunku, w razie gdyby na jego twarzy odmalowało się oburzenie. Słysząc jego odpowiedź, uśmiechnęła się lekko, ani przez moment nie przywiązując wagi do propozycji zostania jej ludzką tarczą i poważniejąc dopiero, gdy odbił piłeczkę, przyciszonym głosem zdradzając wreszcie cokolwiek na swój temat.
Nie odpowiedziała od razu, czekając, aż zajmą miejsca przy jednym z długich stołów. Puściła wreszcie jego ramię, przysiadając na brzegu eleganckiego krzesła, niepewnie i ostrożnie, zupełnie, jakby chciała być w każdej chwili gotowa do ewentualnej ewakuacji. Zawiesiła spojrzenie gdzieś na poziomie swojego talerzyka, usilnie starając się nie rozglądać dookoła, bo otaczające ją, obce twarze, tylko potęgowały uczucie odsłonięcia. To było żałosne i zabawne jednocześnie, ale dawno już nie czuła się tak bardzo naga. – Też kiedyś chciałam zostać aurorem – przyznała w końcu cicho, nawiązując do ostatniej wypowiedzi Samuela i odszukując go wzrokiem. – Ale nie wyszło – dodała, tym razem już z wyraźną nutą goryczy, którą w następnej sekundzie spróbowała zneutralizować, wkładając do ust widelczyk z kawałkiem tortu. Był słodki i nieco mdły, czyli dokładnie taki, jakiego się spodziewała.
Jak wtedy, gdy niespodziewanie skomplementował jej wygląd, akurat w momencie, w którym to właśnie odstająca od normy aparycja zaprzątała jej myśli. I to tu kogo lepiej rozczytywał?
Spojrzała na niego zaskoczona, w pierwszym odruchu otwierając usta, ale po krótkiej chwili z powrotem je zamykając, podczas gdy po bladych policzkach rozlewało się zdradzieckie gorąco, barwiąc jasną skórę na kolor łudząco podobny do wypełniającego kryształowe kieliszki wina. Zamilkła, na kilka sekund dosłownie zapominając o fakcie posiadania zdolności do wydobywania z siebie głosu, czym zadziwiła samą siebie. Nie miała pojęcia, dlaczego w ogóle pozwalała mu na bezkarne komentarze tego typu, a co więcej – dlaczego reagowała na nie jak spłoszona nastolatka, ale chwilowo nie zaprzątała sobie tym głowy, zajęta nieudolną próbą ukrycia własnego zażenowania. Odchrząknęła, odwracając wzrok w kierunku pary młodej, nagle niezwykle zaaferowana piękną sukienką świeżo upieczonej pani Carrow.
Jej głos był pozbawiony żalu, kiedy chwilę później mówiła o swojej przeszłości. Niespecjalnie radosnej i kolorowej, ale wystarczająco odległej, by zdążyła wyblaknąć w jej pamięci, zabliźniając stare rany i przytępiając ból na tyle, że w świetle dnia był na ogół niemal niewyczuwalny. Nie oczekiwała więc współczucia, zwyczajnie dzieląc się z Samuelem przydatną – w jej mniemaniu – informacją, i tylko od czasu do czasu zerkając kontrolnie w jego kierunku, w razie gdyby na jego twarzy odmalowało się oburzenie. Słysząc jego odpowiedź, uśmiechnęła się lekko, ani przez moment nie przywiązując wagi do propozycji zostania jej ludzką tarczą i poważniejąc dopiero, gdy odbił piłeczkę, przyciszonym głosem zdradzając wreszcie cokolwiek na swój temat.
Nie odpowiedziała od razu, czekając, aż zajmą miejsca przy jednym z długich stołów. Puściła wreszcie jego ramię, przysiadając na brzegu eleganckiego krzesła, niepewnie i ostrożnie, zupełnie, jakby chciała być w każdej chwili gotowa do ewentualnej ewakuacji. Zawiesiła spojrzenie gdzieś na poziomie swojego talerzyka, usilnie starając się nie rozglądać dookoła, bo otaczające ją, obce twarze, tylko potęgowały uczucie odsłonięcia. To było żałosne i zabawne jednocześnie, ale dawno już nie czuła się tak bardzo naga. – Też kiedyś chciałam zostać aurorem – przyznała w końcu cicho, nawiązując do ostatniej wypowiedzi Samuela i odszukując go wzrokiem. – Ale nie wyszło – dodała, tym razem już z wyraźną nutą goryczy, którą w następnej sekundzie spróbowała zneutralizować, wkładając do ust widelczyk z kawałkiem tortu. Był słodki i nieco mdły, czyli dokładnie taki, jakiego się spodziewała.
I pray you, do not fall in love with me,
for I am f a l s e r than vows made in wine.
for I am f a l s e r than vows made in wine.
Cressida Morgan
Zawód : złodziejka, nokturnowa handlarka, kot przybłęda, niedoszły auror
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
she walked with d a r k n e s s dripping off her shoulders;
i’ve seen ghosts brighter than her s o u l.
i’ve seen ghosts brighter than her s o u l.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Namiot ślubny
Szybka odpowiedź